Godzina wieloryba - Radka Franczak - ebook + książka

Godzina wieloryba ebook

Radka Franczak

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W różnych czasach i miejscach na świecie bohaterowie powieści słyszą zew, niepokojące wołanie. Skąd ono dochodzi?

 

Bezimienna bohaterka pod wpływem snów postanawia wyruszyć w podróż. Nikomu nie zdradza swoich zamiarów, nawet bliskim. Udaje się do miejsc związanych z wielorybami, chce dowiedzieć się o nich jak najwięcej. Towarzyszy jej poczucie, że w imieniu tych majestatycznych stworzeń powinna przekazać światu wiadomość. Ale jaką? Gdy dociera do amerykańskiego instytutu oceanografii, zadaje pytanie: „Ile mamy czasu?

 

Radka Franczak, finalistka Nike, powraca z powieścią o naturze, wszechoceanie i powiązaniach łączących najodleglejsze zakątki planety. Bohaterami tej książki są postaci z różnych czasów i porządków: niepiśmienna posługaczka z XVII-wiecznej Anglii, która pełna wiary w ludzi wyrusza w podróż, by spotkać się potężnym sułtanem, osiadły w Patagonii kolekcjoner nasion, naukowczyni z południowego wybrzeża Francji, a przede wszystkim wieloryby – potężne zwierzęta, dla których domem jest cały świat i którym człowiek zagraża, igrając z własnym losem.

 

Spotkanie z nimi okazuje się doświadczeniem, które odmienia życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 291

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki Radka Franczak

Wykonanie graficzne Michał Dąbrowski

Zdjęcie oceanu wykorzystane na okładce Jonathan Levitt

Projekt typograficzny i skład Robert Oleś / d2d.pl

Redakcja Małgorzata Poździk

Korekta Sandra Proć, Alicja Binik

Copyright © by Radka Franczak, 2025

ISBN 978-83-67121-75-0

Wydanie I

Warszawa 2025

Wydawnictwo Cyranka

al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa

wydawnictwocyranka.pl

sprzedaż [email protected]

płynęły, otaczały ją

wzięły w środek stada

a kiedy czuły, że jest zbyt zmęczona

usłużnie podtrzymywały za nią

małą Noomi

Przytuliłam policzek do okna pociągu. Patrzyłam w gęsty, ciemniejący za oknem las. Drzewa wyciągały gałęzie, jakby chciały nadrobić wyrwę powstałą przez nasyp kolejowy i uchwycić te po drugiej stronie. Po chwili wyłoniły się przestrzenie łąk, nad którymi leżały kłęby gęstej mgły. Maszynista zwolnił, dostosowując tempo do ciężkiej wilgoci powietrza. Zbliżaliśmy się do dębu, który rósł samotnie przy torach. W jego lewy bok musiał kiedyś trafić piorun – drzewo wyciągało ku łąkom czarne, nagie kikuty. Na jednej z tych osmalonych żerdzi zauważyłam dużego ptaka. Siedział tyłem, napuszony i obojętny wobec przetaczających się wagonów, zwrócony całkowicie w stronę świata przed nim – pogrążone w półmroku przestworze. Jego pióra nasiąkały skroplonym powietrzem, atmosferą nadchodzącej nocy, precyzyjnych łowów.

Ja, niczym zamrożona w klatce ramy pociągowego okna, podglądałam go zachłannie, przeczuwając coś, do czego nie mogłam się zbliżyć na co dzień, może kiedyś, ale teraz niemal niemożliwego dla nas, ludzi, przeżycia – intymny moment dzikiego ptaka.

Czy mogłam stać się jego oczami? Zrozumieć, co widzi? Co przepływa przez niego, kiedy tak patrzy? Zwróciłam spojrzenie na to co on, ciemniejące mgły i łąki. Widok wywoływał niepokój. Co jest w martwocie tego powietrza, od którego ja odwracam wzrok, a którym on nasiąka, staje się nim? Co tak niepokoi?

Dopiero po godzinie dosiadła się do mnie kobieta z dwójką dzieci. Już z daleka słychać było, jak idzie, tłukąc czymś o ściany pociągu. Otworzyła drzwi łokciem, zrobiła dwa kroki, wypuściła torby z rąk, pozostawiając je na podłodze tuż pod moimi nogami. Rzuciła się na siedzenie naprzeciw mnie, jakby to była jej ostatnia stacja krzyżowa, i zamarła z prawą ręką wyciągniętą przed siebie. Trzymała w niej telefon w złotej oprawie, w którą wlepione zostały chińskie diamenty. Patrzyła w ekran niczym w błyszczące lustereczko macochy z bajki o Królewnie Śnieżce. Na jaką wiadomość tak czekała?

Dzieci, chłopiec starszy, może siedmioletni, i około pięcioletnia dziewczynka, weszły za nią, ale już po chwili biły się i krzyczały, kłócąc się o miejsce do siedzenia. Kiedy poziom dźwięku i przemocy przekroczył moje możliwości odbioru, spojrzałam znad książki na kobietę. Nie drgnęła jej nawet powieka.

Wstałam. Przestali się bić i popatrzyli na mnie. Chłopiec usiadł szybko obok chwilowo nieczynnej mamy i przytulił się do niej. Wyciągnęłam z torby czyste kartki, ołówki i dwa długopisy, rozłożyłam na stolikach pod oknem.

– To dla nas? – zapytała dziewczynka.

– Lubicie rysować? – mój głos zabrzmiał niespodziewanie dla mnie jasno i donośnie. Dziewczynka przytaknęła i od razu wybrała jeden z długopisów. Chłopiec dalej tkwił przy mamie, nie spuszczając ze mnie oczu.

– Co ci narysować? – zwróciła się do mnie dziewczynka.

Wtedy zza telefonu padła korekta:

– Pani.

– Co pani narysować? – starannie powtórzyła dziewczynka.

Uwaga mamy wprawiła nas wszystkich w swobodniejszy nastrój. Chłopiec podszedł i usiadł przy stoliku.

Ręka z telefonem opadła, a kobieta westchnęła i zamknęła bardzo piękne, szerokie i zielone oczy.

– Narysujcie, co chcecie – rzuciłam, wracając do książki.

Zrobiło się cicho. Po jakimś czasie zaczęłam zerkać w ich kierunku – pracowali zawzięcie i z zaangażowaniem. Chłopiec przygryzał wargi, dziewczynka wystawiała język z przejęcia.

Ich matka zapadała w głęboki sen, nagle drgała, budziła się, otwierała oczy, z których wylewało się czyste zdumienie, i znów zasypiała. Siedziała z jedną nogą wyciągniętą przed siebie, drugą podkuliła, i z tą ręką, z której nawet na chwilę nie wymknął się telefon. Teraz dopiero dotarło do mnie, że musiała być wykończona. Coś się stało w ich życiu. Zobaczyłam to wyraźnie – plecaki, torby wypchane rzeczami, z jednej z siatek wystawała poduszka. Uciekali. Uciekli.

Rozpoznawałam ten stan, znałam go dobrze. Jak mech, w którym głęboki ślad zanika, i oni, teraz w ciszy przedziału, rozkładali to coś skulone w sobie, odwijali, oswajali.

Zbliżała się moja stacja. Zdjęłam torbę z półki i schowałam książkę. Wkładając płaszcz, postanowiłam zostawić ołówki i długopis, którymi rysowała dziewczynka. Podeszłam do nich, dziewczynka gwałtownie zakryła rysunek obiema rękami.

– Musisz iść? – zapytała, a chłopiec znów z tą intensywnością, z otwartymi szeroko oczami niemal skanował moje usta.

– Powinnam – zaskoczyłam samą siebie, że właśnie tego słowa użyłam. Dziewczynka odsłoniła rysunek i wyciągnęła w moim kierunku.

– To dla ciebie – powiedziała.

Chłopiec pochylił się i trzepnął ją lekko w ramię.

– Pani – poprawiła się. – Dla Pani – wyszeptała.

Narysowany długopisem za pomocą dziesiątek podobnej wielkości kresek. Kreski najeżone emocjami, dziurawiły miejscami kartkę, rzucały się w różne strony.

Patrzyłam coraz bardziej poruszona. Czułam, jak wpełza we mnie myśl, coś, rodzaj uczucia, którego nie chciałam.

– Co to jest? – zapytała dziewczynka, patrząc na mnie czujnie.

– Wzburzone morze? – Pochyliłam głowę, żeby ukryć zdenerwowanie. Chciałam jak najszybciej schować rysunek. A chłopiec powiedział:

– Daria narysowała ci ocean. A w nim pływa wieloryb.

– I jest bardzo gniewny sztorm – powiedziała dziewczynka Daria alarmującym tonem. Na dźwięk brzmienia tego głosu, tak wyraźnie znajomego, podniosłam głowę. Przyjrzałam się jej uważnie.

Miało się wrażenie, że widzi się tylko jej oczy. Duże i okrągłe, jakby zawieszone na tle świetlistej, bladej skóry, w którą wtapiały się jasne brwi i wąskie usta. Oczy te były wyraźnie rozgniewane. Całą twarz otaczały loki, które drgały niczym wrażliwe czułki.

Wyglądała jak istota stojąca na dnie oceanu. Duch zesłany z podwodnego świata. Potrząsnęłam głową, chcąc przerwać dziwną wizję.

Czekając na stację w korytarzu pociągu, uspokajałam się – „to zupełnie normalne, że dziecko maluje ci wieloryba. Dzieci fascynują się wielorybami. To ten wiek, tylko wtedy o nich myślimy, właśnie w dzieciństwie”.

A jednak nie mogłam powstrzymać myśli, że nie był to przypadek, i wydało mi się, że z uchylonego okna dobiega mnie daleki, ledwo słyszalny głos.

Dotarłam w końcu do domu. Stałam w półmroku mieszkania. Zamarła, wciąż w płaszczu nasłuchiwałam własnych myśli, odczuć, czegoś w ciemności. Stałam tak długo, aż z mroku zaczęło wynurzać się, ujawniać, wokół mnie unosiła się miękko cicho bulgocząca przestrzeń wody, zapach żelaza mieszał się z zapachem słońca, glonów, dobiegały podwodne głosy oceanu, czułam wyraźnie obecność, ukochany kształt, umiłowany, jak zbliża się, zbliża niemal na wyciągnięcie ręki, a kiedy odwracam do niego twarz, wyciągam rękę, to znów, jestem sama w cichym pokoju w swoim mieszkaniu, które wypełnia tylko zwykłe powietrze.

mary

Selby, Anglia, 1651 r.

Całą drogę na targ pokonywała jeszcze w szarości i kiedy wracała, a pierwszy brzask światła wznosił się już ponad miastem, szła w tłumie innych ludzi. Licznych jak ona posługaczek, chłopców na posyłki – często jeszcze dzieci, parobków, biedniejszych chłopów, spóźnionych sprzedawców niosących na ramionach worki węgla, cebuli i ziemniaków, trzymających wysoko na kijach upolowane skowronki, gołębie, bażanty, pomiędzy nimi od czasu do czasu widać było lepiej i schludniej ubrane pokojowe, a jeszcze rzadziej gospodynie otoczone służącymi – ale na tych była zbyt wczesna pora. Wilgotna mgła, pokrywała ich, kiedy tak szli, cała ta miejska biedota świata, która wstaje wcześniej niż kury. Niewyspani posuwali się razem i mimo że każdy zajęty był swoimi na półsennymi myślami, mimo że szeptał, jak modlitwy, listy sprawunków i obowiązków, dźwigał ciężary w worach i koszach, koiła ich obecność tych innych, połączonych w losie, tak wielu, kiedy teraz w drodze powrotnej światło słońca nawet na chwilę nie przebijało się przez chmury, ani poprzez mury tego miasta.

Mary1 zbliżała się do bramy. Przechodząc pod nią, poczuła cień sklepienia na głowie i podmuch delikatnego wiatru na policzku, ale zanim nawet zdążyła o tym pomyśleć, już wyszła spod łuku, światło rozjaśniło się, powietrze na powrót stało się ciężkie od wilgoci. A ona odczuła nieodpartą potrzebę zatrzymania – odwrócenia się i spojrzenia na bramę.

Zwolniła, zdziwiona tym wewnętrznym nakazem, i zaburzyła posuwający się w jednym kierunku strumień ludzi – niezadowoleni opływali stojącą pośrodku ich biegu Mary. Ściągnęła brwi. Jakby pierwszy raz od kiedy zaczęła pracować u Elizabeth i Roberta Sulivan jako posługaczka i służąca, przyszło jej do głowy, że można by tak zrobić.

Odwróciła się i spojrzała – tylko piaskowy mur, jak wszystko inne pokryty mgłą, wilgotny. Bruzdy, dziury wypchane słomą, ptasie gniazda. Gdyby dotknąć dłonią ściany, może dałoby się poczuć drżenie nadciągających kiedyś rycerzy, gwar ludzi handlujących pod bramą, ciemny czas zarazy, grozy, izolacji i wezbraną potem falę żywotności, biedy i chciwości, ludzkiej furii i wojny, kobiety. Dobrze widziała, jak stara i bezbronna była ta brama i mur okalający miasto.

Poprawiła ciężki kosz na biodrze. Zajrzała pod kawałek płótna, które ochraniało starannie wybrane przez nią warzywa. Mięsiste liście szpinaku i cienkie pietruszki pachniały intensywnie, spod nich prześwitywała pomarańczowa, oblepiona czarną ziemią marchew, bulwy topinamburu, lniane woreczki z połyskującą pstrokatą fasolą.

Senność, która codziennie morzyła jej głowę, zatapiając w dziwnym ruchu pół snu, minęła. Mary poczuła ludzi dookoła, swoją samotność pośród nich i coś, jakby zaledwie, cień nadziei.

Augustin stał oparty o jeden z domów przy drodze i przepatrywał świdrującymi oczami co ładniejsze dziewczyny. Zobaczył Mary, kiedy się zatrzymała, i powędrował za jej wzrokiem na bramę, a potem z powrotem na nią. Posługaczka u Richarda Sulivana. Przyszła tu z Pontefract. Niemłoda, szło jej już na trzydziesty rok, zaokrągliła się na policzkach, ale nadal miała twarz anioła, lekko zezujące oczy, które jarzyły się ognikami. Nad prawą skronią nosiła niewielkie ozdobne plastry w kształcie półksiężyca. Znali ją wszyscy. Jako dziecko była kimś w rodzaju świętej, bo w czasach nawrotu czarnej zarazy, jaka nawiedziła te okolice, u Mary choroba cofnęła się, co nie przydarzyło się u innych dzieci ani innych kobiet i mężczyzn. Z Londynu przyjechało konsylium, żeby ją obejrzeć, a w klasztorze przygotowano dla niej miejsce. Była przecież jawnym cudem bożym. Ale z jakiegoś powodu nie poszła do klasztoru i kiedy podrosła, zatrudniła się tu, w Selby. Ludzie ostatnio gadali. Widziano ją, jak łapie nietoperza rękoma i pije jego krew, wywracając oczami tak, że stają się całkiem białe. Ktoś inny podsłuchał, jak na starym cmentarzu rozmawia z diabłem o kupcach z Selby. Augustin wzdrygnął się, przeżegnał, splunął za siebie trzy razy i odwrócił wzrok od Mary. Zaraz znów na nią spojrzał. Mogła słyszeć teraz jego myśli? Rzucić zły urok?

Mary podniosła głowę i postanowiła pójść na skróty. Przecięła tłum, rozpychając się kiedy trzeba łokciami, odpowiadając głośniej na zaczepki, zupełnie jakby pilnie musiała gdzieś pójść, tak to czuła, pilność wykonania tej chętki na wybranie innej drogi.

Zanurzyła się w ciche, mroczne uliczki i szła, odczuwając ulgę, i niejasne przeczucie, że coś się wydarzy. Coś przecież musi się w końcu stać. Tak nie da się żyć. W bezruchu monotonii kolejnych dni, nad którymi gęstą swą sieć wyplatał strach.

Teraz, kiedy tak szła wąskimi zaułkami, nie było w niej lęku. Tylko właśnie ten bezruch. To, co kiedyś mocne i rozwibrowane, zatrzymało się, zamarło. Była do tego stanu już przyzwyczajona. Ciało chodziło, a w środku nie. Patrzyła pod nogi na kępki trawy przebijające się spod bruku. Jakby jakaś siła wciąż pchała je do góry.

Mary ostatnio wątpiła, była na bakier z Bogiem, zadawała jemu i sobie tyle pytań, ale tego nie powiedziałaby nikomu. Ze wschodu kraju docierały wieści o kobietach posądzanych o czary. Działał tam generalny łowca czarownic Matthew Hopkins i jego świta: Mary Phillips, która potrafiła rozpoznać po znamionach na ciele każdą czarownicę, i pomocnik John Stearne, specjalista od metody „szpikulca”. Podobno setki kobiet poddawano próbom na oczach ich własnych dzieci, mężów, rodziny, sąsiadów. O tych „próbach” Mary słyszała mrożące krew w żyłach historie. Dlatego chodziła do kościoła, starała się wyglądać na przykładną wierną.

Tutaj, w Pontefract i Selby, do niedawna było spokojnie. Ale, jak dowiedziała się od sąsiadki i przyjaciółki matki, Nataniel Coleman, poborca podatków, zaczął przechwalać się znajomością z Hopkinsem. Sąsiadka szeptała z matką w kuchni nocą, kiedy myślały, że Mary już śpi. Przestrzegła, że muszą uważać. Bo przecież mówiono o Mary „różne rzeczy”. Potem rozmawiały tak cicho, że nie mogła już nic zrozumieć.

Czy zdawało jej się teraz, że coś słyszy? Jakby ponad dachami wołał jakiś głos. Poruszona stanęła, nasłuchiwała, ale wrażenie zewu zniknęło.

Spojrzała na niebo. Wydawało się niemal zalegać na dachach domów zasnute szarymi chmurami.

Ruszyła dalej. Zaczęła marzyć.

W jednej chwili zniknęły ciasne, cuchnące uliczki, zniknęły zimno, wilgoć, niewyspanie i ukłucie strachu, wywołane wspomnieniem wizyty sąsiadki. Wokół niej wyrosły nieznane jej drzewa o ogromnych podłużnych liściach, skały pokryte kwiatami, bezkresne morze i kolorowy wielki piracki statek w zatoce, którego ona, Mary Fisher, była jednooką dowódczynią.

Weszła na podwórze i obejście domu jej państwa. Otarła zabłocone drewniaki o skrobak. Otworzyła boczne drzwi i ze zdumieniem poczuła mocny zapach bekonu, pieczonego chleba i usłyszała głosy ludzi dobiegające z pokoi u góry.

W obszernej kuchni polewka gotowała się już na ogniu, Franky mieszała kaszę w mniejszym kociołku, a na dwóch patelniach ustawionych obok siebie na węglach skwierczały palmiaki obtoczone cieniutką warstwą mąki. Na stole leżały półmiski z gotowym bekonem i gorący jeszcze chleb.

– Taca – powiedziała Franky i z pośpiechu nie spojrzała na Mary, tylko na jej dziecięcej jeszcze zarumienionej twarzy pojawił się uśmiech.

Mary szybko przebrała się, narzuciła na siebie fartuch i wygładziła spódnicę. To nie było w stylu jej państwa dawać im tak wcześnie i bez zapowiedzi robotę. Zgarnęła przygotowane przez Franky tace z udekorowanymi talerzami pełnymi naciętego mięsiwa i serów. Zaczęła wspinać się po stromych schodach, ale zaraz zderzyła się ze swoją panią. Elizabeth Sulivan miała na sobie najlepszą popołudniową sukienkę, którą Mary powinna była pomóc jej włożyć, i była starannie uczesana. Elizabeth roześmiała się, bo Mary nie potrafiła ukryć osłupienia, a jednocześnie krytycznego spojrzenia, jakim obrzuciła ubiór i fryzurę swojej pani.

Były rówieśniczkami, ale Mary pochodziła z plebsu, a Elizabeth z szanowanej, zamożnej rodziny z Selby – potrafiła czytać i pisać, znała francuski i arabski. Jej ojciec był kapitanem statku Królewskiej Marynarki Wojennej.

Mary pierwszy raz zobaczyła Elizabeth, kiedy przyszła do niej z całym swym dobytkiem, zawiniętym w tobołek, zdecydowana nie wracać do domu. Nie chciała narażać rodziców swoją obecnością.

Pamiętała, jak wprowadzono ją do pokoju pani i uznała, że nigdy jeszcze nie widziała tak dziwnego i jednocześnie pięknego pomieszczenia. Podłoga była wykonana z kamiennych płytek ułożonych w biało-niebieskie kwadraty, pod ścianą naprzeciw okna stał mebel, ni to fotel, ni drewniana ława – obity błękitnym pluszem, ściany w pokoju nie zostały pokryte ciemnym drewnem, ani nawet materiałem, jak w innych domach, tylko zwyczajnie pobielone. Na jednej z nich wisiał obraz, na którym narysowano fragment otwartych drzwi, krzesło, znoszone damskie buty i dalej uchylone okno, które prowadziło wzrok na przestrzeń sadu, lasu, pól, nieba.

Mary odniosła wtedy wrażenie, że najważniejszy w tym pokoju był stół – długi i przykryty czerwonym suknem, stał pod oknem. To właśnie przy nim siedziała Elizabeth. Z odkrytą głową, w niebieskiej sukni, na którą narzuciła męski płaszcz z długimi, rozcinanymi rękawami. Poprosiła Mary, żeby podeszła bliżej i zaczekała, aż skończy pisać list.

Mary wtedy stanęła z boku i nie wiedząc, co zrobić z rękoma, splotła je za plecami. Zerkała na piękny papier zdobiony roślinnymi wzorami, srebrny kałamarz, pióro. Wreszcie mogła zobaczyć z bliska, jak ktoś pisze. Zrozumiała, że naprawdę – błękitne znaki, jakie rysowała Elizabeth, to wymawiane przez nich słowa. Można je było wyłapać z powietrza, przyszpilić do kartki stalowym piórem, zupełnie jak bogaty hrabia w Pontefract robił to z motylami. To ją zafascynowało.

Miękkie światło z witrażowego okna, dźwięk pióra przesuwającego się po papierze, całe to pomieszczenie wywoływało w niej spokój i zapragnęła z całych sił tu zostać.

Elizabeth wtedy nie tylko przyjęła ją do pracy, oferując dobre warunki, ale też obiecała nauczyć ją pisania. Takie spoufalenie, taka sytuacja – było nie do pomyślenia w innych domach, Mary wiedziała o tym – dobrze trafiła.

Dlatego nie zdziwiła się, kiedy teraz Elizabeth zabrała od niej tacę, mówiąc: „Mamy niezapowiedzianą wizytę. Wy też przyjdźcie zaraz na górę posłuchać. Weźmiecie udział w spotkaniu”. Mary zawróciła do kuchni po Franky.

amy

Wschodnie Wybrzeże, USA, 2018 r.

Amy stała na skraju ogrodu zwrócona w stronę lasu. Z tyłu za nią rozciągał się ich zadbany pagórkowaty trawnik i dom. Był to koniec trudnego upalnego dnia, wciąż jednak tak gorąco. Powietrze, jeszcze przed chwilą, kiedy żegnała tamtych, zbyt jasne i przejrzyste, ale teraz od lasu zaciągał już mrok.

Kilka minut wcześniej patrzyła na Jacoba, idącego do samochodu z córkami. Trzymał je za ręce, jakby wciąż były małe, a przecież były już nastolatkami. Przygarbiony, i wydawało się, że oprócz nich dwóch ciągnie jeszcze za sobą swój niewdzięczny los wdowca. Amy, podtrzymując tradycję, machała, kiedy odjeżdżali. Jacob odmachał jej, kompletnie zrezygnowany. Przez chwilę złapali się oczami, wymienili spojrzenia pełne rozczarowań monotonnym piątkowym popołudniem, w którym wciąż tliły się drobne spięcia między dziewczynkami, i między dorosłymi, i oboje w tym samym momencie parsknęli cichym śmiechem. A potem już nie wróciła do domu, przyszła tu, do ogrodu.

Zobaczyła teraz, że szarość miesza się z kolorami trawy i kwiatów, razem z wilgocią wlewa się w jasne światło dnia, gasząc je. Zmierzch zagarniał ogród na razie tylko na obrzeżach.

Odwrócona plecami do domu wiedziała, że właśnie teraz zapalają się wokół niego automatyczne światła, i był to moment dnia, który kochała najbardziej. Stać sama na zewnątrz, niczym intruz, nie należeć do czasu, ani chaosu (jakim było jej życie), stać w półszarości, w tym przejściu pomiędzy, ale jednocześnie czuć za sobą spokojne, pełne ładu wnętrze – fotel z jej wełnianym kocem, otwartą książkę na podłodze, kominek, w którym w niedziele Patryk rozpalał ogień, stół, rozrzucone instrumenty córek, Diany i Zoi, płyty z muzyką, kuchnię zaprojektowaną przez nią, z tym wszystkim, każdym drobiazgiem, z czego była dumna. W takich momentach miała wrażenie, że zaraz zobaczy samą siebie – jak wchodzi do salonu, podnosi koc, składa go, przewiesza przez fotel i gładzi przez chwilę, myśląc o tym, jakie w gruncie rzeczy mają dobre życie.

Ale jednocześnie mocno przyciągało i wzywało ją to, co przed nią, ku czemu teraz zwracała twarz i ciało, ciemność lasu, mokre kamienne wybrzeże i dalej, do połyskującej nocą powierzchni oceanu.

Trwał przypływ, wiatr znad oceanu niósł zapach, którego nie rozpoznawała. I dźwięk, ledwo słyszalny – właściwie tylko wrażenie dalekiego zewu.

Nieruchoma, próbowała zrozumieć. Bo coś poruszało ją w tym wołaniu, ale już po chwili głos zniknął.

Cofnęła się teraz i usiadła na kamieniu. Od kiedy tu zamieszkali, jedenaście lat temu, prawie każdego dnia wieczorem udawała się na spacer brzegiem oceanu. Ale nie dziś. Była zmęczona.

Zamknęła oczy i prawie od razu pod powiekami wyświetlił się obraz, zupełnie jakby cały czas tam tkwił, zaskakujący widok błyszczących oczu. Było to spojrzenie ich sąsiadki, Katherine. To jak popatrzyła na Amy, kiedy rano otworzyła jej drzwi.

Była ich najbliższą sąsiadką, ale nie znały się dobrze. Spotykały się przypadkiem na zakupach lub chwilę rozmowy przed domem. Dziś przyniosła im słoik dżemu z jeżyn, ot taki miły sąsiedzki gest, jaki od czasu do czasu każda z nich wykonywała, i to co po raz kolejny oszołomiło Amy, kiedy widziała Katherine, to że była tak urzekająco piękna. Ciało i twarz, na którą chyba każdy gapił się w zapomnieniu świata. Mieniła się, skrzyła od bijącej z niej urody. Ale ubierała się zupełnie nie w jej guście i tak, żeby pokazać, jak bardzo ona i jej mąż, profesor Uniwersytetu Yale, są bogaci. Tak uważała Amy.

A teraz miała przed sobą jej spojrzenie, poufne, jakby coś miało jej powiedzieć. Ale Katherine przecież podała tylko słoik dżemu i pomimo zaproszenia nie chciała wejść do środka. Amy ucieszyła się nawet, bo z tyłu za nią w korytarzu i salonie piętrzyły się sterty brudnych ubrań, ręczników, pościeli, które przygotowywała do prania. Były to też jej ukochane trzy godziny w ciągu dnia, kiedy była zupełnie sama w domu. Dlatego zamknęła drzwi odrobinę za szybko, z ulgą, i też od razu zapomniała o tym momencie spojrzenia, ułamku chwili dziwnego dyskomfortu, zagapienia, zagięcia czasu.

Głos ich młodszej córki Zoi przebił się przez myśli. Amy otworzyła oczy. Nie mogła czegoś znaleźć, czegoś do szkoły. Usłyszała też zirytowany podniesiony głos Patryka. Amy wstała, spojrzała na całkowicie już ciemny las, wciąż mając przed sobą błyszczące oczy Katherine, ale porzuciła również i ten obraz, odwróciła się i skierowała z powrotem do domu.

zbieracz nasion

Patagonia, 1997 r.

Leżał w łóżku, w swoim barłogu, owinięty płaszczem. Odwrócił głowę w stronę okna. Miał wrażenie, że coś go woła i że to wołanie tak nagle go obudziło. Do pokoju wsączało się nikłe jeszcze światło nadchodzącego dnia. Jakiś impuls, zewnętrzny dźwięk. Usiadł gwałtownie i aż zaparło mu dech od zimna. Myśli go opuściły, były tylko ten lodowaty chłód i samotność. Zmusił się, żeby wstać, rozpalił w palenisku, nastawił czajnik. Mógł mieć elektryczność, kuchenkę, kanalizację, sklepy, produkty. Ale nie chciał, tak żył, tak umrze.

Zdjął niemal sztywne skarpety z chudych nóg, rozruszał palce, rozgrzał stopy i podszedł do okna.

W dole aż po horyzont rozpościerała się masa wody. Jego twarz zmieniła się, kiedy obserwował poprzecinaną drobnymi liniami fal powierzchnię oceanu, wyraz zdumienia i troski, jaki nadawały mu głębokie zmarszczki, złagodniał.

Patrząc na wodę, doświadczał uczucia dopełnienia – jakby wciąż był młodym chłopakiem, który stoi w pociągu, w zatłoczonym korytarzu, bez biletu, i widzi pierwszy raz w życiu wynurzający się zza lasu skrzący się w słońcu ocean, że nadal stoi przed tą wizją, która wtedy całkowicie go pochłonęła. Reszta życia była tylko biegiem do tego obrazu i uczucia wolności, zachwytu, próbą odtworzenia go jeszcze i jeszcze raz. To z tej miłości zaciągnął się na pierwszy kontenerowiec, na który go chcieli. I z niej stworzył związek z Miriam.

Próbował teraz coś zobaczyć, ale wszędzie to samo, ledwo oświetlona – kołysząca się woda.

Poczucie zewu wyraźnie dochodziło stamtąd.

Postał tak chwilę, jakby czekał, aż gwałtownie obudzona dusza wygrzebie się z barłogu i dowlecze do starego ciała. Wyszedł przed dom, żeby się odlać, mocz parował na boki, oddając jego własne ciepło. Potem zaparzył herbatę. Podszedł do wąskiej metalowej szafy zamykanej na klucz. Schylił się, wsadził rękę w szparę między podłogą a ścianą i wyjął klucz. Wciąż zgrabiałą dłonią otworzył drzwiczki. Szafka była niemal pusta – pozostało tylko kilka nierównych świec. Policzył je, pokiwał głową i zabrał jedną. Zamknął drzwiczki, a klucz schował z powrotem do skrytki. Szedł ostrożnie ze świecą w obu rękach, jakby trzymał w nich skarb, umieścił ją na stole na metalowym spodku. Z szuflady stołu wyjął kartki papieru, pióro, atrament, zgarnął okruchy z drewnianego blatu, owinął się szczelnie płaszczem i znów – spojrzał przez okno. Ten lodowaty świt niepokoił go, coś w oceanie, coś, co przychodziło z zewnątrz. Nieomal wiedział, co to było, zupełnie jakby za cienką ścianą stał obraz, który dobrze zna, którego rozpoznanie da odpowiedź na to, co dzieje się – wokół z jego życiem, ze światem.

Usiadł. Wziął pióro do ręki zaczął pisać.

„Pochodzę ze starego świata, wiem, nie zostało mi wiele czasu, za chwilę zapalę świecę, żeby móc dalej pisać – kto jeszcze dziś tak robi? Żeby usłyszeć myśli potrzebuję absolutnej ciszy, nic, najmniejszy ruch mógłby przeszkodzić.

Pochodzę ze starego czasu, otaczam się ogniem, kręgiem ze świecy, kartek, atramentu, pióra – to przedmioty które przeminęły, z innej epoki człowieka. Siedzę na skraju starego krzesła, bo w tej pozycji dół kręgosłupa ścina napięcie. A ja lubię walkę z sobą samym, walcząc z bólem, który chce panować nade mną, wyzwalam w sobie siłę do tego, żeby tu tkwić – tak mnie nauczono – to opór przynosi siłę.

Nie ma mnie dla nikogo, kiedy tu siedzę. Nie odbieram telefonu. Ja przecież ratuję świat. Jestem zbieraczem nasion.

Nawet teraz, okryty starym płaszczem, podziurawionym przez mole, widzę, że kilka z nasion zaczepiło się na materiale, patrzą na mnie, jakby rozumiały: to, co do tej pory wymyśliła natura, już nie wystarczy, muszą trafić do ludzkich głów i ja mam im to załatwić. Wyraźnie patrzą na mnie, tłumaczę im, złoszczę się, że nie mogę czegoś takiego napisać, nie mam odpowiedniego wykształcenia, zresztą, umówmy się – kogo dziś to obchodzi – Historia Nasion?

Zacząłem je zbierać wiele lat temu, tylko dlatego, że się nudziłem i że to było łatwe. Do tej pory robiłem zupełnie inne rzeczy. Urodziłem się w zimnym wschodnioeuropejskim kraju, w Polsce. W wiosce obok naszego domu płynęła rzeka i jako mały chłopiec konstruowałem wciąż na nowo statki z kory, którymi w myślach płynąłem w dół rzeki, aż do morza. Opuściłem dom rodzinny w wieku szesnastu lat i zostałem włóczęgą bez miejsca zamieszkania. Marzyłem o wielkim świecie. Ale żadne z miejsc uzurpujące prawo do tego określenia nie zadziwiło mnie, nie uwiodło. Tak było do momentu, kiedy zobaczyłem ocean. Zaciągnąłem się od razu na statek, zostałem marynarzem, następnie pracownikiem statku poławiającego wieloryby, a kiedy wróciłem do kraju, zainwestowałem zarobione pieniądze i poszedłem na studia inżynierskie. Poznałem Miriam, wzięliśmy ślub, zacząłem projektować kanały wodne, wyjeżdżaliśmy do południowych krajów, gdzie na pustyniach budowano miasta.

Podróżowałem z żoną, a wtedy było niełatwo, nie każdy mógł pojechać, gdzie chciał, a my jeździliśmy, mogliśmy. Lubiłem ciepły klimat, życie na Południu, targi, krzyki sprzedających, przewalające się falami modlitwy i ciągły tłum. Miriam – nie tak bardzo, »ludzie i upał mnie męczą«, mówiła, wolała samotność. Wydawało się, jest tylko przekorna, znudzona. Mnie traktowano z szacunkiem, przydzielano sztaby wykwalifikowanych ludzi, dom z ogrodem z kamiennymi schodami prowadzącymi wprost nad niewielkie jezioro, otaczały nas młode, piękne służące.

Praca była potrzebna – ludzie chcieli czystej wody pitnej. Do rozwoju krajów potrzebowali sprawnie działającego systemu wodnego. A mnie opanowała obsesja. Całe dnie spędzałem na udrożnianiu miast i wsi, na spełnianiu cudu – tam, gdzie kiedyś była pustynia, człowiek stawiał domy, zakładał sady, uprawiał pola, oto dowód jego siły, przedsiębiorczości, i ja to sprawiałem.

Kiedy wracaliśmy, przywoziliśmy z żoną pieniądze, za które mogliśmy żyć lepiej niż inni. Urządzaliśmy nasz dom, niewielką willę. Do dziś w łazience na ścianach wiszą ręcznie malowane kafle – z ornamentem różowych piwonii, symbolem wiecznej miłości i szczęścia. W pokojach stoją rozkładany jak szafa gramofon z hebanu, z kolekcjami płyt pieśni ludowych, ręcznie robione komody, lustra w rzeźbionych oprawach, drewniana pachnąca jesionem podłoga i boazeria na ścianach. Boazerię położyłem z teściem. Drzewa nie było można kupić i ścięliśmy stary modrzew w ogrodzie – przez wiele lat, nawet teraz w upalne dni można poczuć jego zapach. Dobrze nam się razem z Miriam żyło. Kochaliśmy się i miałem w niej też przyjaciela. Ale może – teraz tak myślę – ja nie rozumiałem, nie zauważyłem, że ona chciała, potrzebowała innego życia, nie należało tak jeździć. Zostać, pomieszkać, mieć dzieci. Nie mieliśmy dzieci – bo ciągłe podróże. Miriam zachorowała, trzy miesiące i zmarła, i po człowieku, i to co do tej pory dla mnie – straciło sens.

Tak. Tak. Streszczone w kilku słowach życie. Przewidywalne jedyne możliwe zakończenie.

Nie pozwoliłem nic zmienić, dotknąć jej rzeczy. Gadali za moimi plecami, pamiętam ich wymowne spojrzenia, miny. Pierścionki Miriam, kolczyki leżały przy łóżku i jeszcze korale, odkręcona tubka z kremem, szczotka do włosów w łazience odłożona w pośpiechu, buty pod wieszakami z sukienkami, jej płaszcz przerzucony przez fotel w korytarzu.

I wtedy to się zaczęło. Wracały do mnie najgorsze wspomnienia z czasów na morzu. Woda, sól wżerająca się w skórę, ciągła wilgoć, sprośne żarty, których często nie rozumiałem, zapach suszonych alg, wieloryby.

Przetwórnia, do której podpływało się po połowie – wciągaliśmy ogromne tusze, po specjalnej pochylni do środka. Nie da się zapomnieć obrazu Grety, wysokiej Norweżki, jak wielkim nożem przecinała, cięła, i cięła, krew bluzgała tak, że gdzie nie spojrzeć, płynęły strumienie, krew zaczerwieniała zatokę, całą ogromną. Ściekała po schodach wprost do oceanu. Greta, z zawziętością, której bali się otaczający ją inni pracownicy, marynarze, zahartowani morzem mężczyźni, pruła niebotyczne flaki wielorybów i zaśmiewała się, bo praca sprawiała jej radość, satysfakcję i bechtał ją strach w oczach tych zwalistych ponurych, pobożnych wielorybników. Chciała więcej, chciała więcej krwi. Raz wyłupała oko i straszyła nim, a oni odsuwali się, bo wieloryb, nawet po śmierci, patrzył jak zarżnięty człowiek – ze śmiertelną trwogą. Oko, milczący świadek, z wiecznym pytaniem. Nie umiem tego dobrze wytłumaczyć, ale wieloryby miały w sobie coś ludzkiego, a nawet więcej, czuło się ich pokojowe życie, więzi. Nie gadało się o tym, tylko wiedziało, każdy z nas przecież to zauważał podczas polowania, jak natychmiast formowały koło, do którego, do środka, wpychały młode i najsłabsze stare osobniki, ostrzegały się nawzajem, i nie porzucały nawet w najbardziej beznadziejnej chwili – biło od nich światło, nawet z ich martwych ciał, kiedy się ich dotykało.

O pochodnie! – pisał dalej, wciskając pióro niemal w papier. – Pochodnie! Ogień, rozpalmy ogień w nocy, miasta całego świata! Rozświetlone przez lata światłem z tłuszczu wieloryba! Niech pochłonie nas zła noc. O pochodnie! Rozpętajmy ogień jeszcze raz! Noc jest w nas dziś maluczka, za rękę z gniewem, złością i zemstą.

Odpłyńmy jak najdalej od matki, od jej rąk, tam, gdzie nieznany brzeg, gdzie wieczny zaułek, migający neon baru. Spójrz, jak tańczą, trzymają w rękach trunki, jakby to był wehikuł, który zapewni im inne, lepsze czasy.

Ale my, my stoimy za szybą i jesteśmy teraz, i już

tuż tuż

już

tuż tuż.

Zaczekajcie na nas. Zaczekajcie na nas. Z dobrą zabawą.

Szaman, a może wódz. Widzę go tak wyraźnie, jakby stał w tej chwili obok mnie.

Nie był szaleńcem – to my byliśmy obłąkani.

Wracaliśmy po szczególnie ponurym połowie, gdzieś na Pacyfiku, brudni od roboty, milczący, z pokiereszowanym statkiem, obwieszonym ciałami wielorybów, głównie młodych. Podpłynęliśmy do pobliskiej wyspy po wodę. Tubylcy wyszli do nas, przystrojeni kwiatami, z darami, ale kiedy zobaczyli przywiązane tusze, rzucili się w piasek, zaczęli się tarzać, płakać i wołać w przerażeniu. Ten człowiek, ich wódz, szedł, a ludzie się przed nim rozstępowali.

Stanął, patrzył osłupiały, a potem krzyczał na nas, niczym ojciec na dzieci, które go zdradziły. Pokazywał, gestykulował, tańczył, jakby chciał nam powiedzieć: »Świat przechyli się w jedną stronę! Spadniecie z niego! A my razem z wami!«. Trząsł się i tupiąc nogami, wzbijał chmury pyłu.

Bił się w pierś, niemal siny na twarzy. »Wasze serca, wasze serca już przegrały« – tak mówił, tak to rozumiałem.

W końcu tylko patrzył na wieloryby, płacząc i odwracając wzrok, nie mógł znieść tego widoku.

Staliśmy w milczeniu. Wiedziałem, że jest tak, jak pokazuje. Tkwiłem tam, trzęsąc się z zimna i obrzydzenia od zapachu krwi, śluzu.

Cisza wokół mnie wskazywała, że nie byłem jedyny.

Ten połów był moim ostatnim – widzisz, kiedy spotykasz stado, to chcesz najpierw zabić młode, bo i samce, a szczególnie samice wpadają w taki szał, tak tracą rozum, że przestają bronić siebie, rozwalają zwarty krąg i stado staje się łatwym łupem. I wtedy była taka jedna samica – zraniliśmy jej młode, długo się męczyło, płakało niczym ludzkie dziecko – a ona, samica, oszalała. Wibracje jej wycia przechodziły dziwnymi drganiami przez nas. Następowała cisza, zatykało nam uszy od wytworzonego ciśnienia, jakby powietrze wokół nas zasysało się, i uderzała fala dźwięku, fizycznie czuliśmy, jak przechodzi nasze ciała, coś z nimi robi, było to zupełnie tak, jakby rzucała na nas klątwę, a na końcu, po śmierci młodej, ta samica zabiła się. Wiedzieliśmy, że wieloryby są do tego zdolne. Wiele razy tępo uderzała głową w nasz statek, bez energii jakby sama była już martwa w środku, aż poszła na dno – my prawie z nią.

I właśnie obraz tej samicy, po śmierci żony, ciągle mi się śnił. Przetrawiony bólem wyraz oczu wieloryba, jak patrzy na mnie, pyta wzrokiem: »Dlaczego to robicie?«, a zaraz potem, że Miriam siedzi obok na łóżku i też patrzy, dokładnie z tym samym wyrazem w oczach.

Popadłem w ruinę. Prześladowała mnie myśl »co myśmy najlepszego zrobili«. Nie chciałem już być inżynierem. Nie chciałem być człowiekiem.

Jedynym, co mi pomagało, odkryłem to przez przypadek, były spacery po lesie.

Jechałem ponad godzinę do ulubionego miejsca. Wychodziłem z samochodu i szedłem w kierunku drzew, a im bliżej byłem, tym bardziej łagodniał ból.

Zanurzałem się pomiędzy drzewa. Przystawałem, kładąc od czasu do czasu rękę na jakimś pniu. Szorstkość i zgrubienia kory, to jak przypomina skórę człowieka, wzór linii papilarnych, mieszkające między korą owady, ukryte kokony, zaczepione nasiona. Ziemia w lesie pokryta była plątaniną mchów, paproci, krzewami jagód, była przez to miękka i sprężysta i chodząc po niej, zaczynałem rozumieć, że pod moimi nogami rozciągały się również w dół kolejne piętra życia oraz że las miał też wysoko nade mną połączenia niewidzialne dla nas ludzi.

Kiedy przykucałem, potrafiłem bez końca wpatrywać się w szczegóły podłoża. Zielone korytarze, doliny i góry, miasta i wsie, nagle gdzieś wyrosłe jak na polu uprawnym słupki z zarodnikami, zaaferowane mrówki biegały jak niektórzy znani mi ludzie, nie zwalniając nawet w obliczu dużej przeszkody, omijały ją i szybko odnajdywały kierunek wcześniej wytyczonego celu. Leniwe żuki lśniły kolorowymi pancerzami, wychodziły spod liścia czy trawy, wysuwały czułki i potrafiły zastygnąć w bezruchu na długie chwile. Grzyby, których kapelusze i nóżki błyszczały kolorami, życiem, czym jeszcze? Kładłem się w tym mchu, trawie i patrzyłem w górę na niebo, chmury, światło, konary drzew nade mną. Szumiały brzozy, osiki, lipy pachniały mocno.

Pewnego razu zasnąłem tuż obok niewielkiej sosny. Obudziłem się, leżąc na boku, skulony. Otworzyłem oczy i napotkałem spojrzenie srebrzystobrązowej żaby. Schowana pod korzeniami sosny w maleńkiej jamce otulonej mchem i ziemią, przysypiała znużona jak i ja upałem, co chwilę otwierając szerzej oczy. Patrzyłem na nią, wyglądała zupełnie, jakby uśmiechała się przez sen. Wstałem cicho i odszedłem. Nie mogłem opanować płaczu, jaki napadł mnie, kiedy oddaliłem się od niej. Płakałem, idąc do samochodu, płakałem, jadąc, i w domu, jedząc zupę. Płakałem całe popołudnie przed telewizorem i zasnąłem w łóżku, przebrany w piżamę, na swojej połowie, płacząc. Dotknięty do żywego jej spokojem, jej uśmiechem, istnieniem. Wdzięczność, jaką wtedy odczułem, której teraz nie umiem wam dobrze opisać, tego, że zaufała mi, zasypiając tak blisko, po prostu była i pokazała mi, że jest, że jest.

I tak podczas coraz dłuższych wypraw do lasu zacząłem też zbierać szyszki, żołędzie, wszelkie nasiona i przynosić je do domu. Jeden ze znajomych myśliwych objaśnił, jak się z nimi obchodzić.

Suszyłem je, umieszczałem w specjalnych ramach. W końcu zostawiłem dom, jak stał. Zamknąłem na klucz zapach modrzewia, wieczne szczęście piwonii na kaflach i wróciłem tutaj, do miejsca położonego kilka kilometrów na północ od przetwórni, którą zamieniono teraz w dobrze prosperujące muzeum wielorybnictwa. Kupiłem rozwalającą się chałupę, stojącą wysoko na klifie, ponaprawiałem. W szopie obok przygotowałem specjalne suche chłodne pomieszczenie z szufladami. Tam je wszystkie przechowuję. Nasiona pozbierane ze spacerów w lesie, codziennych wędrówek po nowej okolicy, i te zamówione z różnych, odległych krajów leżakują w specjalnych, czystych szufladach. Zamieszkują w dużo lepszych warunkach niż ja”.

gdy przecinałem linę idącą przez jego pysk

wyraźnie starał się nie ruszać

mrugał do mnie i obserwował

czekał cierpliwie aż skończę

to jest co zobaczyłam

Patrzyłam na koślawe czerwone kształty liter. Dziewczynka z pociągu podpisała rysunek: „to jest co zobaczyłam”.

„Pisanie to dzielenie się – pomyślałam w końcu. – Na co czekasz? Przecież wiesz. Teraz już wiesz. Powiedz głośno, napisz o tym – przekonywałam samą siebie”.

Nikomu do tej pory nie mówiłam, czym zajmowałam się w każdej wolnej chwili przez ostatnie siedem lat. Ani czego się dowiedziałam, kiedy w końcu dotarłam do odpowiedzi na zadane przeze mnie wcześniej pytania. Zamknęłam w sobie zgromadzoną wiedzę, dokładnie zalakowałam, chcąc żyć jak do tej pory, beztrosko, z dnia na dzień.

Siedem lat temu, z nocy na noc, zaczęłam nagle intensywnie śnić, i po tych snach nie mogłam się dobudzić, trudno mi było wrócić do rzeczywistości dnia.

W pierwszym śnie stałam na rozległej łące, a przede mną zgromadziły się wszystkie zwierzęta, które w życiu zjadłam.

Było to ciągnące się po horyzont zbiorowisko stworzeń. Biało-czarne krowy, cielaki o świetlistych oczach, woły, kury siedziały spokojne na jajkach, gęsi i indyki, utytłane błotem świnie, a pomiędzy nimi, w powietrzu, niczym w wodzie, unosiły się skrzące tęczowymi łuskami łososie i pstrągi, dorsze, halibuty, flądry, ośmiornice, małże, krewetki. Zwierzęta te patrzyły na mnie, wydawało się, z miłością.

Następnego dnia przygotowywałam na obiad wołowinę. Obserwowałam leżący przede mną kawał mięsa. Misterny splot mięśni, spod których po naciśnięciu wypływała krew.

Podczas kolejnych nocy w snach wciąż pojawiały się zwierzęta. Klucz dzikich gęsi, lis na ośnieżonym wzgórzu, łanie wynurzające się z mgły na łące, stado koni na krawędzi klifu. Te konie podeszły tak blisko. Czułam ciepło ich ciał. Trącały pyskami, wydawały dźwięki. Ich oczy nie dawały mi spokoju, oczy, w które mogłam patrzeć i patrzeć, przeprowadzały mnie do innych światów.

Najczęściej jednak w snach płynęłam w nocnym oceanie. Podwodny świat nigdy nie był ciemny, unosiłam się lekka, a ryby i inne stworzenia morskie rozbłyskiwały wokół, jakby były utkane ze światła, ujawniając na moment swe zadziwiające formy. Rozświetlona nimi przestrzeń oceanu wyglądała jak niebo w ciepłą letnią noc na łące u babci – kiedy leżałam, a z gwiazd nade mną spadały deszcze meteorytów. Nawet w najbardziej wymyślnych kształtach fosforyzujących wokół mnie organizmów odczytywałam coś podobnego do mnie samej.

Rano chciałam od razu zawrócić, przełączyć budzik wszechświata na noc, żeby tylko móc dalej śnić.

W każdym z tych snów zwierzęta mówiły do mnie. Ponaglały: „Śpiesz się. Śpiesz się. To pilne, pośpiesz się. Na co czekasz?”.

Z dnia na dzień, a właściwie z nocy na noc, sny stawały się coraz bardziej natarczywe.

Wystarczyło też, że w ciągu dnia, najczęściej w zapadającym zmierzchu zasiedziałam się, zapatrzyłam, zagapiłam i nagle orientowałam się, że otacza mnie gromada słów. Czułam ich ciepło, puls połączonych wyrazów, rozrastającą się formę kolejnych zdań.

Powoli, żeby ich nie spłoszyć, sięgałam wtedy po kartkę i ołówek, i niemal już w ciemności potulnie zapisywałam niewyraźnymi literami zdania, słowa, które przychodziły, spisywałam historie, kartka za kartką.

Jeśli czasami zirytowana pozwalałam sobie na uniesienie wyżej powiek i wpuszczenie do mózgu obrazu pokoju lub zapalenie nawet małej lampki – siły te natychmiast znikały.

To tak jakby zwierzęta i rośliny ze snów odnalazły biegnący we mnie kabel, pasmo częstotliwości i za pomocą przedziwnych erupcji ich głosy wydostawały się poprzez mnie do świata rzeczywistego.

Pytałam: „Czego ode mnie chcecie? Dlaczego to jest takie ważne, pilne? I czemu ja?”.

Złościłam się, chciałam przecież spać spokojnie, jak do tej pory. Noc była wcześniej tylko czeluścią, o której nad ranem szybko zapominałam.

W końcu przyśnił mi się ostatni sen. Nazwałam go „spotkanie”.

SPOTKANIE

Płynęłam środkiem oceanu. Ocean był pusty i cichy. Nie było ryb, roślin, nawet drobin unoszących się w wodzie. Tylko woda poruszała się rytmem, który wciąż jeszcze spajał.

Tak się bałam. Bałam się, że już cię nie zobaczę. Szukałam cię wszędzie. Ocean pusty i cichy.

Wdech. Powolny ruch ciała. Wydech. Strach ciszy.

Dotarłam do wyspy śmieci, przedzierałam się przez plamy tego, co wyrzuciliśmy. Splątane rybackie sieci, boje, kawałki plastiku, puszek, olej, starałam się nie oddychać głęboko, nie otwierałam ust, w końcu przepłynęłam i dalej, i dalej, płynęłam przed siebie.

Wtedy nareszcie zobaczyłam cię.

Byłeś ogromny, płynąłeś idealny tak, że zapierało mi dech w piersiach. Mogłam tylko myśleć, jak w ukropie zakochania, jak w miłości, która obejmuje całe ciało i duszę: „odnalazłam cię”.

Płynęłam za tobą. Nie chciałam niczego innego w moim życiu. Tylko ciebie. Wymawiałam w myślach twoje imię, powtarzałam i powtarzałam twoje imię: „Płetwal Błękitny”.

Z daleka widziałam brzeg pokryty ściśle ludzkimi domami. My zmierzaliśmy w dół globu.

Mijając linie południowych części kontynentów, gdzieś pośrodku oceanu, znów napotkaliśmy skupisko porzuconych, rdzewiejących statków, lin, splątanych sieci. Ogarnęła mnie panika, bałam się, że zaplączesz się jak tylu innych. Ale przepłynąłeś, majestatycznie i potem dalej, aż w końcu dotarliśmy do brzegu lodu. Ale i tu nie spotkaliśmy ani jednego zwierzęcia, rośliny, nikogo. Nie było innych wielorybów, pingwinów, fok, lampartów morskich, nawet ryb.

Domyślałam się, że jesteś głodny.

Wypuściłeś powietrze, słabą fontannę, nie zaryczałeś przy tym. Zanurzyłeś się i tam pod powierzchnią zatrzymałeś. W krystalicznych wodach Antarktydy zawieszony w przestrzeni jak ogromny sterowiec. Wypełniło mnie szczęście, kiedy zawisłam dokładnie nad tobą. Patrzyłam w dół. Byłam jednym z całym światem.

I wtedy, niemal w tym samym momencie, zrozumiałam. A może ty mi to przekazałeś?

Byłeś ostatnim wielorybem na świecie. Nie potrafiłeś żyć bez stada. Przypłynąłeś tu, żeby umrzeć.

Chciałeś, żebym zostawiła cię w spokoju.

W jednej chwili dotarło do mnie, jestem człowiekiem, przyczyną twojego stanu, śmierci innych wielorybów, ciszy w oceanie.

Wycofałam się. Odpłynęłam.

Samotność, pustka przenikały mnie całą. Jesteśmy przeklętym dotykiem Midasa, stopionym skrzydłem Ikara.

Gdzieś pode mną, wspólnie z oceanem, poruszało się doskonale obojętne jądro ziemi.

~  ~  ~

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

przypisy

1. Mary Fisher (1623–1698), urodzona w Yorkshire, należała do Valiant Sixty, grupy pierwszych wędrownych kaznodziejów, których misją było szerzenie duchowego przesłania założyciela i wizjonera kwakrów George’a Foxa, wielokrotnie więziona, zmarła w Charlestown w Karolinie Południowej.