Gobliny - Philip Reeve - ebook + książka

Gobliny ebook

Philip Reeve

3,8

Opis

„Połączenie Pratchetta i Tolkiena”
„The Times”

Tom 1 tryskającej humorem serii fantasy autora światowych bestsellerów Zabójcze maszyny sfilmowanych przez twórców Hobbita i Władcy Pierścieni
Gobliny Z CLOVENSTONEto prawdziwa zgraja zabijaków! Bijatykę, rozbój i łakomstwo mają we krwi. Najlepiej jak najwięcej bijatyki!

Ale Skarper jest inny. W przeciwieństwie do reszty goblińskiej hałastry jest sprytny i przebiegły. Tylko on zdaje sobie sprawę, że pradawna magia drzemiąca pod Clovenstone ponownie budzi się do życia. Już wkrótce czeka go dzika przygoda, o jakiej nie śnili nawet najbardziej szaleni z goblinów…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (113 oceny)
32
42
29
10
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sinoya

Dobrze spędzony czas

Przyjemna i zabawna powieść o bohaterskich ludziach i parszywych goblinach, a chwilami może trochę na odwrót. Humor czasem może prosty i odrobinę niesmaczny, ale po przeczytaniu całości doceniam jednak dowcip autora. Podobała mi się też przewrotność tej opowieści i zabawa schematami/stereotypami. A do tego barwny język i zabawne gry słów (przy okazji - wyrazy uznania dla tłumacza). Książka mniej więcej do połowy nie budziła mojego większego uznania, ale potem zrobiło się ciekawiej, a finał jest po prostu świetny.
00
Medivh87

Z braku laku…

Takie czytadło, ot bez szału, praktycznie w ogóle nie śmieszne . Na pewno nie warte kupowania i zajmowania miejsca w domu.
00

Popularność




Korekta

Hanna Lachowska

Magdalena Stachowicz

Ilustracja na okładce

© Jonny Duddle, 2019

Tytuł oryginału

Goblins

The original edition is published and licensed by Scholastic Ltd.

Text © Philip Reeve, 2012

Interior Map Illustration © Philip Reeve, 2012

Cover © Jonny Duddle, 2019

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2019 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-8095-0

Warszawa 2022. Wydanie III

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

P.U. OPCJA

Dla SAMA REEVE

MROCZNA WIEŻA

W zachodnich krainach, gdzie ludzi żyje niewielu, a pradawna magia wciąż jeszcze przenika leśne ostępy, stoi starożytna forteca Clovenstone. Otaczają ją szerokie mury obronne, dziś po części leżące w gruzach, gęsto obrośnięte trawą i mchem. Na teren warowni wdarły się drzewa i dzikie strumienie, ponownie zasiedlając wąskie, porzucone uliczki i niszczejące domy. To właśnie tam, w samym sercu dziczy, wznosi się grań zwana Meneth Eskern, najbardziej wysunięta na zachód część Gór Kościanych. Na jej szczycie góruje czarna Twierdza, o stromych ścianach i rogach z kamienia sięgających nieba. Dookoła tej złowrogiej, mrocznej wieży, niczym skalista korona na wierzchołku grani, biegnie urwisty mur wewnętrzny, strzeżony przez siedem pomniejszych wieżyczek. Przed laty porzucone przez swych budowniczych, dawno zamieniły się w ruiny. Wśród zapadniętych dachów słychać już tylko ochrypłe krakanie kruków, a w gęstwie bluszczu, jak pchły w brodzie żebraka, czają się szkaradne gargulce.

Największa z siedmiu baszt znana jest jako Czarny Szpon. Chociaż nie może równać się z ogromem Twierdzy, która dominuje nad całą okolicą, wciąż przewyższa wszelkie wieże, jakie znajdziecie w krajach ludzi. Od pokrytych śniegiem zębatych blanków aż po skalistą ziemię u stóp grani rozciąga się przyprawiająca o zawroty głowy przestrzeń. I nic dziwnego, upadek z takiej wysokości byłby naprawdę niebezpieczny…

Co bez wątpienia nie było dobrą wieścią dla Skarpera, który w tym właśnie momencie został wyrzucony z samego szczytu.

– Aaaaaaaa! – krzyczał wniebogłosy, wpierw wznosząc się coraz wyżej i wyżej, machając bezładnie rękami w rozpaczliwej próbie uchwycenia się powietrza, by wreszcie zawisnąć na chwilę i naraz rozpocząć gwałtowny upadek. – Aaaaaaaaa… – Jednakże już po pierwszym tysiącu stóp, czy coś koło tego, zdał sobie sprawę, że wrzeszczy z czystego przyzwyczajenia i stwierdził, że właściwie mógłby przestać. Od tej pory jedynym dźwiękiem, jaki mu towarzyszył, był głośny wizg mroźnego powietrza w uszach, okazjonalnie przerywany miękkim pufnięciem, gdy przelatywał przez chmurkę.

„Oczywiście to nie samo spadanie mnie martwi” – myślał Skarper, z porażającą szybkością mijając kolejne omszałe kamienie i małe, złowieszcze okienka Czarnego Szpona. – „Problem pojawi się dopiero, gdy plasnę o ziemię…”.

Daleko w dole – teraz, gdy przywykł już do tego, że wiatr wbijał mu pazury w oczy – mógł dojrzeć bielutkie, puszyste obłoczki. Wyglądały zupełnie jak pulchne owieczki, tyle że pasły się w połowie drogi na ziemię. Pod nimi ponura podstawa Meneth Eskern rozpościerała się niczym rozczapierzona kamienna łapa, a między jej palcami tłoczyły się zrujnowane zabudowania, których gnijące dachówki i wyludnione brukowane alejki porastały zielsko i karłowate drzewka. Im bardziej wzgórze nachylało się do Murów Zewnętrznych, tym chaszcze były gęstsze, a drzewa większe. Mniej więcej po pięciu stajach przekształcały się już w prawdziwy las, nad którym gdzieniegdzie tylko wystawały dachy starych stołpów i budynków gospodarczych, przywodząc na myśl samotne morskie wysepki.

To był właśnie świat Skarpera, a gdy tak teraz patrzył nań z wysokości, z zainteresowaniem zauważył, iż parę detali na słynnej Stenoryona Mappie Ziem Wszelakich Clovenstone dość mocno odbiega od rzeczywistości. No, może nie aż z takim zainteresowaniem, jako że wszystkie detale bez wyjątku mknęły mu na spotkanie z zawrotną szybkością. Istniało wysokie ryzyko, że zanim zdoła z kimkolwiek podzielić się swoim odkryciem, rozplaska się na nich jak przypadkowo upuszczony słoik dżemu malinowego.

A zresztą to mapy, książki i inne takie dysertacje winne były tarapatom, w jakich Skarper się aktualnie znalazł. Już sama myśl przepełniała go rozgoryczeniem, obrzucił więc gniewnym spojrzeniem kruka, który akurat przelatywał mu przed nosem.

Skarper był goblinem, co kruk od razu poznał po jego bursztynowych oczach, pazurzastych łapkach, długich uszach łopoczących na wietrze i ogonie, który podczas upadku strzelał wokół jak rzemienny bicz. Jego pobratymcy zamieszkiwali wszystkie siedem wież Clovenstone. Lęgli się z górskich skał, zaślepieni chciwością oraz żądzą złota, srebra i wszelkich drogocennych błyskotek. Przez większą część swojego życia przeczesywali starożytne skarbce i opuszczone zbrojownie w poszukiwaniu klejnotów, a nieraz wykradali je sobie nawzajem lub goblinom z innych wież.

W zamierzchłych czasach gobliny służyły wielkiemu czarnoksiężnikowi, Królowi Liczowi, który wzniósł Clovenstone i stalową ręką rządził całym światem z Kamiennego Tronu, wysoko w komnatach Twierdzy. Minęły jednak niezliczone lata od Bitwy pod Dor Koth, kiedy to armie królestw ludzi pokonały hordy Króla Licza, a każda z siedmiu wież, odkąd pamięcią sięgają najstarsi z goblinów, stała się siedzibą poszczególnych goblinich plemion. Czasem plemiona z dwóch lub trzech różnych wież zawierały doraźne przymierze i hurmą wytaczały się z Clovenstone, by grasować po niewielkich królestwach ludzi na Pogryzionym Wybrzeżu, rabując wioski rybackie i górnicze przysiółki. Powszechnie jednak wiadomo, że gobliny nie należą do przesadnie ufnych ani uczciwych istot, nic więc dziwnego, iż te sojusze nigdy nie trwały zbyt długo. Każdy wypad grabieżczy kończył się zbrojną utarczką o łup, a zwycięzcy pośpiesznie wracali do wież, by zabarykadować swoje legowiska gruzem i starymi meblami.

Czarnym Szponem, gdzie mieszkał Skarper (a przynajmniej mieszkał dopóty, dopóki nie został wykatapultowany z jego szczytu tego właśnie ranka), władał wielki i wielce niebezpieczny goblin zwany królem Knobblerem, jego podwładni zaś znani byli w okolicy jako Czarna Ferajna. W całym Clovenstone nie było okrutniejszych szabrowników, bezlitośniejszych szachrajów ani pazerniejszych szubrawców. Bijatykę i rozbój mieli we krwi; bijatykę, rozbój i łakomstwo. A właściwie bijatykę, rozbój, łakomstwo i jeszcze więcej bijatyki.

Wszyscy poza Skarperem. Ponieważ Skarper był inny.

Stary Breslaw zauważył to już tego dnia, gdy Skarper przyszedł na świat. Breslaw również był inny. Stracił oko, ucho, nogę i spory kawałek ogona w napadzie na Pogryzione Wybrzeże jakieś czterdzieści lat wcześniej. Był zaledwie w połowie tym samym goblinem, co w pełniejszych czasach. A jako że nie mógł już szabrować z resztą plemienia, król Knobbler powierzył mu opiekę nad świeżo wyklutymi szczeniakami.

Raz do roku, w noc, gdy rogi księżyca w nowiu zdawały się spoczywać na szczycie Twierdzy, Breslaw schodził w głąb przepastnych piwnic pod Czarnym Szponem, otwierał ciężkie, gęsto pokryte pajęczyną drzwi, po czym powoli toczył się na rozklekotanym, zgrzytającym wózku w dół spadzistych, pustych tuneli, które ciągnęły się głęboko pod Clovenstone aż pod mroczne korzenie góry, gdzie na samym dnie spoczywa wrzące jezioro lawy.

Tam, w kotłach ziemi, bulgotała i kipiała rozgrzana do srebrzystej białości, wzburzona magma. Jezioro co trochę wypluwało niewielkie pecyny lawy, które zastygały w błyszczące czarne skały na ścianach i posadzce ogromnej jaskini. Ale raz w roku z jeziora wydobywało się coś jeszcze: skały lęgowe, owalne niczym skamieniałe jaja.

Owinięty mokrymi skórami, aby ochronić się przed okropnym żarem, który inaczej spaliłby go na skwarkę, stary Breslaw kuśtykał w tę i we w tę, co chwila zbierając jaja przy użyciu długiej łopaty. Od czasu do czasu, poprzez gęste siarczane opary, mógł dostrzec sylwetki innych lęgomistrzów z pozostałych wież, patrolujących swoje skrawki wulkanicznego wybrzeża. Nigdy jednak ich nie zagadywał ani nie próbował przeszkodzić im w zbiorach. Każdy się smaży na swojej plaży – to jedno z nielicznych prastarych praw, wciąż jeszcze szanowanych przez wszystkie gobliny z Clovenstone.

Nigdy też nie zaglądał do wylotów wielkich kominów w stropie jaskini, które ponoć sięgały aż do samej Twierdzy. Kiedy Breslaw był zaledwie młodziakiem, uporczywe marzenie o spenetrowaniu wnętrza tajemniczej Twierdzy spędzało mu sen z powiek, z wiekiem zrozumiał jednak, że nie ma na to żadnych szans. Szajka Szalonego Manaccana z Krzywostropu podjęła kiedyś karkołomną próbę wdrapania się do góry po rusztowaniu skleconym naprędce ze starych desek podłogowych. Przedsięwzięcie spaliło niestety na panewce, gdy chybotliwa konstrukcja z głośnym szczękiem i chlupotem runęła w jezioro lawy, zanim którykolwiek z goblinów zdążył dojść wystarczająco blisko ziejących ciemnością dziur.

I tak Breslaw trzymał oko nisko na bazaltowej plaży, zgarniał do wózka ćmiące przytłumionym blaskiem kamienne jaja, po czym z powrotem turlał się stromymi tunelami aż do swojej komnaty w Czarnym Szponie, zwanej wylęgarnią. Tam układał skały lęgowe przy wielkim palenisku i doglądał ich, aż zaczęły lekko drgać, by za chwilę pęknąć…

Szczeniaki wyklute z tej samej partii jaj nigdy nie były do siebie podobne. Skarper także różnił się od rodzeństwa. W przeciwieństwie do ludzkich rodzin, a nawet całej człowieczej rasy, stworzenia zrodzone z podziemnych czeluści nie wykazują zbytniego pokrewieństwa. Zdawało się, że o różnorodności kształtów i rozmiarów współbraci Skarpera decydowała sama matka ziemia. Jedni mieli łuski, inni futro, a jeszcze inni spłaszczone świńskie ryjki lub szpiczaste nosy i powłóczyste uszy. Większość mogła poszczycić się ostrymi kłami i pazurzastymi łapkami, a przede wszystkim czarnymi, paciorkowatymi ślepkami, błyskającymi dziką radością, kiedy malcy, wygrzebawszy się ze skorupek, po raz pierwszy ujrzeli niewielkie maczugi i malutkie ćwiczebne buzdygany, które Breslaw zostawił oparte o ściany wylęgarni. Komnatę wypełniały ochrypłe piski i podniecone okrzyki, gdy młode gobliny rzucały się po miniaturową broń i wnet zaczynały okładać się nawzajem po łebkach. Stary lęgomistrz przyglądał się temu rozgardiaszowi, z satysfakcją kiwając głową. Oto kolejne dziarskie, spragnione bitki chłopaki, które przyniosą dumę plemieniu króla Knobblera.

Aż pewnego razu zobaczył Skarpera. Był najmniejszy z miotu, miał długie, oklapłe uszka, gęste ryże futerko i rdzawą kitkę na końcu ogona. Jednak najbardziej nietypowe były jego oczy, pałające przenikliwym blaskiem. Breslaw spostrzegł, że dziwny mikrus trzyma się samotnie na tyłach wylęgarni, jakby przeczuwał, że oberwanie drewnianą pałką w świeżo wyklutą główkę może nie być najlepszym pomysłem.

Breslaw przeczesał resztki skał lęgowych, aż znalazł jeszcze ciepłe skorupki, z których wykluł się Skarper. Jak przypuszczał, pokrywała je gęsta siateczka z żył wolnego srebra. Wolne srebro: najosobliwszy i bez wątpienia najmagiczniejszy ze znanych metali. Połyskiwało niczym prawdziwe srebro, lecz dało się ugniatać jak modelina, a wystawione na pewien rodzaj ognia, wybuchało tajemniczym płomieniem. Od dawien dawna czarnoksiężnicy, tacy jak Król Licz, wykorzystywali je w zaklęciach. Dziś nie przynosiło zbyt dużego pożytku, wciąż jednak było błyszczące i rzadko spotykane, a więc kosztowne. A gobliny kochają wszystko, co błyszczące i rzadko spotykane, nie wspominając o kosztownym. Lęgomistrz schował migocące skorupki za pazuchę, zanim którykolwiek ze szczeniaków je zauważył. Później wyciągnie z nich drogocenny materiał i zlepi z kulką wolnego srebra, którą trzymał potajemnie w skrytce w jednej ze ścian komnaty.

Minęły wieki, odkąd natknął się na skałę lęgową z taką obfitością wolnego srebra. Lata temu on sam, Breslaw, wykluł się z całkiem podobnego jaja. Nic zatem dziwnego, że w młodym Skarperze widział samego siebie; goblina bystrzejszego i przenikliwszego od innych. „Muszę go strzec jak ostatniego oka w głowie”, powiedział sobie.

I rzeczywiście, Skarper nauczył się mówić znacznie szybciej od braci z miotu, których Breslaw nazwał: Paplak, Walibrzuch, Buńczuk, Szarpacz i Głąbiarz. Jedynie on z uwagą słuchał lekcji o goblińskiej tradycji. Podczas gdy reszta walczyła o skrawki jedzenia w wielkiej, zatłoczonej sali, zwanej szamarnią, Skarper zawsze znajdował sposób, aby zwędzić najsmakowitsze kąski sprzed ryjków rozwrzeszczanej hałastry. Tłuste połcie mięsa i wonne kawałki sera, pokrytego jaskiniową pleśnią, przemycał chyłkiem poprzez opustoszałe korytarze i chwiejne drabiny Czarnego Szpona, aż znalazł jakąś ciemną klitkę, w której mógł posilić się w spokoju, przez nikogo niezauważony – poza Breslawem, który nigdy nie spuszczał z niego czujnego oka.

Breslaw był świadkiem, jak młody spryciarz wykradał przeróżne cacka i świecidełka innym goblinom, a potem chował je w licznych kryjówkach, aby cieszyć się nimi w wolnej chwili, gdy był pewien, że nikt nie patrzy.

„Przypomina mi mnie, gdy byłem szczeniakiem”, chichotał pod nosem stary lęgomistrz.

Pewnego dnia, gdy burza z hukiem przetaczała się przez Góry Kościane, a reszta plemienia na obwarowaniach łapała w sieci kruki lub ciskała kamienie i przekleństwa na głowy szajki Szalonego Manaccana, Breslaw znalazł Skarpera w szamarni. Młodziak siedział bezczelnie rozwalony na tronie Króla Knobblera i wyjadał resztki z królewskiej miski.

– Co ty tu robisz? – zapytał lęgomistrz. – Czemu nie jesteś z resztą chłopaków? Dobrze wiesz, że kamienie same się nie rzucają!

Skarper wzruszył ramionami i wsadził tłustego pająka do ust.

– Deszcz zacina na wszystkie strony – powiedział, przeżuwając. – Grad też. Tutaj jest sucho i cieplutko. Tamci idioci marzną i mokną, a ja mogę spokojnie najeść się przy ogniu.

Na te słowa Breslaw wyprostował się na całą wysokość (mierzył dobre pięć stóp i sześć cali wzrostu, co jest bardzo imponujące jak na goblina), a jego oko zamigotało groźnie. Żaden szczeniak nigdy nie mówił w ten sposób do lęgomistrza od czasów… no cóż, pomyślał, od czasów, gdy on sam odezwał się tak do swojego lęgomistrza, starego Świszczyzadka, więcej lat temu niż był w stanie spamiętać.

Zamiast więc skrzyczeć zuchwalca i dać mu dydaktycznego łupnia drewnianą pomocą naukową, rzucił tylko:

– Chodź ze mną, młodzieńcze. – Po czym poprowadził go stromymi, krętymi schodami Czarnego Szpona do niemal zapomnianej komnaty u podstawy wieży. Gęste, zakurzone pajęczyny rozdarły się, gdy Breslaw pchnął ciężkie drzwi. – Patrz! – powiedział z dumą. – Oto Sterty Podcierek!

STERTY PODCIEREK

Rozległe kazamaty Clovenstone wypełniała nieprzeliczona mnogość komnat, alkierzy i zakamarków. Wielkie, rozsypujące się, opustoszałe budowle cisnęły się u stóp Twierdzy, a goblińscy zwiadowcy nie musieli zapuszczać się daleko od Czarnego Szpona, nim natrafili na stołp lub magazyn, jakiego nigdy wcześniej nie widzieli. Niektóre z tych pomieszczeń po brzegi wypełniały skarby. Wszelkie klejnoty wnet rabowano; wydzierano sobie nawzajem z łap, by w końcu zanieść je w górę schodów do króla Knobblera, który najlepsze fanty zostawiał dla siebie, a resztą obdarowywał ulubionych chłopaków z ferajny. W innych można było znaleźć gnijące kotary i butwiejące gobeliny (idealne na goblinie ubranka), ciężkie sprzęty i masywne meble (w sam raz, by przerobić je na broń), starożytne miecze i topory (jeszcze lepsze jako broń), czy choćby żeliwne garnki, miedziane patelnie i mosiężne kociołki, które gobliny z Czarnego Szpona skwapliwie wyklepywały na hełmy, puklerze i zbroje. Jeszcze inne miejsca zamieszkiwały kolonie czarnych szczurów, tak smacznych, że palce lizać. W pozostałych zaś zalegały kości ludzi i goblinów, a także szkielety nieodgadnionych pradawnych bestii, z których wciąż można było ugotować zupę, czy ewentualnie zamienić na cieszące oko ozdoby (albo jeszcze więcej broni). Bywało jednak i tak, że czasem gobliny natknęły się na obiecującą, okutą skrzynię lub zamkniętą na cztery spusty komnatę, które po otwarciu ujawniały zaledwie sterty pożółkłych, cienkich, szeleszczących przedmiotów, pokrytych mrowiem czarnych znaczków. Te jednogłośnie uznano za bezużyteczne. Wiele z nich odkryto w samym Czarnym Szponie, a wszystkie co do jednego wrzucono do opuszczonego składowiska w pustej pieczarze. „Podcierki” – tak nazwały je gobliny, i czasem zabierały garść do wychodka, ale przeważnie nikt ich nie ruszał, bo gobliny rzadko podcierają zadki.

To właśnie do tego składowiska Breslaw zaprowadził młodego Skarpera. Na posadzce w wielkich stertach spoczywały rozrzucone podcierki, pomiędzy którymi gdzieniegdzie dało się dostrzec wijące bielaki – paskudne, blade robale. Na stalaktytach u powały jaskini drzemały ślepe nietoperze albinosy z Clovenstone, a ich luminescencyjne odchody rozświetlały pomieszczenie mdłym, błękitnawym blaskiem. Stos podcierek był dziesięć razy większy od Skarpera i równie śmierdzący co sam król Knobbler. Niższe warstwy dawno już zamieniły się w kompost, ale na górze wciąż leżały hałdy książek, papierów, map, listów, dokumentów, rycin i rysunków.

– I co to ma być? – spytał Skarper, który nigdy dotąd nie widział nic podobnego.

Breslaw od razu się zorientował, jak dobrze zrobił, że przyprowadził go tutaj. „I co to ma być?” było najżywszym wyrazem zainteresowania, jaki którykolwiek z goblinów okazał podcierkom, odkąd został lęgomistrzem. Starzec wygrzebał ze sterty ciężkie, oprawione w skórę tomiszcze, zeskrobał z wierzchu nietoperze guano, po czym, otworzywszy je, pokazał Skarperowi postrzępione strony.

– Widzisz te ciemne fikuśne robaczki? Mienczaki zwą je lakierami – wyjaśnił. – Kiedy jest dużo lakier naćkanych razem, nazywa się to słomami. Wszystkie one to nic innego jak słoma. Pewnikiem dlatego, że są cienkie jak źdźbła słomy, chociaż czarne i nie wypchasz nimi siennika. A gdy jest wielkie mnóstwo takich słomów na mnóstwie różnych podcierek, zszywa się je do kupy, pakuje w takie skórzane klapki i wtedy mamy gzięgi. Tak się to nazywa: gzięgi.

Podał Skarperowi gzięgę, a sam wyciągnął z kopca duży, zwinięty w rulon arkusz podcierki. Rozłożywszy go na ziemi, wskazał masę plamek i wiotkich kleksików z wciśniętymi pomiędzy nie słomami.

– To zwiemy mapą – tłumaczył dalej. – Wszystkie te kreseczki to obrazki, widzisz? Całość to jakby obrazek wielgachnej dziedziny Clovenstone. Kiedy mienczaki żyły tu w przedczasach, używały takich map, żeby się nie zgubić. Spójrz – postukał pazurem przy środku mapy – tu mamy Czarny Szpon.

Skarper uważnie przyjrzał się liniom i zobaczył, że Breslaw ma rację. Rozpoznał szpiczasty zarys Czarnego Szpona, a tuż obok sąsiednie wieże: Czerwony Kaptur, Krzywostrop, Surową Grań, Natterdon, Srogoszpic i Wyjca. Łączył je nieregularny pierścień Murów Wewnętrznych, okalający samą Wielką Twierdzę. Każdy goblin bez większych trudności poznałby wydłużone sylwetki baszt, jeśli tylko zechciałby na nie spojrzeć. Jednakże poza Skarperem i Breslawem żaden nigdy nie miał ochoty. A już na pewno żaden nie wpadłby na to, co pomyślał Skarper, gdy tak patrzył na czarne słoma wypisane na mapie. „Słoma obok Surowej Grani i Srogoszpicu zaczynają się dużym, falistym znakiem w kształcie S. A tutaj, w środku Krzywostropu, jest taki sam, tylko mniejszy. Może więc taki zawijas znaczy „Ssss”. Skoro tak, to inne znaczki muszą odpowiadać innym dźwiękom…

(„Żałuję, że kiedykolwiek rzuciłem okiem na tę piekielną mapę!” – jęczał teraz Skarper, jakieś dwa tysiące stóp nad ziemią).

Ale rzucił obojgiem oczu i tak zaczęła się cała heca. Od tamtej pory, podczas gdy reszta goblinów szła wykradać ptasie jaja z gniazd na blankach Czarnego Szpona czy ćwiczyć bitkę wśród ruin, Skarper zawsze znajdował sposób, żeby niepostrzeżenie wymknąć się do komnaty z podcierkami. Tam, w świetle nietoperzych bobków, którymi smarował sobie nos, by lepiej widzieć, z zapartym tchem studiował tajemnicze lakiery, słoma i gzięgi. Zanim minęło kilka księżyców, nauczył się czytać, wykorzystując nazwy na mapie w charakterze klucza. W ten sposób wykoncypował, jakie brzmienie mają poszczególne lakiery. Wkrótce zrozumiał, że „lakiery” to tak naprawdę litery, „słoma” to słowa, a „gzięgi” to nic innego jak księgi. Była nawet księga zwana Słownikiem, w której wypisano całe listy słów, a przy nich jeszcze inne słowa, objaśniające ich znaczenie. I tak Skarper poznał słowa, o jakich innym goblinom się nawet nie śniło, na przykład życzliwość albo altanka.

A w stosie znaleźć można było jeszcze inne księgi. Księgi zawierające calutkie historie, chociaż czasem bez zakończenia, wygryzionego przez robaki-bielaki. Jednak nawet gdy opowieści były nienaruszone, Skarper nie wiedział, które są prawdziwe, a które nie. Na przykład, czy rzeczywiście ktoś zwany księciem Brewyon z Tyr Trewas został wzięty do nieba przez chmurzannę, która zapałała do niego miłością? Skarper podejrzewał, że chmurzanny nie istnieją, nie był też do końca pewny czegoś takiego jak „książę”, chociaż w różnych tekstach było ich całkiem sporo. Na dodatek książę Brewyon pojawiał się w wielu historiach, przeważnie walcząc z gigantami i trollami, albo ratując coś określanego jako „księżniczka”.

Nietoperze załatwiały się na Skarpera; jaskiniowe pająki łaziły mu po stopach; z góry dobiegały dźwięki rozróby, gdy starsze gobliny kłóciły się o skarby z ostatniego rajdu; a gdzieś z oddali długi, przeszywający krzyk oznajmiał, iż jeden z młodziaków wykradających jajka stracił równowagę i spadł w przepaść. Skarper na żadną z tych rzeczy nie zwracał jednak uwagi. Stare księgi do tego stopnia go pochłonęły, że odpłynął daleko od Czarnego Szpona i warownych murów Clovenstone, poszybował w niezbadane, zagadkowe tereny pełne cudów i ekscytujących tajemnic.

Jedynym miejscem, które księgi zdawały się pomijać, było samo Clovenstone. Nie wspominały o nim prawie nigdy, poza paroma lakonicznymi wzmiankami to tu, to tam: „Króla Licza mroczne siedliszcze, Clovenstone zwane” albo „Clovenstone, Kasztel Rozpaczy”. Wszystko, czego dowiedział się na temat Clovenstone, znalazł na mapie, która nosiła, jak już wiedział, wdzięczne miano Stenoryona Mappa Ziem Wszelakich Clovenstone. Musiała powstać całe wieki temu, ponieważ zaznaczono na niej drogi i budowle od dawien dawna zniszczone, bez kniei i bagien tuż poza Murami Zewnętrznymi, i z nienaruszoną wieżą Natterdon, która zawaliła się przed laty. (Gobliny nie lubiły rozmawiać o tym incydencie). Te strzępki informacji wystarczyły jednak, by Skarper zaczął się zastanawiać, jak takie ogromne tereny, które nazywa domem, mogły nagle popaść w ruinę.

JAJKO MĄDRZEJSZE OD KURY

Zafascynowany okruszkami wiedzy, które znalazł w starych woluminach, Skarper tęsknił za kimś, z kim mógłby się nimi podzielić. Gdyby tylko w Czarnym Szponie znalazł się choć jeden goblin podobny do niego; ktoś, z kim mógłby porozmawiać…

Początkowo zwierzał się Breslawowi, ale po jakimś czasie zauważył, że stary lęgomistrz pilnie go obserwuje, a więc sam począł pilnie obserwować lęgomistrza. Wkrótce odkrył, że Breslaw wykradł wolne srebro ze skorupek jego jaja, a raz nawet zdołał zobaczyć błyszczącą kulę, ukrytą w ścianie wylęgarni. „Część tego pochodzi z mojego jajka”, mruczał pod nosem. „I powinna być moja”. Myśl ta wprawiała go w takie oburzenie, że czasem zastanawiał się, czy nie ukraść srebrnej kuli i nie schować we własnej skrytce. A przynajmniej zastanawiał się dopóty, dopóki nie przypomniał sobie, że Breslaw wykluł się w tym samym miocie co król Knobbler, byli zatem braćmi (starzec często przechwalał się, że to on byłby królem, gdyby nie brakowało mu tego i owego). Młodziaki, które zebrały się na odwagę, żeby okraść Breslawa, zawsze trafiały na czarną listę króla Knobblera i czekał je smutny koniec. „Głupio byłoby zostać wykatapultowanym ze szczytu wieży”, powtarzał sobie Skarper.

Nie, nie okradało się takiego szczwanego lisa jak stary Breslaw. Ale też nie można było mu ufać. A już na pewno nie należało mu przekazywać informacji, od których stałby się jeszcze szczwańszy.

Zamiast tego Skarper robił, co mógł, by dzielić się swoją wiedzą z własnymi braćmi.

– Ludzie tam w dole nie wykluwają się z kamieni jak my, gobliny – zagadnął jednego wieczoru podczas wyżerki w szamarni. – Właśnie dlatego mówimy na nich mięczaki. Rodzą się z brzuszków stworów, zwanych „paniami”.

Bracia Skarpera byli tak zdumieni, że paru z nich przestało na moment się obżerać.

– Co? – spytał Paplak.

– Sardynki! – wykrzyknął Walibrzuch. („Sardynki” było to jedyne słowo, jakiego kiedykolwiek używał. Nikt nie wiedział dlaczego, ani co miało ono oznaczać. Walibrzuch był tak duży i walił tak mocno, że nikt nigdy nie pytał).

– Nie dziwota, że mienczaki som mienkie jak nietopyrze – zauważył rezolutnie Głąbiarz.

– Co to „paniami”? – zainteresował się Szarpacz.

– Panie – wyjaśnił Paplak – to te, co mają długie włosy.

Był największy z miotu i zdążył już zaliczyć kilka wypadów do osad ludzi z Pogryzionego Wybrzeża; lubił przechwalać się znajomością odległych terenów.

– Piszczą piskliwiej niż inne mienczaki. Nie lubię takich pisków. Uszy bolą, jak… jakby…

– Paznokcie skrobały tablicę? – podsunął Skarper.

Pozostali zamrugali niepewnie.

– Co to „paznokcie”? – spytał Buńczuk.

– Co to „tablica”? – spytał Głąbiarz.

– Co to „skrobały”? – spytał Szarpacz.

– Sardynki! – wykrzyknął Walibrzuch.

– Plecie bzdury – rzucił w końcu Paplak z wyższością. – Widziałem te „panie”. Wcale nie większe od innych mienczaków. Mniejsze nawet. W ich brzuszkach nie ma dość miejsca na dorosłego człowieka.

– Ludzie nie rodzą się w pełnym rozmiarze – westchnął Skarper. – Najpierw są mali, a potem rosną, tak samo jak my, gdy wyklujemy się z jajek.

– A ja urosłem najroślejszy! – oznajmił z dumą Paplak, korzystając z okazji, by zmienić temat na taki, od którego nie kręci się pod sufitem. Dla podkreślenia swoich słów naprężył muskuły, po czym łupnął łbem Szarpacza o stół, rozbryzgując wszędzie jego kolację. Szarpacz natychmiast zerwał się na równe nogi i spróbował zdzielić Paplaka drewnianą lagą, ten jednak uskoczył, tak że pałka z hukiem wylądowała na nosie Buńczuka. Rozsierdzony Buńczuk ugryzł Paplaka; Głąbiarz dźgnął Szarpacza widelcem, a Walibrzuch rozbił o głowę Buńczuka stół. Westchnąwszy głęboko, Skarper zabrał miskę pajęczej potrawki i cichcem wymknął się do komnaty podcierek, by dokończyć lekturę. Trochę żałował, że nie może bawić się z braćmi, ale zdawał sobie sprawę, że coraz mniej ma z nimi wspólnego. Po prostu wiedział znacznie więcej niż oni…

Koniec końców, rozważał, spadając na ostre skały, cała ta wiedza nie przyniosła mu nic dobrego. Wręcz przeciwnie, to ona była przyczyną jego upadku. Kiedy wiesz tak dużo, trudno jest trzymać język za zębami i nie poprawiać innych na każdym kroku. A jak się okazuje, nie zawsze jest to dobrym pomysłem…

Niesiony i smagany gwałtownymi porywami wiatru, który z hukiem odbijał się od górskiej ściany, Skarper przypomniał sobie wczorajszy wieczór i wielki plemienny wiec, zwołany przez króla Knobblera w szamarni.

Zebrały się tam wszystkie gobliny, od najsilniejszych wojowników po zakatarzone szczeniaki. Król, wspaniały w pełnej zbroi, stał w blasku paleniska na swoim krześle, przeznaczonym specjalnie do królowania. A należy zaznaczyć, że król Knobbler był najprawdziwszym olbrzymem, prawie sięgającym dorosłemu człowiekowi do ramion, co było głównym powodem, dla którego mógł zostać wodzem goblinów.

Jego sroga, pobrużdżona twarz naznaczona była bliznami z niezliczonych najazdów i bitew, a czarna przepaska zasłaniała odcięty nos. Oczy pałały mu wewnętrznym blaskiem, gdy z przejęciem wołał ochrypłym głosem:

– Wspaniałe wieści, moje chłopaki! Jutro w nocy napadniemy na wschodnie wieże razem z szajką Szalonego Manaccana i Czapeczkami Chilli z Czerwonego Kaptura!

Wschodnie wieże – Surową Grań, Srogoszpic i Wyjca – zamieszkiwały nad wyraz bezczelne gobliny, które ostatnio ważyły się nawet rabować zbrojownie w cieniu Czarnego Szpona. Nadszedł czas, by dać im porządny wycisk, nie mówiąc już o tym, że ich siedliska też pewnie obfitowały w najrozmaitsze skarby. Uczestnicy napadu na trzy krnąbrne baszty powinni się nieźle obłowić. Czarna Ferajna wzniosła więc radosne okrzyki, spotęgowane przez akustykę kamiennej sali.

Stary Breslaw, stojąc po królewskiej prawicy, pokiwał aprobująco głową. Pomysł łupieżczej wyprawy był oczywiście jego. Knobbler wraz ze swoimi kapitanami byli postawni, dobrze się bili i mieli parę w łapach, ale jeśli chodzi o myślenie, to nie szło im ono zbyt dobrze. To Breslaw zawsze opracowywał wszelkie plany. Tak długo, jak miał kabzę pełną złota, nie przeszkadzało mu, że Knobbler sobie przypisuje jego zasługi. Teraz zaś wyciągnął połamany parasol i spróbował osłonić się przed królewską śliną, którą podekscytowany Knobbler prychał na głowy poddanych, krzycząc dalej ile sił w płucach:

– Damy tym wschodnim knypkom niezły wycisk i wyrżniemy je co do nogi, a potem zgarniemy ich złoto i srebro, i inne klamoty! A wy, moje chłopaki, będziecie na samym czele; młot Czarnego Szpona! Pokażemy Szalonemu Manaccanowi i tym papryczakom, że Czarna Ferajna nie ma sobie równych! Jesteśmy naj… naj… najstrachliwszymi lądowymi piratami w Clovenstone!

I właśnie w tym momencie Skarper, z głową wprost pękającą od faktów i nieznanych słów, uniósł szpon w górę.

Król Knobbler spostrzegł ruch i zająknął się. Został wybity z rytmu do tego stopnia, że zapomniał, co miał wykrzyczeć dalej. Jego groźne, złote ślepia spoczęły na Skarperze. Z charknięciem pochylił się w przód, uważnie mierząc wzrokiem chłystka, którego dotąd nie zauważał, a który ośmielił się na coś, czego nie zrobił jeszcze żaden goblin: przerwał mu w pół słowa. Blask ognia odbijał się od jego kolczastego pancerza i ostrych kłów w kolorze herbaty.

– Co? – wycharczał król.

– Nie ma czegoś takiego jak lądowi piraci, wasza wysokość – wyjaśnił niepewnie Skarper. Wyczuł już, że popełnił wielką pomyłkę, ale nie miał jak się wycofać.

Oczy króla goblinów rozjarzyły się jeszcze mocniej, zupełnie jakby ktoś podsycał za nimi płomień. (Głęboko pod korzeniami Gór Kościanych podobnym blaskiem pałało jezioro lawy).

– Napadamy ludzi – wycedził przez zęby. – Rozwalamy drzwi, palimy domy, mordujemy, rabujemy i wracamy z łupem. Czym jesteśmy, jak nie piratami?

– No cóż, piraci przeważnie rabują na morzu – wytłumaczył Skarper. Z każdym kolejnym słowem głos stopniowo wiązł mu w gardle, ale wciąż był wyraźnie słyszalny w pełnej napięcia ciszy, jaka zaległa w jaskini. – Jesteśmy bandytami, wasza królewska ogromność. Albo rozbójnikami.

– Rozbójnikami? – powtórzył Knobbler.

– Tak, wasza wyśmienitość. „Rozbójnik – rzeczownik: ten, kto uprawia rozbój, napada na kogo, bandyta, zbój, opryszek. Zazwyczaj członek bandy lub gangu”.

Definicja słowa „rozbójnik” przytoczona ze Słownika zwaliła króla z nóg niczym celny cios młotem bojowym. Nie do końca rozumiał, co zostało właśnie powiedziane, ale w jego uszach brzmiało to zupełnie jak mowa mienczaków. „Czy mienczaki kiedykolwiek zrobiły coś dobrego?”, pytał często poddanych, a potem wykrzykiwał razem z nimi: „Nic a nic!”. (Tak naprawdę jeden z wynalazków mienczaków niezmiernie mu imponował. W skrytości ducha zachwycał się ich majtkami: takimi wygodnymi, milutkimi i cieplutkimi. Podczas jednej z wypraw ukradł parę różowych bawełnianych majtek w kropki, rozmiar XL, z wykończeniem z falbanki. Nosił je codziennie, żeby ochronić tyłek przed mroźnymi przeciągami, jakie hulały po Czarnym Szponie. Nie wspominając, że dzięki takim majtkom o wiele wygodniej było siedzieć na twardym królowym krześle. Oczywiście bardzo się pilnował, żeby nikt ich nie zauważył. Nosił je zawsze skrzętnie ukryte pod zbroją i portkami z koziej skóry. Nie można było dopuścić, by jego chłopaki zobaczyły go w falbaniastych różowych majtasach).

Nie można też było dopuścić, aby pyskował mu taki niewyrośnięty szczawik jak Skarper. Gobliny z Czarnego Szpona tolerowały jego królowanie, ponieważ bały się okrutnej kary, która czekała każdego, kto by mu podskoczył. Knobbler przez chwilę wpatrywał się w Skarpera groźnym wzrokiem, rozważając, jak ukarać paskudnego impertynenta.

Na szczęście nie musiał myśleć zbyt długo. Mieszkańcy Czarnego Szpona mieli odwieczną i szacowną tradycję, wedle której radzono sobie z zuchwałymi, buntowniczymi lub niechcianymi szczeniakami.

– Na karapultę z nim! – ryknął Knobbler.

NIESZCZĘŚLIWE UPADKI

Karapulta stała w najwyższym punkcie Czarnego Szpona, odkąd najstarszy z goblinów sięgał pamięcią. Zaprojektowano ją jako machinę obronną, miotającą głazy i kotły wrzącego oleju na wrogie armie, jednakże od dawien dawna żadne armie nie oblegały wieży. A jeśli zdarzyło się, że inne plemię szukało guza, chłopaki króla Knobblera po prostu zrzucały im na głowy kamienie przez okna. Teraz karapulty używano już tylko do zabawy, a dla goblinów nie było nic zabawniejszego, jak za karę wystrzelić krnąbrnego szczeniaka wysoko w powietrze, a potem patrzeć, jak spada daleko, daleko na ziemię.

Machina wykonana była z drewna, kamienia, żelaza, kości, starych stempli górniczych, skór kopalnianych kuców, a także przeróżnych gratów, które gobliny zdołały wtargać po stromych schodach na sam szczyt wieży. Pokrywała ją gruba płachta śniegu, a z jej długiego ramienia zwisały lodowe sople. Skarper przez całą noc dygotał z zimna, skrępowany sznurem i wciśnięty w głęboką łychę.

Król Knobbler najchętniej wystrzeliłby go jeszcze tego samego wieczora, ale było już dość ciemno i inne gobliny narzekały, że nie będzie widać, jak spada na pewną śmierć, co było przecież głównym punktem programu.

– Można by go wpierw podpalić – zasugerował ktoś, ale północny wiatr dął tak silnie, zrzucając z wieży cienki, wilgotny śnieg, że wykonanie tego bystrego pomysłu okazało się wręcz niemożliwe. Nie pozostało nic innego, jak zostawić związanego Skarpera i wrócić do szamarni, a egzekucję dokończyć rano.

„A co, jeśli jutro będzie mgliście?” – zastanawiał się Skarper, niewygodnie skrępowany, lekko przypalony i pełen żalu. Spojrzał na wielki masyw Twierdzy, górującej na nocnym niebie i skąpanej w nieprzeniknionych ciemnościach. Czasem, gdy wichura słabła na chwilkę, dało się dojrzeć puste, ciemne wykusze i nagie blanki.

Prastara Twierdza Clovenstone, pozbawiona drzwi, niezbadana, nieodgadniona, pełna tajemnic. W niczym nie przypominała murów i wież, którymi ją otoczono: była o wiele starsza i nie zbudowano jej z poszczególnych kamieni. Wyglądała raczej na wyciosaną z surowej skały. Bywało, że gobliny próbowały dostać się do środka w poszukiwaniu skarbów, nikt jednak nie znał wejścia. Wraz ze śmiercią Króla Licza wszystkie okna i drzwi Twierdzy samoistnie pokryły się ciężką skorupą mrocznego liczego kryształu, którego nie mógł zniszczyć ani sforsować żaden śmiertelnik. Bez względu na to, jak usilnie by próbować, nie zostałby na nich ślad. Wszelkie cuda i bogactwa Twierdzy zostały zapieczętowane na zawsze.

Oczywiście, goblinie legendy opowiadały o strasznych stworach, które wciąż żyły wewnątrz Twierdzy: wiernych sługach Króla Licza, czekających na jego powrót. Skarper nigdy w to jednak nie wierzył… przynajmniej aż do teraz. Gdy tak usilnie wpatrywał się w ciemność, próbując wyobrazić sobie zimne, okrutne ślepia patrzące na niego z góry, mógłby przysiąc, że na chwilkę, króciutką chwilkę, jedno z pustych okien rozjaśniło się nieziemskim blaskiem.

Śnieg zawirował jednak z powrotem, przesłaniając widok, a wraz z nim wróciły rozterki Skarpera związane z mgłą. „Jeśli dzień będzie mglisty, nie będzie widać, jak spadam; będą musieli zaczekać, aż się przejaśni…” Czasami mijały tygodnie, zanim mgła zniknęła ze szczytu Czarnego Szpona. Mógłby umrzeć z głodu w łyżce karapulty, czekając na lepszą pogodę. Zastanawiał się, czy głodowa śmierć jest lepsza od rozpaćkania się na skałach u stóp wieży, ale jakoś nie mógł zdecydować. Ogarnięty zmartwieniem, odpłynął w niespokojny sen.

Szczęście mu jednak sprzyjało… albo całkowicie go opuściło. Zależy, jak na to spojrzeć. Następnego ranka dzień wstał jasny i pogodny. Ledwo słońce wzeszło nad wschodnimi wieżami, z Czarnego Szpona wytoczyła się czereda goblinów, rozochoconych nadchodzącym widowiskiem. Łajniak, prawa łapa króla Knobblera, rozciął pęta więźnia, żeby po wystrzeleniu zabawnie machał rękami i nogami. Paplak, Szarpacz, Głąbiarz i Buńczuk przyjmowali zakłady o to, ile czasu zajmie ich słabowitemu braciszkowi dolecenie do ziemi, i czy po drodze nie obije się o coś ciekawego.

– Sardynki! – krzyczał raz po raz Walibrzuch.

Lęgomistrz Breslaw ze smutkiem potrząsał głową.

Król Knobbler dobył miecza. Był to iście imponujący oręż o szerokim, obosiecznym ostrzu, a chociaż nie zdobiły go tak misterne ornamenty jak niektóre miecze z legend, zdawało się, że drzemie w nim jakaś posępna magia. Mówiło się, że jest w stanie przeciąć litą skałę na pół. Knobbler zasłyszał skądś, że bohaterowie i królowie ludzi zwykli nadawać swojej broni imiona, więc i on nazwał własny miecz: „Pan Rach-Ciach”. Uniósł go teraz wysoko nad głowę, tak że krwistoczerwony wschód odbijał się w ostrzu.

– To za to – zakrzyknął – żeś mądrzejszy od kury!

Pan Rach-Ciach świsnął w dół, przecinając linę spustową karapulty. Długie ramię zakończone łychą wystrzeliło do przodu i z głuchym huknięciem uderzyło o drewnianą obudowę. Sople lodu rozprysły się na miriady kawałków, które pięknie dźwięcząc, poszybowały w powietrze. A Skarper poszybował w ślad za nimi. Tak samo jak setki innych krnąbrnych szczeniaków przed nim, wyleciał w przestworza nad wieżą.

– Aaaaaaaaa… – jęknął, wznosząc się coraz wyżej.

Rozległy się gromkie wiwaty, a gobliny wnet rzuciły się do krawędzi dachu, by lepiej widzieć jego upadek.