Gobliny kontra Krasnoludy - Philip Reeve - ebook + książka

Gobliny kontra Krasnoludy ebook

Philip Reeve

4,4

Opis

„Połączenie Pratchetta z Tolkienem”
„The Times”

Tom 2 tryskającej humorem serii fantasy autora cyklu światowych bestsellerów Zabójcze maszyny sfilmowanych przez twórców HobbitaWładcy Pierścieni


Armia tęgich i tęgo owłosionych krasnoludów drąży tunele pod ziemiami goblinów. Mają niecne plany – zakraść się do zamku Clovenstone i zrabować najcenniejsze skarby. Gobliny kochają dobrą bitkę, ale nawet chojrackie chłopaki z plemienia Skarpera i Henwyna nie poradzą sobie z pancernymi kretami najeźdźcy. W przygotowaniu do wielkiej bitwy, która raz na zawsze rozstrzygnie losy gobliniego rodu, nasi bohaterowie zmuszeni są szukać pomocy największych herosów, trolli, a nawet duchów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (48 ocen)
28
12
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasia_panda

Nie oderwiesz się od lektury

UWAGA mega śmieszne.😄.
00

Popularność




Korekta

Małgorzata Denys

Hanna Lachowska

Ilustracja na okładce

© Jonny Duddle, 2019

Tytuł oryginału

Goblins vs Dwarves

The original edition is published and licensed by Scholastic Ltd.

Text © Philip Reeve, 2013

Interior Map Illustration © Philip Reeve, 2013

Cover © Jonny Duddle, 2019

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2020 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-8096-7

Warszawa 2022. Wydanie III

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

P.U. OPCJA

Dla SAMA REEVE

HENWYN W DZIURZE

Łaaaaaaaa! – zawołał Henwyn.

To zaiste dość dziwne powiedzenie, jednakże wziąwszy pod uwagę, że stracił grunt pod nogami i raptownie spadł w dół mrocznej dziury, by w końcu wylądować na jej samiuteńkim dnie w otoczeniu nieprzebytych ciemności, należałoby chyba przyznać, że całkiem trafnie oddawało jego uczucia.

– Łaaaaaaaa! – zawołał raz jeszcze po namyśle, po czym przeturlał się na plecy. Wysoko w górze widać było postrzępiony skrawek dziennego światła, będący, jak zgadywał, dziurą, przez którą miał nieszczęście spaść. Wszystko wokół było smoliście czarne, choć oko wykol.

– Skarper?! – zakrzyknął.

Skarper był jego najlepszym przyjacielem. To doprawdy niespotykane, jako że Henwyn był młodym człowiekiem, jasnowłosym chłopakiem o sympatycznej, szczerej aparycji, a do tego całkiem przystojnym, jeśli gustowało się w tego typu sprawach. Skarper z kolei był goblinem: wiotkim cudakiem z przebiegłą lisią mordką, żółtymi ślepkami, długimi uszami i ryżą kitką na końcu ogona. Prawdziwa przyjaźń pomiędzy człowiekiem a goblinem to rzecz niesłychana. Jednakże w ciągu półtora roku wydarzyło się w Zachodnich Krainach znacznie więcej niespotykanych i niesłychanych rzeczy. Większość ludzi wszystkie te dziwaczne zdarzenia przypisywała komecie, zwanej Gwiazdą Króla Licza, która niespodziewanie nadleciała z nieprzebytej otchłani kosmosu, by swym srebrzystym blaskiem na powrót obudzić resztki starożytnej magii, wciąż drzemiące w tajemniczych zakątkach świata.

Wśród tych najbardziej tajemniczych zakątków znajdowały się ruiny prastarej fortecy Clovenstone, od dawien dawna zamieszkiwane przez goblińskie plemię Skarpera, teraz zaś będące także domem Henwyna. To właśnie z Clovenstone dwaj przyjaciele wyruszyli tego ranka, przeprawili się przez zwalone Mury Zewnętrzne i wspięli na strome, nagie połacie dolin rozciągające się pośród Gór Kościanych. Chmurzanny, czasami przelatujące nad Clovenstone, zauważyły na opustoszałych wzgórzach strużki czarnego dymu, nocą zaś niepokojące plamki ognisk, o czym skwapliwie doniosły Henwynowi. Wszystko to niechybnie wskazywało na intrygującą i zagadkową przygodę, Henwyn zaś uważał się za niezgorszego poszukiwacza przygód, postanowił więc zbadać sytuację. Namówił też Skarpera, żeby ten wybrał się wraz z nim.

– Potraktuj to jako dobrą rozgrzewkę przed prawdziwymi przygodami, których pójdziemy szukać wiosną – oświadczył.

Jeśli przygody składały się głównie z monotonnego marszu i obolałych stóp, to rzeczywiście była świetna rozgrzewka, ponieważ nic poza tym nie spotkało ich aż do południa, kiedy to zatrzymali się na odpoczynek na szczycie szczególnie stromej grani.

– No cóż, nic tu nie ma – narzekał Skarper, masując odciski na łapkach. – Nic, prócz kamieni, deszczu i wielkich, zdradliwych usypisk skalnych. Nawet wiatr brzmi, jakby był znudzony. Posłuchaj tylko, jak monotonnie zawodzi i smętnie pohukuje na tych urwiskach. Spójrzmy prawdzie w oczy, te szurnięte chmurzanny coś sobie ubzdurały. Możemy już wracać?

Henwyn nie słuchał jego tyrady. Palcem wskazał odległą dolinę po drugiej stronie górskiej radliny.

– Jak myślisz, co to takiego? – zapytał.

– Co jakiego? – powiedział Skarper.

Jak dla niego tamta dolina nie różniła się specjalnie od wszystkich innych dolin, które widzieli tego dnia: ze wszech stron otoczona wzniosłymi ścianami, poznaczonymi nawisami skalnymi, przecięta mlecznobiałą rzeczułką płynącą daleko w dole. Jednakże gdzieś pośrodku wznosiła się na niej strzelista wieża, stercząca jak klin pomiędzy rozrzuconymi tu i ówdzie głazami.

– Tylko jakaś stara wartownia – zauważył goblin.

– To nie wartownia – odparł chłopak. – Patrz! To komin! Widzisz? Z czubka wylatuje dym!

Skarper zmrużył ślepka. Rzeczywiście, u góry strażnicy, komina, czy jakkolwiek to zwał, unosiły się delikatne, mgliste strużki, nie był jednak pewny, czy dałoby się je nazwać dymem. Równie dobrze mogły okazać się strzępkami niskiego obłoczka, powoli osiadającego na graniach, by skąpać skaliste piargi lodowatym deszczem.

– Dobra – oświadczył w końcu. – Ja tu zostanę i popilnuję tobołków. – To mówiąc, chwycił plecak Henwyna, wsunął go pod głowę jak poduszkę i zamknąwszy oczy, spróbował wyobrazić sobie, że znajduje się w swoim cieplutkim legowisku w Clovenstone.

Na samym dole mrocznej jamy Henwyn usiadł ostrożnie. W powietrzu unosiła się woń rozmiękłej ziemi, jakiej można było się spodziewać w takim miejscu, i delikatny zapach dymu, co było już dość dziwne. Nagle posłyszał stłumione, odległe dudnienie. Z początku nie widział nawet czubka własnego nosa, po pewnym czasie udało mu się jednak wyłowić z ciemności zarysy drewnianych podpór i stempli, ciągnących się w mrok niczym żebra jakiejś fantazyjnej istoty. To wcale nie była jama, lecz tunel. Odchodził od niego na jakieś dwadzieścia kroków, po czym znikał za zakrętem. Zza tegoż zakrętu dobiegało przyćmione, czerwonopomarańczowe światło – i stopniowo jaśniało coraz bardziej.

Z bliska komin nie był zbyt imponujący. Może trzy lub cztery razy wyższy od człowieka, wystawał ze wzgórza jak samotny palec. Od czasu do czasu wylatywały zeń delikatne strużki bladego dymu.

– Halo?! – zawołał Henwyn.

Przyłożył ucho do komina, ale nie wyłowił najmniejszego dźwięku. Okrążył go powoli, uważnie obserwując, czy gdzieś w pobliżu nie ma jakieś szparki, albo może drzwiczek, z których korzystają kominiarze. Nic takiego jednak nie zauważył.

U podstawy komina cieniutka warstwa górskiej ziemi była rozorana i zadeptana. Wszędzie widać było ślady ciężkich butów, a gdzieniegdzie leżały świeżo ociosane kamienie, porzucone po niedawnej budowie. Tylko po tym, a także po okazjonalnych smużkach dymu, dało się poznać, że komin nie był zapomnianą wiekową ruiną, stojącą tu od setek lat.

Henwyn oddalił się trochę w poszukiwaniu innych wskazówek. Przeszedł może z dziesięć kroków, kiedy to, bez najmniejszego ostrzeżenia, stracił grunt pod nogami. To właśnie wtedy wpadł do podziemnego tunelu.

Na szczycie urwiska Skarper miał wrażenie, że coś usłyszał. Swoiste gruchotanie i coś jakby „Łaaaaaaaa!”. Otworzył oczy i usiadł. Henwyna nigdzie nie było widać. Pewnie myszkuje po drugiej stronie tego idiotycznego komina, pomyślał. Nagle do jego nozdrzy dobiegł przyjemny zapach, sączący się z plecaka przyjaciela. Goblin bez wahania rozpiął rzemyki i wściubił nos do środka. Przeglądanie zawartości pochłonęło go do tego stopnia, że nie usłyszał zduszonego okrzyku „Skarper!”, wznoszącego się nad wzgórza.

– Oooo…! – westchnął łakomie. – Ciasto!

Pierwszą myślą, jaka przyszła Henwynowi do głowy na widok ognistego blasku na końcu tunelu, było: „Smoki”! Ale nie, to nie mogła być prawda. Smoki nie budowały korytarzy wzmocnionych drewnianym rusztowaniem. A poza tym nie było tu dość miejsca, żeby nawet najmniejszy smok zdołał się przecisnąć. Przede wszystkim należało zachować spokój. Żadnej paniki.

– Nie ma tu wcale potworów – mruknął do siebie stanowczo.

Ledwo to powiedział, zza zakrętu wychynęło ogromniaste monstrum.

Z początku było tak wielkie, iż Henwyn nie mógł pojąć, że to żywa istota. Bardziej jakby mały budynek z rozświetlonymi oknami parł poprzez tunel prosto na niego. Zaraz jednak zrozumiał, że świetliste okienka to tak naprawdę latarnie o rogowych szybkach, przyczepione do swoistej rzemiennej uprzęży, która na krzyż przecinała potężne ramiona stworzenia i opasywała szeroki, włochaty łeb. W ich świetle chłopak ujrzał olbrzymie, pazurzaste łapska, wilgotny różowy nosek i wydłużony pysk, który naraz otworzył się, by wydać z siebie podmuch ciepłego, cuchnącego oddechu i przenikliwy wrzask: „Iiiiiiiiii!”.

– Iiiiii! – zapiszczał Henwyn w odpowiedzi. Zawsze, gdy siedział bezpiecznie w domu, z łatwością wyobrażał sobie, jak dzielnie stawia czoła niezliczonym potworom, jednakże kiedy przychodziło co do czego i miał jakiegoś potwora tuż przed nosem, nie był już taki pewny siebie. Drżącymi rękami wyciągnął z pochwy miecz i maleńkie, na wpół ślepe oczka bestii zalśniły światłem latarni odbitym od ostrza. Zwalisty, kreci kształt zatrzymał się gwałtownie i począł niuchać za nieznanym sobie zapachem człowieka.

Henwyn spojrzał za siebie, gdzie korytarz znikał w ciemnościach. Najchętniej uciekłby co sił w nogach przed tą straszliwą poczwarą, skąd jednak mógł wiedzieć, czy za kolejnym zakrętem nie czeka go coś znacznie gorszego? Poza tym nie chciał się zanadto oddalać od dziury, przez którą wpadł. Co by było, gdyby okazało się, że to jedyne wyjście z tej okropnej jamy, i nigdy by go potem nie odnalazł?

Nagle rozległy się szorstkie okrzyki. Obejrzał się na potwornego kreta przycupniętego na środku tunelu i oczom jego ukazało się więcej latarni, trzymanych przez niskie figury, przepychające się obok cielska bestii lub gramolące się po jej głowie. Niektóre pociągały za przyczepione do uprzęży łańcuchy, próbując zmusić kreta do marszu.

– Cóż tam znowu? – Henwyn usłyszał jeden z głosów.

– Cosik nastrachało kretora!

– Cosik blokuje chodnik!

– Strop się zawalił?

– Może robal jaskiniowy?

– Nie, to jakiś ktoś.

Niosący latarnie postąpili bliżej, poprzez śmierdzące opary oddechu potwora. Byli niscy, przysadziści, a większość miała bujne, krzaczaste brody. Odziani byli w brudne tuniki, przepasane szerokimi pasami na narzędzia, ciężkie robocze buciory i ściśle przylegające do głów metalowe lub skórzane kołpaki. Żaden nie miał więcej niż trzy stopy wzrostu.

„Krasnoludy!”, pomyślał Henwyn. W dawnych opowieściach pojawiały się równie często, co gobliny, jednakże nigdy nie słyszał, by ktokolwiek spotkał je naprawdę. No cóż, właściwie to nigdy nie oczekiwał, że kiedykolwiek spotka trolle, gobliny lub giganty, a przecież odkąd przybył do Clovenstone, miał już tę przyjemność, nie był więc przesadnie zaskoczony. Poza tym w przeciwieństwie do goblinów, trolli i gigantów, krasnoludy z opowieści nigdy nie były złe. Przedstawiano je zawsze jako szczery, solidny ludek, skory do złości, to prawda, ale także niezwykle uzdolniony w górnictwie, kowalstwie i płatnerstwie.

Ależ oczywiście! Wszystko jasne! Wpadł prosto do krasnoludzkiej kopalni!

Opuściwszy miecz, zawołał z uśmiechem:

– Witajcie, szlachetne krasnoludy! Jestem Henwyn z Adherak!

Krasnoludy uniosły latarnie, żeby lepiej przyjrzeć się twarzy chłopaka. Ich przywódca wystąpił naprzód. Na skórzanym kołpaku umocowaną miał świecę, a zastygłe festony wosku zwisały mu z krzaczastych brwi i wielkich odstających uszu niczym lodowe sople. Rzucił Henwynowi srogie spojrzenie.

– To nie żaden ktoś! – warknął. – To paskudny wielgus!

Ciasto było bardzo smaczne. Jeden z tych faszerowanych mięsem drożdżowych placuszków z calutkim jajkiem na twardo – bez wątpienia upieczony za pomocą magii, jak zakładał Skarper (który nie za bardzo znał się na sztuce kulinarnej). Oblizał ze smakiem pazurki i tęsknie popatrzył na drugi placek. Ciekawe, czy w nim też ukrywa się jajko. Postanowił uszczknąć tylko troszeczkę, gwoli zaspokojenia ciekawości.

Było dokładnie tak, jak podejrzewał. Wycierał właśnie wierzchem łapki pyszczek, gdy pewne słowo niespodzianie rozbrzmiało mu w głowie. Krasnoludy. Minęła masa czasu, odkąd ostatnio je przeczytał, ale pamiętał, że pojawiało się kilkakrotnie w starożytnych manuskryptach składowanych w komnacie podcierek w Clovenstone. Krasnoludy były górnikami; zamieszkiwały kopalnie wydrążone głęboko pod górami. Oswoiły wielkie kretory z północy, by żłobiły dla nich tunele. Za dawnych czasów były zaciekłymi wrogami gobliniego ludu i nieraz toczyły zażarte walki w mrocznych jaskiniach pod korzeniami górskich pasm. Krasnoludzkie kopalnie zawsze zaopatrzone były w kominy, odprowadzające dymy z kuźni i dostarczające świeżego powietrza do podziemnych korytarzy.

– Henwyn! – zawołał, po czym zerwał się na nogi z jajecznym beknięciem i niezdarnie pognał w dół zbocza. – Henwyn!

– Wielgus – warknął ponownie krasnolud. Z tyłu jego kompani unieśli bojowo kilofy lub wyciągnęli noże i topory. – Podstępny wielgus zakradł się podstępnie, by nas podstępem szpiegować! Gdzie twoi kamraci, wielgusie? A może sam żeś tu przylazł?

– Całkiem sam – odparł Henwyn, wyczuwając, że nie jest pożądanym gościem. – Ale nie jestem szpiegiem. Po cóż miałbym was szpiegować? Cokolwiek tu robicie ze swoim ogromnym kretem, to wasza sprawa. Nic mi do tego. No, będę się już zbierał…

W tejże chwili z góry posypały się małe kamyczki i grudki ziemi.

– Strop tąpnie! – zakrzyknęły niektóre krasnoludy, przezornie wycofując się na bezpieczniejsze pozycje.

Nie był to jednak walący się strop, lecz Skarper, który z przenikliwym okrzykiem „Rety kotlety!” wskoczył w dziurę zrobioną przez Henwyna i wylądował na krasnoludzkim przywódcy.

Nastąpiła chwila zamieszania: wrzaski bólu i złości, krasnoludy miotające się bez ładu i składu, upuszczone latarnie. Ogromny kret wpadł w panikę i niemalże przewrócił krasnoludy, które ciągnęły za łańcuchy, próbując go opanować. Cienie szaleńczo rzuciły się na ściany tunelu. Gdy Skarper począł gramolić się z krasnoludzkiego wodza, inni zobaczyli go i natychmiast podnieśli głośny rwetes:

– Goblin! Goblin!

– Spokojnie! On jest w porządku! – starał się wyjaśnić Henwyn. – On jest ze mną!

Niespecjalnie to jednak pomogło.

– W nogi! – zawołał Skarper.

Henwyn spojrzał bezradnie na niewielki skrawek nieba wysoko nad nimi, przypominający kawałek jasnoniebieskiej szmatki przyczepiony do ciemnego sufitu. Nic się jednak nie dało zrobić: Skarper popychał go nagląco w głąb mrocznego tunelu, a tuż za jego plecami wszystkie krasnoludy, które nie były zajęte spłoszonym kretem, szykowały się do natarcia, groźnie wymachując kilofami i łopatami.

Chłopak zrobił zatem, jak mu kazano, i pognał za przyjacielem wzdłuż zawiłych zakrętów i nagłych spadków korytarza, poprzez ćmę tak czarną, że równie dobrze mogli biec z zawiązanymi oczami. Całe szczęście Henwyn był młody, miał długie nogi i dobre wyczucie równowagi. Jeśli zaś chodzi o Skarpera, dawanie drapaka było jego szczególną specjalnością. Nie zajęło wiele czasu, by skutecznie przegonili przysadziste, zdyszane krasnoludy.

Ścieżka rozwidlała się raz, i drugi raz, i kolejny. Odgłosy pogoni ucichły w oddali, jednak pędzili co tchu, aż z przodu dobiegły ich inne dźwięki, a czerwonawy poblask pojawił się na końcu tunelu. Zwolnili kroku, ostrożnie wyjrzeli zza zakrętu i oczom ich ukazała się przepastna jaskinia, do której wpadało z tuzin innych korytarzy. Setki krasnoludów uwijały się przy pracy, drążąc skalne ściany kilofami i świdrami, wspinając się po chyboczących drewnianych drabinach na wyższe poziomy, ładując błyszczące kamienie do wielkich koszy. Było też więcej kretów gigantów. Jedne ciągnęły sanie po brzegi wypełnione urobkiem, inne szerokimi stalowymi łopatami, przymocowanymi do łbów, spychały na bok skalne resztki. Całe pomieszczenie oświetlał żar potężnej kuźni, wzniesionej na drugim krańcu kawerny. Małe krasnoludziątka wrzucały wysuszone krecie bobki do ognia, a umięśnieni kowale niestrudzenie wykuwali nowe kilofy, świdry i stalowe kołpaki.

Na szczęście krasnoludy były zbyt zaabsorbowane pracą, aby zauważyć Henwyna i Skarpera, którzy wpatrywali się w całą tę scenę szeroko otwartymi oczami. Z kolei ogólny harmider zagłuszył rozmowę dwóch przyjaciół.

– Patrz, ile ich jest! – westchnął Henwyn. – Myślałem, że krasnoludy żyją daleko na północy. Co robią tutaj pod Kościanymi Górami?

– Pewnie się przeniosły – zauważył Skarper. – To musi być sprawka tej nowej magii, znowu nieźle nam namota. Chodź, lepiej znajdźmy drogę na zewnątrz i czym prędzej wracajmy do Clovenstone. Księżniczka Ned powinna jak najszybciej usłyszeć o tych kopaczach. Nie mam pojęcia, co tutaj knują, ale jestem pewien, że to nic dobrego.

– Dobry pomysł! – przytaknął Henwyn. – Nie mogę się doczekać, by znów mieć niebo nad głową. A zresztą całe to bieganie w tunelach zaostrzyło mi apetyt. Jak tylko znajdziemy się w bezpiecznej odległości od tych kopalni, zatrzymamy się na postój i zjemy nasze mięsne placuszki.

– Placuszki? – żachnął się Skarper. – Ach, no cóż… Mam chyba złe wieści.

POWRÓT DO CLOVENSTONE

Clovenstone się zmieniło. Długie Mury Zewnętrzne wciąż stały na swoim miejscu, obejmując szerokim pasem ulice i budynki obwarowanego miasta, które wznosiło się gwałtownie aż do stromej grani Meneth Eskern w samym jego centrum. Wewnętrzne Mury stały także, a ich siedem wież otaczało grań niczym szpice kamiennej korony. Jednak starożytne, mroczne serce Clovenstone, wiekowa Twierdza, która dawniej górowała nad okolicą ze szczytu Meneth Eskern, zniknęła, nie pozostawiwszy po sobie śladu. Nawet jej ruiny skrzętnie uprzątnięto, a w ich miejscu założono wspaniały ogród, z zielonymi trawnikami, kwiecistymi rabatkami i rzędami młodziutkich drzewek. Na trawiastym placu defilad, gdzie przed latami maszerowały goblińskie armie Króla Licza, w równych odstępach posadzono dorodne jabłonki. Gobliny, które mieszkały w wieżach Murów Wewnętrznych, poświęcały teraz troszkę mniej czasu na zbrojne utarczki i wzajemne grabieże, a troszkę więcej na produkcję serów. Ser z Clovenstone zyskał ostatnio sławę prawdziwego rarytasu na przyjaznych ziemiach, w żyznych krainach leżących dalej na południe, za Wrzosowiskiem Oeth.

Na szczycie najwyższej z wież, znanej w okolicy jako Czarny Szpon, spoczywał stary okręt. Był to dom księżniczki Eluned, dla przyjaciół „Ned”, która była główną pomysłodawczynią ogrodu. Ned została władczynią Clovenstone, gdy największe i najdziksze z goblinów zginęły przy upadku Twierdzy, a Henwyn, prawowity dziedzic tychże włości, doszedł do wniosku, że nie jest uszyty na miarę prawdziwego Mrocznego Pana.

Kiedy Skarper i Henwyn wrócili następnego dnia, księżniczki nie było na pokładzie statku. Szukali jej przez pół poranka, aż w końcu znaleźli aż po wschodniej stronie Murów Wewnętrznych, zapatrzoną na Mokradła Natterdon, rozległe, mgliste moczary, które do cna pochłonęły tamtejsze ruiny.

Ned często odwiedzała to miejsce. Podczas wielkich przygód ubiegłego roku poznała bagliny: nieokrzesane, żabiaste poczwary, które gnieździły się na tych bagnach i trzęsawiskach. Nieraz zastanawiała się, co się z nimi stało. Ich król, Poldew, nie żył już, a jego ropuszy dwór leżał w gruzach, co jednak z samymi baglinami? Czy wciąż kryły się w mgłach i czuwały w trzcinowiskach, jakie gęstym sitowiem otaczały ich zdradzieckie bajora i bezdenne sadzawki? A może wymknęły się potajemnie przez Mury Zewnętrzne i uciekły na jeszcze większe moczary, rozciągające się hen na północ za Clovenstone? A co z potworem, którego wybudziły z wiekowego snu, ze straszliwym, oślizgłym, gadzim smoczydłem? Czy nadal drzemał w mrocznej, mulistej otchłani jeziora nad Bospoldew, śniąc o kolejnej ofierze z ludzkiej krwi?

Częściowo Ned nie mogła odpędzić myśli o baglinach ze strachu (jakaż królowa chciałaby mieć plemię wrogo nastawionych dzikusów o rzut kamieniem od swoich włości). Głównie jednak była to czysta ciekawość. Gdy była jeszcze małą dziewczynką, wpajano jej do głowy, że na świecie nie ma czegoś takiego jak giganty, gobliny czy badylaki. Tymczasem, odkąd przybyła do Clovenstone, zaprzyjaźniła się z nimi wszystkimi, a także z płochymi, kapryśnymi chmurzannami. Teraz nawet stary zgryźliwy troll, który mieszkał pod mostem na rzece Oeth, traktował ją z pewną dozą szacunku. Dlatego też zawsze martwiła się, że bagliny nie zaszczycą jej chociaż krótką pogawędką. Czasem zanosiła niewielkie podarki na granicę mokradeł, by pokazać, że nie ma wobec nich złych zamiarów. Koszyczek sera, kilka jabłuszek strąconych przez wiatr, tacka świeżo upieczonych babeczek. Dary znikały, a jakże, ale nie wtedy, gdy Ned była w pobliżu. Nigdy nie zobaczyła choćby śladu baglinów.

Kiedy Skarper i Henwyn znaleźli ją tamtego dnia, siedziała pogrążona w zadumie na zrujnowanym murku, obserwując kruche ciasto jabłkowo-jeżynowe, które położyła na trawiastej kępce nad brzegiem rozlewiska. Bagienna mgła splatała przedziwne, tajemnicze kształty, a starożytne ruiny wyłaniały się z niej i znikały jak upiorne zjawy. Nic zatem dziwnego, że ledwo Skarper z Henwynem wyłonili się gęstwy szuwarów, Ned podskoczyła z przeszywającym wrzaskiem, przekonana, że oto ma przed sobą dwóch baglinów.

– Och! – powiedziała zaskoczona. – Nie spodziewałam się, że tak szybko wrócicie ze swojej wyprawy! Znaleźliście coś ciekawego w Górach Kościanych?

– W górach nie – odpowiedział Henwyn. – Ale pod nimi? Ach, to już zupełnie inna historia!

– W takim razie najlepiej będzie, jak mi wszystko niezwłocznie opowiecie – stwierdziła Ned, zerkając pośpiesznie na brzeg rozlewiska, by sprawdzić, czy ciasto nadal leży na miejscu.

„Mroczna Pani na Clovenstone” – tak zwano Eluned w przyjaznych ziemiach, gdzie wieści z północy docierały przemieszane z solidną dozą plotek i pogłosek. W Kolendrze, Nantivey i podobnych miejscach wyobrażano ją sobie jako zimną i straszliwą królową, która stalową ręką rządzi armiami krwiożerczych goblinów. Gdyby zobaczyli teraz, jak słucha opowieści Henwyna i Skarpera, stojąc w znoszonej ceglastej sukience, przewiązanej starym fartuchem, z nosem wciąż jeszcze umazanym mąką i z posiwiałymi włosami, niedbale związanymi w luźne warkocze, byliby mocno zdziwieni.

Gdy dwaj poszukiwacze przygód skończyli swoją relację, usiadła z powrotem na murku, marszcząc brwi w zamyśleniu.

– Krasnoludy – mruknęła. – Nie wiem o nich zbyt wiele. Od lat już o nich nie słyszałam, chociaż pamiętam historie, jakie opowiadali kupcy na dworze mojego ojca w Smarkorcie, gdy byłam jeszcze dziewczynką. Ponoć ich dziadowie handlowali z niektórymi krasnoludzkimi twierdzami, daleko na Pogryzionym Wybrzeżu. Pomiędzy Kościanymi Górami a Zimowym Morzem rozciąga się dzika, surowa kraina. Zwie się ona Krasnokraj, a w jej sercu, w Hawiernej Dolinie, leży Krasnogród. Ach, jakże wspaniale brzmią te północne nazwy! Ciekawe, czy napotkane przez was krasnoludy dokopały się do nas aż stamtąd?

– Coś mi się zdaje, że z pomocą tych strasznych kretorów to dla nich pestka! – stwierdził Henwyn.

– Bez wątpienia ściągną na nas kłopoty! – prorokował Skarper. – Krasnoludy zawsze oznaczają kłopoty. Mali, wredni, spaśli i podstępni zabójcy goblinów, co do jednego! Każdy dobry goblin to wie!

Ned uśmiechnęła się.

– A każdy dobry człowiek wie, że gobliny to przerażający, czerwonoocy zabójcy ludzi, kochany Skarperze. Mogę się założyć, że te krasnale nie są tak złe, jak ci się zdaje. Po prostu zrobiliście złe wrażenie, spadając im na głowy. A poza tym dopóty, dopóki zamierzają trzymać się Gór Kościanych, z dala od Clovenstone, nie musimy sobie zaprzątać nimi głowy. Niech sobie robią, co chcą. Nic nam do tego.

Henwyn pokręcił głową. Ned mówiła mądrze, ale chłopak wciąż martwił się tym, co zobaczył w jaskini pod górą.

– Byłoby lepiej, gdybyśmy wiedzieli więcej o tych krasnoludach. Co one tu robią? Po co zaszły tak daleko?

– Powinieneś zapytać Fentongoose’a – zasugerowała Ned. – Jest wielce uczony i na pewno wie co nieco o krasnoludach. Możesz mu zanieść moje ciasto jabłkowo-jeżynowe. Bagliny chyba nie mają na nie ochoty.

Fentongoose był jednym z trzech samozwańczych czarodziejów, którzy poprzedniego roku przybyli do Clovenstone w przekonaniu, że to właśnie oni są następcami Króla Licza. Nie mieli oczywiście racji i dwóch z nich, Prawl i Carnglaze, wróciło w końcu do domu w Kolendrze. Tylko Fentongoose pozostał w Clovenstone, gdzie przyjął funkcję lęgomistrza, opiekuna młodych goblinków. W wolnych chwilach przekopywał się przez gnijące stosy starożytnych ksiąg i cennych pergaminów, przez gobliny zwane „stertami podcierek”, w poszukiwaniu strzępków pradawnej wiedzy.

Stary czarodziej zamieszkał w dużej, podniszczonej strażnicy u stóp Czarnego Szpona. To tam udali się Henwyn i Skarper po swej rozmowie z księżniczką Ned. W środku ogień wesoło trzaskał w palenisku, przed którym rozłożono tuzin kamiennych jaj wielkości piłek do rugby. Fentongoose wydobył je dzień wcześniej z jeziora wolnego srebra głęboko pod Clovenstone. Wkrótce ich skorupki pękną; dwanaście nowych goblińskich szczeniaków wyjdzie na świat i będzie trzeba je nauczyć, że Bicie Innych Goblinów Jest Bardzo, Ale To Bardzo Złe. Niełatwo jest wklepać taką lekcję w twarde czaszki goblinów, Fentongoose wiedział, że czeka go nie lada wyzwanie. Na razie jednak relaksował się w ulubionym fotelu, z nogami wygodnie wyciągniętymi na mięciutkim podnóżku, talerzykiem ciasteczek księżniczki Ned na stoliczku obok i z książką na kolanach.

– Krasnoludy, co? – powiedział w zamyśleniu, gdy Skarper i Henwyn przedstawili mu, co widzieli. – Tak, wiem o nich to i owo. Znalazłem w zeszłym miesiącu pewien interesujący zwój… Młody Głąbiarz szedł z nim do wychodka, ale zdołałem go przekonać, by się z nim rozstał. Był to traktat O krasnoludach i ichnich zwyczajach. Wyglądał dość obiecująco. Spisano go na długo przed rządami Króla Licza, kiedy to krasnoludy wciąż były jedną z największych potęg tego świata. Uczciwy, pracowity ludek, bez dwóch zdań.

– Pracowity, to na pewno – odparł Henwyn, myśląc o wielkiej kopalni, którą krasnoludy wydrążyły pod Kościanymi Górami. – Ale czy przyjazny?

– Niezupełnie – przyznał Fentongoose. – Niezbyt przepadają za obcymi. Kiedy pierwsze krasnoludy napotkały pierwszych ludzi, były zszokowane, że jesteśmy od nich o wiele więksi. Nazwały nas „wielgusami” i, jak mi się zdaje, uważają nas za przerośniętych, niezdarnych i głupich gamoni.

– Ale to nieprawda! – zaoponował Henwyn i dla podkreślenia swoich słów z całą siłą walnął pięścią w stół, przy okazji strącając talerzyk i katapultując jego zawartość przez okno.

– Możliwe. – Fentongoose popatrzył powątpiewająco na chłopaka. – Ale krasnoludy w to wierzą. I dlatego są przekonane o swojej wyższości nad nami. Mimo to ich pogarda do ludzi nie może się równać ze wstrętem, jaki mają do goblinów. Postrzegają je bardziej jak dzikie zwierzęta, zainteresowane tylko bijatyką i napychaniem brzuszków.

– To też nieprawda! – zakrzyknął Skarper ponad wrzawą dobiegającą z podwórka, gdzie banda goblinów naparzała się o ciasteczka.

Fentongoose nie słuchał. Miał w głowie prawdziwą kopalnię wiedzy, a doprawdy rzadko się zdarzało, by ktokolwiek chciał z niej skorzystać: nie zamierzał przerywać swojej lekcji historii.

– Krasnoludy to śmiertelne istoty, podobnie jak ludzie – kontynuował. – Krasnoludzkie kobiety rodzą małe krasnale, które dorastają powoli, tak samo jak my. Kiedyś żyły na powierzchni pod otwartym niebem, aczkolwiek z miłości do minerałów i metali szlachetnych zeszły wkrótce pod ziemię. Ponoć prastare krasnoludzkie kopalnie, tunele i sztolnie ciągną się na całym terenie Zachodnich Krain. Wraz z pojawieniem się ludzi krasnoludy wycofały się dalej na północne wzgórza. Tam, w wydrążonym szczycie Krasnogrodu, w Hawiernej Dolinie, założyły swą wielką cytadelę. Zamknąwszy za sobą mosiężne wrota, stały się mieszkańcami głębin. Dziś rzadko można je zobaczyć w blasku dnia.

– A mimo to handel od dawna kwitł pomiędzy Krasnogrodem a krajami ludzi. Nikt nie mógł równać się z krasnoludzkimi rzemieślnikami w obróbce metali. Ponad wszystko ceniły sobie wolne srebro. To właśnie dlatego znienawidziły gobliny, które zaciekle broniły wolnosrebrzystych sadzawek w górskich jaskiniach, gdzie wylegały się ich młode. Krasnoludy wielokrotnie walczyły z goblinami i osuszyły do cna wiele mistycznych sadzawek. Ich kowale posiedli tajemnicę przekuwania magii w artefakty z wolnego srebra. Nawet za czasów Króla Licza większość magicznej broni i potężnych relikwii wywodziło się z kuźni Krasnogrodu.

– Ale magia słabła, a wraz z nią potęga krasnoludów. Prawdę rzekłszy, cieszę się, że znów zabrały się do górnictwa. Może zechcą z nami handlować? Ciekawe, czy lubią ser…

– Och, patrzcie! – zawołał Henwyn, wskazując na palenisko.

Kilka z kamiennych jaj zaczęło nieznacznie dygotać. Gdy Skarper i Fentongoose zwrócili się w ich stronę, jedno z nich przecięła długa, czarna rysa. Podbiegli do dywanika, na którym leżało, i pochylili się, by popatrzeć, jak pęka. Malutka, wilgotna, poznaczona plamkami główka goblinka zamrugała wielkimi ślepkami.

– Witaj, maluchu! – zawołał wesoło Fentongoose, całkowicie zapomniawszy o krasnoludach. – Witamy w Clovenstone!

Szczeniak wygramolił się ze skorupek, chwycił leżącą obok drewnianą szczapę, po czym zdzielił go po głowie. Dookoła pękały kolejne jaja, a gobliniątka wyskakiwały na zabrudzoną popiołem posadzkę z zaciśniętymi piąstkami i obnażonymi kiełkami, gotowe od razu wszcząć jakąś rozróbę. Skąd mogły wiedzieć, że Clovenstone się zmieniło?

MARKSZAJDER

Nikt specjalnie nie zawracał sobie głowy krasnoludami przez kilka następnych tygodni. Goblinie szczeniaczki okazały się zbyt niesforne, by Fentongoose mógł sobie z nimi poradzić sam, więc Henwyn, Ned, Skarper, a nawet jego lęgowi bracia, Głąbiarz i Paplak, przyszli z pomocą staremu czarodziejowi. Księżniczka Ned była zdeterminowana, aby nowe pokolenie goblinów miało lepszy i łagodniejszy start w życiu niż ich poprzednicy, dlatego też wszyscy spędzali mnóstwo czasu na odbieraniu im prymitywnej broni, pokazywaniu, jak korzystać z wychodka, a także wpajaniu im do główek, że bardzo nieładnie jest kraść, dusić swoich braci czy wyrzucać ich przez okno.

Lato dobiegło końca i nastały długie dni złotej jesieni. Pierwsze przymrozki zdążyły już pobielić świat, zanim Skarper i Henwyn znowu mieli okazję, żeby pomyśleć o krasnoludach.

Henwyn wziął swój łuk i wybrali się we dwóch na polowanie na króliki wzdłuż skraju lasu, który podchodził niemalże pod same Mury Wewnętrzne od północno-wschodniej strony. Mniej więcej w porze obiadu począł mżyć lekki deszczyk. A przynajmniej tak im się zdawało, dopóki Henwyn nie spojrzał w górę i nie zobaczył, że to banda goblinów z wieży zwanej Wyjcem urządzała sobie zawody w Kto Nasiusia Dalej. Uciekając przed tym niesympatycznym prysznicem, odbiegli spory kawałek od murów i schronili się w wąskim wąwozie pomiędzy skalnymi nawisami. Tam, ku swojemu zaskoczeniu, wpadli na trójkę małych przysadzistych postaci, całkowicie pochłoniętych pracą.

Jeden z krasnoludów zajęty był odłupywaniem kawałków skały za pomocą wielkiego młota. Kolejny rozstawił na trójnogu skomplikowane ustrojstwo. Mamrocząc pod nosem, zaglądał do środka i notował coś na tabliczce zawieszonej na szyi. Trzeci stał w gotowości, żeby pozbierać do kosza odłamki skalne, odkruszone przez pierwszego. Wyglądały niemalże identycznie jak krasnoludy, które Skarper i Henwyn napotkali w kopalni, z tą różnicą, że nosiły skórzane kapelusze o szerokich rondach i ciemne gogle z wulkanicznego szkła, chroniące ich oczy przed światłem dziennym.

– Krasnoludy! – zawołał Skarper.

– Gobliny! – zawołał krasnolud z koszem. – Nie, zaraz, jeden goblin i jeden wielgus!

– Co robicie w Clovenstone? – zapytał podejrzliwie Henwyn.

– Ćśśśś! – syknął krasnolud przy trójnogu, nawet na moment nie podnosząc wzroku znad swojej tabliczki, na której zapisywał jakieś ważne obliczenia.

Naprzeciw niespodzianym gościom wybiegł ten z koszykiem. A właściwie ta – była to krasnoludka, jak zauważył Henwyn; bardziej włochata od ludzkich dziewczyn, z jedną linią jasnych, krzaczastych brwi, połączonych pośrodku czoła, i delikatnym wąsikiem (chociaż nie miała brody). Długie, grube warkocze w kolorze złotych kłosów pszenicy sięgały aż do samej ziemi.

– Musisz być cicho, wielgusie! – wyszeptała. – Mój fater przeprowadza niezwykle skomplikowane rachunki!

– Ale… Skąd się tu wzięliście?

– Na piechotę – odpowiedziała dziewczyna, niedbale machnąwszy ręką w kierunku północno-zachodnich lasów i ruin. – Przeszliśmy w miejscu, gdzie zawaliła się wielka ściana, kierując się śladem wychodni.

– Śladem czego?

– Wychodni, znaczy odsłonięcia złoża lub skał. Mój fater wierzy, że wszystkie te urwiska są częścią ogromnego batolitu, który tworzy też centralną partię masywu Gór Kościanych.

– Ach! – powiedział Henwyn, jakby wszystko było już jasne, po czym szybko zerknął na Skarpera w nadziei, że jego przyjaciel może będzie wiedział, co znaczy „batolit”.

Skarper nie wiedział.

– Batolit, czyli wielka masa skalna powstała wskutek zastygnięcia magmy głęboko w skorupie ziemskiej – dodała rezolutnie krasnoludka, wyczuwając skonsternowanie człowieka.

– Etty! – mruknął krasnolud przy trójnogu. – Sza! Szanujące się krasnoludy nie strzępią gęby na wielgusów, dziewucho, a tym bardziej na gobliny!

Trzeci krasnolud, do tej pory zajęty rozłupywaniem skały, odwrócił się raptownie, unosząc w górę kawałek kamienia.

– Patrz, Durgar! – zawołał. – Plamki białego pirytu!

Durgar z satysfakcją pokiwał brodatą głową.

– Jest, jak myślałem. Biały piryt to pewna oznaka, że w pobliżu znajduje się złoże wolnego srebra. Mogę się założyć o swoje wąsiska, że za tamtą granią leżą całe pokłady płynnego wolnego srebra. – Z tymi słowy wskazał Meneth Eskern, na którym stały Mury Wewnętrzne wraz z siedmioma wieżami.

– No jasne, że tak! – warknął Skarper. – To Clovenstone! Głęboko pod górą jest jezioro lawy, z którego wylęgają się wszystkie gobliny! Nie ma co zgadywać, wystarczyło zapytać. A zresztą nic wam do tego!

Krasnoludy zignorowały go, poza Etty, która dyskretnie uśmiechnęła się do dwóch nieznajomych. Tymczasem jej ojciec kontynuował, pokazując tym razem na Góry Kościane.

– Wydrążymy kolejną odnogę z Mlecznego Jaru i przebijemy się od boku.

– Że niby co? – Skarper popatrzył bezradnie na Henwyna.

– Chcecie rozkopać Clovenstone? – spytał chłopak.

Durgar rzucił mu zirytowane spojrzenie.

– Nie rozkopać, wielgusie. Przebić chodnik. Wydrylować tunel. Nie możemy przecież pozwolić, żeby caluteńkie jezioro wolnego srebra marnowało się na jakieś gobliny! Trzeba je wydobyć, przetworzyć i przekuć, żeby był z niego jakiś pożytek!

– Ale ono jest nasze! – zaoponował Skarper.

– To macie pecha – odparował Durgar. Spakował już sprzęt pomiarowy i zaczął składać trójnóg.

– Ale ono należy do goblinów! – nie ustępował Skarper. – Zawsze tak było!

– Należy, co? – żachnął się Durgar. – Wszechno, co pod ziemią, to krasnoludzkie mienie: tak było zawsze i będzie na wieki. Kiedy Król Licz władał tymi ziemiami, jego czary i armie trzymały nas z daleka. Ale teraz nie ma już Króla Licza.

– Nie! – zaprzeczył Henwyn. – Teraz panuje tu księżniczka Ned, Mroczna Pani na Clovenstone! Nie pozwoli wam nas podkopywać!

Durgar zamyślił się na chwilę.

– Nie wydaje mi się, by zdołała nas powstrzymać – oświadczył w końcu.

Henwyn musiał się z nim zgodzić. Gobliny, jakie pozostały w Clovenstone, nie były dość duże ani dość silne, by nadawać się na wojowników z prawdziwego zdarzenia. Nie wyobrażał sobie, w jaki sposób miałyby stawić czoła zaciekłym krasnoludom i ich straszliwym kretorom. Poza tym księżniczka Ned niespecjalnie lubiła bitkę. Zwykle preferowała pokojowe i dyplomatyczne rozwiązania.

– Przynajmniej chodźcie z nią porozmawiać! – rzucił zrezygnowany.

Durgar zarzucił pakunki na plecy.

– To i tak nie zależy ode mnie, wielgusie. Jestem tylko markszajdrem, zwykłym mierniczym. Jeśli ta wasza Mroczna Panna Ned ma cosik do obgadania, powinna udać się do Nadgórmistrza Glunta. To on odpowiada za wszystkie operacje w okolicy. – Ruszył w dół wąwozu w kierunku cienistego lasu. Pozostałe krasnoludy podążyły jego śladem, zaskakująco szybko jak na ludek o tak krótkich nóżkach.

– Czekajcie! – zawołał za nimi Henwyn. – Gdzie znajdziemy tego Górnika Gluta?

Tylko Etty przystanęła, by odpowiedzieć.

– Nadgórmistrza Glunta! W kopalni pod Kościanymi Górami! – krzyknęła, po czym pobiegła za swoim ojcem.

– Dzięki! – odkrzyknął Henwyn. – To… eeee… Na pewno usłyszycie jeszcze, co księżniczka Ned o tym myśli!

Skarpera aż nosiło z wściekłości.

– Co tak stoisz i się głupio drzesz! – zrugał przyjaciela. – Chwytaj swój łuk i strzelaj! – Najchętniej sam by powystrzelał krasnoludy, ale nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać. Gobliny były beznadziejne w łucznictwie. – Jeszcze ich dosięgniesz, jeśli się pośpieszysz!

– Co? Mam im strzelać w plecy? – obruszył się Henwyn, zdegustowany.

– Możesz najpierw krzyknąć, żeby się odwrócili, a potem naszpikować ich strzałami.

– To i tak niezbyt heroiczny czyn. Przecież jest wśród nich dziewczyna!

– A niby który to? – Skarper wciąż nie był do końca pewny, czym różnią się chłopcy od dziewcząt.

– W każdym razie – oświadczył stanowczo Henwyn – to bez znaczenia. Widzieliśmy w kopalni setki krasnoludów, a poza nimi jest ich pewnie jeszcze więcej. Jeśli zabilibyśmy tę trójkę, ich przyjaciele na pewno przyszliby zbrojnie, gotowi do bitwy. Nie, musimy przede wszystkim poinformować księżniczkę Ned. Niech tylko usłyszy, co te małe dranie planują… przekopać się pod Clovenstone… osuszyć jezioro lawy… och, zobaczymy, co na to powie! Już ona da im popalić!

GLUNT

Księżniczka Ned rzeczywiście miała wiele do powiedzenia. Kochała Clovenstone i była przekonana, że gobliny radzą sobie w nowej sytuacji całkiem nieźle. Nie zamierzała pozwolić, by ktoś zniweczył jej ciężką pracę. Nikt nie będzie unicestwiał jej wysiłków! Już następnego dnia wyruszyła do krasnoludzkiej kopalni w towarzystwie Skarpera, Henwyna, Fentongoose’a i kilku bardziej rozgarniętych goblinów.

Dolina, w której Henwyn wpadł przez strop kopalni, przeszła drastyczne zmiany, odkąd dwaj poszukiwacze przygód widzieli ją po raz pierwszy. W miejscu, gdzie wcześniej stał samotny komin, teraz wznosiły się ich dziesiątki, rozrzucone to tu, to tam po calutkiej niecce, a nawet na nawisach skalnych i stromych ścianach urwiska po obu stronach. Tu i ówdzie z piargów i wzgórz wystawały rury, odprowadzające wodę, która nowymi dopływami wpadała do rzeki.

Fentongoose wspomniał, że głównym zadaniem kominów jest wentylacja tuneli, a mimo to nad wieloma z nich unosiła się leciutka mgiełka dymu, a powietrze w niecce doliny pachniało spalonym krecim łajnem. Skarper przyłożył ucho do ziemi i usłyszał nieznaczny postuk młotów, głęboko, głęboko pod powierzchnią.

Henwyn zamierzał zaprowadzić Ned do komina, który odkrył ze Skarperem, ale księżniczka była zmęczona po długim marszu (miała już swoje lata, a w Clovenstone nie było koni). Usiadła na pobliskim kamieniu i przyłożywszy jedną rękę do piersi, machnęła drugą, żeby dali jej spokój, aż złapie oddech. Wreszcie odezwała się po dłuższej chwili:

– Tutaj spotkamy krasnoludzkiego wodza. Chodź, Nurdle, zadmij w swój róg.

Goblin zwany Nurdle wystąpił naprzód. Był to mały, krzywonogi wypłosz z plemienia Czapeczek Chilli, które mieszkało w wieży znanej jako Czerwony Kaptur. Nosił na sobie owiniętą wokół mizernego ciałka ogromniastą mosiężną tubę. Na komendę księżniczki przyłożył ryjek do ustnika i zadął ile sił w malutkich płuckach. Głębokie, zgrzytliwe pierdnięcie przetoczyło się echem po dolinie, płosząc kawki, gnieżdżące się na kamienistych zboczach. U boku Nurdle’a goblin imieniem Draps rozwinął sztandar Clovenstone, uszyty przez samą księżniczkę: srebrną kometę na czarnym tle. Godło zatrzepotało na wietrze, a długie, popielate włosy Ned powiewały przy nim niczym druga chorągiew.