Zielona Burza. Część 2 - Philip Reeve - ebook

Zielona Burza. Część 2 ebook

Philip Reeve

4,2

Opis

Czytelnicy Zabójczych maszyn pamiętają Londyn jako potężne ruchome miasto siejące postrach na pustkowiach. Teraz jest skażonym, martwym wrakiem. Jednak Tom i Wren podejrzewają, że skrywa w swoim sercu sekret, który może położyć kres wojnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 233

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (47 ocen)
22
16
5
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Korekta

Małgorzata Denys

Hanna Lachowska

Ilustracja na okładce

© Ian McQue, 2018

Tytuł oryginału

A Darkling Plain

The original edition is published and licensed by Scholastic Ltd.

Text © Philip Reeve, 2006

Cover © Ian McQue, 2018

Cover Illustration reproduced by permission of Scholastic Ltd.

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2020 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-7231-3

Warszawa 2020. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

1. PAMIĘTNIK Z LONDYNU

19 czerwca

Od ucieczki Wolfa Kobolda minęło siedemnaście dni. Zdaje mi się, że już nikt o nim nie pamięta. Ja też, przynajmniej przez większość czasu. Angie tak samo. Głowa już jej nie boli, a guz znacznie się zmniejszył. Większość uważa, że nie uda mu się przedrzeć piechotą taki kawał przez terytorium Zielonej Burzy i wrócić do Harrowbarrow. Zresztą, nawet gdyby tego dokonał, nie da rady sprowadzić swojego miasta tu, na wschód. Nie pożre Nowego Londynu, a już na pewno nie przed wybuchem wojny. Ale praca nad nowym miastem nabrała jeszcze większego tempa, tak na wszelki wypadek.

Kiedy dowiedziałam się, co ci ludzie budują, z początku myślałam, że to jacyś szaleńcy. Ale kiedy się widzi, jak ciężko wszyscy tu pracują i jak bardzo wierzą w to swoje zwariowane miasto, które powstało w marzeniach tutejszych Inżynierów, można sobie wyobrazić życie w Anchorage, gdy Freya Rasmussen postanowiła poprowadzić je po lodzie do Ameryki. Tamten pomysł był przecież tak samo szalony. Na pewno mnóstwo ludzi nie wierzyło, że się uda. Jestem tego pewna. Moja mama była tak o tym przekonana, że ujawniła trasę miasta ludziom z Archangielska, bo nie mogła namówić taty, żeby stamtąd odlecieć. Tylko że w końcu się udało i okazało się, ze to ona nie miała racji, prawda? Nie chcę być taka sama jak ona, więc postanowiłam uwierzyć, że Nowemu Londynowi też się wszystko uda.

Tak czy owak, tata pomaga, ile tylko może. Z początku chciał pomagać Inżynierom, ale maszyny panny Childermass tak się różnią od wszystkich innych, że chyba tylko im wchodził w drogę. Wtedy przyłączył się do mężczyzn ściągających wraki i pozostałości różnych urządzeń do hangaru. Zamieniłam wtedy na boku parę słów z doktor Childermass i opowiedziałam o jego chorym sercu. Ona z kolei porozmawiała z Chudleighem Pomeroyem, a on wytłumaczył tacie, że Nowy Londyn koniecznie powinien mieć swoje Muzeum. Chodzi o to, żeby jego mieszkańcy nigdy nie zapomnieli o dawnym Londynie i o jego upadku, nawet jeśli na pokładzie swojego nowego miasta zawędrują na krańce świata.

„A ponieważ nikt z nas nie ma teraz na to czasu, Tom, to może ty byś zechciał zająć się stworzeniem muzealnych zbiorów?”, zapytał. W ten sposób tata został Głównym Historykiem i przez całe dnie wędruje po hałdach pełnych zardzewiałych części, poszukując artefaktów, dzięki którym przyszłe pokolenia będą mieć jakie takie pojęcie o tym, czym niegdyś był jego Londyn. Gromadzi różne szpargały, poczynając od starych kratek ściekowych i łączników między wspornikami, a kończąc na figurce bogini Clio pochodzącej z czyjegoś domowego ołtarzyka.

Ja w międzyczasie chodzę na patrole z innymi młodymi londyńczykami. Pan Garamond z początku był temu bardzo przeciwny, ale pan Pomeroy powiedział mu, żeby przestał być takim zas… durniem. Angie i jej kumple są całkiem mili. Byli w szoku, kiedy się dowiedzieli, że brałam udział w prawdziwej bitwie, widziałam Łowców, bomby-wirówki i mnóstwo innych rzeczy. Nie powiedziałam im tylko, jak strasznie się wtedy bałam, bo mogłabym osłabić ich morale. W każdym razie chodziłam już po głównym gruzowisku, i to nie raz. Jest niesamowite, szczególnie w nocy, ale Angie, Cat i reszta oddziału są naprawdę w porządku. Dali mi nawet kuszę na wypadek ataku. Nie jestem pewna, czy dałabym radę kogoś z niej zastrzelić, ale dodaje mi trochę odwagi.

Tak naprawdę, to chciałabym dostać jedną z tych elektrycznych strzelb, które Inżynierowie wymyślili do walki z Łowcami, tylko że nie ma ich tu dużo, więc tylko najbardziej zaufani żołnierze pana G. mają do nich dostęp – to znaczy Saab, Cat i inni. Przez ostatnich kilka dni węszyło tu mnóstwo skrzydlatych Łowców Zielonej Burzy. Dzwon alarmowy w Przykucu dzwonił bez przerwy, ostrzegając ludzi, żeby się pochowali, bo na niebie kołuje jakiś zapchlony zdechły myszołów i ma nas na oku. Przeważnie się nimi nie przejmowaliśmy, tylko kiedy któryś za bardzo zbliżał się do Porodówki, chłopcy ze stanowisk obserwacyjnych zestrzeliwali go za pomocą elektrycznych strzelb. Powywieszali je teraz przed Przykucem: jest ich z pół tuzina, wszystkie osmalone, a miejscami spalone na węgiel.

Mają jeszcze jeden sposób, żeby się ich pozbyć, ale jest bardziej niebezpieczny. Angie i jej przyjaciele zrobili sobie z tego sport. Kiedy w zeszłym tygodniu byłyśmy na patrolu, zobaczyłyśmy nad sobą skrzydlatego Łowcę. Przestraszyłam się, że nas zaatakuje, ale Angie powiedziała, że one tego nie robią – to tylko szpiedzy. I że da mu nauczkę za wtykanie nosa w nie swoje sprawy.

Ruszyłyśmy ostro przed siebie i po chwili zorientowałam się, że idziemy na środek gruzowiska, w miejsce zwane Elektryczną Ścieżką. Do tej pory zgadzałam się z Wolfem co do tych całych chochlików – że to po prostu bajki. Ale teraz, w środku Londynu, gdzie wszystko jest popalone i stopione, przestałam być tego taka pewna. Spytałam Angie, czy jesteśmy bezpieczne, a ona odpowiedziała, że można tak powiedzieć. Niezbyt mnie to uspokoiło, ale poszłam dalej, bo mogłaby pomyśleć, że stchórzyłam.

Po chwili weszłyśmy na szczyt pagórka i przed nami otworzyło się coś w rodzaju sporej doliny, rozciągającej się w samym środku gruzowiska. Wyglądała całkiem przyjemnie, bo na jej dnie utworzyły się jeziorka, a wokół nich rosły drzewa. Tylko że złom po obu jej stronach był dziwnie poskręcany i osmalony. Angie mówi, że w tym miejscu upadł rdzeń MEDUSY, wypalając sobie drogę przez siedem poziomów Londynu, i dlatego tu jest jej najsilniejsze oddziaływanie. Nie wiem, czy to prawda. Zresztą, ledwie rzuciłam okiem, Angie wepchnęła mnie w rozpadlinę osłoniętą zwisającym bluszczem.

– Kryj się – powiedziała. Głupi skrzydlaty Łowca nas nie zauważył i zaczął szybować nad doliną. Tylko że nie uleciał nawet dwudziestu metrów, kiedy z ruin wystrzeliła rozwidlona błyskawica i spaliła go na popiół. Słowo daję. Nic z niego nie zostało, oprócz smugi dymu i paru osmalonych piór, które uleciały z wiatrem!

Po tym wszystkim byłam trochę rozdygotana, jak sobie pomyślałam, co by się stało z naszą „Jenny”, gdybyśmy tamtego dnia polecieli wzdłuż Elektrycznej Ścieżki.

P.S. Saab Peabody chciał się ze mną umówić na randkę. Powiedziałam, że muszę się zastanowić. On na to, że tego się spodziewał i że gdzieś na Podniebnych Szlakach czeka na mnie mój chłopak. Powiedziałam że raczej tak. Zgłupiałam czy co? A teraz czas spać, bo robi się późno, a jutro jest wielki dzień – próbny rozruch nowego miasta.

2. PRÓBNY LOT

W dzień próbnego startu od rana było pochmurno i ciemno. Zbierało się na deszcz. Z zachodu nadleciał porywisty wiatr, urągając mieszkańcom i obsypując ich jak konfetti płatkami z kwitnących drzew, które wyrosły na gruzach Londynu.

Tom nie chciał się narzucać Wren, która poszła na Porodówkę ze swoimi nowymi przyjaciółmi, więc wybrał się tam samotnie. Idąc, rozglądał się po gruzowiskach, szukając eksponatów, które mógłby umieścić w nowym muzeum w nadziei, że dzieci urodzone na pokładach nowego miasta zrozumieją dzięki nim, jak wyglądało życie w starym Londynie. Jeśli ktoś wiedział, czego szuka, stosy zardzewiałego złomu były pełne skarbów: tabliczek z nazwami ulic, klamek, zawiasów i termosów do herbaty. Już po chwili wypatrzył cynową łyżkę z herbem Cechu Historyków na trzonku i wsunął ją do kieszeni. W dzieciństwie używał takich łyżek codziennie: to znalezisko było jak materializacja odległego wspomnienia. Z zadowoleniem pomyślał, że kiedyś młodzi londyńczycy będą na nią patrzeć i wyobrażać sobie jego życie.

Naturalnie nigdy nie poznają szczegółów. Nie odgadną jego uczuć ani marzeń, nie dowiedzą się o przygodach na Podniebnych Szlakach, Lodowych Pustkowiach i w Ameryce. Nie można wymagać od zwykłej cynowej łyżeczki, żeby przekazywała tak szczegółową wiedzę.

Obserwując, jak Wren wieczorami pisze w swoim dzienniku, Tom zaczął się zastanawiać, czy też nie powinien opisać wszystkiego, co mu się przytrafiło w życiu, zanim będzie na to za późno. Ale nie miał takiego talentu jak Thaddeus Valentine ani nawet jak Nimrod Pennyroyal. Pisanie nie przychodziło mu łatwo. Poza tym musiałby wtedy pisać o Hester, a tego by nie zniósł. Od przyjazdu do Londynu ani razu nie wypowiedział jej imienia. Jego nowi przyjaciele pewnie zastanawiali się, kto jest matką Wren, ale o nic go nie pytali. Może uznali, że nie żyje i że wspomnienia sprawiają Tomowi ból. To akurat było zgodne z prawdą. Jak mógłby opowiadać przyszłym pokoleniom o Hester, skoro sam nie rozumiał jej postępowania ani nawet powodów, dla których go pokochała?

Pod samą Porodówką dogonił sporą grupkę londyńczyków. Wszyscy szli w tę samą stronę co on. Klytia Potts przywitała go serdecznie, zadowolona, że będzie jej towarzyszył. Jej mąż był na pokładzie Nowego Londynu, ze wszystkimi Inżynierami.

– Doktor Childermass bardzo obawia się, że jej system magnetycznej lewitacji będzie działał aż za dobrze – wyjaśniła. – Chciała, żeby na pokładzie był pilot, który będzie umiał sterować, jeśli miasto wzniesie się za wysoko.

– Serio?

– Żartowałam, Tom.

– Och… – Zaśmiał się razem z nią, choć nie widział w tym nic zabawnego. – Przepraszam cię. Od czasów naszej młodości tyle się zmieniło… powstało tyle wynalazków. Nie mam pojęcia, jakie są możliwości Nowego Londynu.

Pomyślał o prototypach magnolewitacyjnych, które pokazała mu kiedyś doktor Childermass: o platformach wielkości stołu, które krążyły po Porodówce, jakby prowadziła je magia, unosząc się kilkadziesiąt centymetrów nad podłożem.

Jeśli eksperyment z miastem się uda, przed Inżynierami staną nowe wyzwania: latające stoły, krzesła, łóżka, a nawet zabawki, którymi będzie można handlować z innymi miastami. Słyszał nawet pogłoski o pojazdach poruszających się na tej samej zasadzie. Trochę go to zasmuciło, bo oznaczałoby to koniec ery samolotów, a jego ukochana, stara „Jenny Haniver” stałaby się bezużytecznym zabytkiem.

Na tę myśl zabolało go serce – choć może to był tylko skutek wspinaczki z Przykuca. Połknął zieloną pigułkę i wraz z Klytią wszedł do środka.

W ogromnym, mrocznym hangarze czekał Nowy Londyn, przycupnięty na poplamionych olejami podporach, i wyglądał jak ostatnia rzecz na świecie, która byłaby w stanie wznieść się w powietrze. Po kadłubie biegały w tę i z powrotem małe figurki, żywo gestykulując do siebie. Zdaje się, że Inżynierowie mieli jakiś problem z repelerami magnetycznymi. Tom rozejrzał się w tłumie gapiów za Wren. Stała z przodu, razem z Angie, Saabem i innymi znajomymi, których imion jakoś nigdy nie potrafił zapamiętać. Poczuł przypływ dumy, że się tu zadomowiła i że ma przyjaciół. Z daleka przypominała trochę Katherine Valentine; podobnie jak ona była pełna uroku i energii, a na jej ustach igrał ten sam czarujący uśmieszek. Przedtem nigdy tego nie zauważał, może dlatego, że przed powrotem do Londynu rzadko kiedy myślał o Katherine. Teraz, gdy spostrzegł już to niesamowite podobieństwo, dostrzegał je we wszystkim. Wren wyczuła, że ktoś nią patrzy: odwróciła się, zauważyła go i stanęła na palcach, żeby pomachać do niego ręką nad głowami tłumu. Tom odpowiedział tym samym gestem. Miał nadzieję, że podobieństwo do nieszczęsnej Katherine nie było złym znakiem.

Zabrzmiał dzwonek.

– Zaczynają – ucieszyła się Klytia.

Inżynierowie zagłębili się w tłum, prosząc widzów o cofnięcie się pod ściany. Wszyscy umilkli i pełni oczekiwania wpatrywali się w nowe miasto. W ciszy rozległ się głos doktor Childermass dobiegający z pokładu:

– Wszyscy gotowi? Teraz!

Głęboki pomruk, który rozległ się chwilę potem, stawał się coraz wyższy, aż przekroczył granicę słyszalności. Poza tym nic się nie zdarzyło. Jeden z filarów pod rufą nowego miasta jęknął głucho, jakby wtórując powszechnemu rozczarowaniu. Potem wszystkie inne podpory zaczęły trzeszczeć i skrzypieć i Tom nagle zrozumiał, że prostują się pod zmniejszającym się ciężarem. Nowy Londyn, którego bezwładna masa wspierała się na nich przez te wszystkie lata, nagle przestał im ciążyć. Płatki rdzy opadały, szepcąc jak jesienne liście. Zapomniany pędzel spadł z trapu i potoczył się po podłodze Porodówki. Repelery zakołysały się lekko, gdy Inżynierowie w sterowni miasta korygowali ich położenie, ale w dalszym ciągu wyglądały jak duże, zamglone lustra: żadnych elektrycznych efektownych wyładowań, żadnej magicznej poświaty, tylko lekkie migotanie powietrza wokół nich, jak w gorący dzień.

Bardzo powoli, jak dziwny owad wznoszący się do lotu, Nowy Londyn podniósł się ze złomowiska, które było jego kolebką, i obrócił się nieco – najpierw w jedną stronę, a potem w drugą. Następnie ruszył do przodu i wtedy Tom znowu wyczuł ten niski pomruk.

– To działa – szeptali ludzie i zaglądali sobie nawzajem w twarze, szukając potwierdzenia, że to się dzieje naprawdę.

Tak samo było, kiedy pierwszy samolot wzniósł się w powietrze albo kiedy boski Quirke włączył silniki dawnego Londynu, pomyślał Tom. Wynalazek Lavinii Childermass zmieni świat w sposób, jakiego nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Może wnuki Wren będą żyły w czasach, w których wszystkie miasta będą unosić się nad ziemią. A może wtedy miasta nie będą już wcale potrzebne?

Nagle coś trzasnęło. Z otworów wentylacyjnych w kadłubie miasta zaczął się wydobywać dym. Ruch powietrza wokół repelerów ustał i miasto niezgrabnie opadło na podpory, z jękiem przeciążonego metalu. Widzowie jęknęli z rozczarowania i stłoczyli się pod ścianami, bo podpory zaczęły się kołysać. Grupy robotników pobiegły, by je ustabilizować.

– Jednak nie działa – zmartwiła się kobieta stojąca obok Toma.

– To szmelc – dodał ktoś inny.

Między niedokończonymi budynkami na górnym pokładzie miasta pojawiła się Lavinia Childermass. Pogłos w obszernym hangarze i zdenerwowanie mówczyni sprawiły, że ledwo można ją było zrozumieć, ale Tom, przepychając się do wyjścia, zdołał pochwycić fragmenty jej przemowy:

– Drobny problem ze spiralami Kliesta… Nie możemy się poddawać… Wciąż pozostało sporo pracy… dostrajanie.. poprawki… dajcie nam jeszcze kilka tygodni…

Kilka tygodni… czy mamy aż tyle czasu? – pomyślał Tom. Kiedy wychodził na zewnątrz, usłyszał nad głową pomruk latających maszyn Zielonej Burzy, mknących na zachód. Wtórował im dźwięk, który z początku wydał mu się grzmotami nadchodzącej burzy. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to huk olbrzymich dział, grających gdzieś za horyzontem na zachodzie.

3. LUDZIE BEZDOMNI

Widzę, że się lepiej poczułaś.

– To ma być lepiej?

– Odzyskałaś przytomność. To już coś.

Hester przetarła oko i spojrzała na sufit, próbując skupić wzrok. Czuła się bezwładna jak woda, tak jakby całe jej ciało było mokrą plamą, która powoli wysycha na twardym materacu z końskiego włosia. Pochylił się nad nią jakiś duch i powoli skonsolidował się, tworząc postać, którą powinna znać. Pamięć podsunęła jej obrazy z Airhaven; sylwetkę dziewczyny, która wyskoczyła z frachtowca Varleya; lady Nagę. Przypomniała sobie uderzenie w głowę i walkę na Stanowisku 13.

– Byłaś w ciężkim stanie. – Oenone mówiła jak lekarz. Zamieniła swoją zgrzebną sukienkę ze starego worka na wojskową tunikę, ale i tak wyglądała jak uczniak.

Hester spojrzała na jej krzywe zęby i sklejone taśmą okulary.

– Wyjdziesz z tego. Rana dobrze się goi.

Przypomniała sobie sterowce: „Aspekt Cienia” i ogromną korwetę Zielonej Burzy. Lot w sam środek sztormu. Ludzie wykrzykiwali do siebie jakieś słowa. Ona też krzyczała. Shrike trzymał ją w ramionach. Musi być strasznie rozczarowany, że przeżyła. Podniosła głowę z poduszki, żeby na niego spojrzeć, ale gdzieś zniknął. Były z Oenone same w kwadratowym pokoju o kremowych ścianach. Metalowe okiennice były otwarte i przez duże okno wpadało popołudniowe słońce. Na krześle w rogu leżało jej ubranie, starannie złożone. Obok, na podłodze, stały buty i plecak. Jej strzelby, te większe, stały oparte o ścianę, dając odrobinę poczucia pewności w tym nieznanym pomieszczeniu.

– Co to za miejsce?

– Jesteśmy w Kwaterze Głównej – odpowiedziała Oenone. – Kiedyś była ruchomym miastem, Burza przejęła je wiele lat temu.

– A więc jeszcze nie w Shan Guo?

– Jeszcze nie. „Furia” została poważnie uszkodzona podczas lotu z linii frontu. Miasta przerwały ją szybciej, niż się spodziewano, a ich latające machiny były wszędzie. Z trudem dolecieliśmy aż tutaj i utkwiliśmy na dobre. Generał Xao też tu jest. Próbuje zorganizować drugą linię obrony. Obiecała, że wyśle nas w drogę, gdy tylko uda się naprawić „Furię”. Ale na razie mechanicy są zajęci utrzymywaniem zdolności bojowej naszych bojowych sterowców. Na północ i na południe stąd toczą się ciężkie walki. To miejsce to samotna wyspa na oceanie głodnych miast…

Hester słuchała nieuważnie, starając się uporządkować zamglone wspomnienia z okresu choroby i podróży na wschód. Uświadomiła sobie, że Theo musiał czuć się podobnie po tym, jak go uratowała z Cutler’s Gulp. Szkoda, że nie okazała mu wtedy więcej współczucia.

– Co z resztą? – spytała.

– Pan Shrike jest z nami, prawie wcale nieuszkodzony. Siedział przy tobie przez cały czas choroby, dopiero dziś generał Xao namówiła go, żeby poszedł na front, pomóc w budowie umocnień. Manchester i kilkanaście innych miast zbliżają się do nas od zachodu, więc każda pomoc się przyda. Posłałam mu wiadomość, że zaczynasz się budzić; pewnie niedługo się tu zjawi. Będzie zachwycony, że doszłaś do siebie.

– Wątpię – odpowiedziała Hester. – A Theo?

Oenone zawahała się.

– Profesor Pennyroyal też jest tu z nami. Bezwstydnie flirtuje z generał Xao…

– A Theo? Co z Theo?

Oenone spuściła wzrok, kryjąc się za tą swoją okropną czarną grzywką.

– Na bogów i boginie! – Hester z trudem przesunęła się na skraj łóżka. Próbowała wstać, ale zakręciło jej się w głowie. Coś przytrzymało ją za rękę. Spojrzała w tę stronę. Pod łokciem miała umocowaną przezroczystą rurkę, której drugi koniec podłączono do odwróconej do góry nogami butelki, wiszącej na stojaku przy łóżku. Krzyknęła z obrzydzenia i strachu.

– To nic takiego – uspokoiła ją Oenone, nie pozwalając wyciągnąć rurki. – Technika znana już w starożytności. W ten sposób wprowadzamy płyny do organizmu. Byłaś długo nieprzytomna, musieliśmy to zrobić…

Hester cała się trzęsła. Usiadła na brzegu łóżka i spojrzała przez okno. Przydzielono jej chyba pokój na najwyższym piętrze znieruchomiałego miasta: dachy i kominy opadały stromo ku szarozielonej równinie, po której przemieszczały się grupy żołnierzy, a transportery półgąsienicowe przewoziły działa na pozycje.

– Przyszła po niego, prawda? Pani Śmierć…

Oenone odpowiedziała z tyłu:

– Z niewiadomego powodu wrócił do okopów.

Obeszła łóżko i musnęła dłonią kościste ramię Hester.

– Kiedy się zorientowaliśmy, że go nie ma, było już za późno. Chyba wbiegł prosto w pole ostrzału miast…

Hester wyciągnęła rękę i zacisnęła palce na sznurku z tanim zagwańskim krucyfiksem, który Oenone nosiła na szyi. Pociągnęła go mocno, aż zaskoczona twarz młodej kobiety znalazła się tuż przy niej.

– Powinnaś pójść za nim! Powinnaś go uratować! Przecież on uratował ciebie!

Ale tak naprawdę sama była temu winna. Nie powinna się zgodzić na szaloną wyprawę ratunkową, na którą namówił ją ten smarkacz. A teraz był martwy. Puściła Oenone i zasłoniła dłońmi twarz, przerażona łzami, które potoczyły się jej po policzkach, i rozpaczliwym łkaniem, którego nie potrafiła powstrzymać.

Obiecała sobie solennie, że do nikogo już się nie przywiąże, i powinna się tego trzymać. Ale nie, jej głupie serce stanęło otworem dla Theo. On umarł, a ona znowu musi zapłacić cenę za to, że kogoś pokochała.

– Powinnaś się pomodlić do tego swojego boga! Żeby go chronił! Żeby go bezpiecznie sprowadził z powrotem! – krzyknęła do Oenone.

W dole, na równinie, żołnierze generał Xao gorączkowo kopali schrony i pułapki przeciw miastom. Ostrza szpadli i oskardów rytmicznie rozbłyskiwały w słońcu, jak zmieniająca kierunek ławica ryb. Do pokoju dochodził tupot maszerujących oddziałów i rozkazy wykrzykiwane z niższych pięter przez znużonych kaprali, którzy próbowali stworzyć nowe wojsko z tłumu zdesperowanych żołnierzy, którzy uciekli po porażce na zachodnim i północnym froncie.

Oenone i Hester siedziały obok siebie na łóżku. W końcu Oenone powiedziała:

– Gdyby bóg mógł ingerować w świat, wszystko wyglądałoby inaczej. Ale on nie może nic tu zmienić. Nie potrafi nas powstrzymać przed tym, co robimy.

– To po co w ogóle jest?

Oenone wzruszyła ramionami.

– Dostrzega nas. Rozumie. Wie, co czujesz. Wie, co czuł Theo. Wie, jak to jest, kiedy się umiera. A kiedy umieramy, idziemy do niego.

– To znaczy do Krainy bez Słońca? Jako duchy?

Oenone cierpliwie pokręciła głową.

– Stajemy się tacy sami jak dzieci. Pamiętasz, jak byłaś dzieckiem? Kiedy wszystko było możliwe i wszystko było ci dane? Wiedziałaś, że jesteś bezpieczna, otoczona miłością, a dni trwały w nieskończoność? To wszystko wróci, kiedy umrzemy. Tak się teraz czuje Theo w niebie.

– Skąd wiesz? Powiedział ci to któryś z trupów, które na nowo ożywiłaś?

– Po prostu wiem.

Dalej siedziały obok siebie. Oenone objęła Hester ramieniem, a ta się nie sprzeciwiła. Coś w tej szczerej, pozbawionej poczucia humoru młodej kobiecie ją wzruszyło, choć starała się temu nie ulegać. Może dobroć, a może głupia, ale nieugięta nadzieja. Była w tym podobna do Toma. Siedziały więc na tym łóżku, czekając na pana Shrike’a i myśląc o Theo w niebie. Za oknem robiło się szaro. Wzdłuż całego zachodniego horyzontu rozbłyskiwały światła nadciągających miast.

Theo jeszcze nie dotarł do nieba. Wlókł się piechotą po szerokim, smaganym wiatrem stepie na północny wschód od Kwatery Głównej. Szedł tak długo, że buty zaczęły mu się rozpadać na kawałki, więc powiązał je paskami z płótna, które ciągle się rozwiązywały i wlokły się po błocie.

Nie był sam. Wokół niego niedobitki elitarnych dywizji Zielonej Burzy wyciekały na wschód, popędzane opowieściami o głodnych przedmieściach i najemnych eskadrach samolotowych wdzierających się głęboko za linię frontu i depczących im po piętach.

Kiedy pierwszego dnia wojny Theo wydostał się z pozostałości ziemianki generał Xao, z początku myślał o tym, żeby jakoś dostać się do domu, do Zagwy. Ale miasta nacierały na całej linii. Uciekając przed ich atakiem, znalazł się wśród tłumu pokonanych uciekinierów, który parł w jedynym kierunku, jaki zapewniał bezpieczeństwo: na wschód. Udało mu się znaleźć miejsce w lekkim półgąsienicowym transporterze, ale po kilku dniach nadleciały sterowce mieszczuchów i zbombardowały mosty na drogach. Trzeba było zostawić wygodny pojazd i dołączyć do niezliczonych niedobitków, lekko rannych, ogłuszonych wybuchami albo obłąkanych od scen, jakie widzieli na linii frontu.

Czasem wydawało mu się, że i on oszalał. Często budził się w nocy z koszmarnych snów o bombach-wirówkach. Dygotał wtedy na całym ciele.

Przez większość czasu był po prostu nieszczęśliwy. Otoczenie nie poprawiało mu nastroju. Od ponad dziesięciu lat władała tu Burza, ale nikt chyba nie wiedział, co zrobić z tą ziemią. Jedno ze stronnictw uważało, że należy pozwolić, by chwasty i krzewy w naturalny sposób zarastały koleiny pozostałe po miastach. Potem przewagę zyskiwało inne, które równało koleiny, orało ziemię i siało pszenicę. W efekcie teren porastała marna, niewysoka roślinność, która szybko zniknęła pod butami maszerujących armii, pozostawiając nagą, błotnistą ziemię. Od czasu do czasu mijali farmy wiatrowe albo niewielkie statyczne osiedla, ale wszystkie budynki stały puste. Osadnicy pouciekali, a żołnierze z pierwszych oddziałów ogołocili pola i domy.

Theo powędrował myślami do Hester, Oenone i profesora Pennyroyala. Ciekaw był, czy udało im się uciec. Z początku miał nadzieję, że zaczną go szukać, ale kiedy zrozumiał ogrom klęski, jaką poniosła Burza, przestał o tym myśleć. Jak mieliby odgadnąć, gdzie go szukać? Jeśli choć połowa pogłosek była prawdą, w rozsypkę poszły całe armie, a wschodnie obszary Terenu Polowań muszą być pełne maruderów i uchodźców, takich jak oddział, do którego się przyłączył. Wszystkich ich łączył jeden cel: znaleźć bezpieczną kryjówkę, zanim dopadną ich głodne miasta.

Dotarł do szczytu łańcucha wzgórz. Daleko, na równinie majaczył jakiś kanciasty kształt. Kilku towarzyszy niedoli (nie nazwałby ich przecież przyjaciółmi; wszyscy byli tak oszołomieni i znużeni, że nie pytali się nawet o imiona) zatrzymało się obok i też spoglądało w tamtą stronę, wskazując palcami i rozmawiając z ożywieniem.

– Co to takiego? – spytał Theo.

– Londyn – odpowiedział jakiś podoficer z Shan Guo. – Potężne barbarzyńskie miasto, które zniszczyli bogowie, gdy chciało przerwać obwarowania Batmunkh Gompy.

– Wtedy bogowie byli po naszej stronie – zawtórował mu inny. – Teraz się od nas odwrócili. To kara za to, że Naga i jego dziwka odsunęli od władzy Łowczynię Fang.

Obandażowany po same oczy sygnalista dorzucił:

– Cieszę się, że nie widzę Londynu. To przeklęte miejsce. Nawet jego widok przynosi nieszczęście.

– Myślisz, że może nas spotkać coś jeszcze gorszego? – zaśmiał się podoficer.

Od czoła kolumny rozległy się okrzyki „Sterowiec!” i wszyscy padli na ziemię. Niektórzy kryli się pod krzakami, inni próbowali wygrzebać sobie dołki w ziemi. Ale maszyna, która z rykiem przeleciała nad ich głowami, okazała się Jastrzębią Ćmą – wojskową jednostką z Zhang-Chen, z zielonymi błyskawicami wymalowanymi na sterze. Wylądowała na równinie kilka mil przed nimi.

Żołnierze obok Theo ucichli. To był pierwszy sterowiec Burzy, jaki zobaczyli od wielu dni, i wszyscy zastanawiali się, co oznacza jego obecność. Ale Theo był bardziej zainteresowany Londynem. We mgle widać było ostre, nieprzyjazne zarysy wraku. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak wyglądał niegdyś, gdy był ruchomym miastem. Czy Wren naprawdę gdzieś tam była? Wyciągnął z kieszeni jej zdjęcie i zapatrzył się w jej twarz, tak jak wiele razy podczas tego marszu na wschód, kiedy przypominał sobie ich dawny pocałunek. „Całuję serdecznie”, napisała na samym dole. Ale czy naprawdę miała to na myśli? Czy też był to jeden z tych serdecznych pocałunków, którymi zwyczajowo kończy się listy i które nie mają nic wspólnego ani z uczuciem, ani z pożądaniem?

Mimo wszystko ogarnęła go fala nadziei na myśl, że być może jest całkiem blisko niej. Nie bał się londyńskich duchów, w każdym razie nie za bardzo. Przeżył Rdzawe Mokradła, linię frontu i Cutler’s Gulp i podejrzewał, że żaden londyński duch nie dorówna temu, czego tam doświadczył. Podobnie jak jego towarzysz wędrówki z Shan Guo, nie wierzył, że może go spotkać coś jeszcze gorszego.

Jakiś oficer nadjechał z rykiem na mechanicznych błotnych saniach. Zatrzymywał się przy każdej grupce żołnierzy i krzyczał przez megafon:

– Nowe rozkazy! Ruszamy na południowy zachód! Generał Xao tworzy punkt oporu w Kwaterze Głównej!

Żołnierze wokół Theo pomrukiwali z powątpiewaniem. Nie wierzyli, że Kwatera Główna długo oprze się nieprzyjacielowi. Chcieli szukać schronienia w górach. Może nawet w Batmunkh Gompie, mieście, które tak długo opierało się barbarzyńcom. Tam mieliby jakieś szanse…

– Ruszać się! – wrzasnął oficer. Sanie warczały i skrzypiały, poruszając się równolegle z żołnierzami. – Odwagi! Gdy tylko połączymy się z siłami generał Xao, rozniesiemy barbarzyńców w puch! A na trasie do Kwatery Głównej czeka prowiant i zaopatrzenie!

Chyba sam nie wierzył w swoje słowa, ale wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, jak Burza karze za nieposłuszeństwo. Żołnierze ze znużeniem pozbierali swoje plecaki i broń. Jedni narzekali, inni klęli, jeszcze inni cieszyli się i zarzekali, że tym razem na dobre powstrzymają marsz barbarzyńców.

Theo był innego zdania. Owszem, ucieszył się, że generał Xao jeszcze żyje, ale to nie była jego wojna. Nie miał na sobie nawet munduru, tylko cywilne ubranie pod skradzionym płaszczem. Schował zdjęcie Wren do kieszeni, żeby nie wypadło, i ukradkiem oddalił się od innych, niezauważenie zsuwając się do błotnistej koleiny, gdy oddział ruszył przed siebie.

Kiedy ocenił, że może bezpiecznie wyjść z ukrycia, była już prawie noc. Brodząc przez kałuże, dotarł do stromego nasypu i wydostał się na równinę. Po armii, z którą wędrował na wschód, nie pozostał żaden ślad, poza kilkoma porzuconymi plecakami, padłym koniem i śmieciami, które wiatr toczył przed siebie. Na zachodzie znowu grały działa, gdy ruszył przez step ku odległemu zarysowi zrujnowanego miasta.

„Znajdziesz mnie w Londynie”.

4. KONTAKT Z GÓRĄ

W willi w Erdene Tezh mruczał prąd przepływający przez wiekowe urządzenia. Płynął z małej elektrowni wodnej w piwnicy i sprawiał, że migotały światła, igły przesuwały się w jedną i drugą stronę, a komponenty wymontowane z mózgów antycznych Łowców tykały i pomrukiwały do siebie.

Całe pomieszczenie było spowite przewodami. W środku, jak w gnieździe, stała łowczyni Fang, stukając w beżowe klawiatury. Po wiekowych monitorach tańczyły cyfry, migocąc jak robaczki świętojańskie. Mruczała pod nosem ciągi liczbowe, litery, zaszyfrowane słowa, które wydobywała z Cynowej Księgi, zapisanej w jej pamięci: zapomniany język ODINA.

Pulpet i tak nic z tego nie rozumiał. Czasem Łowczyni chciała, żeby coś naprawił albo przyniósł. Kiedy nie miał nic do roboty, wędrował po umarłych pokojach albo wychodził do ogrodu i przyglądał się rybom uwięzionym w lodzie pokrywającym staw. Czasami po prostu spał, ściskając w dłoniach ukochanego drewnianego konika. Ostatnio bardzo dużo spał: tylko w ten sposób mógł uciec przed głodem i zimnem. Nie miał prawie nic do jedzenia, bo w worku z żywnością, którą przyniósł sobie z Batmunkh Gompy, było już widać dno. Z głodu bolał go brzuch. Wspomniał o tym Łowczyni, ale nie zwróciła na niego uwagi. Skończyła już pracę nad przekaźnikiem i Pulpet stał się dla niej bezużyteczny.

Czasami marzył o ucieczce. Spoglądał z nadzieją na kluczyki do powietrznego jachtu Popjoya, które Łowczyni, z sobie tylko znanych powodów, nosiła teraz na sznurku zawiązanym na szyi. Nie odważył się ich ukraść. Wiedział, że odcięłaby mu głowę, zanim zdołałby zrobić choćby trzy kroki.