Meluzyna Noctis i Mroczna Głębia - Philip Reeve - ebook + książka

Meluzyna Noctis i Mroczna Głębia ebook

Philip Reeve

4,1

Opis

Odkryjcie otchłań oceanu i wyobraźni w nowej książce Philipa Reeve’a, autora bestsellerowych Zabójczych maszyn.

Mieszkańcy Burzomorza żyli w ciągłym strachu przed wielką wodą i czającą się w niej tajemniczą, legendarną Gorm. Ich jedyną ochroną był czuwający w Strażnicy Zachodzącego Słońca potomek rodziny Noctis, który codziennie wypatrywał na zachodzie dziwnych zjawisk. Pojawiały się w godzinie zmierzchu, kiedy ściany między światami stają się coraz cieńsze, a przez powstałe w nich szczeliny może prześlizgnąć się zło.

Meluzyna była inna, śniła o oceanie. To wielka woda przywiodła ją na Jesienne Wyspy, które stały się domem dziewczynki. Kiedy była niemowlęciem na brzegu odnalazł ją i przygarnął Strażnik Burzomorza, Andrewe Noctis. Spokojny świat jedenastoletniej Meluzyny zachwiał się jednak w posadach, gdy jej opiekun utonął, trzymając straż. Teraz to ona musi pilnować brzegów wyspy i zachodnich rubieży.

Z jaką tajemną siłą czyhającą w Mrocznej Głębi przyjdzie się zmierzyć dziewczynce? Czy odkryje od dawna skrywany sekret i ocali Burzomorze?

W Meluzynie Noctis i Mrocznej Głębi znajdziecie przygodę, tajemnicę i pierwotną magię, a także silną bohaterkę, która zmienia się i dojrzewa w trakcie lektury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (10 ocen)
4
4
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ani16

Nie oderwiesz się od lektury

" Meluzyna Noctis I Mroczna Głębia " to niesamowita książka z wspaniałą historią. Polecam każdemu miłośnikowi dobrych lektur. Z książkowym pozdrowieniem!
00
MESSY582

Dobrze spędzony czas

" - Mówiłam ci, że sama wypatruję Ukrytych Wysp - odezwała się Aish. - Nie robię tego codziennie, ale zawsze na początku i pod koniec roku. Magia dzieje się: między nocą a dniem, lądem a wodą, kobietą a mężczyzną lub pomiędzy porami roku. Dlatego najmocniej odczuwamy ją w noc przesilenia letniego lub zimowego, albo w równonoc jesienną czy wiosenną. Ukryte Wyspy są wówczas najbliżej naszego świata. Wtedy ich wypatruję (...)." ▪︎▪︎ Trudno mi jednoznacznie wyrazić opinię o tej książce, nie powiem żeby mi się nie podobała ale też mnie jakoś specjalnie nie porwała. Równie trudno jest powiedzieć do jakiej grupy wiekowej jest ona konkretnie skierowana, ponieważ jest zdecydowanie za poważna dla młodszych czytelników, a dla starszych z kolei, może okazać się zbyt monotonna. Sama historia jest oryginalna i niezwykle klimatyczna, ale zabrakło jej tego czegoś, żebym się mogła nią w pełni zachwycić. "Meluzyna Noctis i Mroczna Głębia" to jedna z tych książek, która zdecydowanie wymaga indywidualnego...
00
SandraAgnieszka

Dobrze spędzony czas

To historia pełna tajemnic, o mglistym, trochę niepokojącym, baśniowym klimacie. Poruszająca wiele ważnych spraw, takich jak: odwaga, rodzina, poczucie przynależności i odkrywanie swoich korzeni. Meluzyna urzekła mnie swoją odwagą, wiarą i determinacją. Będzie kolejną, tuż obok Willi z lasu i Lalani z dalekich mórz, bohaterką, która może okazać się wzorem do naśladowania przez wiele dziewcząt.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Ut­ter­ly Dark and the Face of the Deep
Opie­ka re­dak­cyj­na: KA­TA­RZY­NA KRZY­ŻAN-PE­REK
Re­dak­cja: ANNA RUD­NIC­KA
Ko­rek­ta: AL­DO­NA BAR­TA, EWA KO­CHA­NO­WICZ, ANE­TA TKA­CZYK
Ilu­stra­cje na okład­ce i w ksi­ążce: PAD­DY DON­NEL­LY
Ad­ap­ta­cja okład­ki i przy­go­to­wa­nie mapy we­dług ory­gi­na­łu: RE­NA­TA BRO­ŃKA
Re­dak­tor tech­nicz­ny: RO­BERT GĘBUŚ
Co­py­ri­ght © Phi­lip Re­eve, 2021 First pu­bli­shed in Gre­at Bri­ta­in in 2021 as Ut­ter­ly Dark and the Face of the Deep by Da­vid Fic­kling Bo­oks, 31 Be­au­mont Stre­et, Oxford, OX1 2NP, UK. All ri­ghts re­se­rved © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2022
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07790-0
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Dłu­ga 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płat­na li­nia te­le­fo­nicz­na: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Mo­jej mat­ce, Jean Ro­se­ma­ry Re­eve,i jej mat­ce, Li­lian Whit­tle,po­nie­waż obie ko­cha­ły mo­rze.

.

1.

STRA­ŻNI­CA ZA­CHO­DZĄCE­GO SŁO­ŃCA

Melu­zy­na Noc­tis śni­ła o mo­rzu. W tym śnie mknęła nad nim, nie­sio­na noc­nym wia­trem ni­czym mewa, prze­śli­zgu­jąc się po kra­wędzi urwi­ska i da­lej, nad roz­bi­ja­jący­mi się o we­jście do za­tocz­ki fa­la­mi, pro­sto nad roz­ci­ąga­jącą się na za­cho­dzie toń mor­ską, gdzie cały świat skła­dał się z wody. Tam, na otwar­tej prze­strze­ni, fale prze­ta­cza­ły się swo­bod­nie, nie na­po­ty­ka­jąc żad­nych prze­szkód przez ty­si­ące mil. Na ich grzbie­tach ta­ńczył de­li­kat­ny blask ksi­ęży­ca. Do­oko­ła pa­no­wa­ła ci­sza, co ja­kiś czas sły­chać było tyl­ko szum, gdy któ­ryś z ba­łwa­nów wznió­sł się zbyt wy­so­ko, two­rząc grze­bień z bia­łej pia­ny.

– Me­lu­zy­no – szep­ta­ły fale. – Me­lu­zy­no...

Kątem oka dziew­czyn­ka do­strze­gła coś bia­łe­go, ja­kąś ska­łę lub rafę znaj­du­jącą się tuż pod po­wierzch­nią wody. Mo­rze ro­bi­ło się nie­spo­koj­ne. Ła­god­ne szep­ty ustąpi­ły miej­sca gro­źne­mu po­mru­ko­wi:

– Me­lu­zy­no! Me­lu­zy­no Noc­tis!

W górę wy­strze­li­ła fon­tan­na kro­pe­lek. Fale ude­rza­ły w prze­szko­dę, a na­stęp­nie co­fa­ły się, jak­by osu­wa­jąc po mar­mu­ro­wej pły­cie, któ­ra po­wo­li wy­nu­rza­ła się z głębin...

Me­lu­zy­na obu­dzi­ła się pe­łna nie­po­ko­ju. Wspo­mnie­nie nie­daw­ne­go snu roz­wie­wa­ło się po­wo­li, dziew­czyn­ka wci­ąż jesz­cze sły­sza­ła ryk mor­skich ba­łwa­nów ude­rza­jących w ścia­ny ja­ski­ni. Wsta­ła z łó­żka i po omac­ku prze­szła obok mied­ni­cy w stro­nę okna. Kie­dy otwo­rzy­ła okien­ni­ce, oka­za­ło się, że na ze­wnątrz jest jesz­cze ciem­no. Nad ko­ro­ną men­hi­rów – pio­no­wo usta­wio­nych gła­zów na przy­ląd­ku – tli­ła się garst­ka ostat­nich gwiazd. Mimo wcze­snej pory sły­chać było ja­kieś gło­sy. Mu­sia­ło się wy­da­rzyć coś, co za­kłó­ci­ło nie­zmien­ny rytm tego do­mo­stwa, i Me­lu­zy­na podświa­do­mie wy­czu­wa­ła, że trze­ba się mieć na bacz­no­ści. Być może to wła­śnie pró­bo­wa­ło jej po­wie­dzieć mo­rze...

Ubra­ła się szyb­ko, da­ru­jąc so­bie my­cie. Po­ma­sze­ro­wa­ła boso tam, skąd do­cho­dzi­ły gło­sy. Pan i pani Skra­eve­ling sie­dzie­li w kuch­ni i roz­ma­wia­li z ja­ki­miś przy­by­sza­mi z Ma­ra­zei. Go­ście naj­wy­ra­źniej nie­często od­wie­dza­li ma­je­sta­tycz­ne, sta­re po­sia­dło­ści, do ja­kich bez wąt­pie­nia na­le­ża­ła Stra­żni­ca Za­cho­dzące­go Sło­ńca. Skrępo­wa­ni ści­ska­li w szorst­kich, za­czer­wie­nio­nych dło­niach bez­kszta­łt­ne ka­pe­lu­sze i mó­wi­li coś przy­ci­szo­ny­mi gło­sa­mi. Kie­dy Me­lu­zy­na we­szła, mężczy­źni umil­kli i zmie­rzy­li ją bacz­nym spoj­rze­niem, jak szy­ku­jące się do uciecz­ki je­le­nie.

Pani Skra­eve­ling na­tych­miast po­de­szła do dziew­czyn­ki i moc­no ją przy­tu­li­ła. To miał być gest wspar­cia, ale Me­lu­zy­na jesz­cze nie wie­dzia­ła, z ja­kie­go po­wo­du ktoś mia­łby ją po­cie­szać.

– Cho­dź ze mną, ko­tecz­ku – po­wie­dzia­ła pani Skra­eve­ling i wy­pro­wa­dzi­ła Me­lu­zy­nę z kuch­ni do sa­lo­nu.

Do­pie­ro tam prze­ka­za­ła jej wie­ści, któ­re przy­wie­źli przy­by­sze z Ma­ra­zei. Pan An­dre­we Noc­tis, Stra­żnik Bu­rzo­mo­rza, uto­nął.

Me­lu­zy­na nie była pew­na, co po­win­na czuć w tej sy­tu­acji. Pan Noc­tis był życz­li­wym czło­wie­kiem, któ­ry zna­la­zł ją i przy­gar­nął, kie­dy była nie­mow­lęciem, a mo­rze wy­rzu­ci­ło ją na brzeg. Nie mo­gła uczci­wie po­wie­dzieć, że go ko­cha­ła, bo był to czło­wiek ra­czej sztyw­ny, po­nu­ry i nie­sko­ry do oka­zy­wa­nia uczuć. Czu­ło­ść oka­zy­wa­li jej pa­ństwo Skra­eve­ling, któ­rzy z ko­lei zu­pe­łnie się z tym nie kry­li, po­nie­waż z praw­dzi­wą ra­do­ścią po­wi­ta­li nowe dziec­ko, sko­ro ich wła­sne zdąży­ły już daw­no do­ro­snąć i się wy­pro­wa­dzić.

Ale pan Noc­tis za­wsze był gdzieś obok – jak je­den z trzech sta­bil­nych fi­la­rów, na któ­rych opie­ra­ło się do­tąd ży­cie Me­lu­zy­ny. Ka­żde­go ran­ka sia­dał przy sto­le w ja­dal­ni na­prze­ciw­ko dziew­czyn­ki, od­ci­nał czu­bek jaj­ka na mi­ęk­ko i mó­wił: „Dzień do­bry, Me­lu­zy­no. Do­brze ci się spa­ło?”.

Ka­żde­go wie­czo­ru ci­ężkim kro­kiem wcho­dził na Wie­żę, skąd ob­ser­wo­wał oko­li­cę, by po go­dzi­nie ze­jść z po­wro­tem na dół i za­to­pić się w lek­tu­rze ksi­ąg w swo­im ga­bi­ne­cie. W zi­mie Me­lu­zy­na za­gląda­ła do nie­go przed snem, by ży­czyć mu do­brej nocy. W le­cie, kie­dy War­ta roz­po­czy­na­ła się pó­źniej, to on za­glądał do niej w dro­dze na Wie­żę. Me­lu­zy­na le­ża­ła wte­dy w łó­żku i my­śla­ła o tym, jak pan Noc­tis sie­dzi w War­tow­ni. Cie­ka­wi­ło ją, co też wi­dzi przez oku­lar te­le­sko­pu...

Ni­g­dy ja­koś szcze­gól­nie tego wszyst­kie­go nie lu­bi­ła, ale też nie mia­ła nic prze­ciw­ko temu. W ogó­le nie zaj­mo­wa­ła się ele­men­ta­mi co­dzien­no­ści – tak po pro­stu wy­gląda­ło spo­koj­ne, upo­rząd­ko­wa­ne ży­cie w Stra­żni­cy Za­cho­dzące­go Sło­ńca. A te­raz się zmie­ni: nie będzie śnia­dań z jaj­kiem na mi­ęk­ko, kro­ków pana Noc­ti­sa na scho­dach do Wie­ży ani jego zdaw­ko­we­go „do­bra­noc”. To na­le­ża­ło już do prze­szło­ści. Przy­szło­ść na­to­miast wy­da­wa­ła się nie­pew­na.

W Ma­ra­zei ko­śció­łek za wy­dma­mi pękał w szwach zu­pe­łnie jak w Boże Na­ro­dze­nie. Na po­grzeb przy­szły tłu­my lu­dzi, a wszy­scy mie­li na so­bie naj­lep­sze nie­dziel­ne ubra­nia. Pani Skra­eve­ling spe­cjal­nie na tę oka­zję ozdo­bi­ła ka­pe­lusz czar­ną wo­al­ką. Ża­łob­ni­cy przy­by­li na­wet z tak od­le­głych miejsc jak Stack czy Trol­l­brid­ge. Chcia­no god­nie po­że­gnać Stra­żni­ka, bo nie ka­żde­go dnia zda­rza się, że je­den z nich umie­ra, a już na pew­no od bar­dzo daw­na ża­den nie uto­nął. Pod­czas ka­za­nia wy­gło­szo­ne­go przez wie­leb­ne­go De­ar­lo­ve’a ko­bie­ty sie­dzące w ław­ce za Me­lu­zy­ną roz­ma­wia­ły te­atral­nym szep­tem o oko­licz­no­ściach śmier­ci pana Noc­ti­sa.

– Mó­wią, że spa­ce­ro­wał po pla­ży. To się ni­g­dy do­brze nie ko­ńczy. Gorm go za­uwa­żył i po­sta­no­wił po­rwać. Po­dob­no mo­rze go po­chło­nęło.

– Ale prze­cież często prze­cze­sy­wał pla­żę. Po­wi­nien był wie­dzieć, że trze­ba za­cho­wać ostro­żno­ść. W ko­ńcu był Stra­żni­kiem. Jego cia­ło zna­le­zio­no na brze­gu, a to ozna­cza, że Gorm go nie chciał. Je­śli Gorm so­bie ko­goś upa­trzy, wci­ąga go w głębi­ny i pró­żno szu­kać zwłok. Wte­dy nie ma po­grze­bu, tyl­ko na­bo­że­ństwo ża­łob­ne, dość krót­kie zresz­tą, bo i nikt nie ma zbyt wie­le do po­wie­dze­nia.

Pó­źniej pierw­sza z ko­biet zni­ży­ła głos i mó­wi­ła da­lej szep­tem, więc Me­lu­zy­na mu­sia­ła się moc­no wsłu­chi­wać, żeby nadążyć za roz­mo­wą.

– Po­wia­da­ją, że w kie­sze­niach płasz­cza miał pe­łno ka­mie­ni...

Dziew­czyn­ka nie bar­dzo wie­dzia­ła, co to ma do rze­czy. Pan Noc­tis często no­sił w kie­sze­niach ka­my­ki, mu­szel­ki i mnó­stwo in­nych dro­bia­zgów, ja­kie znaj­do­wał na brze­gu. Przy­po­mnia­ła so­bie, że jak była mała, cza­sa­mi za­bie­rał ją ze sobą, kie­dy sze­dł spraw­dzać pla­żę. Ma­sze­ro­wa­li wzdłuż li­nii brze­gu, Me­lu­zy­na za­gląda­ła do skal­nych za­to­czek, w któ­rych ukwia­ły wy­ma­chi­wa­ły ró­żo­wy­mi mac­ka­mi, a zza fa­lu­jących wo­do­ro­stów przy­po­mi­na­jących sy­re­nie wło­sy wy­pe­łza­ły ma­lut­kie kra­by, pi­jaw­ki albo prze­zro­czy­ste kre­wet­ki tak drob­ne, że na­wet ona swo­im so­ko­lim wzro­kiem le­d­wo je za­uwa­ża­ła. Za­chwy­cał ją ten pod­wod­ny świat. Któ­re­goś razu do tego stop­nia się weń za­pa­trzy­ła, że zu­pe­łnie nie­świa­do­mie za­nu­rzy­ła twarz w wo­dzie i przez dłu­ższą chwi­lę od­dy­cha­ła jak sy­re­na.

Szko­da, że nie zdąży­ła na­uczyć pana Noc­ti­sa tej sztucz­ki, bo wte­dy by nie uto­nął. Ale kie­dy mu o tym opo­wia­da­ła, nie wie­rzył jej. Te­raz zaś le­żał w drew­nia­nej trum­nie z mo­si­ężny­mi oku­cia­mi. Me­lu­zy­na po­ło­ży­ła na wie­ku trum­ny bu­kie­cik za­wci­ągów. Nie wie­dzia­ła, czy pan Noc­tis lu­bił te kwia­ty, ale kli­fy wo­kół Stra­żni­cy były nimi po­ro­śni­ęte.

Dziew­czyn­ka przez całe na­bo­że­ństwo nie od­ry­wa­ła wzro­ku od trum­ny. Chcia­ła wie­rzyć, że w środ­ku fak­tycz­nie leży pan Noc­tis, lecz z ja­kie­goś po­wo­du drew­nia­na skrzy­nia wy­da­wa­ła jej się za mała. Po ostat­nim hym­nie, kie­dy pan Skra­eve­ling i kil­ku in­nych miesz­ka­ńców wio­ski unio­sło trum­nę, Me­lu­zy­na zda­ła so­bie spra­wę, że to jed­nak praw­da – pan Noc­tis uma­rł i za­raz go po­cho­wa­ją.

Po nie­bie mknęły chmu­ry gna­ne wia­trem wie­jącym znad mo­rza. Miej­sce wiecz­ne­go spo­czyn­ku po­grąża­ło się w cie­niu za ka­żdym ra­zem, kie­dy sło­ńce za­sła­niał prze­pły­wa­jący obłok. Źdźbła tra­wy mi­ędzy na­grob­ka­mi chy­li­ły się do zie­mi wraz z po­dmu­chem mor­skiej bry­zy, po­dob­nie jak ró­żo­we i bia­łe sto­krot­ki ro­snące w szcze­li­nach spęka­nych mu­rów cmen­ta­rza i wie­ńczące je wy­so­kie, złow­ro­gie na­parst­ni­ce. Dłu­gie czar­ne wło­sy Me­lu­zy­ny roz­wia­ły się na boki. Bia­łe wstążki pod ko­lo­rat­ką wie­leb­ne­go De­ar­lo­ve’a rów­nież trze­po­ta­ły na wie­trze, gdy pa­stor od­ma­wiał mo­dli­twę nad gro­bem. Pani Skra­eve­ling przy­trzy­my­wa­ła so­bie ka­pe­lusz dło­nią i ukrad­kiem wy­cie­ra­ła oczy chu­s­tecz­ką. Po­zo­sta­li ża­łob­ni­cy co rusz spo­gląda­li z uko­sa na wy­dmy, jak gdy­by się oba­wia­li, że lada mo­ment nad piasz­czy­sty­mi pa­gór­ka­mi po­ja­wi się wy­so­ka fala i grób wy­pe­łni się wodą, jesz­cze za­nim gra­barz zdąży go za­ko­pać.

Wszy­scy, któ­rych Me­lu­zy­na zna­ła, bali się mo­rza. Dla­te­go na za­chod­nim wy­brze­żu Bu­rzo­mo­rza nie było żad­nej przy­sta­ni, do Pasz­czy Gor­ma ani do Za­to­ki Bel­friars nie wpły­wa­ły ku­try ry­bac­kie i nikt nie za­rzu­cał sie­ci na kra­by i ho­ma­ry, od któ­rych aż ro­iło się nie­da­le­ko wy­brze­ża. Lu­dzie ści­sza­li głos, mó­wi­ąc o mo­rzu, a dom­ki w Ma­ra­zei nie mia­ły okien od stro­ny akwe­nu. Rzad­ko też wi­dy­wa­ło się, by kto­kol­wiek spa­ce­ro­wał po pla­ży. Wi­ęk­szo­ść sta­ra­ła się na­wet nie pa­trzeć w tam­tym kie­run­ku, a je­śli już, to rzu­ca­li tyl­ko prze­stra­szo­ne spoj­rze­nia, jak gdy­by cza­iła się tam wiel­ka, krwio­żer­cza be­stia, go­to­wa w ka­żdej chwi­li za­ata­ko­wać.

I mie­li ra­cję, po­my­śla­ła Me­lu­zy­na. Mo­rze było wiel­ką, krwio­żer­czą be­stią – ale czy wiel­kie, krwio­żer­cze be­stie nie mogą jed­no­cze­śnie być pi­ęk­ne? Dziew­czyn­ka ko­cha­ła śle­dzić ruch fal, któ­re pul­so­wa­ły ni­czym mi­ęśnie pod mie­ni­ącą się po­wierzch­nią mo­rza. Lu­bi­ła pa­trzeć, jak pro­mie­nie sło­necz­ne we­so­ło od­bi­ja­ją się od wody w po­god­ny dzień albo jak fale kłębią się pod­czas zi­mo­we­go sztor­mu. Nie­kie­dy wy­da­wa­ło się jej, że pa­mi­ęta, jak mo­rze de­li­kat­nie ko­ły­sa­ło ją w łó­decz­ce, w któ­rej zna­la­zł ją na brze­gu pan Noc­tis. In­nym ra­zem my­śla­ła, że mo­rze też to pa­mi­ęta, bo czu­ła, że ją ob­ser­wu­je. By­wa­ło, że bu­dzi­ła się w nocy, le­ża­ła nie­ru­cho­mo w łó­żku i wsłu­chi­wa­ła się w szum fal, któ­re ci­chut­ko szu­mi­ąc, ude­rza­ły o brzeg. Pró­bo­wa­ła wczuć się w ten rytm i po­zwa­la­ła, by ta spo­koj­na pie­śń ko­ły­sa­ła ją do snu.

Ża­ło­wa­ła, że nie umie tego wy­ja­śnić do­ro­słym. Było jej przy­kro, że tak bar­dzo boją się be­stii. Kto te­raz przej­mie obo­wi­ąz­ki pana Noc­ti­sa? Ktoś będzie mu­siał go za­stąpić i zo­stać ko­lej­nym Stra­żni­kiem Bu­rzo­mo­rza.

2.

STRA­ŻNIK BU­RZO­MO­RZA

Na po­grze­bie Me­lu­zy­na zdąży­ła uści­snąć set­ki dło­ni, ukło­nić się grzecz­nie ka­żde­mu z ża­łob­ni­ków, a na­wet za ko­ścio­łem za­grać w ber­ka z dzie­ćmi pa­sto­ra De­ar­lo­ve’a. Prze­szko­dzi­ła im w tej za­ba­wie pani De­ar­lo­ve, mó­wi­ąc, że to brak sza­cun­ku. Do­pie­ro po ce­re­mo­nii dziew­czyn­ka od­wa­ży­ła się po­ru­szyć z pa­ństwem Skra­eve­ling te­mat no­we­go Stra­żni­ka. Cała trój­ka wra­ca­ła stro­mą ście­żką do Stra­żni­cy. To­wa­rzy­szył im za­chod­ni wiatr, któ­ry nió­sł ze sobą drob­ne kro­pel­ki wody. Wia­ło tak moc­no, że po­wy­kręca­ne drze­wa chy­li­ły się ku zie­mi, jak gdy­by i one pró­bo­wa­ły uciec jak naj­da­lej od mo­rza.

– I co te­raz? – za­py­ta­ła Me­lu­zy­na. – Kto będzie trzy­mał Straż, sko­ro pan Noc­tis nie żyje?

Pan Skra­eve­ling spoj­rzał na pa­nią Skra­eve­ling, a pani Skra­eve­ling od­po­wie­dzia­ła mu tym sa­mym. Byli ma­łże­ństwem od tak daw­na, że upodob­ni­li się do sie­bie na­wet z wy­glądu. Ta przy­sa­dzi­sta para przy­po­mi­na­ła te­raz pie­prz­nicz­kę i sol­nicz­kę z jed­ne­go kom­ple­tu albo fi­gur­ki ze sta­re­go ze­ga­ra, któ­re o pe­łnej go­dzi­nie wy­cho­dzą z ukry­cia, by ude­rzyć mło­tecz­kiem w srebr­ny dzwo­nek. Opie­ko­wa­li się Stra­żni­cą Za­cho­dzące­go Sło­ńca wła­ści­wie od za­wsze, jesz­cze za­nim pan Noc­tis przy­sze­dł na świat, dla­te­go wła­śnie Me­lu­zy­na do­szła do wnio­sku, że na pew­no będą wie­dzie­li, kto po­wi­nien ob­jąć sta­no­wi­sko Stra­żni­ka. Wy­gląda­ło jed­nak, że na ra­zie nie zna­le­źli od­po­wie­dzi na to py­ta­nie.

– Może pan Skra­eve­ling mó­głby się tym za­jąć? – za­pro­po­no­wa­ła.

– O nie, ko­tecz­ku, w żad­nym wy­pad­ku! – za­pro­te­sto­wał pan Skra­eve­ling. Zdjął ka­pe­lusz i po­dra­pał się w okrągłą, łysą gło­wę. Ten po­my­sł naj­wy­ra­źniej wpra­wił go w nie lada za­kło­po­ta­nie. – To nie by­ło­by w po­rząd­ku – od­pa­rł po chwi­li. – Poza tym nie mam ta­kie­go wy­kszta­łce­nia, żeby ka­żdej nocy za­pi­sy­wać ob­ser­wa­cje w dzien­ni­ku.

– Skra­eve­ling po­tra­fi bar­dzo sta­ran­nie się pod­pi­sać – do­da­ła lo­jal­nie pani Skra­eve­ling. – Ale praw­dą jest, że wie­le wi­ęcej nie na­pi­sze.

– Tak czy owak – ci­ągnął pan Skra­eve­ling – Stra­żni­kiem Bu­rzo­mo­rza może zo­stać wy­łącz­nie ktoś z ro­dzi­ny Noc­ti­sów. Za­wsze tak było i tak po­zo­sta­nie. Nie, tu nie ma in­ne­go wy­jścia. Pa­stor De­ar­lo­ve musi za­wia­do­mić two­je­go wuj­ka Wil­lia­ma. To młod­szy brat na­sze­go pana Noc­ti­sa.

– Ten, któ­ry wy­je­chał? – za­py­ta­ła Me­lu­zy­na.

– Ten sam, ko­tecz­ku – po­twier­dzi­ła pani Skra­eve­ling. – Pa­nicz Will udał się do szkół w An­glii wio­sną rok przed tym, za­nim się u nas po­ja­wi­łaś. Był wte­dy nie­wie­le star­szy niż ty te­raz. Ostat­nie wie­ści od nie­go po­cho­dzą z Lon­dy­nu.

Me­lu­zy­na wie­dzia­ła, że to sto­li­ca An­glii, a sko­ro król An­glii spra­wo­wał rów­nież wła­dzę nad Je­sien­ny­mi Wy­spa­mi, szyb­ko uzna­ła, że Lon­dyn musi być rów­nież sto­li­cą Bu­rzo­mo­rza. Na jed­nym z pi­ęter Stra­żni­cy wi­siał ko­lo­ro­wy ob­ra­zek przed­sta­wia­jący to mia­sto – Me­lu­zy­na często mu się przy­gląda­ła i za­sta­na­wia­ła, jak to jest miesz­kać w miej­scu, gdzie stoi tyle do­mów i żyje tyle lu­dzi. Mu­sia­ło im być nie­zmier­nie cia­sno.

– A co wu­jek Wil­liam tam robi? – za­py­ta­ła.

– Wła­ści­wie to sama nie wiem – od­pa­rła pani Skra­eve­ling. – Od daw­na się nie od­zy­wa. Pa­nicz Will ni­g­dy nie prze­pa­dał za Bu­rzo­mo­rzem ani za Stra­żni­cą Za­cho­dzące­go Sło­ńca. Nie chciał pod­trzy­mać ro­dzin­nej tra­dy­cji i pe­łnić funk­cji Stra­żni­ka. Ale te­raz będzie mu­siał tu wró­cić i prze­jąć obo­wi­ąz­ki, czy mu się to po­do­ba, czy nie. Bu­rzo­mo­rze nie może zo­stać bez Stra­żni­ka.

– Ale za­nim list do­trze do Lon­dy­nu, upły­nie do­bre kil­ka ty­go­dni, a po­tem trze­ba będzie jesz­cze cze­kać, by pa­nicz Will do­ta­rł na Bu­rzo­mo­rze – za­uwa­żył pan Skra­eve­ling, kręcąc gło­wą. – Wy­gląda na to, że do je­sie­ni będzie­my mu­sie­li so­bie ra­dzić bez Stra­żni­ka. Ni­g­dy do­tąd nie zda­rzy­ło się, żeby Stra­żni­ca tak dłu­go po­zo­sta­wa­ła bez opie­ki.

– W ta­kim ra­zie ja się tym zaj­mę – oznaj­mi­ła Me­lu­zy­na.

– Ty, ko­cha­nie?! – wy­krzyk­nęli jed­no­cze­śnie pa­ństwo Skra­eve­ling, po czym pani Skra­eve­ling stwier­dzi­ła: – To nie jest za­da­nie dla dziec­ka, Me­lu­zy­no.

– Nie je­stem już taka mała – spo­koj­nie przy­po­mnia­ła im Me­lu­zy­na. – Mam już je­de­na­ście lat i po­tra­fię świet­nie czy­tać i pi­sać. A poza tym po­cho­dzę z ro­dzi­ny Noc­ti­sów.

– To praw­da – przy­znał pan Skra­eve­ling i spoj­rzał na żonę. – Zga­dza się, Car­rie. Nie­odża­ło­wa­ny pan An­dre­we ka­zał praw­ni­ko­wi z Hoyt spo­rządzić od­po­wied­nie do­ku­men­ty. „Pa­nien­ka Me­lu­zy­na Noc­tis, pod­opiecz­na pana An­dre­we Noc­ti­sa ze Stra­żni­cy Za­cho­dzące­go Sło­ńca na Wy­spie Bu­rzo­mo­rze”. Jako świa­dek sam zło­ży­łem pod­pis pod tymi sło­wa­mi – do­dał z dumą. – Czer­wo­nym atra­men­tem.

– Prze­cież Stra­żni­kiem po­wi­nien być mężczy­zna – ode­zwa­ła się z po­wąt­pie­wa­niem pani Skra­eve­ling.

– Nie zo­sta­nę Stra­żni­kiem – wy­ja­śni­ła Me­lu­zy­na. – Po pro­stu będę trzy­mać Straż, do­pó­ki nie do­trze wu­jek Wil­liam. I za­ło­żę się, że będę w tym świet­na.

Pan Skra­eve­ling był go­tów przy­znać dziew­czyn­ce ra­cję. Pani Skra­eve­ling wci­ąż mia­ła wąt­pli­wo­ści, ale nic już nie po­wie­dzia­ła, bo wła­śnie do­tar­li na szczyt wzgó­rza. Wzdłuż gra­ni kli­fu roz­ci­ąga­ły się sze­ro­ka fosa i wy­so­ki sza­ry mur, a za nim wzno­si­ły się da­chy i ko­mi­ny Stra­żni­cy Za­cho­dzące­go Sło­ńca. Z dala wi­dać było wie­życz­kę, na któ­rej szczy­cie wiatr tar­gał drew­nia­ny­mi ra­mio­na­mi sta­re­go se­ma­fo­ra.

Fosa i mur mia­ły chro­nić Przy­lądek Świ­ęte­go Chia­na przed ata­ka­mi mor­skich wie­dźm, któ­re mo­gły­by roz­pa­lić ogień mi­ędzy ska­ła­mi. Praw­dę mó­wi­ąc, z mor­skich wie­dźm na Bu­rzo­mo­rzu zo­sta­ła już tyl­ko jed­na, a i ona była zbyt sta­ra, by za­nad­to od­da­lać się od swo­jej kry­jów­ki. Mimo to bra­mę w mu­rze za­wsze za­my­ka­no na klucz. Me­lu­zy­na chcia­ła po­pro­sić pana Skra­eve­lin­ga o klucz, by po­biec przo­dem i ją otwo­rzyć, ale w tej sa­mej chwi­li znad mo­rza nad­ci­ągnął wy­jąt­ko­wo moc­ny po­dmuch wia­tru, któ­ry ze­rwał ka­pe­lusz z gło­wy pani Skra­eve­ling.

– A niech to gęś kop­nie! – wy­krzyk­nęła po­iry­to­wa­na ko­bie­ta, pa­trząc, jak jej na­kry­cie gło­wy od­fru­wa, po­wie­wa­jąc wstążka­mi z czar­nej ta­fty ni­czym złow­ro­gie pta­szy­sko.

Me­lu­zy­na ru­szy­ła za nim w po­goń. Skręci­ła ze ście­żki i po­pędzi­ła na roz­po­ście­ra­jące się za nią pa­stwi­sko. Nie­ste­ty ka­pe­lusz le­ciał za wy­so­ko i za szyb­ko, by mo­gła go zła­pać. W pew­nej chwi­li jed­nak ktoś, kto do tej pory cza­ił się bez ru­chu i w ab­so­lut­nym mil­cze­niu w si­ęga­jącej do ko­lan tra­wie, na­gle się pod­nió­sł, wy­ra­sta­jąc tuż przed dziew­czyn­ką. I to wła­śnie on spraw­nie schwy­tał od­la­tu­jący ka­pe­lusz.

Me­lu­zy­na krzyk­nęła i sta­nęła jak wry­ta, pa­trząc na wy­ci­ągni­ętą w jej stro­nę rękę ze zgu­bą. Była zbyt zde­ner­wo­wa­na, by po­de­jść i ją ode­brać. Ko­bie­ta, któ­ra wy­ło­ni­ła się spo­śród traw, była wy­so­ka i po­staw­na. Mia­ła na so­bie dłu­gi płaszcz, któ­re­go poły gło­śno trze­po­ta­ły na wie­trze, i ciem­no­ru­dą, zmierz­wio­ną czu­pry­nę. Naj­dziw­niej­sze jed­nak było to, że z gęstwi­ny lo­ków wy­sta­wa­ło roz­ło­ży­ste pi­ęcio­ra­mien­ne po­ro­że.

5.

UKRY­TA KRA­INA

Widzia­no je za­wsze o za­cho­dzie sło­ńca, w go­dzi­nie zmro­ku, kie­dy gra­ni­ce mi­ędzy świa­ta­mi za­ni­ka­ją, a w szcze­li­nach mi­ędzy nimi po­ja­wia­ją się dziw­ne rze­czy. We­dług miej­sco­wych po­dań na opu­sto­sza­łym oce­anie na za­chód od Bu­rzo­mo­rza mo­żna wte­dy zo­ba­czyć za­cza­ro­wa­ne wy­spy. Nikt nie wie­dział, czym wła­ści­wie są. Ża­den ze stat­ków, któ­re wy­ru­sza­ły na po­szu­ki­wa­nie tego miej­sca, ni­g­dy nie wró­cił. Ale daw­no temu pew­na wie­dźma mor­ska roz­pa­li­ła ogni­sko mi­ędzy men­hi­ra­mi na Przy­ląd­ku Świ­ęte­go Chia­na i tam­tej nocy do Bu­rzo­mo­rza do­ta­rło coś, co za­miesz­ki­wa­ło Ukry­te Wy­spy: był to Gorm – po­twór tak okrop­ny, że miesz­ka­ńcy wy­spy uzna­li, że od tam­tej pory Bu­rzo­mo­rza po­wi­nien przez cały czas strzec Stra­żnik.

To tyl­ko le­gen­da. A przy­naj­mniej tak uwa­ża­no w An­glii i na nie­co bar­dziej cy­wi­li­zo­wa­nych wy­spach, ta­kich jak Fin­ne­ry czy La­mon­ta­ne. Ale to było sma­ga­ne wia­trem Bu­rzo­mo­rze, na za­chod­nim kra­ńcu świa­ta, gdzie w la­sach Bła­ze­na­dy miesz­ka­ją trol­le, a na Pod­kli­fiu swo­je za­klęcia rzu­ca praw­dzi­wa wie­dźma mor­ska. Tu­taj mo­żna było uwie­rzyć nie­mal we wszyst­ko.

Dla­te­go też Me­lu­zy­na ka­żde­go wie­czo­ru, do­pó­ki nie za­pa­dły ca­łko­wi­te ciem­no­ści, spędza­ła go­dzi­nę przy te­le­sko­pie, bacz­nie ob­ser­wu­jąc ho­ry­zont na za­cho­dzie. Nie do­strze­gła żad­nych wysp, ale nie mo­gła się po­zbyć dziw­ne­go prze­czu­cia, że ukry­ta kra­ina jed­nak gdzieś tam jest. Co rusz prze­gląda­ła za­pi­ski pana Noc­ti­sa w Dzien­ni­ku i za­sta­na­wia­ła się, co mógł mieć na my­śli. Je­śli rze­czy­wi­ście uj­rzał Ukry­te Wy­spy, to dla­cze­go i ona nie mia­ła­by ich zo­ba­czyć?

W głębi du­szy wręcz chcia­ła, żeby jej się uka­za­ły, ale nie była pew­na, co by zro­bi­ła, gdy­by rze­czy­wi­ście tak się sta­ło. A je­śli po­ja­wie­nie się wysp zwia­stu­je po­wrót Gor­ma?

W ja­dal­ni wi­siał ob­raz przed­sta­wia­jący po­two­ra, któ­ry na­wie­dzał Me­lu­zy­nę od dzie­ci­ństwa w naj­gor­szych kosz­ma­rach: wiel­ka, po­kry­ta łu­ską, ry­cząca be­stia wy­ła­nia­jąca się z mor­skiej pia­ny. Obok ob­ra­zu za­wie­szo­no sta­ry miecz, któ­rym pierw­szy ze Stra­żni­ków wy­pędził Gor­ma z po­wro­tem do mo­rza. Ostrze mie­cza było dłu­ższe niż całe cia­ło Me­lu­zy­ny, a w do­dat­ku broń wy­gląda­ła na nie­zwy­kle ci­ężką. Dziew­czyn­ka nie sądzi­ła, by była w sta­nie ją unie­ść, a co do­pie­ro użyć do obro­ny Bu­rzo­mo­rza przed ewen­tu­al­nym ata­kiem po­two­ra.

Bar­dzo chcia­ła po­roz­ma­wiać z kimś o tym, co wy­czy­ta­ła w Dzien­ni­ku, cho­ćby z pa­ństwem Skra­eve­ling, ale nie mo­gła, po­nie­waż wów­czas po­my­śle­li­by, że pra­ca Stra­żni­ka jest dla niej zbyt ci­ężka i stre­su­jąca. Mo­gła­by pó­jść z tym do Aish, ale tro­chę bała się trol­li­cy, a poza tym do Bła­ze­na­dy było stąd bar­dzo da­le­ko (pan Skra­eve­ling mó­wił, że pół dnia pie­szo, a to ozna­cza­ło, że na wy­pra­wę tam i z po­wro­tem po­trze­ba było ca­łe­go dnia). Me­lu­zy­na nie mo­gła po pro­stu znik­nąć na tak dłu­go, nie mó­wi­ąc opie­ku­nom, do­kąd się wy­bie­ra. Za­częli­by za­da­wać py­ta­nia i wszyst­ko wy­szło­by na jaw, a tego wła­śnie chcia­ła unik­nąć.

Z osób, do któ­rych mo­gła­by się zwró­cić, zo­sta­li tyl­ko pa­stor De­ar­lo­ve i jego ro­dzi­na – dziew­czyn­ka za­wsze była z nimi bli­sko. Ale za ka­żdym ra­zem, kie­dy już mia­ła pó­jść na ple­ba­nię i zwie­rzyć się przy­ja­cio­łom z tego, co ją tra­pi­ło, przy­po­mi­na­ła so­bie, że pan Noc­tis miał w kie­sze­niach płasz­cza ka­mie­nie... Je­śli po­wi­ąże się to z jego ta­jem­ni­czy­mi za­pi­ska­mi w Dzien­ni­ku, wie­leb­ny De­ar­lo­ve mó­głby za­cząć po­dej­rze­wać, że ogar­ni­ęty me­lan­cho­lią Stra­żnik po­stra­dał zmy­sły i ce­lo­wo rzu­cił się w mor­skie fale. A wte­dy mu­sia­łby wy­ko­pać zwło­ki pana Noc­ti­sa ze świe­żo usy­pa­ne­go gro­bu, na któ­rym za­czy­na­ły już ro­snąć sto­krot­ki, i po­cho­wać nie­szczęśni­ka poza te­re­nem cmen­ta­rza, na skraw­ku zie­mi prze­zna­czo­nym dla mor­der­ców i sa­mo­bój­ców.

Bied­ny pan Noc­tis! Me­lu­zy­na wo­la­ła nie mieć cze­goś ta­kie­go na su­mie­niu. A je­śli jego duch po­wró­ci i nie da jej spo­ko­ju? Przy­le­ci jak mgła wędru­jąca po ście­żce pro­sto do Stra­żni­cy, grze­cho­cząc scho­wa­ny­mi w kie­sze­niach ka­mie­nia­mi... Nie, tego nikt by nie chciał. Uzna­ła, że w tej sy­tu­acji jest zda­na na sie­bie. Będzie mu­sia­ła sama po­szu­kać od­po­wie­dzi. Pro­blem w tym, że na ra­zie po­ja­wia­ły się tyl­ko ko­lej­ne py­ta­nia.

Me­lu­zy­na ni­g­dy nie prze­by­wa­ła zbyt dłu­go na pi­ętrze Stra­żni­cy. Wi­ęk­szo­ść cza­su spędza­ła na par­te­rze, gdzie mie­ści­ły się jej sy­pial­nia, kuch­nia, spi­żar­nia, ko­mór­ka, ja­dal­nia, ba­wial­nia i przy­tul­ne miesz­kan­ko pa­ństwa Skra­eve­ling.

Na gó­rze znaj­do­wa­ło się kró­le­stwo pana Noc­ti­sa, a na ko­ńcu ko­ry­ta­rza, obok drzwi pro­wa­dzących na Wie­żę, jego ga­bi­net. Był to dłu­gi, wąski po­kój, w któ­rym dwie za­sta­wio­ne re­ga­ła­mi ścia­ny pro­wa­dzi­ły do okna wy­ku­szo­we­go, gdzie stał sta­ry, obi­ty skó­rą fo­tel.

Te­raz, jak przy­pusz­cza­ła dziew­czyn­ka, te po­miesz­cze­nia na­le­ża­ły do niej, sko­ro pod­jęła się pe­łnić funk­cję Stra­żni­ka. Me­lu­zy­na za­trzy­ma­ła się w drzwiach. Na pó­łkach pod lewą ścia­ną zo­ba­czy­ła, usta­wio­ne w rząd­ki ni­czym od­dzia­ły bry­tyj­skich gre­na­die­rów, sta­re tomy Dzien­ni­ka opraw­ne w czer­wo­ną skó­rę. Całe stro­ny za­pe­łnio­ne fan­ta­zyj­ny­mi za­wi­ja­sa­mi pana Noc­ti­sa i jego przod­ków na nic się jed­nak nie przy­da­ły. W naj­star­szych ksi­ęgach tekst był tak sta­ro­świec­ki, że Me­lu­zy­na nie była w sta­nie go od­czy­tać, a w now­szych, je­śli do­brze się przy­ło­ży­ła, mo­gła roz­szy­fro­wać tyl­ko ha­sła o tre­ści: „Nic nie wi­dać”. Oprócz nich na­tknęła się nie­spo­dzie­wa­nie na kil­ka za­pi­sków za­zna­czo­nych na czer­wo­no – tyl­ko co mo­gły ozna­czać? Mi­ra­że? Po­my­łki? Sza­le­ństwo?

A może Ukry­te Wy­spy na­praw­dę co ja­kiś czas po­ja­wia­ły się na za­cho­dzie? (Za ka­żdym ra­zem, kie­dy stu­dio­wa­ła te no­tat­ki, od­ru­cho­wo zer­ka­ła przez okno, upew­nia­jąc się, czy na pew­no na ho­ry­zon­cie ni­cze­go nie uj­rzy).

Na pó­łkach pod pra­wą ścia­ną dziew­czyn­ka też nie zna­la­zła nic, co przy­bli­ży­ło­by ją do od­po­wie­dzi na dręczące ją py­ta­nia, ale za­war­to­ść tego re­ga­łu była przy­naj­mniej o wie­le cie­kaw­sza – pan Noc­tis uło­żył tu wszyst­kie przed­mio­ty, ja­kie zna­la­zł na pla­żach Bu­rzo­mo­rza. Skar­by te umie­ścił w szkla­nych ga­blot­kach albo pod ma­ły­mi krysz­ta­ło­wy­mi klo­sza­mi, żeby się nie ku­rzy­ły. Me­lu­zy­na z za­cie­ka­wie­niem ogląda­ła ka­mie­nie, roz­ma­itej wiel­ko­ści musz­le, ska­mie­li­ny, ko­ra­low­ce, dro­bi­ny bursz­ty­nu, mar­twe pta­ki, wy­schni­ęte ryby i oszli­fo­wa­ne przez mor­ską wodę ka­wa­łki drew­na: od spo­rych drzazg po ga­łąz­ki. Na jed­nej z pó­łek sta­ła bu­tel­ka wy­ko­na­na z cze­goś, co przy­po­mi­na­ło por­ce­la­nę. Na jej ścian­ce wid­niał ma­le­ńki, sta­ran­nie wy­ko­na­ny na­pis w nie­zna­nym języ­ku. Zna­la­zła też pu­de­łko, w któ­rym na zie­lo­nym suk­nie le­ża­ły po­ukła­da­ne pa­ra­mi szkla­ne kul­ki w ko­lo­rze zie­lo­nym, brązo­wym i bia­łym – gład­kie i po­kry­te solą, więc Me­lu­zy­na do­my­śli­ła się, że mu­sia­ły przez dłu­gi czas le­żeć na dnie mo­rza.

Wśród eks­po­na­tów na­tknęła się na skrzy­necz­kę pe­łną podłu­żnych czar­nych kie­szo­nek przy­po­mi­na­jących w do­ty­ku skó­rę. Miesz­ka­ńcy Bu­rzo­mo­rza na­zy­wa­li je sy­re­ni­mi to­reb­ka­mi, ale ona wie­dzia­ła, że to po­chew­ki ja­jo­we re­ki­no­wa­tych – twar­de, ro­go­we osłon­ki, w któ­rych doj­rze­wa na­ry­bek. Naj­mniej­sza kie­szon­ka była ni­czym pa­zno­kieć na kciu­ku Me­lu­zy­ny. Naj­wi­ęk­sza, wiel­ko­ści spo­rej po­dusz­ki, le­ża­ła opar­ta o skrzyn­kę – nie zmie­ści­ła się do środ­ka. Dziew­czyn­ka wzi­ęła ją do ręki i oka­za­ło się, że po­chew­ka jest za­ska­ku­jąco lek­ka. Na­stęp­nie przy­ło­ży­ła twarz do twar­dej, gład­kiej po­wierzch­ni. Po­czu­ła de­li­kat­ny za­pach mo­rza. Jaki po­twór mógł wy­kluć się z tak du­żej osłon­ki?

W jed­nym z to­mów Dzien­ni­ka, w któ­rym aż ro­iło się od czer­wo­nych li­ter i znacz­ków, przo­dek pana Noc­ti­sa na­pi­sał: Kie­dy Ukry­ta Kra­ina się Wzno­si, nad­cho­dzą z tam­tej stro­ny prze­dziw­ne Przy­pły­wy, przy­no­sząc nie­spo­ty­ka­ne Ryby. Wte­dy oce­an wy­rzu­ca na wy­brze­że Bu­rzo­mo­rza Prze­ró­żne Be­stie, któ­rych miej­sce nie jest na tym świe­cie.

W du­żej sy­pial­ni, na­le­żącej nie­gdyś do Stra­żni­ka, pan Skra­eve­ling po­le­ro­wał i ma­lo­wał fra­mu­gi okien i okien­ni­ce. Szy­ko­wał po­kój dla Wil­lia­ma, wuj­ka Me­lu­zy­ny. Przy­kry­te po­krow­ca­mi me­ble – sto­lik i umy­wal­nia – wy­gląda­ły te­raz jak po­czci­we i ca­łkiem nie­strasz­ne du­chy.

Me­lu­zy­na przy­sia­dła na łó­żku i spoj­rza­ła na trzy wi­szące na ścia­nie ob­ra­zy. Był wśród nich por­tret ojca pana Noc­ti­sa – wy­glądał jak wszy­scy inni star­si mężczy­źni, któ­rych przed­sta­wio­no na ma­lo­wi­dłach wi­szących w in­nych po­ko­jach: miał po­ci­ągłą, po­nu­rą twarz, a na gło­wie bia­łą pe­ru­kę. (Me­lu­zy­na za­sta­na­wia­ła się, jak pan Noc­tis zdo­ła roz­po­znać wła­sne­go ojca, kie­dy tra­fi do nie­ba i oka­że się, że jest tam tłum iden­tycz­nych dżen­tel­me­nów. Ale może w nie­bie nie nosi się pe­ruk? Będzie mu­sia­ła za­py­tać o to wie­leb­ne­go De­ar­lo­ve’a pod­czas naj­bli­ższej wi­zy­ty na ple­ba­nii).

Obok por­tre­tu ojca wi­sia­ła po­do­bi­zna mat­ki Stra­żni­ka – pi­ęk­nej ko­bie­ty o wiel­kich, bla­do­sza­rych oczach. Ko­lor oczu oraz kasz­ta­no­wa­te wło­sy odzie­dzi­czy­li po niej dwaj chłop­cy uwiecz­nie­ni na trze­cim ob­ra­zie. Star­szym z nich był sam pan Noc­tis – nie­zdar­ny mło­dzie­niec u pro­gu we­jścia w do­ro­sło­ść. Dru­gi był jesz­cze mały – mógł mieć pięć albo sze­ść lat. I to był wła­śnie Wil­liam, wu­jek Me­lu­zy­ny. Dziew­czyn­ka przy­gląda­ła mu się przez dłu­ższą chwi­lę, za­sta­na­wia­jąc się, na kogo wy­ró­sł ten ma­lec z por­tre­tu i jaki te­raz jest.

Wy­obra­ża­ła so­bie, że wita go w Wie­ży i po­ka­zu­je mu za­pi­ski, ja­kie spo­rządzi­ła, kie­dy go za­stępo­wa­ła. Na pew­no będzie pod wra­że­niem jej wni­kli­wych ob­ser­wa­cji i sta­ran­ne­go pi­sma. Na pew­no jest tak mądry jak pan Noc­tis, ale przy odro­bi­nie szczęścia tro­chę mniej po­nu­ry i po­wści­ągli­wy. Me­lu­zy­na li­czy­ła na to, że będzie mo­gła z nim przej­rzeć ta­jem­ni­cze no­tat­ki w Dzien­ni­ku jego bra­ta i szcze­rze po­roz­ma­wiać, jak Stra­żnik ze Stra­żni­kiem. Być może wspól­nie zdo­ła­ją do­jść do tego, co to wszyst­ko zna­czy.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki