Głos kobiecej duszy. Siedem opowieści o pożądaniu, miłości, wzrastaniu i sile - Maxine Mei-Fung Chung - ebook

Głos kobiecej duszy. Siedem opowieści o pożądaniu, miłości, wzrastaniu i sile ebook

Maxine Mei-Fung Chung

4,5

Opis

Po trzydziestu latach badań Zygmunt Freud wciąż nie znalazł odpowiedzi na swoje doniosłe pytanie: „Czego pragną kobiety?”. W trakcie piętnastoletniej przygody w roli psychoterapeutki Maxine Mei-Fung Chung zrozumiała, że wyjaśnienie zagadki Freuda kryje się w aktywnej współpracy z pacjentkami.

W poruszających historiach siedmiu diametralnie różniących się kobiet Maxine Mei-Fung Chung rzuca nowe światło na problem naszych najbardziej podstawowych potrzeb i pragnień. Przyszła panna młoda, która staje przed problemem zaakceptowania własnej seksualności, matka zmagająca się z pytaniami dotyczącymi tożsamości i przynależności, kobieta ucząca się, jak wyzdrowieć po latach traumy: Głos kobiecej duszy to elektryzujący i intymny zapis badań nad wewnętrznym życiem kobiet.

Ta oparta na godzinach rozmów pomiędzy Maxine i jej pacjentkami książka odkrywa nasze lęki, nadzieje, sekrety i zdolność do zdrowienia. Z ogromną empatią, a jednocześnie dbałością o szczegół prezentuje pozbawione lęku i uprzedzeń spojrzenie w głąb tego, kim jesteśmy, abyśmy mogły lepiej zrozumieć same siebie, a także siebie nawzajem.

Pragnienie to działanie. Głos kobiecej duszy to niezwykła książka niosąca wyzwolenie i zachętę, byśmy zdobywały to, czego naprawdę chcemy.

*

Najlepsza książka o kobiecych tęsknotach i pożądaniu od czasu „Trzech kobiet”. – Abigail Bergstrom

Książka Maxine jest wnikliwa, czuła i błyskotliwa. Zachwyciły mnie histore tych kobiet. – Katy Hessel, autorka bestsellera „The Story of Art without Men”

Bogata i intymna analiza kobiecego pożądania. To bardzo mądra i dociekliwa książka. – Julia Samuel, psychoterapeutka,autorka bestsellera “Grief Works”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (57 ocen)
35
16
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agusica69

Dobrze spędzony czas

Trudno jest się przyznać, że tak wiele z nas przechodzi w życiu traumy z których później musi się leczyć. Warto jednak poznać losy innych, żeby zrozumieć siebie
10
Basiazygan

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra pozycja!
00
Buukin

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Aniitaa

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka, pokazuje drogę do uzdrowienia siedmiu kobiet. Ukazuje pracę terapeuty, łamie przeświadczenie o milczącym i oceniającym terapeucie. Książka ukazuje, że terapii nie trzeba się bać. Polecam
00
marcelakoscianczuk

Nie oderwiesz się od lektury

To bardzo dobra książka o pragnieniach kobiecych z perspektywy gabinetu psychoterapeutki. Bardzo polecam wszystkim miłośnikom i miłośniczkom Yaloma. Ta książka jest ważną refleksją o pragnieniach, ale też o psychoterapii, rasizmie i cierpieniu jakiego doświadczamy.
00

Popularność




Tytuł oryginału What Women Want. Conversations on Desire, Power, Love and Growth

Tekst © Maxine Mei-Fung Chung, 2023

First published by Hutchinson Heinemann in 202320 Vauxhall Bridge Road, London SW1V 2SA

Hutchinson Heinemann is part of the Penguin Random House group of companieswhose addresses can be found at global.penguinrandomhouse.com

penguin.co.uk

Przekład Monika Skowron

Redaktorka prowadzącaKatarzyna Zegadło-Gałecka

RedakcjaMagdalena Pazura

Skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Źródła cytatówAudre Lorde, Siostra outsiderka. Eseje i przemówienia, przeł. Barbara Szelewa, Warszawa 2015; Emily Dickinson, [1509], w:O śmierci, poetach i pszczołach. Wiersze zebrane, przeł. Janusz Solarz, Szczecin-Kraków 2021; Virginia Woolf, Do latarni morskiej, przeł. Krzysztof Klinger, Warszawa 2005; Frantz Fanon, Czarna skóra, białe maski, przeł. Urszula Kropiwiec, Kraków 2020; James Baldwin, Mój Giovanni, przeł. Andrzej Selerowicz, Warszawa 1991; William Blake, Zaślubiny nieba i piekła, w:Milton.Zaślubiny nieba i piekła, przeł. Wiesław Juszczak, Kraków 2001; Audre Lorde, Nie zdemontujesz domu pana przy użyciu jego własnych narzędzi, przeł. Katarzyna Szumlewicz, za: codziennikfeministyczny.pl, data publikacji: 18 lutego 2014.

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2023Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-67323-82-6

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Kobietom i wszystkim marginalizowanym społecznościom,które pragną i pożądają po swojemu

Wychowano nas do lęku przed „tak”, które tkwi w nas, przed naszymi najgłębszymi pragnieniami. Jednak gdy je sobie uświadomimy, te, które nie służą naszej przyszłości, tracą moc i poddają się zmianie. Lęk przed naszymi pragnieniami sprawia, że są podejrzane i bezkrytycznie silne, bo stłumienie prawdy zawsze oznacza, że nadaje jej się siłę niemożliwą do zniesienia. Lęk, którego nie możemy przezwyciężyć niezależnie od jego zniekształconych postaci, jakie w sobie odnajdujemy, sprawia, że jesteśmy potulne, lojalne i posłuszne, określone z zewnątrz. I każe on nam akceptować wiele aspektów ucisku nas jako kobiet.

Audre Lorde, Jak korzystać z erotyki: erotyka jako siła, 1978

Wprowadzenie

W pogoni za pragnieniem po swojemu

Maj, 1980

Zobaczyłam rybkę, zanim usłyszałam to słowo. „Wrażliwa”.

Padało wiele razy, gdy byłam dzieckiem, w formie pretensji wypowiadanej przez ojca zawsze, kiedy płakałam, czyli często, co najwidoczniej było żenujące i do tego trudne do przewidzenia. Byłam „zbyt wrażliwa, żeby żyć”, powtarzał, a słowom czasami towarzyszył dotkliwy klaps. Byłam drugim dzieckiem ojca i pierwszą córką, która – w przeciwieństwie do brata – lubowała się w azjatyckich rozkoszach restauracji w Chinatown.

– Chcę popatrzeć na rybkę. – Rozpromieniłam się, pokazałam palcem.

Ojciec wziął mnie za rękę i zaprowadził przed ogromne akwarium z rybkami znajdujące się pośrodku restauracji, jednocześnie skinął na kelnera, żeby do nas podszedł. Gdy wpatrywałam się w kalejdoskopowe ryby z wirującymi pomarańczowymi ogonami, szybko zapomniałam, że tata i ja mieliśmy towarzystwo. Kilka sekund później wyrwano mnie z technikolorowego transu, kiedy kelner, wysoki i cuchnący dymem papierosowym, poklepał mnie po ramieniu. Aby podkreślić dramatyzm sytuacji, polizał długopis i poplamionymi nikotyną palcami przerzucił kartkę wąskiego notesu. Obaj mężczyźni pochylili się nade mną z chichotem.

– Ona zje tę chowającą się z tyłu. I dużo czosnku. – Ojciec uśmiechnął się, pokazując na jedną z rybek. Potem wybuchnęli śmiechem, który przeszedł w ryk.

Przepełnił mnie strach. Czy mówił poważnie? Czy zaraz mnie ukarzą? Czy moja zbrodnia polegająca na tym, że chciałam pogapić się na akwarium i dać się oczarować rybkom, wywołała ich okrucieństwo? Moje małe ciałko zaczęło się trząść.

Nie podałam w wątpliwość ich żartu, za bardzo się bałam. Przekaz ojca brzmiał głośno i wyraźnie: moje pragnienia, o ile on ich nie podziela, nie „pozwala” na nie i ich nie kontroluje, zostaną wyśmiane – i zabite.

Wtedy „chcę” było duchem mieszkającym głęboko w moim gardle, nie śmiałam wypowiadać go na głos. Dziś mówi o wyzwoleniu, miłości i rozwoju. „Chcę pragnąć po swojemu” – nalega.

Może nacisk, który mój ojciec kładł na słowo „wrażliwość”, był darem. I choć straciłam ją na jakiś czas w późnym okresie dojrzewania i jako dwudziestoparolatka, w końcu, na szczęście, powróciła. O wiele później przywłaszczyłam sobie to słowo i uczyniłam z niego swego dobrego towarzysza. Miałam je na własność i przechowywałam w ciele, aż przesiąkłam jego znaczeniem. Dziś zdaję sobie sprawę, że to właśnie ograniczanie, zawłaszczanie i zawstydzanie mojego pragnienia w dzieciństwie sprawiło, że wiem, jak wiele znaczy moje „chcenie”.

Oto motywacja i inspiracja stojące za rozmowami zapisanymi w Głosie kobiecej duszy. Od piętnastu lat pracuję jako psychoterapeutka. Wybrałam metodę, w której moje zamiłowanie do życia obywatelskiego i społecznej sprawiedliwości zajmuje należne jej miejsce obok pracy i miłości w moim gabinecie. Przez te wszystkie lata ważnym zadaniem było dla mnie słuchanie, dowiadywanie się, uczenie i pisanie o psychoterapii, a fascynacja tym, czego pragną kobiety, stanowiła oś moich dociekań.

Zygmunt Freud pewnego razu powiedział: „Wielkie pytanie, na które nigdy nie odpowiedziałem i na które wciąż nie potrafię odpowiedzieć pomimo trzydziestu lat badań nad kobiecą duszą, brzmi: »Czego pragną kobiety?«”.

Będąc szkolącą się psychoterapeutką, łamałam sobie głowę nad stwierdzeniem Freuda. Dlaczego ojciec założyciel psychoanalizy – geniusz, który jednak często wprawia mnie w konsternację – nie potrafił odpowiedzieć na to fundamentalne pytanie, było tajemnicą. Może psychoanaliza wcale nie była taka, jak ją sobie wyobrażałam, i zajmowała się, podobnie jak Freud, sporami o iście detektywistycznym charakterze, których przedmiotem były życiorysy pacjentów wciśnięte w zgrabnie sformułowane teorie. Czy Freud i jego zbzikowani wiedeńscy uczniowie wiedzieli coś, czego ja nie wiedziałam? Czy ta kwestia, choć pierwotnie nacelowana na kobiety epoki wiktoriańskiej, nadal pozostawała tajemnicą? Czy wciąż wprawiają nas w zakłopotanie luki w badaniu kobiecych pragnień?

Od czasu gdy dowiedziałam się o konfuzji Freuda, otworzyłam się na nowe światy, nowe teorie i nowe rozumienie psychoterapii, bo każda pacjentka wnosi z sobą do gabinetu własną wyjątkową formę, materię i energię. Być może klasyczne i pełne dystansu podejście do analizy z perspektywy męskiego, heteronormatywnego i białego uprzywilejowania nie pozwalało Freudowi wejść do świata kobiet? Jak miałoby być inaczej? I czy on w ogóle słuchał? Taka krytyka pewnie wywołała wasz uśmiech, ale – naprawdę – jeśli nie będziemy zamykać uszu na kwestie rasy, pochodzenia etnicznego, orientacji seksualnej, klasy społecznej i wieku, możemy usłyszeć kobiety i to, jak wypowiadają własne pragnienia.

Kobiety nie są tajemnicą, tak jak nie są nimi nasze pragnienia i potrzeby. Jednak każde pragnienie jest złożone. Chciałabym dogłębniej zrozumieć, czym jest to, co każe nam trwać w zaprzeczeniu, bez miłości, w ciągłej tęsknocie.

W pracy klinicznej miałam okazję zauważyć, że wypieranie swoich pragnień przez kobiety jest jedną z przyczyn depresji, uczucia wstydu, samookaleczeń, niskiej samooceny, emocjonalnego głodu i anorektycznej miłości. Manifestujące się w ten sposób tęsknoty łamią serce także osobie, która tylko je obserwuje – terapeutce.

Pragnąć to połączyć się z sobą i innymi. Pragnienie rozpala nadzieję, daje zielone światło pożądaniu i umożliwia proces zdrowienia w mrocznych i strasznych czasach, gdy przestrzega się nas: „Nie pragnij, to niebezpieczne”. Spytaj samą siebie, co by się stało, gdybyś postanowiła żyć, dając upoważnienie swojej kreatywności. Co byś wtedy czuła? Co by się zmieniło? Co byłoby możliwe? A potem zadaj kolejne pytanie: czy przepełniona lękiem tęsknota, którą w sobie nosisz, nie jest warta wyzwania?

Głos kobiecej duszy. Siedem opowieści o pożądaniu, miłości, wzrastaniu i sile to zbiór prawdziwych historii, które z intersekcjonalnej perspektywy przyglądają się kobiecemu życiu i związkom kobiet z pożądaniem. Jest to także delikatnie uchylone okno ukazujące intymną relację między psychoterapeutką a pacjentką. Jeśli następnym razem, gdy twoje pragnienie wyda ci się obcą wyspą, pochylisz się nad nim z nową świadomością – mój cel zostanie osiągnięty.

Głos kobiecej duszy to list miłosny do siedmiu pacjentek, których nie mogę wymienić z imienia ani nazwiska. Historie te są autentyczne, ale poczyniłam pewne zmiany, by ochronić tożsamość tych, do których należą. Dialogi nie są zapisane dosłownie, ale oddają sedno tego, czym się dzieliłyśmy. Każda pacjentka przeczytała szkic swojej opowieści i udzieliła mi zgody na publikację, zatwierdzając kamuflaż, czasem też podsuwając redaktorskie propozycje, których posłuchałam i które w większości wprowadziłam. W niektórych przypadkach moje pacjentki sądziły, że charakteryzacja jest zbyt daleko idąca i rozległa, wręcz zachęciły mnie, bym zamieściła precyzyjniejszy opis ich życiorysu. Jedna pacjentka, nazwałam ją Ruth, podsunęła mi tytuł rozdziału o sobie. Inna pacjentka wyznała, że czuje się, jakby poznała mnie lepiej po przeczytaniu swojej historii, i od tamtej pory potrafi bardziej ryzykować w naszej wspólnej pracy. Jeszcze inną pacjentkę zaniepokoiły rasistowskie ataki, które spotkały mnie w dzieciństwie.

Przepracowałam wiele godzin z siedmioma kobietami występującymi w książce, a wybór pacjentek oparłam na sile ich pragnienia, możliwości odnalezienia siebie w ich historiach, tym, że powody do poszukiwania terapii pozostawały głęboko zakorzenione w ich ciałach. Jedna z opowieści, Popołudniowa miłość, traktuje o stosunkowo późnym odnalezieniu miłości przez pacjentkę, podczas gdy Mój ojciec kretyn zadaje pytanie, czy kompleks tatusia, tak zwane „daddy issues”, nadal ma znaczenie we współczesnej psychoterapii. W Białym szumie zajmujemy się zagadnieniem rasizmu strukturalnego, który wymaga tak bardzo potrzebnej psychoterapii społecznej.

Przez wiele lat psychoterapia była owiana tajemnicą, czemu przyświecały dobre intencje i roztropność. I choć cenię i rozumiem troskę o to, by psychoterapia nie była przeinaczana, wypaczana czy mylnie interpretowana, uważam, że to archaiczne tabu nie służy wyższemu i tak cenionemu interesowi ogółu społeczeństwa w kwestii rozwoju i zmiany, które psychoterapia może powodować.

Chciałabym, żeby książka Głos kobiecej duszy stała się zaproszeniem do rozmowy o kobietach i pożądaniu. Wierzę, że najlepiej uczymy się z otwartym sercem, poprzez szacunek i zrozumienie siebie nawzajem, ale zdaję sobie również sprawę z tego, że nie zawsze przychodzimy na terapię z taką otwartością czy zaufaniem. To wymaga czasu, o czym przeczytacie i co, mam nadzieję, poczujecie w rozdziale Moje ciało, moje zasady.

Oto opowieści współczesnych kobiet żyjących we współczesnych czasach. Zastosowałam jednak dobry kamuflaż. Jeśli ktokolwiek z czytelników uzna, że poznaje jedną z siedmiu kobiet, z pewnością się myli, choć liczę na to, że będziecie mogły odnaleźć i rozpoznać w sobie niektóre z uniwersalnych zmagań opisanych w tych historiach. Wciąż próbujemy usłyszeć i zrozumieć „głos kobiecej duszy”. A jednym ze wspaniałych darów płynących z rozpoczęcia dyskusji na ten temat jest przemiana pytania: „Czego pragną kobiety?” w stwierdzenie: „Kobiety pragną”. Kropka.

Zatem pamiętając o tym, daj sobie czas, aby doświadczyć pożądania po swojemu, bądź świadoma ryzyka związanego ze swoimi pragnieniami, niech „chcenie” będzie twoją odpowiedzią, nie pytaniem. I pamiętaj, gdy jesteś wystarczająco wolna, aby w pełni być sobą, weź drugą kobietę za rękę, przytrzymaj ją, uściśnij i zaproś do wspólnej i świadomej rozmowy, przyjaźni i życia.

Bo to za sprawą naszego mówienia, słuchania i budowania więzi między sobą wzmocnimy się i uwolnimy spod władzy patriarchatu.

Czego pragną kobiety?

Ernest Jones, The Life and Work of Sigmund Freud, 1953W przypisie Jones przytacza to pytanie w oryginale:Was will das Weib?

I’ll tell you what I want, what I really, really want So tell me what you want, what you really, really want I wanna, (ha) I wanna, (ha) I wanna, (ha) I wanna, (ha) I wanna really, really, really wanna zig-a-zig-ah

Spice Girls, Wannabe, 1996

Matki i inne kochanki

Żywotność przenikliwej, rozgorączkowanej wiosennej nocy. Zjawia się, dżinsy z niskim stanem, obcisły podkoszulek. Usta obrysowane kredką i wypełnione śliwkową szminką. Ramiączko czarnego stanika wystaje – ale Terri już o tym wie – z całego serca zachęca je, żeby opadło. Ta cała swoboda, cały luz, oznaka jej beztroskiego i śmiałego ja.

Gdy idzie w kierunku słabo oświetlonego baru, unosi ją pożądanie. Cierpliwie czeka na barmana: „Jack D., bez lodu”, i wychyla bursztynowy płyn jednym haustem.

Długie, teraz zasłonięte nogi ogoliła i nawilżyła, za to gorące miejsce między nimi, któremu oddaje cześć, Terri wydepilowała woskiem. „Ono” zasługuje na więcej zaangażowania, nie na szybkie śmignięcie ostrzem pod prysznicem.

Wcześniej nie była zdecydowana – „dżinsy czy spódnica?” – ale postawiła na pierwszą opcję, ponieważ dziś wieczorem czuje się wysoka, ostra, ze szczyptą androgynii dla dreszczyku. Innej nocy mogłaby wybrać jedwabną sukienkę i zamszowe botki, do tego zapewne blade usta. Ale wykorzystała ten look w zeszłym tygodniu, a dziś wieczorem poczuła pragnienie, żądzę czegoś trochę mocniejszego, szorstkiego, „więcej chłopczycy, mniej dziewczyńskiej dziewczyny”.

Zdjęła także pierścionek zaręczynowy: trzykaratowy diament w kształcie gruszki. Odłożyła go do maleńkiej kryształowej miseczki, którą trzyma w łazience obok pasty do zębów i maszynek do golenia. Zdejmując pierścionek z palca, próbowała poczuć niezbędne wyrzuty sumienia – one przyjdą później – ale zamiast tego uśmiechnęła się do siebie w lustrze. Obserwowała, jak odbicie odwzajemnia uśmiech.

Opierając się o bar, Terri zauważa kobietę o długich, lśniących włosach do pasa, przypominających czarnego węgorza. Opalone wąskie ramiona i śliczne oczy. Rozmawia z dwiema przyjaciółkami i wszystkie we trójkę popijają piwo – jasne, w butelkach. Terri widzi, jak kobieta śmieje się otwarcie i zakłada kruczoczarne włosy za ucho pełne kolczyków-kółek. Przygląda się jej tak długo, aż ona dostrzega jej spojrzenie. Wówczas wymieniają się uśmiechami.

Tydzień temu pożądanie Terri zaprowadziło ją do innej kobiety z krótko przyciętymi włosami, która przysunęła się, by powiedzieć, jak bardzo Terri przypomina jej „młodą Demi Moore” z Ludzi honoru, „tyle że z rudymi włosami”. Terri rozbłysła i odpowiedziała: „Moim zdaniem Demi Moore jest piękna”, a potem wbiła przenikliwy wzrok w podłogę. Godzinę później tańczyły w klubie, wychylając szoty tequili. Pocałunki mieszały się z limonką. Kiedy w końcu razem padły na łóżko, były śmiechy, zapasy i wygłupy. Terri podobało się splątanie ich kończyn i to, jak jej ciało było rozluźnione nazajutrz rano. To odczucie zostało jednak przerwane, skradzione. Richard miał bowiem wrócić po weekendzie spędzonym na wieczorze kawalerskim przyjaciela, a ona umówiła się z nim na brunch, żeby omówić ślubne plany. Ich ślubne plany.

Podczas posiłku – jajka sadzone i w koszulce – Richard dostrzegł jej nieobecne spojrzenie i złożył je na karb nerwów i lekkiej histerii. Terri uważała, że jego balansowanie na krawędzi zadowolenia z siebie i uprzywilejowania jest żałosne. Gdy włożyła rękę pod stół i wsunęła dłoń między nogi, poczuła satysfakcję. Poprzednia noc nadal tam była, pulsująca i potrzebna – niczym zastrzyk nowej energii.

– Co porabiałaś wczoraj wieczorem? – spytał.

– Niewiele – skłamała Terri. – Szybki drink po pracy, byłam w domu o dziesiątej. – Później uśmiech. Łyk świeżo wyciśniętego soku.

Terri nie zawsze czuje się dobrze z tym, jak łatwo wypowiada kłamstwa. Zdarza się to przeważnie wtedy, gdy Richard – osiemnaście lat od niej starszy, chłopak od czterech lat i narzeczony od dwóch – jest poza miastem w interesach. Richard jest życzliwy i niezawodny. Dobrze urodzony i bogaty. Niegdyś niewiarygodnie seksowny z bardzo nielicznymi perwersjami, o których ona wie. Jest także fotografem: komercyjnym, ulicznym i niespełnionym.

Terri kocha Richarda.

O siódmej rano Terri przychodzi na sesję.

– Jestem zła, po prostu zła – mówi, choć jeszcze nie dotknęła krzesła. – Powiedz mi, co powinnam zrobić.

Proszę, żeby zrobiła przerwę, wzięła oddech, usiadła.

– Co się stało?

Wpatruje się we mnie spod rudej grzywki, odciętej jak od linijki. Blada skóra i znużone oczy są konsekwencją minionej nocy. Policzki zapadnięte ze stresu. Jest wcześnie, a Terri nosi wczorajszą noc jak świeżą ranę, nieuniknioną i otwartą.

– Znów to zrobiłam – wyznaje, podnosząc głos pod koniec zdania. – Nie mogę się powstrzymać.

Jako psychoterapeutka od prawie dwudziestu lat wiedziałam z doświadczenia, że kłamstwa opowiadane w związkach są ryzykowne, nawet niebezpieczne, ale nierzadkie. Możemy wybaczyć białe kłamstwo rzucone dla ułatwienia sobie życia lub wyjścia z twarzą, ale dla większości ludzi celowe mijanie się z prawdą jest żenujące. Kłamstwa niszczą uczucia i sprawiają ból. Wbijają szpony w psychikę i przecinają asekuracyjną siatkę zaufania utkaną pomiędzy dwiema osobami. Terapeuta kroczy pewnie, gdy obserwuje kłamstwa wypowiadane przez pacjentów; to kłamstwa, które wmawiają samym sobie, wraz z ich wyparciem, stąpają po znacznie cieńszej linie. Ten rodzaj kłamstw może spowodować, że pacjentka spadnie z o wiele większej wysokości. A ja uważałam, że siatka asekuracyjna Terri pruła się, lina była coraz luźniejsza. Upadek, który przeczuwałam i którego się obawiałam, miał nastąpić lada chwila.

Terri opowiada o pożądaniu i o tym, jak napełniło jej ciało zeszłej nocy, gdy zdjęła pierścionek zaręczynowy, wyzuta z emocji i przywiązania do Richarda, którego ma poślubić za niecałe sześć miesięcy. Zastanawia się na głos, dlaczego skacze na główkę w seks z kilkoma zupełnie nieznajomymi osobami – więcej niż dwiema, mniej niż sześcioma – które poderwała w różnych barach w mieście, a wszystkie były kobietami.

– Jestem przerażona – mówi. – Czuję się bardzo klaustrofobicznie na myśl o małżeństwie.

Pochylam się na swoim krześle.

– Poruszyłyśmy ten temat w zeszłym tygodniu – mówię. – Boisz się tego, że twoim zdaniem los miłości z czasem jest skazany na porażkę. Wspomniałaś, jak ryzykowne jest łączenie miłości i pożądania, prawda?

Terri wpatruje się w swoje stopy.

– Bez zmian w tej kwestii – szepcze.

To nie pierwszy raz, gdy niewierność Terri weszła bez zaproszenia na sesję. Staje się to niekomfortowo znajome. Czuję wzbierającą we mnie falę współczucia dla postępującego, ujawniającego się strachu Terri.

Opowiada mi o wylocie Richarda na ostatnią chwilę, o zdjęciach do kampanii reklamowej kremów do twarzy. O tym, jak spędziła wieczór w barze z kobietą i jej dwiema przyjaciółkami, które wyszły o jedenastej, zostawiając Terri i ową kobietę same. Dzieli się tym, jak pełna życia się czuła w tę noc kończącą się u niej w Chelsea. Clare była łagodna i urzekająca. Jej ruchy delikatne, a gorliwe usta pełne energii i smakowite. Kiedy Terri tamtego ranka wychodziła, Clare spytała, czy ma „dziewczynę, żonę”.

– Nie – odparła Terri. Szczęśliwa, że choć raz mówi prawdę.

Clare pocałowała Terri prosto w usta i dała jej swój numer telefonu spisany na odwrocie brązowej papierowej torebki, której zapachem Terri zaciągała się w drodze do mojego gabinetu: migdałowy croissant jedzony na spółkę wcześniej, popijany kawą, zostawił słodki marcepanowy aromat. Za pół roku Terri będzie ważyła w dłoni słoiczek z tabletkami i na szczęście przezwycięży mroczne myśli o samobójstwie. A ja będę się zastanawiała, czy pamięta tę chwilę radości, połączenie z Clare, zapach i smak przesłodzonego migdałowego nadzienia. Wargi Clare na swoich ustach.

– Chyba tak. – Terri wzruszy ramionami w odpowiedzi. – Ale jeśli mam być szczera, ten cały okres to jedna wielka plama. Żałuję, że nie mogę trzymać się więzi, która nas połączyła, ale jakimś cudem się zatraca. Znika.

Terri ociera ogromne szare oczy grzbietem dłoni. Są smutne i przestraszone, wilgotne i znużone; wzywają, by niezwłocznie jej odpowiedzieć. Robię to.

– Czy chcesz sobie pomóc? – pytam.

– Tak. Nie. – Odwraca wzrok, jej oczy wilgotnieją. – Ale jestem popieprzona – mówi.

Zasady. Nigdy nie pracuj ciężej niż pacjent. Terapeutka, która się spieszy, przestaje słuchać. Jednak poddaję się impulsowi.

– Może popieprzona – podsuwam. – Ale nie bezsilna.

Pochyla się, jej ciało pełne jest nienaturalnej energii i determinacji.

– Kocham Richarda. – Pozwala sobie powiedzieć. – Ale go nie chcę. Nie pragnę go.

– Czy kiedykolwiek go chciałaś, pożądałaś? – pytam.

– Chyba tak, na początku. Kiedy dopiero zaczynaliśmy. Można by pomyśleć, że będziemy na siebie napaleni, skoro on ciągle pracuje z dala od domu. Ale to tylko lekkie iskrzenie. Nagle wydaje mi się bardzo stary.

Terri zawiesza na mnie wzrok w niemym zapytaniu, tymczasem ja zastanawiam się nad tym mizernym iskrzeniem i dodaję dwa do dwóch: starość i brak iskry równa się nieograniczonemu seksowi z wieloma kobietami – i zapewne uciekającej pannie młodej.

Poznali się cztery lata temu w galerii sztuki na West Endzie. Na wystawie prowokujących portretów osób, które przeszły operację plastyczną. Terri wpatrywała się w gigantyczne czarno-białe wydruki, obiektyw typu rybie oko użyty do uchwycenia niekochanych twarzy pokazywał skórę z czarnymi śladami po markerze, siniakami i drobnymi, wąskimi bliznami. Miała ochotę pogłaskać portrety opuszkami palców, pragnąc, by przedstawione na nich postaci potrafiły zaakceptować cechy, z którymi się urodziły. I kiedy Terri nazajutrz rano przyszła na sesję, zastanawiała się, jaki przekaz, jakie „-izmy” i być może okrucieństwa zostały narzucone każdej z tych osób.

Przedstawił ich sobie kurator galerii, Joel.

– Hej, wy dwoje musicie się znać, prawda? Terri pracuje przy produkcji w Blaze. Nie robiłeś tam też jakichś zdjęć próbnych, Richardzie?

Richard pracował dla Blaze, ale dawno temu, na długo przed tym, jak Terri zaproponowano stanowisko producentki popularnego serialu dokumentalnego. Terri i Richard uścisnęli sobie ręce. Dwie godziny później bzykali się w łazience. Richard uśmiechnął się od ucha do ucha, wyswobodził Terri z bluzki i ustawił ich ciała w wyjątkowej pozycji, chwytając jej podbródek ręką, aby osłonić go przed zimną ceramiczną spłuczką. Było po wszystkim stanowczo za szybko, pomyślała Terri, wyprostowując się i zapinając bluzkę. Później poszli do Chinatown i zjedli pierożki.

Terri weszła w ten związek z buchającym pożądaniem i entuzjazmem, ale szybko zauważyła, że jej zainteresowanie słabnie. Nazwała ich starym dobrym małżeństwem i przewróciła oczami. Weekendowe wyjazdy gładko przeszły w oglądanie telewizji przy jedzeniu na wynos, butelce wina ze średniej półki i masażu stóp. Zalotne rozmowy przez telefon zostały skrócone do zdawkowych wymian zdań, tylko od czasu do czasu był tam jeszcze jakiś przebłysk ryzyka. Ustalili przezwiska: „Tezzi” i „Dołeczek”. Terri brakowało podniecenia, żarliwości, nieprzewidywalności. Chciała to wszystko odzyskać, powiedziała. Ale zastanawiała się też, czy chciała tego z Richardem, biorąc pod uwagę pociąg, który czuła do kobiet. Podejrzewałam, że Terri używa seksu jako pociechy lub antydepresanta, środka do chwilowego zastąpienia pustki i poczucia straty podnieceniem płynącym z bycia pożądaną przez drugą kobietę. Jeśli leczenie się na własną rękę było dla Terri próbą wyparcia tego, że w rzeczywistości jest homoseksualna, jak długo mogła podtrzymywać owo zaprzeczenie i jakim kosztem? Zaczynałam odczuwać konieczność szybkiego działania w obliczu jej pełnego kompromisów i skonfliktowanego życia.

Ostatnio podczas seksu z Richardem Terri zaczęła fantazjować. Obrazy półnagich kobiet – przebojowych i łagodnych – nakładały się na siebie bezładnie. Aby przeżyć orgazm, zamykała oczy, przywoływała z powrotem to wyobrażenie, które często kończyło się tak, że kobieta mocno ją obejmowała. To wyznanie doprowadziło ją do płaczu. Zaczęła też odkrywać, jaka część tego, czego pragnęła u kochanki, wiązała się z tym, czego potrzebowała od matki, wysoko funkcjonującej alkoholiczki. Te bolesne obserwacje zachwiały nią, sprawiły, że chodziła zygzakiem od baru do baru w poszukiwaniu kobiet, w poszukiwaniu odpowiedzi i w poszukiwaniu miłości. Takiej miłości, której jej matka nie potrafiła i nie potrafi jej dać.

„Richard nagle wydaje mi się bardzo stary” – powtarza Terri, a ja zastanawiam się, czy zauważyła, że moja uwaga powędrowała gdzie indziej, bo miałaby rację. Chwile świadomego przekierowania uwagi i wewnętrznej refleksji u terapeuty są często mądrym przypomnieniem, że pacjent nigdy nie przychodzi na terapię sam. Wchodzi do gabinetu z odbitką relacji interpersonalnych – światem rodziny, przyjaciół, znajomych, wrogów i ukochanych, dawnych i obecnych.

– Stary? – mówię, myśląc o Richardzie. – Powiesz coś więcej?

– Wydaje się… – Tu przerwa. – Bardzo stary, odległy. Chcemy czego innego. Jakbyśmy mieszkali na zupełnie innych wyspach.

– I gdzie jest twoja wyspa?

– Jest tam. – Pokazuje. – I jest queer. – Terri uśmiecha się i z zagubieniem wpatruje przez wykusz w miejsce, które wskazała, w morze.

Czekam, czując, że Terri potrzebuje przestrzeni, aby coś sobie przypomnieć, o czymś zapomnieć lub śnić na jawie. Chwili refleksji, by dotarły do niej słowa, które właśnie wypowiedziała.

– Dokąd odpłynęłaś? – pytam w końcu.

– Właśnie myślałam o Rebecce, o Becks – mówi czule. – Pamiętasz, prawda?

– Pamiętam, często opowiadałaś o Rebecce – odpowiadam. – Wyobraziłaś sobie swoją wyspę i do głowy przyszła ci Rebecca? Czy właśnie to się wydarzyło, Terri?

Terri przytakuje.

– Dlaczego nie potrafiłam zaakceptować tego wtedy, kiedy poznałam Rebeccę? Dlaczego potrzebowałam tyle czasu, by przyznać, że wolę towarzystwo i dotyk kobiet?

Cisza.

Zastanawiam się, ile razy przez dziesięć miesięcy naszej wspólnej pracy Terri podzieliła się swoim pragnieniem, by poczuć się kochaną, zauważaną i chcianą przez matkę. Myślę o łapówkach, warunkach i groźbach, które stosowała matka, próbując zamknąć córkę na miłość i dotyk innych kobiet. O tym, ile razy jej podstępne dłonie uderzały Terri po twarzy. Na kogo wyrasta kobieta, gdy jest niekochana przez własną matkę; gdy jej pragnienia zostają uśmiercone lub uczynione niewidocznymi; gdy słyszy, że jej życie jest złe?

– Cóż… – mówię, robiąc pauzę dla efektu. – Pozostaje skomplikowana sprawa z twoją matką.

Terri i ja wspólnie wracamy do wspomnienia.

Była upalna wrześniowa noc. Namiot przymocowany do ziemi. Matka Terri była rozrywkowa – seria „seksownych samotnych kobiet i przeważnie żonatych mężczyzn”. Jej ostatni „przyjaciel” miał na imię Rick, akurat nie był żonaty i pracował w sprzedaży. Rick dużo podróżował w tę i z powrotem po różnych autostradach, sprzedając klimatyzatory, i jadł podgrzewany w mikrofali fast food ze styropianowych kubków. Terri patrzyła, jak matka sięga ramienia Ricka, by dotknąć go opuszkami palców, jednocześnie osuszając trzecią szklankę swojego „winka”. Widziała, jak matka chwieje się w sukience, którą ona sama mogłaby nosić.

– To dobra sztuka – wybełkotała matka Terri – więc bądź miła. I pamiętaj, żeby pobawić się z Rebeccą.

– Nie jestem dzieckiem – prychnęła Terri. – A ty jesteś pijana, znowu.

Rebecca była córką Ricka. Różowe refleksy we włosach, złote kolczyki-koła, piegi. Wąska talia. Leżała na trawie obok namiotu, zrywając główki dziesiątkom stokrotek i z uwagą przyglądając się swoim paznokciom – akryle, kwadratowe, z francuskim manikiurem.

– Idź do niej i pogadaj – powiedziała matka Terri. Machnęła dłonią w powietrzu, jakby przeganiała psa.

– Ucieszy się, skarbeńku – dodał Rick, poruszając winem w kieliszku.

Rozdrażniona Terri podeszła do Rebekki i spytała, czy chce się napić.

– Masz wódkę? – zagadnęła Rebecca.

– Ile masz lat? – dopytała Terri.

– Szesnaście, a co?

– Ja też. I twój tata pozwala ci pić?

Noc upływała wolno, a Terri i Rebecca – Becks – dobrze się bawiły. Droczyły się z niezwykle zainteresowanymi mężczyznami; luźne ramiączka ich dopasowanych sukienek mimochodem spadały im z ramion; błysk zębów, mignięcia nóg. Mężczyźni przypatrywali się, próbując ukryć podniecenie, po czym przysuwali się, zagadywali o szkołę. „W szkole dobrze” – odpowiadały zgodnie, chichocząc, po czym gapiły się na tych facetów z jawnym obrzydzeniem, a następnie napełniały swoje plastikowe kubki. „Śliczne jesteście” – powiedział jakiś mężczyzna. Miał małe zwierzęce zęby, nosił obszerną hawajską koszulę, a jego wzburzone, rzednące siwe włosy wyglądały jak szara chmura. W którymś momencie Terri i Rebecca uciekły z ogrodu i weszły po miękkich schodach do sypialni Terri. Godzina czy dwie spędzone przy xboksie, zmiana błyszczyka i pijane tańce do Justina Timberlake’a. Na zewnątrz z przestarzałych głośników sączyły się piosenki Phila Collinsa i Chrisa Rei. Muzyka starych ludzi.

– Starzy uwielbiają to gówno – zadrwiła Rebecca.

Terri wychyliła się przez okno, zauważyła rękę Ricka znikającą pod sukienką matki i skrzywiła się. Odwróciła uwagę Rebekki, prosząc ją, żeby podała resztę wódki. Nie ma sensu, by obie cierpiały – pomyślała.

Miłą, mocno zakrapianą resztę pamięta jak przez mgłę.

Terri poczuła, że dłoń Rebekki sięga do zapięcia jej stanika i błyskawicznie je rozpina. Palce Rebekki dotknęły jej pleców, delikatnie, zaborczo, i wyczekany spokój opadł na Terri, tak jak działo się to w sali lekcyjnej czy w kościele. Przyglądały się swoim ruchom z przyjemnością. Ręce, zęby, języki. Ocierały się o siebie tak długo, aż drżenie dotarło do ich gardeł. Wtedy – w końcu – nastąpiły upojone alkoholem cuda i sen.

Poranek rozpoczął się od krzyku i szarpaniny. Terri wpatrywała się w plątaninę czarnej koronkowej bielizny na podłodze. Pociągnięto ją za ramię tak gwałtownie, że zawyła. Becks – lub raczej…

– …Rebecca, wstawaj. I to już! Co ty sobie wyobrażasz? Co robisz z moją córką?!

Spróbowała zakryć się bawełnianym prześcieradłem. Nagie dziewczyny skuliły się ze strachu pod spojrzeniem wściekłej zjawy. Terri obserwowała, jak dłoń jej matki zaciska się w pięść i otwiera, aż w końcu mięknie, by ją spoliczkować.

– Jesteś odrażająca – krzyknęła jej matka. – Wynoś się!

Wstyd. Terri i ja regularnie odwiedzamy wstyd. Terri często zadaje mi to samo pytanie, raz po raz: „Co jest przeciwieństwem wstydu?”. I za każdym razem milknę, po czym znowu podsuwam: „Ukochanie”.

Przypominam jej, że postawiła to pytanie wiele, wiele razy. Ale dzisiaj nie przypomina sobie tego, nie pamięta, by choćby o tym myślała.

Sięga do torebki, wyjmuje znajomy czerwony notes i wieczne pióro, które wykorzystuje na naszych sesjach. Jej pamięć bywała ograniczona, ulotna i często fałszywa. Zastanawiałam się nad tym podczas superwizji klinicznej, nad jej trudnościami, aby przetrawić i zapamiętać nasze rozmowy. O czym jeszcze zapomniałaś, Terri? Jakie inne wydarzenia są zbyt bolesne, aby móc je przywołać?

Zbyt często negujemy stałe punkty pamięci, ignorujemy je, nie dowierzamy im lub odcinamy się od nich, aby chronić swoje ja, by zataić to, co było zbyt bolesne. Rolą terapeuty jest stworzenie bezpiecznej bazy, z której trudne wspomnienia mogą nieśmiało wrócić. Wymaga to specjalnej troski i zestrojenia, ponieważ człowiek odkrywa wówczas, że żadna emocja nie jest ostateczna, że zapewne pojawią się kolejne, także trudne. Powrócą prawdy i realia, ale zaopiekujemy się nimi z oddaniem i troską.

Terri ślini palec i przewraca kartki malutkiego czerwonego notesu, by znów zapisać to słowo: „ukochanie”. Zastanawiam się, czy poprosić ją, żeby przerwała, sprawdziła, czy uda jej się znaleźć powtórzony wyraz – katusze uporządkowanych słów – ale szybko dochodzę do wniosku, że dalszą ekspozycję, dłuższy potencjalny wstyd możemy odłożyć na inny dzień.

Kiedy Terri była dzieckiem, nazywano ją „odrażającą”, „bezwartościową”, „wielką, tłustą nieudacznicą”. Kiedy „winko” krążyło w żyłach, słowa zwykle stawały się jeszcze bardziej okrutne, jeśli to w ogóle możliwe, ponieważ atakowały, podkopywały i zagłuszały to, kim była. Kim „jest”. Próbowały zachwiać istotą jej osobowości. I okryć ją wstydem za to, że wolała dotyk, po pierwsze, pewnej dziewczyny o imieniu Rebecca, Becks. Później kolejnych młodych kobiet – zbyt wielu, by je wymienić – co musiało stać się tajemnicą, ponieważ matka wyparłaby się jej, wyrzuciła ją z domu i zniszczyła pozostałą odrobinę poczucia własnej wartości, której Terri rozpaczliwie się trzymała. Terri szeptała słowa takie jak „lesba”, „lezza”, „lesbos”, „pieprzona queerówa”. To słowa jej matki. A ja próbowałam powstrzymać zdenerwowanie, swój gniew powodowany przemocą i niesprawiedliwością, z którymi zmuszona była się mierzyć. Wciąż tu jest, żywy i palący, „ukochana” Terri.

– Bardzo mi przykro, że utraciłaś to, co powinno być wystarczająco dobrym dzieciństwem. Musiało cię to niewyobrażalnie boleć w okresie dorastania, gdy próbowałaś zrozumieć swoje pożądanie.

Waha się i rozgląda po pokoju, w końcu jej wilgotne oczy spoglądają na mnie.

– Mnie też jest przykro.

Po sesji Terri dzwoni na komórkę Richarda.

– Musimy porozmawiać – wymawia te słowa z trudem.

Richard wyczuwa, że coś jest nie tak, ta nuta w jego głosie wybrzmiewa wyraźniej, gdy niechętnie pyta:

– Byłaś właśnie na terapii?

Odpowiada, że tak, ale to nie jest powód, dla którego chciałaby porozmawiać, „chodzi o coś innego, coś bardzo ważnego”. Umawiają się, że zjedzą kolację w domu po pracy, około ósmej.

– Mam zrobić zakupy po drodze?

– Nie – mówi Terri – ja przygotuję kolację. – Dochodzi do wniosku, że przynajmniej tyle może zrobić.

Przez resztę dnia Terri zdaje się tracić i odzyskiwać świadomość. Prawie jakby istniała poza własnym ciałem. Wyjmuje czerwony notesik i otwiera go na stronie z wyrazem „dysocjacja”, by przypomnieć sobie, co właściwie się dzieje: „Dysocjacja to jeden ze sposobów, w jaki umysł radzi sobie ze zbyt dużym stresem, takim jak podczas traumatycznego wydarzenia. To proces umysłowy polegający na oderwaniu się od swoich myśli, uczuć, wspomnień lub poczucia własnej tożsamości”.

Terri uspokaja się. Szykuje sobie kubek słodkiej herbaty. Zdejmuje botki i przygotowuje ciało do płaczu. W biurze nie ma dziś ruchu, więc płacze, pije słodką herbatę i wciska podeszwy odzianych w grube skarpety stóp w podłogę wyłożoną szorstką wykładziną. Później dzwoni do swojej najlepszej przyjaciółki Kirsty, która wie o wszystkim: o tym, co nie pozwalało Terri zmrużyć oka w nocy i dlaczego przez ostatnie sześć miesięcy wybierała zamiast wina mocniejsze trunki.

– Kocham cię – mówi Kirsty. – Postępujesz słusznie.

Terri kończy rozmowę z lekkim uśmiechem i czuje się po niej trochę lepiej.

O ósmej trzydzieści wieczorem Terri wykręca numer Richarda. Prosty posiłek z kurczaka i porów jest gotowy i czeka w piekarniku. Żadnego wina. Tylko woda gazowana, ponieważ Terri nie może tracić głowy i musi trzymać nerwy na wodzy.

– Za pięć minut jestem, Tezzi, przepraszam. – Richard sapie. – Metro to piekło na ziemi.

Terri czuje, jak ściska ją w żołądku. Zapach ciepłego jedzenia ani trochę nie pomaga. Powstrzymuje się od powiedzenia: „Dobrze, Dołeczku”, ponieważ to byłoby mylące i okrutne. Zamiast tego mówi: „Dobrze, widzimy się za chwilę. Będzie kurczak w porach”. Pomija także tę część z „kocham cię”, ponieważ to również byłoby przejawem okrucieństwa. Wraca do wspomnienia, kiedy na trzeciej randce powiedziała Richardowi: „Uwielbiam twoje dołeczki, są urocze”. Uśmiechnął się wtedy od ucha do ucha, a dołeczki zrobiły się jeszcze bardziej rozkoszne i wyraźne. „Nie wiedziałem, że widziałaś moje pośladki” – uśmiechnął się promiennie. Oboje się roześmiali. Wspomnienie chwilowo wytrąciło Terri z równowagi. Może wino by pomogło.

Drzwi wejściowe otwierają się. Pobrzękiwanie kluczy.

– Jestem – mówi śpiewnie. – Przepraszam za spóźnienie, Tezzi. Coś tu ładnie pachnie.

Terri stoi, kiedy Richard wchodzi do kuchni. Wyraz jej twarzy, bladej i przerażonej, musi go niepokoić, ponieważ siada, zamiast najpierw pocałować ją w policzek, co robił przecież tak często po powrocie z pracy do domu.

– Niełatwo to powiedzieć – zaczyna Terri.

– O co chodzi, Terri? Co się stało?

– Nie mogę za ciebie wyjść. Chcę się rozstać. Proszę, wybacz mi.

Znowu siódma rano. Poranne skowronki. Terri poprawia upartą skórzaną rękawiczkę. Soczewki zamieniła na duże okulary w grubych, czarnych oprawkach. Wiem, że robi tak po płaczu, kiedy powieki są zbyt obolałe, by je dotykać czy cokolwiek przy nich kombinować. Dziś widzę wyraźnie, że w jej oczach, w jej chodzie tkwi coś – dzikiego, szalonego – co mnie niepokoi.

– Jak się masz? – pytam.

Jej wzrok wędruje w kierunku okna wykuszowego. Bez makijażu wydaje się skromna i o wiele młodsza, nie wygląda na swoje trzydzieści dwa lata, a ubrania, które wybrała – grafitowe dresy i bluza z kapturem do kompletu – delikatnie pachną mydłem.

– Niedobrze – mówi Terri.

Sesja przebiega prawie bez słów. Od czasu do czasu rzuca jakieś zdanie, aby opisać zranienie i dezorientację Richarda; jego wściekłą potrzebę wyprowadzenia się; przypalonego kurczaka w porach; ich ślubne plany – uśmiercone. Wzrok trzymam nisko, ale moje spojrzenie daje Terri znać, że jestem. Że słucham.

Kiedy zaczęłam praktykę psychoterapeutyczną na początku dwudziestego pierwszego wieku, przedłużająca się cisza mnie niepokoiła. Była to potrzeba żółtodzioba, by czuć się zaangażowaną w sprawy pacjenta. Ukrywałam swoje lęki nowicjuszki o to, że nie jestem wystarczająco dobrą terapeutką, pod płaszczykiem słów. Skuteczność kojarzyła się, przynajmniej mnie, z działaniem; wraz ze słyszalnym zaangażowaniem, które zamieniło się w rozmowy, sugestie i czasami – wzdragam się, pisząc to – „interpretacje”. Terapeuta, który prowadził moje szkolenie, a także moją jedenastoletnią terapię, spytał mnie wówczas, co takiego było w milczeniu, co mnie niepokoiło. Odparłam, że przywodziło mi na myśl zarówno bezładne życie, jak i poczucie osamotnienia. Zmarszczył czoło, przechylił głowę. „Możesz powiedzieć coś więcej?” – zachęcił. Przypomniałam sobie czasy, kiedy łaknęłam więzi opartych na pełnej szacunku rozmowie, zamiast wysłuchiwać często wywołujących strach i wygórowanych żądań pod moim adresem, kiedy byłam dzieckiem i kiedy nakazywano mi: „Żadnej martwej ciszy przy obiedzie”; „Zabaw nas”; „Na litość boską, powiedz coś ciekawego albo wyjdź”. Ogarnięta lękiem przed unicestwieniem i pozostawaniem głodną, nosiłam w sobie ogień i przetrzymywałam w ciele pragnienia, które wypłynęły na powierzchnię dopiero wtedy, gdy zaczęłam szkolić się, by zostać psychoterapeutką.

Z biegiem lat poczułam się swobodniej z milczeniem, być może dlatego, że obecnie witam z otwartymi ramionami samotność w swoim życiu. Przynajmniej w terapii owa cisza daje cenny czas na refleksję zarówno terapeutce, jak i pacjentce, i pozwala na wypłynięcie emocji, które w przeciwnym razie mogłyby zostać wyparte, kiedy słowa, zbędne lub daremne, pojawiają się w gabinecie. Zaczęłam uważać chwile ożywionego nadawania za „ściany ze słów”, które przeszkadzały intymności i więzi. Zajęta terapeutka wiele traci.

Terri kręci się na krześle. Milczymy od pięciu minut.

– Tęsknię za nim – odzywa się w końcu Terri, znów wiercąc się na krześle. – Czuję się jak dziecko. Tak jak wtedy, gdy potrzebowałam mamy, ale nie było jej przy mnie – nie w sposób, w jaki tego chciałam i potrzebowałam.

Ociera wilgotny policzek.

– Inne wyspy – mówi.

Dla osoby pogrążonej w smutku nic poza powrotem utraconego człowieka – lub wytęsknionej matki w opowieści Terri – nie potrafi przynieść prawdziwego ukojenia. Obawiam się, że jeśli nie spełnię tej prośby, niemal na pewno ją skrzywdzę. Zamiast tego postanawiam przypomnieć jej, że ból minie, że żadna emocja nie jest ostateczna, że strata jest procesem, że nie musi przez to przechodzić sama.

Musimy wkroczyć w konieczny, bolesny i skomplikowany proces żałoby, trzymając się pod rękę.

– Myślę, że mój strach przed tym, żeby pozwolić Richardowi odejść, wiąże się z pragnieniem, by moja matka postąpiła właściwie – mówi. – Moje pożądanie jest czymś zupełnie innym. Jestem gotowa i przerażona na myśl o tym, co mnie czeka.

Ta chwila autorefleksji i poczucie, że to jest jej, są ważne same w sobie.

– I pragnienie, żeby to zrobić, jest podarunkiem, który sama sobie wręczasz – mówię.

– I co będzie teraz? – pyta.

– Teraz popracujemy.

Terri zapomina, żeby odwołać zamówienie tortu. „Ze wszystkich rzeczy, o których można zapomnieć”, gigantyczny tort w kształcie pośladków zostaje dostarczony do domu wieczorem przed jej uśmierconym weselem. Richard chciał waniliowy biszkopt z kremem cytrynowym, ale przekonała go do zmiany zdania i zgodził się na red velvet, jej ulubiony – Kirsty też. Kiedy dostarczają tort, Terri czuje nagły wstrząs w klatce piersiowej; piękno tortu kole ją w oczy i pozostawia straszny posmak w ustach. Jest sama, miękkie tykanie zegara nagle staje się bardzo głośne i bardzo przerażające. Spragniona poczucia wspólnoty i bezpieczeństwa, telefonuje do Kirsty. „Wpadnij” – błaga. „Przywieźli tort. Musisz mi pomóc go zjeść”.

Jest pewien ważny i powracający sen, który nawiedza Terri w maniakalne samotne noce bez Richarda. Obrazy zostają z nią przez kilka dni. Są jaskrawe i wyraźne. Za sprawą półświadomości sen łączy się z matką i domowym królikiem z dzieciństwa, Barbarą.

Barbara była białym prezentem z opadającymi uszami, wręczonym Terri przez ojca w dniu, w którym postanowił się poddać. Cedrowa klatka została zakupiona i ustawiona na tyłach ogrodu wśród trawy pampasowej, pnącego krinodendronu i naprzeciwko małej jabłonki.

We śnie Terri przypomina sobie strach, który czuła, patrząc na ucieczkę ojca. Jego pięść była zaciśnięta na rączce jasnobrązowej plastikowej walizki, która – jak przypuszczała – mieściła tylko ulgę. Terri miała dziesięć lat, kiedy odszedł, i zobaczy go dopiero w przeddzień osiemnastych urodzin. Wiele może przydarzyć się córce w czasie, którego potrzebuje drzewo, by obrodzić jabłkami: złamany łokieć, zmiana fryzury, odkrywana seksualność, wygrana w meczu hokejowym, skradziony rower, bliskie spotkanie z policją, matka policzkująca ją wiele, wiele razy.

We śnie powiedział Terri, że wyjeżdża do Londynu, aby zacząć nowe życie z nową przyjaciółką. „Ten króliczek dotrzyma ci towarzystwa” – powiedział.

– Dam jej na imię Barbara – stwierdziła Terri, powstrzymując łzy. Mocno ścisnęła Barbarę, przecięła marchewkę na pół i podsunęła ją ku drżącemu noskowi i pyszczkowi.

Tata pocałował ją w czubek głowy.

– Wszystko będzie dobrze.

– Proszę, nie zostawiaj mnie – błagała.

– Muszę, Terri – powiedział łagodnie. – Pewnego dnia zrozumiesz.

– Zabierz nas ze sobą. Nie będziemy ci przeszkadzały, prawda, Barbaro? Obiecuję.

We śnie Terri wiedziała, że kiedy się obrócił, płakał. „Jak mógłby nie płakać?”. Ale gdy zamknął bagażnik w samochodzie i włożył kluczyk do stacyjki, jego łzy wyschły i Terri zdała sobie wtedy sprawę, że ona i Barbara zostały już zapomniane. Niczym blednący obraz na wyłączonym i porzuconym ekranie telewizora.

Śniło się jej, że zrywa i zbiera liście mleczy rosnących dziko i w ogromnych ilościach na brzegu rzeki nieopodal domu. Lubiła patrzeć, jak Barbara wsadza pyszczek pomiędzy grube zielone łodyżki, uspokajała się, gdy głaskała długie, niewinne, aksamitne uszy króliczki. Barbara zrobiła się puszysta i Terri czuła swoistą radość, gdy podnosiła ją i wsadzała do kojca, który zbudowała, wykorzystując do tego stare skrzynie po warzywach i siatkę dla kur. Czasami gdy nikt nie patrzył, zanosiła Barbarę do swojego pokoju, owijała ją starym swetrem, wyblakłą poszewką na poduszkę. Pilnowała, by sprzątać twarde bobki z sypialnianego dywanu, nie chcąc dawać matce kolejnych powodów do nienawiści.

Matka Terri nie lubiła Barbary.

– Śmierdzi i sra wszędzie. To typowe dla twojego ojca, zostawiać mnie z jeszcze jedną rzeczą, którą muszę się opiekować.

„Rzeczą”. Właśnie tak. Terri przyswoiła ten wyraz i uczyniła go swoim panem. Całe życie w poczuciu bycia niechcianą i znienawidzoną – trudno się tego oduczyć.

We śnie picie jej matki sięgało zenitu. Wymykało się spod kontroli. Terri słyszała, że jej usta nie mogą nawet dotknąć domowego bimbru, należy natomiast dolać go do porannego soku matki, jeszcze przed wyjściem córki do szkoły. Terri pamięta, że jak była głodna i spragniona, kradła rozmiękłe kanapki i piernik z supermarketu, choć miała pieniądze – genialny wynalazek w postaci poszewki na poduszkę wszytej w puchową kurtkę, aby ukryć przywłaszczone jedzenie. „Kradzież była formą sprawowania odrobiny kontroli, odebrania tego, co prawowicie należało do mnie. Moje życie. To było moje życie”.

Terri pragnęła ucieczki. Śniła, że pewnego wieczoru została długo na świeżym powietrzu z przyjaciółką ze szkoły. Kiedy Terri w końcu wróciła do domu, zauważyła, że drzwi klatki są uchylone. Barbary nie było. Terri szukała wszędzie: w ogrodach w sąsiedztwie, w przesmykach w szpalerze krzewów, w pobliskim parku po drugiej stronie ulicy. Niczym obłąkana pukała do drzwi sąsiadów i prosiła ich o pomoc. Ekipa poszukiwawcza dla Barbary. Ale sen pokonał ją i w końcu wróciła do domu wyczerpana i samotna.

We śnie jej matka stała na ganku, ramionami obejmując jakiegoś nieznajomego w pasie i zanosząc się śmiechem. Butelka bimbru była opróżniona. Matka otarła usta grzbietem dłoni.

– Barbara powiedziała, że spotkacie się wkrótce – parsknęła. – Podobno poszła szukać twojego beznadziejnego ojca.

Terri tak bardzo chciała skrzywdzić matkę we śnie. Wydrapać jej oczy. Pociągnąć ją za osłabione, tlenione włosy. Zamiast tego zatrzymywała cały ból w sobie. Odłamki ogromnej wyszczerbionej krawędzi kieliszka wypełniają jej małe roztrzęsione ciało.

– Sen? – pytam. – Jesteś pewna, że to tylko sen?

Terri wzdycha, patrząc z bólem i poddaniem w swój czerwony notesik.

– Nie – przyznaje. – To nie jest sen, teraz to wiem. To wydarzyło się naprawdę. Pozwoliła Barbarze uciec, ale mnie nie.

Pierwsza faza żałoby: szok i zaprzeczanie.

Terri przechodzi przez ból, poczucie winy, potem złość i negocjowanie ze stosunkową łatwością. To innego objawu żałoby się obawiam: depresji. Boję się, że może się załamać. I przez chwilę tracę pewność siebie.

Przedstawiam jej koncepcję: „Depresja to nierozwiązana strata”, a Terri mówi mi, że postanowiła raptownie odstawić używkę, powiedzieć sobie stop i zignorować cotygodniową chętkę na dawkę seksu z kobietami w barach. Proponuję, żeby była to przerwa, nie zerwanie.

– Takie nagłe zerwanie może skłonić cię do buntu, co z kolei popchnie cię do acting-outu lub powrotu do starych nawyków – mówię.

Terri pochyla się i przeczesuje palcami odrastającą rudą grzywkę. Jej ciało wydaje się małe i zranione, jest jak drobny wróbelek. Oczy są szeroko otwarte i przestraszone, ciemne worki pod nimi, zapadnięte policzki.

– Przerwa – kontynuuję – da ci czas, żebyś zrozumiała, czego chcesz, bez zaspokajania twoich pragnień i kojenia samotności.

– Nie łapię tego – mówi.

– Być może unikanie dekoncentracji zapewni ci przestrzeń na przeżycie żałoby – odpowiadam.

– Już rozumiem. – Lekko się uśmiecha.

Przez wiele dni jest tylko coś w rodzaju zamroczenia. Zapaść. Bardzo krótko obcina włosy.

– Chcę nosić swoją żałobę – oznajmia.

Terri nie mówi nikomu, nawet Kirsty, że przestała jeść, pracować i kąpać się. Zamiast tego spędza długie godziny, dryfując z księciem Valium. Sny – tym razem prawdziwe – zawożą ją ku żałobie dzikimi rydwanami. Jej dobrostan, jak sama uważa, nie zależy od niej. Nocne poty. Majaczenie. Halucynacje.

Sny, tak wiele snów…

Jej matka nie chce umrzeć.

Poirytowana i piękna przejmuje kontrolę, chwyta lejce i kieruje rydwan w kierunku nieokiełznanego ognia, skutych lodem miast i miasteczek. Z jej oczu płynie wino. Jej silne ręce dzierżą bat, którym smaga rozpędzone ciało konia. Tu króluje ona, ściska nadgarstek Terri tak mocno, że aż krwawi. Poniżej Richard i jakieś kobiety opierają się o kiepsko oświetlony bar. Miłość czeka, by Terri uciekła od lat bolesnego podróżowania.

Rebecca, Becks, leży na mokrej trawie, licząc płynące po niebie piankowe chmury. Pomarańczowe dalie na brzegu rzeki, chłodny, aromatyczny wiatr. Terri i Rebecca wpatrują się w siebie. Przyjemne głaskanie, pocałunek. „Proszę, nigdy mnie nie zostawiaj” – błaga Terri. Nic mrocznego nie zabije ich promiennej chwili.

Richard w codziennych ubraniach. „Dołeczku – mówi Terri – coś pysznie pachnie”. Richard nakłada na talerz kurczaka w porach, polewa odrobiną sosu pieczeniowego. Za kołnierzyk zatknął sobie dla żartu bawełniany kraciasty obrus. Proponuje Terri dolewkę wina, ona się zgadza, ale kiedy on się obraca i jest twarzą do niej, butelka zamienia się w duży nóż do mięsa i przebija wprost jej serce. „Jedz pieprzonego kurczaka, suko!” – krzyczy Richard.

Kobieta, Clare, z pięknymi oczami i długimi do pasa włosami lśniącymi niczym czarny węgorz, prowadzi niski, szybki samochód z odkrytym dachem. Razem z Terri podjeżdżają do skrzyżowania. „Dokąd teraz?” – pyta Terri. „Na księżyc” – mówi Clare. „Chcesz się przejechać?”

Znów jej matka. Tym razem bez żadnego rydwanu. Stoi w ogrodzie z dzieciństwa Terri obok traw pampasowych, gęstej jabłonki. Na twarzy ma wymalowaną mieszankę dezorientacji i obłędu. Terri wyciąga dłonie niczym Maryja Dziewica, potrzebuje utraconej miłości swojej matki. Obserwuje, jak wyraz twarzy matki zmienia się z szalonego w pokonany. Matka uśmiecha się, kładzie Barbarę w dłoniach córki i odchodzi. „Chcę tylko, żebyś mnie kochała!” – woła Terri. Cały czas jest świadoma, że zarówno uszy, jak i serce matki są głuche na jej słowa, dławiącą samotność i tęsknotę.

Najpierw zauważam szybką utratę wagi. Potem zmatowiałe włosy – kiedyś rude, teraz tycjanowskie. Rozważa dodatkową pomoc farmaceutyczną, urlop, więcej sesji. Samobójstwo.

Niektóre nasze sesje wymagają ode mnie tylko tego, żebym słuchała i rozumiała. Mojej obecności. Innym razem potrzeba interwencji, na przykład wtedy, gdy zadzwoniła na moją komórkę po tym, jak nie odpowiedziałam na lawinę mejli. Była czwarta rano. Ale ona i książę Valium nie znali się wówczas na zegarku – dni zlewały się z nocami i płynnie przechodziły w kolejne dni. Ustaliłyśmy, że Kirsty wprowadzi się na chwilę, i to właśnie fizyczne wsparcie i troska przyjaciółki, nasze dodatkowe sesje i zaakceptowanie swojej miłości do kobiet ostatecznie pozwoliły Terri przetrwać – ledwie. Teraz zapanowała depresja.

Jej kończyny wydają się ciężkie, „ruszam się jak mucha w smole” – mówi. Jej umysł też wydaje się zamglony i niechętny do współpracy. Omawiamy, co może dla niej znaczyć zrobienie przerwy, zawieszenie w czasie, aż sama dojdzie do tego, jak zaakceptować swoje uczucia i nimi zarządzać, jak szanować ciało i zastanowić się nad przeszłym życiem. „Chcę tego, potrzebuję tego” – mówi. Ale obawia się, że czas, który poświęciła, aby zaakceptować zaniedbania rodziców, własne pragnienia, by tworzyć romantyczną relację z kobietą, wzbudzi podejrzenia, że za późno na to wszystko.

– Ludzie mi nie uwierzą, nie zaufają mi – stwierdza.

– Ja ci wierzę, ufam ci – zapewniam.

Przepłakuje przynajmniej połowę sesji, każdej sesji. Ale to dobrze. To uzdrawiające. To suma łez zebrana przez całe życie do wypłakania. Dwa lata od początku naszej pracy obserwuję jej zdolność do dawania zielonego światła pragnieniu wyzdrowienia. List z przeprosinami napisany do Richarda, szczegółowo wyjaśniający, że aktualnie przepracowuje pewne bolesne wspomnienia, wyrażający nadzieję, że pewnego dnia będą mogli porozmawiać, może nawet z powrotem zostać przyjaciółmi. On nie odpisuje, ale to nic.

– Czego się spodziewałam? – mówi. – Cholernego przyjaciela korespondencyjnego? Złamałam biedakowi serce.

– Złamałaś – potwierdzam – i czyny mają konsekwencje. Ale nie popadajmy w karanie siebie. To ważne, by iść naprzód.

Terri niechętnie rozważa moją wskazówkę i zaczyna ćwiczyć: trening cardio, szybki marsz i sporty drużynowe. Jednak chaos, na który składa się zbyt wielu ludzi, zbyt wiele głosów i zbyt wiele ciał skłania ją do wycofania się w jogę – kupuje żółtą matę, bo…

– …żółty jest zachęcający i wesoły. Wiedziałaś, że najmniej wypadków samochodowych przydarza się kierowcom prowadzącym żółte samochody? – informuje mnie.