51,90 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 498
Data ważności licencji: 2/21/2029
Dotychczas ukazały się m.in.:
Miriam Toews, Wszystkie me daremne żale
Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście
Haśka Szyjan, Za plecami
Melissa Broder, Ryby
Yaa Gyasi, Poza królestwo
Hila Blum, Jak kochać własną córkę
Monica Isakstuen, Bądź dobra dla zwierząt
William Brewer, Czerwona strzała
Nadifa Mohamed, Szczęśliwcy
Jim Lewis, Duchy Nowego Jorku
Elizabeth Wetmore, Walentynka
Claire Vaye Watkins, Kocham cię, ale wybieram ciemność
Miriam Toews, Z ogniem
Jen Beagin, Szwajcara
Tess Gunty, Królikarnia
Négar Djavadi, Wszystkie moje rewolucje
Gwendoline Riley, Moje zmory
Alia Trabucco Zerán, Do czysta
Graeme Macrae Burnet, Studium przypadku
Vincenzo Latronico, Do perfekcji
An Yu, Muzyka dla duchów
Już niebawem ukaże się:
Antoine Wilson, Usta-usta
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Hungry Ghosts
Projekt okładki Kamil Rekosz
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © 2023 by Kevin Jared Hosein
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025
Copyright © for the Polish translation by Zofia Szachnowska-Olesiejuk, 2025
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Ewa Charitonow
Korekta Anna Strożek / d2d.pl, Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-156-9
Przodkom i wszystkiemu, co jest ich dziełem
Bez wątpienia, synu mój, każdy król ziemski musi doświadczyć piekła.
Mahabharata
Hans-raj Saroop (Hans)
Szueta – jego żona
Kryszna – ich syn
Tarak – ich bratanek
Dalton Changoor – miejscowy bogacz
Marlee Changoor – jego żona
Dolly – sąsiadka Hansa i Szuety
Umesz – jej nieżyjący mąż
Lata – ich córka
Mandeep – ojciec Taraka, starszy brat Hansa
Tansi – jego nieżyjąca żona
Kalawatie i Teeluck – starsze małżeństwo mieszkające w baraku
Rookmin i Murali – drugie starsze małżeństwo mieszkające w baraku
Niala – ciężarna córka Rookmin i Muraliego
Sachin – ich syn
Biała Dama – pies mieszkający w baraku
Rudra i Rustam Lakhanowie – bliźniacy z krwawą przeszłością
Bhagran Lakhan – ich nieżyjący ojciec
Baig i Robinson – mężczyźni zatrudnieni przez Changoora
Podinspektor Badree – funkcjonariusz policji z Bell Village
Mikey i Dylan – jego synowie
Trynidad, lata czterdzieste XX wieku
Czterech chłopców wybrało się nad rzekę, by złożyć przysięgę krwi. Dwaj bracia i dwaj kuzyni. Bracia byli bliźniakami, mieli po piętnaście lat, kuzyni czternaście i trzynaście. Podawali sobie kolejno nóż do oddzielania kości, przecinali skórę na wewnętrznej stronie dłoni. Krew bulgotała na powierzchni, jakby w ich żyłach wrzało. Spuścili ją do skradzionej butelki z krowim mlekiem. Butelka krążyła między nimi tak długo, aż wypili całą jej zawartość. A potem padli sobie w ramiona. Obejmowali się każdy z każdym, po minucie, tak mocno, jak gdyby świat miał się zaraz skończyć. Kiedy było już po wszystkim, z nieba lunął tak silny deszcz, że całej czwórce wydało się, jakby i chmury miały zaraz na nich runąć. Potężne strumienie wody smagały rany, obmywając je do czysta.
– I se zapamiętajta, nie ma na tym świecie nic ważniejszego – powiedzieli bliźniacy kuzynom.
Starszy brat nadał ich przymierzu nazwę: corbeau, wielki kruk padlinożerca, ptak, który by przetrwać, karmi się tym, co martwe.
Dlaczego nie ibis? Czy zimorodek? Albo paw?
Bo kruk zawsze będzie krukiem, nawet jeśli zamieni swoje czarne pióra na pawi ogon. Zawsze będzie musiał na śniadanie jeść ścierwo, delektując się wnętrznościami i robaczywym mięsem, ponieważ wie, że to też posiłek godny króla. Czymże jest bowiem król, jeśli nie tym, którego karmi jego własne królestwo? Tym, który zatacza koła ponad głowami, nieustannie zaznaczając swoją obecność. Kruk zawsze będzie krukiem, znienawidzonym przez świat, który ostatecznie w siebie wchłonie.
Najmłodszy chłopiec nie bardzo miał ochotę identyfikować się z padlinożernym ptakiem, ustąpił dopiero, gdy przedstawiono mu to w ten sposób. Był jedynakiem, słabowitym, lecz jednocześnie wyjątkowo rozwiniętym jak na swój wiek. Wielkie oczy o inteligentnym spojrzeniu. Nos wiecznie tkwiący w starych, pomiętych czasopismach. Zmarszczone czoło świętego starca w tych pełnych niepokoju czasach. Skóra tak jasna, że musiała go chyba dotknąć bogini Radha, jak zawyrokowała starszyzna. Włosy dzikiego dziecka, istny raj dla wszy. Nie chciał ich czesać. A jeśli ktoś spróbował, zawsze je z powrotem mierzwił.
Chłopiec nazywał się Kryszna Saroop.
Pochodził z trzyosobowej rodziny.
Jego ojciec Hans niedawno przekroczył trzydziestkę. Miał lekką opaleniznę. Dłonie przypominające w dotyku tłoczoną skórę. Roześmiane oczy. Chorowite dzieciństwo zostawiło na jego ciele wciąż widoczne ślady. Kończyny czasami sprawiały wrażenie znacznie bardziej rachitycznych, niż były w rzeczywistości. Kiedy jednak pracował na polu trzciny cukrowej, przypominał boga wojny Subramaniana, przystojnego, silnego, pełnego wigoru. Przez całe życie ciężko harował za psie pieniądze. Wystarczały zaledwie na cienką mąkę od chińskich sklepikarzy, herbatniki Bermudez i odrobinę ghee. I musiał się tym zadowolić. Przez ostatni rok pracował w majątku Changoorów, gdzie stawiał płoty, naprawiał drzwi i doglądał ziemi. Zakres jego obowiązków zmieniał się z tygodnia na tydzień, ponieważ Hans potrafił zrobić wszystko.
Matka, Szueta, miała zapadnięte oczy, które sprawiały, że wyglądała, jak gdyby nieustannie walczyła z sennością. Krzepkie plecy. Skórę tak ciemną jak świeżo zaorana ziemia. Kolczyk w nosie chroniący przed cudzymi zalotami. Zawsze nosiła prostą, białą bawełnianą sukienkę sięgającą do połowy łydki i muślinową dupattę oplatającą ją niczym szarfa. Kiedy spoglądała rankiem na syna, mięśnie jej twarzy wyraźnie się napinały. W owalnej donicy z drewnianych klepek uprawiała culantro. Przez lata podstępem zakradło się do zielnika kilka pędów tulsi. Pozwoliła im rosnąć – w końcu wszystko na tym świecie pcha się do życia, czy ci się to podoba, czy nie. Na zewnątrz było jeszcze ciemno, gdy wstawała, żeby upiec roti w glinianym piecu; paliła w nim drewnem nazbieranym przez męża w weekendy. W lepsze dni robiła dyniowe tarkari. Nic nigdy nie mogło się zmarnować. Jeśli zostawały jakieś resztki, wykorzystywali je jako przynętę na ryby. Życie rodziło się na szczątkach. Jasnoróżowe kwiaty lotosu na kupie gnoju.
Mieszkali we troje w jednym z baraków na plantacji trzciny cukrowej, rozsianych po całej równinie niczym zakopane w ziemi kości wystające z kolonialnych zwłok. Ich szpik wypełniały duchy robotników kontraktowych. I potomstwo owych duchów. Ten akurat barak, nędzny i obdrapany, tkwił samotnie niczym wyrwany ząb pośród porośniętej trawami łąki, za plantacją trzciny cukrowej, za polami ryżowymi, z dala od wioski i cukrowni. Na całkowitym odludziu. Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, a do najbliższego sklepu spożywczego trzeba jechać wozem zaprzęgniętym w osła.
Miejsce egzystencji niższego rzędu. Plątanina drewna i żelaza, której kształt zdawał się nieznacznie zmieniać przy każdym podmuchu silniejszego wiatru. I wspólne podwórze, gdzie gotowano, pito i urządzano bójki. W baraku, w pięciu pokojach, każdy trzy na trzy metry, mieszkało pięć rodzin. Pomieszczenia dzieliły popękane, niesięgające sufitu drewniane przepierzenia. Zimne klepisko zamiast podłogi. Ubrania sklecone ze starych worków na mąkę. Materace z włókna kokosowego, z trwałymi wgnieceniami, a na nich poduszki wypchane łodygami trzciny cukrowej. Bite drogi nie miały tutaj własnych nazw. Różniły się od siebie jedynie częstotliwością występowania dziur.
Nawoływania węży zlewały się tu z pierwotnym sykiem wiatru wśród liści. Wyobraź sobie en pleinair, wszystkie odcienie zieleni przesiąkniętej cynobrem, czerwienią, fioletem i ochrą. Wyobraź sobie to, co dobrzy ludzie nazywają trawą cytrynową, gorzkim melonem, bzem pieprzowym, mimozą wstydliwą, bignonią, czarnym drzewem oliwnym, drzewem trąbowym, kolczochem, mamoncillo, plantanem, drzewem chrzanowym, czapetką malajską, śliwcem słodkim, męczennicą olbrzymią, chlebowcem. Ludzkość niczym mrówki na sawannie. Wyobraź sobie spirale liści curry, namorzyny krzyżujące swoje korzenie w wyschniętym bagnie, bastiony trzciny cukrowej, gnącej się i ciągnącej równomiernie aż po horyzont, odór siarczanu amonu unoszący się w powietrzu, różowe serca kaladium, bijące i kołyszące się pomiędzy spalonymi słońcem strzechami magnolii ogórkowej – wszystko to niczym kępy, szczecina i sierść porastające plecy jakiegoś pogrzebanego w ziemi olbrzyma przeciętego na pół autostradą Churchill–Roosevelt. Po jednej stronie wiara w przyrodę, jutę, roti, ratan, strzechę i glinę. Po drugiej Bell Village i dogmat nowego świata hołdującego stali, silnikowi Diesla, sztucznemu jedwabiowi, winylowi, gipsowi i potrójnemu szkleniu.
Trynidad został zamordowany i właśnie miało nastąpić jego wskrzeszenie.
W Bell kościół prezbiteriański stał pewnie niczym rewolwerowiec w chwili milczącej konfrontacji z zatkniętymi przed świątynią flagami modlitewnymi jhandi, które przywodziły na myśl wielobarwny kalejdoskop. Stopniowe ewangeliczne przejęcie. Każdego tygodnia ubywało bambusowych tyczek, a na tacy pojawiał się kolejny szyling, mosiądz splamiony krwią Chrystusa. Krzyż i iglica gęsto upstrzone ptasimi odchodami, które całkiem stopiły się z zaprawą. Cień cukrowni czarny jak melasa. Poobijane budynki fabryki przywodzące na myśl gruzowisko po bombardowaniu. Majaczący w oddali silos: wysoki, zwieńczony kopułą, falliczny. Owoce miłości przemysłowców i misjonarzy. Anglia, Kanada, Holandia, Kurlandia, czy gdzie tam jeszcze – wszędzie trzeba było się do nich zwracać per sahib, sir albo pan. Choć większość doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że ich czas się kończy. Słonie maszerujące prosto na cmentarz.
Szkoła została zaprojektowana na wzór kościoła.
Kryszna był jedynym dzieckiem z baraku, które zostało do niej zapisane. Nienawidził tego miejsca. Obcięto mu włosy. Oprócz niego wszystkie dzieci w klasie były z Bell. Nienawidził ich. Niektóre w domu wciąż wyznawały hinduizm, za to w szkole stawały się prezbiterianami. Ale nie on. Nie można być i jednym, i drugim, myślał. Trzeba się na coś zdecydować. Tylko głupiec chciałby podzielić w ten sposób swoją duszę. Na święta Bożego Narodzenia misjonarze z Nowej Szkocji i ich żony przynosili prezenty. Chłopiec po jego prawej dostał lokomotywę. Dziewczynka po lewej zestaw do szycia Little Traveler’s. Jej młodszy brat kolorowankę Babci Gąski i pudełko kredek świecowych. Krysznie trafiły się obgryziony ołówek i Biblia, która okazała się bardzo przydatnym źródłem papieru do pakowania ryb.
Mimo upału nauczyciele zawsze nosili grube marynarki i sprawiali wrażenie podnieconych za każdym razem, gdy sięgali po swoje baty z tamaryndowca; każdy miał swój biblijny przydomek. Gomora. Wniebowstąpienie. Objawienie. Niektóre dzieci chłostano częściej niż inne. Kryszna zaliczał się do ich grona. Nie wiedział, po co mu Elegia napisana na wiejskim cmentarzu, ale znał trzy pierwsze zwrotki na pamięć.
W szkole nie miał przyjaciół. Był najstarszy w klasie, dlatego że późno zaczął. Niewielka grupka uczniów napuściła na niego całą resztę, kiedy zaraził jedną z koleżanek wszawicą. Wiecznie go prześladowali, doprowadzając drwinami do szału – jak wzmagające się z każdą chwilą brzęczenie w uszach. Rozpowiadali wszystkim wokół, że mieszka w baraku, bo jego dziadek bardziej kochał rum niż swoje dzieci. Że nikt w jego rodzinie nie umie przeliterować własnego imienia. Ani dodawać bez używania palców rąk i nóg. Mówili, że pije wodę z tego samego stawu, do którego załatwiają się kozy. Że w jego jedzeniu gnieżdżą się pająki, a w nocy do nosa wpełzają mu karaluchy. Że cuchnie spermą własnego ojca, którzy bierze matkę na jego oczach, a on sam marzy o tym, by do nich dołączyć. Ciężko mu się tego wszystkiego słuchało, zwłaszcza że niektóre z tych rzeczy były prawdą.
Któregoś wieczora ci sami chłopcy najpierw go skopali, a potem po kolei napluli mu na głowę. Robili tak już wcześniej, ale tym razem postanowił, że dłużej tego nie zniesie. W końcu w żyłach Kryszny płynęła krew jego trzech towarzyszy. W tamtej chwili coś jakby w niego wstąpiło. Obietnica przysięgi krwi. Krwi corbeau. Oczyma wyobraźni widział siebie jako wzgardzonego ptaka. Miarka się przebrała.
Później tego samego wieczora, kiedy chłopcy kąpali się w rzece, Kryszna wraz ze swoimi towarzyszami włożył im do butów psią kupę. Konflikt eskalował. W ruch poszły kamienie. Wywiązała się bójka. Zaczęli się dusić i okładać pięściami po twarzach. Walczyli ze sobą, jakby byli wrogami od zarania dziejów.
Kryszna postanowił wziąć odwet. W tym celu zwerbował swojego kuzyna Taraka. Wysokiego chłopca, który wydawał się jeszcze wyższy przez to, że nosił kucyk na czubku głowy; związane włosy sterczały jak liście ananasa. Tarak był szczupły, ale dieta składająca się głownie z taro i dorsza przydała jego żylastemu ciału sprężystości. Poruszał ramionami w charakterystyczny sposób, jak pies usiłujący strzepnąć z sierści pchły. Kryszna był od niego młodszy o rok, ale Tarak podziwiał go jak starszego brata. Nasypali swoim wrogom soli glauberskiej do wody, żeby im rozsadziło jelita. Do latryny bliźniacy wpuścili skorpiony. Jak można się było spodziewać, jednego z prześladowców dosięgło żądło. Wstrząs anafilaktyczny.
Tarak był gotów wziąć winę na siebie, ale Kryszna chciał, żeby tamci wiedzieli, że to jego sprawka.
– Ten nieszczęsny chłopiec mógł umrzeć – usłyszał tylko od sahiba dyrektora, gdy opowiedział mu o prześladowaniu.
Mimo że ojciec padł na kolana, usiłując przebłagać dyrektora, ten zawiesił Krysznę do końca roku. Jednak widok płaszczącego się mężczyzny wzbudził w nim litość, obiecał więc, że się zastanowi, czy pozwolić chłopcu podejść we wrześniu do egzaminów.
Matka Kryszny, usłyszawszy, co się stało, zrobiła malę z kwiatów iksory, zapaliła knot w glinianej dipie i okadziła trzykrotnie syna, powtarzając przy tym świętą mantrę. Kazała mu założyć pas aranjanam i nosić go przez tydzień, na wypadek gdyby matki poszkodowanych chłopców przekupiły demona, żeby rzucił na Krysznę urok.
Kryszna zjadł kolację przy świetle pochodni, usiłując odegnać komary znad jego ryżu z bhaji. Matka zdmuchnęła płomień po zachodzie słońca i równina pogrążyła się w tak głębokim mroku, że chłopak ledwie mógł dojrzeć swoje ręce. Nisko nad ziemią przeleciało stado czapli. Gdy ucichły ropuchy, świat na zewnątrz przestał istnieć. Nie pozostawało nic innego, jak położyć się spać. Zanim odpłynął, powtórzył jeszcze przed snem:
Nie daj się zwieść marzeniom.
To twoje miejsce na ziemi.
Nie ma innego świata oprócz tego.
Nie ma innego ciała oprócz tego, które wybrali dla ciebie bogowie.
I nie ma innego życia oprócz tego, które jest ci przeznaczone.
Późny lipiec
Muzyka wciąż grała, gdy Dalton Changoor zniknął bez śladu.
Marlee, jego młoda żona, zorientowała się, że go nie ma, dopiero kiedy wiatr zdmuchnął żółty brezent, którym mąż zazwyczaj przykrywał swojego czerwonego chevroleta pick-upa. Pokrowiec, rozpostarty niczym wachlarz, łopotał między dwiema palmami. Na tle przeciętego błyskawicą nieba wyglądał jak podchodzący do lądowania błotniak długoskrzydły. Gabinet, w którym rozbrzmiewały dźwięki Ugly Woman Roaring Liona płynące z nastawionej przez Daltona płyty, był pusty. Podobnie jak zadaszona brama, gdzie zazwyczaj parkował samochód. I choć nagła nieobecność męża zaniepokoiła Marlee, starała się o tym nie myśleć. Przejęła się nie na żarty dopiero, gdy na kuchennym stole znalazła skreślony w pośpiechu list.
Zamknij drzwi na klucz. Mam zapasowy komplet.
Powiedz mojej matce, że ją kocham.
PS. Idź do sadu i odwiąż Brahmę.
Dalton miał trzy owczarki niemieckie: Wisznu, Śiwę i Brahmę. Kupił je od hodowcy z Sangre Grande. Hodowca, żylasty mężczyzna, który sam miał w sobie coś z psa, poradził mu, żeby na początku porządnie je przegłodzić. Będą z tego same korzyści, tłumaczył. Jak są głodne, robią się groźne. Ale Dalton je utuczył. Sprawdzały się jedynie, robiąc hałas, jako syrena alarmowa. Nigdy nie rzuciły się za nikim w pościg, nigdy nie odważyły się nikogo ugryźć. Za to wyglądały, jakby mogły – i tylko to się liczyło. W okolicy roiło się od typów spod ciemnej gwiazdy, złodziei z baraków i osad rozchodzących się promieniście po całej równinie. Zdaniem Daltona niektórzy z nich byli krewnymi i znajomymi pracujących tu niegdyś dozorców.
Za każdym razem, gdy słyszał nocą szczekanie, wyciągał spod łóżka czerwoną puszkę na herbatniki. Trzymał w niej petardy, które kupował na festynach. Za pomocą hubki i krzesiwa podpalał je i wyrzucał przez okno. W powietrzu rozlegała się seria huków przypominających wystrzały z pistoletu. Rzezimieszki czmychały, a psy zaczynały wyć. Mimo że w szufladzie stolika nocnego trzymał naładowany rewolwer Smith & Wesson, w komodzie dwa colty, a za szafą w sypialni karabin winchester, wolał sięgać po petardy. W ten sposób oszczędzał naboje.
Marlee nigdy nie przepadała za owczarkami. Mieszkały tu dłużej niż ona i wyraźnie miały tego świadomość. W dniu, w którym się pojawiła, pięć lat temu, wszystkie trzy leżały pod werandą zwinięte w jeden wielki kłębek i obserwowały, jak Dalton parkuje na zadaszonym podjeździe przy domu. Warczały i szczekały tak długo, aż im poszła piana z nosów. Jeden nawet kłapnął na nią zębami. Od tamtej pory jeszcze się do niej nie przekonały i wiedziała, że tak już zostanie.
Dziwne, ile w życiu może się zmienić w ciągu pięciu lat. Pięciu dni. Pięciu sekund.
Okoliczności, w jakich się poznali, były owiane tajemnicą. Dawne życie Marlee pozostawiła za sobą i była wdzięczna Daltonowi, że nigdy do tego nie wracał. Widocznie mężczyzna z taką nonszalancją traktujący przeszłość małżonki liczył na to, że inni będą mieć podobny stosunek także do jego przeszłych poczynań. Kiedyś jej włosy były jak długa pleciona lina. Skóra jasnobrązowa jak woda stojąca w lesie. Oczy łagodne i błyszczące jak zamglone gwiazdy. Wszelkie niedole wynikające z pochodzenia etnicznego zdawały się jej w ogóle nie dotyczyć, zwłaszcza że sama nie do końca wiedziała, z którymi korzeniami powinna się identyfikować. Miała najwyżej siedemnaście lat, gdy poznała ponad dwadzieścia lat starszego od siebie Daltona.
Jego zdaniem była najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział. Miała w sobie coś klasycznego, a jednocześnie gotyckiego, niczym piękność z obrazów Botticellego. Mroczną anielskość, która aż się prosiła o pieśń pochwalną. Tymczasem on wyglądał tak, jakby ktoś rozbił na jego twarzy butelkę wina. Tyczkowaty, oślizgły mężczyzna. Ostre, nieprzyjemne rysy twarzy. Orli nos. Wiecznie zapchane zatoki. Małe brązowe znamię na oku, jakby doszło do rozszczepienia tęczówki. O zmierzchu jego sylwetkę można było pomylić za strachem na wróble, który właśnie ożył. Dzieci z pewnością naigrawałyby się z wyglądu Daltona, gdyby nie jego pieniądze. Diabelskie pieniądze. Zresztą nietrudno byłoby go sobie wyobrazić jako diabła, tyle że miał zbyt jasną skórę. Jakby pochodził z Kaszmiru. A ludzie zawsze woleli zastanowić się dwa razy, zanim okantowali sahiba.
Marlee zdecydowała, że z odwiązaniem Brahmy zaczeka do rana. Dalton, kiedy schodził ze wzgórza do sadu, gdzie hodował goździkowce jednokwiatowe, zazwyczaj zabierał ze sobą smycz. Teren był ogrodzony, więc psy nie mogły same się tam dostać. Owoce goździkowca były dla nich trujące, dlatego Dalton przywiązywał zwierzęta do drewnianego słupa za każdym razem, gdy szedł z którymś do sadu. Tamtej nocy najwyraźniej zapomniał spuścić Brahmę. Mimo że mąż Marlee był dość ekscentrycznym człowiekiem, swoimi owczarkami opiekował się wyjątkowo gorliwie. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby zaniedbał tak ważny obowiązek. Ale jeśli oczekiwał od niej, że w środku burzy wyjdzie na dwór, żeby odwiązać psa, to chyba rzeczywiście postradał zmysły.
Gdy Dalton przywiózł ją tutaj pierwszy raz, była zaskoczona tym, jak daleko od wioski leży jego posiadłość. Na przestrzeni niemal dwóch i pół kilometra, i to w każdym kierunku, nie znajdowało się nic oprócz drogi, lasu i starej budy, o której krążyły różne plotki. Wyglądało na to, że rząd słupów wysokiego napięcia biegnących wzdłuż pofałdowanego pobocza zasilał tylko ten jeden jedyny dom. Ich dom. Klatkę w krypcie z gęstych chaszczy.
Zanim wzięli ślub, pytała o jego interesy. W odpowiedzi zawsze dostawała prezenty: pościel, sandały, bransoletki, spódnice, róż do policzków. Interesy Daltona były wyłącznie jego sprawą. Nie ufał prawie nikomu. Powiedział jej, że zwolnił cały personel dwa lata przed ich poznaniem. Kucharza, szofera, gosposię i całą resztę. Bo nie można było im ufać. Wynajął trzech mężczyzn do prac w polu i doglądania otaczającego posiadłość terenu, ale mieli całkowity zakaz wchodzenia do domu.
Powiedział jej, że odziedziczył tę ziemię po ojcu. A jego ojciec po swoim ojcu. Z Indii i Anglii sprowadził meble, dzieła sztuki, gobeliny i inne ozdoby. Pola uprawne i wydawane przez nie plony z pewnością generowały zysk – co do tego Marlee nie miała wątpliwości. Ale pieniądze, które przynosił do domu Dalton, sprawiały wrażenie splamionych krwią. Musiał być zaangażowany w działalność przestępczą – innego wytłumaczenia nie znajdowała. Jego sekrety podszyte podstępem, jego dusza skazana na potępienie. Zasady rządzące półświatkiem nieustannie się zmieniają. Taka już jego natura. Każda frakcja ustanawia własny kodeks moralny. Każdy bóg łamie własne zasady. Kołowrotek, w którym prędzej czy później wszystko wraca do punktu wyjścia. Jeśli Dalton zdecydował się zostać szprychą w tym kole, musiał zdawać sobie sprawę, że kiedyś przyjdzie mu zapłacić za grzechy.
Marlee puściła płytę od nowa, zaparzyła sobie cejlońską herbatę i zaczęła przysłuchiwać się odgłosom burzy. Było coś przerażającego, a jednocześnie niesamowitego i ekscytującego w błyskawicach niemal wpełzających do środka przez szybę. Jak gdyby sam Bóg wyciągał do niej rękę. Jakby odpowiadał na zagubioną modlitwę.
Następnego ranka Marlee zeszła na dół przygotować śniadanie. Daltona nie było w kuchni – zwykle siedział już przy stole, z okularami na nosie, i przeglądał gazetę. Pił własnoręcznie parzoną kawę, coraz bardziej się irytując. Wolał importowaną arabicę od miejscowej robusty. Marlee dbała o dom, prała, zamiatała, odkurzała, siekała, gotowała, piekła. Robiła to dla samej siebie. Nigdy nie zapraszali żadnych gości, nie urządzali wieczorków towarzyskich, nie spotykali się z nikim na plotki przy kawie, nie wyprawiali urodzin. Salon, kuchnia, sypialnie i wyłożona boazerią klatka schodowa nosiły w sobie wspomnienia wyłącznie ich dwojga. To właśnie z tego powodu dom miał w sobie coś z ukrytej przed światem świątyni.
Głuche milczenie i bezruch sprawiały, że teraz wydawał się jeszcze bardziej ponury. Wypełniony mistyczną, upiorną ciszą. Przez większość dnia Marlee niczym duch snuła się po swojej nawiedzonej posiadłości. Skoro Daltona nie było w kuchni, to pewnie siedział w budynku gospodarczym, jednoizbowej szopie, z której zrobił sobie coś na kształt osobliwego sanktuarium.
Nimfeum, gdzie nie było nic oprócz wielkiego olejnego obrazu przedstawiającego chińską boginię.
Dalton powiedział żonie jasno i wyraźnie: ona ma prawo wchodzić do szopy tylko wtedy, gdy on też tam przebywa. Jakby już sama jej obecność mogła sprofanować to miejsce. Bogini, podobnie jak psy, zjawiła się tu na długo przed nią. Odziana w lawendową szatę, w koronie feniksa, w otoczeniu czterech jadeitowych dziewic i wielkich ptaków-posłańców.
Marlee powoli przekręciła gałkę i uchyliła drzwi. Drobiny kurzu unosiły się w powietrzu niczym płatki śniegu, w pogrążonym w półmroku wnętrzu, które przypominało grobowiec. Ale i tu nie zastała męża. Bogini i jej dziewice spoglądały na nią surowo, jakby właśnie przerwała jakiś rytuał. Dalton dopiero niedawno zdradził jej imię bogini.
Xi Wang Mu. Królowa Matka Zachodu.
Któregoś dnia wyznał żonie, że dusza jego matki została wchłonięta przez obraz i przemawia do niego z płótna. Podobno jednego razu, ciągnął, Marlee zrobiła na zjawie takie wrażenie, że ta zasugerowała synowi małżeństwo z dziewczyną. Szybko jednak zmieniła zdanie. Dziś matka Daltona widziała w niej obłudnicę i oszustkę. „Ta kobieta najzwyczajniej w świecie nie jest ci oddana, synu”. Przyznał, że w żaden sposób nie potrafi w tej kwestii wpłynąć na matkę. Wszystko to wyjawił zupełnie bez powodu.
Marlee wyszła za Daltona, doskonale zdając sobie sprawę, że ma do czynienia z człowiekiem zaburzonym psychicznie. Jednak przez ostatnie pięć lat jego stan znacznie się pogorszył. Paranoja, demencja, monomania – nie bardzo wiedziała, jak to opisać. W pokojach piętrzyły się stosy gromadzonych przez niego gazet, czasopism, pudeł i wszelkiego rodzaju szpargałów. Na samą wzmiankę o sprzątaniu wpadał w furię. Zresztą cały dom przypominał zlepek przypadkowych przedmiotów – były wśród nich rzeczy importowane, kolonialne, postkolonialne, przedwojenne, ładne, złote, czerwone, błyszczące. Wszystko to razem wyglądało niezbornie i odrażająco, jak on sam.
Kartka z informacją o dodatkowym kluczu nadal leżała na kuchennym stole.
Dopiero wtedy Marlee przypomniała sobie o Brahmie.
Wciąż w bawełnianej koszuli nocnej założyła buty. Brezentowy pokrowiec smętnie zwisał z palmy, rozpięty w żółtym uśmiechu między jej liśćmi. Ziemia była mokra, ale tu, na wzgórzu, nigdy nie groziło im zalanie. Na dole, gdzie mieli sad, płynął strumień, który zasilał leżący opodal staw. Przez lata jego apetyt rósł i rósł, i za każdym razem, gdy padał deszcz, strumień puchł coraz bardziej, wchłaniając otaczającą go ziemię. Goździkowcom to nie służyło, dlatego Dalton hodował je tylko dla własnej przyjemności. Do sadu prowadziły wykute w zboczu, wąskie kamienne schodki.
Marlee zrobiła zaledwie dwa kroki, kiedy jej oczom ukazał się ogrom zniszczeń, jakie poczyniła ulewa. Rzeka wystąpiła z koryta, a ziemię dookoła niej przecinały strugi błota. Dostrzegłszy drewniany słup, Marlee zakryła dłonią usta – przywiązana do niego smycz, cała napięta, wiodła wprost do rwącego potoku. Powoli zeszła po schodach i dopiero gdy dotarła nad sam brzeg, ujrzała na jej końcu psa.
Rozdęty balon mięśni i sierści.
Brahma musiał się ześlizgnąć do rzeki. Rzeki, która próbowała go dosięgnąć, wydając przy tym pomruki jak drapieżne zwierzę.
Marlee się odwróciła. Wisznu i Śiwa stały tuż za nią. Ich pyski nie zdradzały warczenia, ale słyszała odgłos wyraźnie. To nie ja zabiłam waszego brata, chciała im powiedzieć. Wróciła na schody i zagwizdała na owczarki, jednak za nią nie poszły.
W drodze do domu zastanawiała się, co właściwie czuje w związku ze śmiercią psa. Nie było jej smutno. W końcu to nie przez nią zginął. To nie ona zapomniała go odwiązać i nikt nie miał prawa od niej oczekiwać, że stawi czoła nocnej burzy, by naprawić błąd nieodpowiedzialnego pana.
Stanęła pod domem, z którego rozciągał się widok na grządkę z dyniami i drzewa awokado. Wykrzyknęła imię męża. Odpowiedziała jej cisza. Rozglądając się po pustym obejściu, zawołała ponownie. I znów nic. Wróciła więc do kuchni i zaparzyła sobie herbatę. Zwykle piła ją na werandzie, ale tym razem ruszyła z kubkiem do świątyni Daltona. Zostawiła otwarte drzwi, usiadła na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i zaczęła sączyć herbatę, patrząc prosto w oczy Xi Wang Mu. Bogini odpowiedziała jej takim samym spojrzeniem. Oceniającym w milczeniu.
Kiedy Marlee skończyła, wróciła na werandę i wyciągnęła ręce w stronę słońca. Naprzeciwko domu znajdował się ogrodzony płotem teren. Dawniej służył jako wybieg dla koni, ale ostatnio został przerobiony na boisko. Dalton stworzył je z myślą o dzieciach z Bell Village. Jednak Marlee coś tu nie pasowało – jej mąż otwierający podwoje swojej posiadłości dla bandy obcych dzieciaków? Podczas ostatniego festynu, po długim namyśle, wszedł na podium i ogłosił swoją decyzję mieszkańcom wioski. A wszystko to pod pozorem chęci odwdzięczenia się społeczeństwu, co Marlee od razu wydało się podejrzane. Od dnia zakończenia roku szkolnego do chwili rozpoczęcia kolejnego wszystkie dzieci mogły tutaj przychodzić. Dawny wybieg miał im służyć jako teren rekreacyjny.
Dalton zainstalował radio firmy Rediffusion. Potem pojawiły się zabawki. Do wielkiego kufra trafiły miniaturowe domki dla lalek, plastikowe żołnierzyki, magiczne sprężynki i tanie komiksy. Swoim trzem pracownikom kazał pośrodku wybiegu przygotować boisko do krykieta. Kupił wierzbowe kije wypolerowane olejem z siemienia lnianego i skrzynię korkowych piłeczek. Już nie trzeba było szukać liści palmy kokosowej i niedojrzałych owoców pomelo, żeby móc rozegrać mecz.
Dzieci ściągały do rezydencji całymi chmarami; dzikie cienie tańczące w promieniach popołudniowego słońca. Dom jawił się im niczym górskie pasmo, z frontem zwieńczonym trzema stromymi okapami dachu i środkowym szczytem efemerycznie połyskującym słonecznym blaskiem. W prostym układzie okien wyjątek stanowiły dwa zamontowane pod kątem otwory z drewnianymi żaluzjami, które sprawiały, że dom wyglądał, jakby nieustannie zerkał na świat spod półprzymkniętych powiek. Dzieci mogły wchodzić jedynie do pierwszego pokoju po lewej stronie korytarza. Granicę wytyczały schody. Pod żadnym pozorem nie wolno im było zapuszczać się dalej. Tuż za progiem witał je tryptyk. Raj, życie doczesne i wreszcie apokalipsa. Każde z płócien przedstawiało, w najdrobniejszych szczegółach, istoty niesamowite i tajemnicze. Dzieło przypominało otwartą mistyczną księgę, motyla w opuszczonym kościele. Mimo bogatych rzeźbień, półkolistych okienek nad drzwiami i innych kunsztownych zdobień balansujących między stylem dalekowschodnim a art déco, z domu Changoora emanowały swego rodzaju nieuchwytność i melancholia, jak gdyby istniał tylko po to, by przypominać o wspaniałym dziedzictwie kulturowym minionych czasów. Przywodził na myśl dowódcę awangardy – pokonanego w bitwie, lecz wciąż w mundurze przyozdobionym wojskowymi emblematami.
Pokój po lewej stronie był jasny i od razu rzucał się w oczy. Pluszowy dywan w kwieciste wzory usiany poduszkami wypchanymi gęsim pierzem. Niewielki okrągły stolik, a na nim wilczomlecze pospolite stojące pomiędzy dwiema kryształowymi misami. W jednej gujawy, w drugiej karambole. Mahoniowa szafka u szczytu pokoju niczym władca wśród swoich wiernych poddanych. W koronie w postaci radioodbiornika, z którego nieprzerwanie płynęła paplanina Abbotta i Costella.
Na półce pod spodem stos winyli. Królewska kolekcja big-bandów jazzu i calypso. Glenn Miller i Benny Goodman. Łagodny śpiew Very Lynn i Dorothy Lamour. Sekcja dęta u Atilli the Huna, Roaring Liona i Lorda Invadera. Piosenki o biednych, zrozpaczonych i tych, co odeszli. O amerykańskich żołnierzach stacjonujących na północy Trynidadu. I o miejscowych dziewczętach, które się w nich kochały.
Marlee nie miała z pomysłem Daltona nic wspólnego, choć wielu – z czego doskonale zdawała sobie sprawę – uważało, że zrobił to dla niej. Nie urodziła mu dzieci, czym doprowadzała go do szału. Raz porównał ją nawet do „jałowej Atakamy”, jednak jej zdaniem sytuacja przedstawiała się dokładnie odwrotnie – to on nie był w stanie spłodzić potomstwa. Zakomunikował jej, że skoro nie może mieć własnych dzieci, będzie traktował cudze jak swoje. I że jego matka mu powiedziała, że tak właśnie powinien postąpić. Owo przeświadczenie mocno zaniepokoiło Marlee. Bo jeżeli poczucie słuszności podejmowanych przez niego decyzji pochodziło z opętanego obrazu, to w takim razie nie mogło być mowy o żadnej słuszności. Żadnej. Swego czasu zastanawiała się, czy przypadkiem to nie obraz kazał mu zwolnić wszystkich pracowników. Teraz miała pewność. Chociaż z drugiej strony – czy Dalton kiedykolwiek udowodnił swoim zachowaniem, że jest przy zdrowych zmysłach?
Szybko zauważyła pewien dziwny nawyk, jaki wyrobił sobie w obecności dzieci. Przychodził do pokoju zabaw w środku audycji radiowej, w uwalanych butach, zostawiając za sobą trawę i błoto na ułożonych w jodełkę kaflach. I zaczynał wypytywać dzieci o ich imiona, imiona ich rodziców, daty urodzin. Z twarzą nieprzyjemnie blisko ich twarzy, z zębami wyszczerzonymi w uśmiechu, ze wzrokiem wbitym nieruchomo w ich oczy. Jak gdyby usiłował dojrzeć w nich duszę.
Jak gdyby czekał na jakiś znak.
Króregoś razu powiedział Marlee, że kiedy spojrzał jednemu chłopcu głęboko w oczy, zobaczył diabła. Tym razem nie sięgnął ani po hubkę i krzesiwo, ani po petardę. Otworzył szufladę szafki nocnej i wyjął swojego smith & wessona. Wyszedł na zewnątrz, wycelował rewolwer w niebo i strzelił dwa razy, krzycząc: „Wracajcie do Hadesu!”. Przerażone i zdezorientowane dzieci ze łzami w oczach rozpierzchły się i uciekły do wioski. „Bramy piekieł się roztwarły!”, grzmiał Dalton, gdy broń wciąż jeszcze dymiła.
Ów osobliwy atak psychozy ostatecznie przypisano stresowi. Wielu użyło tego właśnie słowa, by opisać to, co się stało. Kilka osób twierdziło, że Dalton strzelił, bo jakiś przeklęty dzieciak z baraków coś ukradł – i bardzo dobrze! Dasz palec, a ugryzą rękę! Ale co do jednego wszyscy byli zgodni: w żyłach Changoorów płynie inna krew. Błękitna krew. Różnią się od całej reszty pod każdym względem. Ludzie z Bell od początku podchodzili do bogactwa Daltona z dużą dozą podejrzliwości, choć wszystko sprowadzało się do wyssanych z palca plotek. Teoriom nie było końca. Pieniądze ochrzczone czystym złem. Ale jakim konkretnie – złem baronów narkotykowych ze stoczni, przemytników zza Zatoki, ducha bacoo z rzeki Burro-Burro w Gujanie – tego nikt nie potrafił powiedzieć. Jednak ludzie woleli w to nie wnikać; jego interesy były wyłącznie jego sprawą. Tak przynajmniej twierdzili jeszcze dwa tygodnie temu.
Ale kiedy w grę wchodzą dzieci, ludzie od razu zmieniają śpiewkę. Teraz mieszkańcy wioski nagle zaczęli mieć obiekcje. Wszyscy bez wyjątku, jak jeden mąż. Zachowanie Daltona spotkało się z potępieniem każdej grupy religijnej. Chrześcijanie porównywali go do Judasza Iskarioty, który kradnie ze skarbonki, apostaty, który wyrzekł się wiary na długo, zanim zdradził Jezusa. Hinduistom przywodził na myśl księcia Ayodhyi, który zastrzelił Shravanę Kumarę, ubogiego chłopca, mylnie wziąwszy go za zwierzę. Shravana przed śmiercią wybaczył księciu. Wiernym powiedziano: ludzie pokroju Daltona Changoora w głębi serca uważają, że każdy, kto nie dorównuje im statusem, jest zwierzęciem. Dalton to nie żaden książę. To zwykły człowiek. I zapytano ich: a czywy wybaczylibyście człowiekowi, który pomyliłby wasze dziecko ze zwierzęciem?
Po tygodniu nikt już nie życzył sobie, żeby jego dzieci miały cokolwiek wspólnego z Changoorami. Nadal kłaniano się Daltonowi. I wciąż chciano, żeby wręczał nagrody podczas festynu pod słupem majowym. Ale jego reputacja na zawsze została zszargana. Marlee wstydziła się, że jest żoną szaleńca – że jego niezrównoważenie psychiczne ujrzało światło dzienne. W tygodniu poprzedzającym jego zniknięcie Dalton chodził nocami na długie spacery do lasu, gdzie tracił kontakt z rzeczywistością, wpatrując się w czarne niebo. Koło północy nieraz zdarzało mu się podejść do bramy frontowej i wyjrzeć na drogę, jakby spodziewał się jakichś gości.
Od tamtego dnia jego pogłębiająca się nieobliczalność coraz bardziej niepokoiła Marlee. Przestał sypiać w łóżku – zamiast tego kładł się na podłodze i jęczał przez sen, dręczony zaludniającymi jego głowę widziadłami. W nocy nie rozstawał się ze swoim sztyletem. I to nie z jakimś tam zwykłym sztyletem, ale sztyletem honorowym SS – w błyszczącej czarnej pochwie, z cytatem po niemiecku wygrawerowanym na ostrzu. Dalton należał do tej kategorii ludzi, którzy są w stanie zdobyć coś takiego. Zazwyczaj trzymał go w szklanej gablocie, ale teraz spał z nim pod poduszką. Twierdził, że w ostrze została tchnięta czarna magia Trzeciej Rzeszy. Wraz ze zniknięciem Daltona zniknął również sztylet. Gdziekolwiek był teraz mąż Marlee, na pewno miał go przy sobie.
Podsłuchała jego ostatnią rozmowę z obrazem: szlochając, skarżył się matce, że mieszkańcy wsi nadal traktują go z pogardą. Że idzie po niego diabeł. I że być może jest już za późno. Że nie będzie w stanie kupić dla niej w Bell „wnuka o kwiecistych oczach”. Dziecka, które zostanie prawdziwym dziedzicem majątku Changoorów.
O ósmej rano zjawili się trzej robotnicy: Baig, Robinson i Hans. Baig był zatrudniony na pół etatu. Pracował przy kotłach w cukrowni i miał zakontraktowane jedynie trzy dni w tygodniu na farmie Changoora. Rzadkie włosy chował pod kaszkietem. Zajmował się uprawami, wyrywaniem chwastów, przycinaniem gałęzi, odgrzybianiem i likwidacją muszek owocówek. Hałaśliwy mężczyzna mówiący zawsze co mu ślina na język przyniesie.
Robinson obrabiał ziemię, nawadniał grunty, okrywał rośliny ściółką. Był emerytowanym operatorem maszyn i lubił kojącą atmosferę farmy. Miał własnego pick-upa i jeździł nim załatwiać różne sprawy. Sadzonki, nawozy, gwoździe, sklejka, suche towary, pasmanteria; wiedział doskonale, gdzie to wszystko zdobyć. Kapelusz z szerokim rondem przysłaniał mu oczy i gniótł falowane włosy w kolorze popiołu. Robinson był wysoki, a ostre rysy nadawały mu wygląd bezpańskiego kota. Mówił barytonem potężnym jak drzewo deszczowe. Zawsze nosił rękawy podwinięte do łokci, obnażające prężne muskuły. Baig często komentował jego schludny ubiór i dodawał, że więcej czarnoskórych powinno czerpać dumę ze swojego wyglądu. Tak jak on. Robinson nie lubił tego typu uwag.
Hans najbardziej odznaczał się na tle całej trójki. Marlee nieraz wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana. Był dobrze zbudowany, silny i miał w sobie coś szorstkiego. Fascynował ją. Szkoda, że całe życie spędził w barakach, lecz mimo to nie roztaczał wokół siebie aury brudu i plugastwa – jak inni wiodący podobną egzystencję. Nie miała w swoim otoczeniu ani jednej osoby, którą mogłaby nazwać przyjacielem, ale w Hansie wyczuła swego rodzaju pokrewieństwo dusz. Coś, co wykraczało poza ramy stylu życia i tradycji.
Powiedziała pracownikom, że Dalton musiał pilnie wyjechać w interesach. Wcale nie skłamała, w końcu zostawił jej wiadomość. Po prostu łatwiej było jej przedstawić to w ten sposób, niż wspomnieć o liście. Mimo że pracowali dla Daltona, nie chciała, żeby za dużo myśleli o swoim szefie. Mówienie im czegokolwiek, zanim sama nie pozna całej prawdy, wydało się jej niezbyt mądrym posunięciem. Marlee zastanawiała się też, czy nie lepiej będzie, jeśli sami odkryją, co się stało z Brahmą, jednak ostatecznie postanowiła inaczej. Najpierw poleciła Hansowi, żeby poszedł pod palmy i zdjął brezent. A potem powiedziała Baigowi i Robinsonowi o psie. Gdy prowadziła ich do sadu, w wilgotnym powietrzu było już czuć niesioną wiatrem woń rozkładu.
– Cholerna szkoda – powiedział Baig, biorąc się pod boki. – Dobrze godom, bracie? Cholerna szkoda.
– Który to? – zapytał Robinson, podchodząc do smyczy.
– Ta, jakbyś, kurde, wiedział, który jest który – roześmiał się Baig.
– Wygląda mi na Brahmę.
– A po czym żeś poznał? – dopytywał Baig, wyraźnie zaciekawiony.
– Tylko Brahma ma czarne futro na szyi.
Baig skinął głową.
– A tak wogle, to co tu sie, u licha, stało? Szef zapomniał odwiązać psa? Musi, że tak, skoro biedaczysko tak skończył.
Robinsonowi żyły wyszły na wierzch, kiedy wyciągał truchło.
– To był wypadek. – Tylko na tyle zdobyła się Marlee, zapatrzona w smycz.
– Cholernie nieszczęśliwy wypadek. Grzech prawie.
Spojrzała na Baiga.
– Byłabym wdzięczna, gdyby to na razie zostało między nami. Pan Changoor jeszcze o niczym nie wie i chciałabym sama przekazać mu te wieści.
– Ta jest, psze pani – odpowiedział, po czym zwrócił się do kolegi. – Słyszałeś, Robinson? Gęba na kłódkę.
Marlee uniosła podbródek.
– Pomóż mu, Baig.
Ten nonszalancko krzyknął do Robinsona:
– Pomóc ci, bracie?
– Nie, Baig. – Robinson szarpnął ponownie i niczym podnoszący kotwicę marynarz zdołał wreszcie wyciągnąć ciało psa na brzeg.
Stężenie pośmiertne musiało nastąpić dość dawno. Szeroko rozwarta szczęka, język zwisający bezwładnie po jednej stronie. Odór bijący od zwłok był teraz nie do zniesienia. Mętna woda wniknęła w gnijące mięso. Pysk zwiotczał do tego stopnia, że stracił jakąkolwiek symetrię.
Cała trójka zatkała nosy.
– Mam go zakopać, pani Changoor? – spytał Robinson.
– Tak – odparła, wskazując na miejsce oddalone od goździkowców. – Złoty z ciebie człowiek.
Robinson się zawahał.
– Trochę za blisko wody. Może lepiej zakopać go wyżej?
– Zrób tak, żeby było dobrze. – Fetor, przez który oczy Marlee powoli zaczynały łzawić, całkiem ją obezwładnił. Nie była w stanie dłużej patrzeć na psa.
– Przodem pójdę, łopatę weznę – zaproponował Baig, by jak najszybciej uciec od smrodu.
– I worek jeszcze. Tylko duży – zawołał za nim Robinson. A kiedy Baig ruszył w górę, zwrócił się do Marlee: – Chce pani powiedzieć kilka słów, pani Changoor?
Zmrużyła oczy.
– Ale niby co?
– A bo ja wiem? Modlitwę może? – Zamilkł na moment, spoglądając na zdeformowany pysk psa. – To by pasowało.
Marlee, zupełnie zbita z tropu, pokręciła głową.
Dopiero po chwili krępującej ciszy Robinson poczuł, że musi zapytać:
– To może ja powiem, psze pani?
Zamrugała oczami.
– Ależ oczywiście.
Robinson pochylił głowę.
– Wszystko stworzenie wielkie i małe. Wszystko stworzenie jasne i piękne. Wszystko stworzenie mądre i wspaniałe. Jezu, składamy ci za nie te pieśń w podzięce. Spoczywaj w pokoju.
– Spoczywaj w pokoju – powtórzyła Marlee.
Baig wrócił z łopatą i workiem, do którego pomógł Robinsonowi załadować psie zwłoki. Gdy ten zaczął kopać dół, Marlee spytała:
– Nie będziesz mieć nic przeciwko, jeśli cię zostawię? Ten zapach, nie mogę…
– Zajmę sie tym, psze pani.
Mniej więcej w połowie schodów zorientowała się, że idzie za nią Baig. Odwróciła się i powiedziała:
– Zostań z nim na dole. Na wypadek gdyby potrzebował pomocy.
Baig wykrzywił usta.
– Ta jest.
W tym czasie Hans uporał się z plandeką. Przytoczył nieużywaną oponę i położył ją na brezencie, żeby znów nie odfrunął. Wytarł ręce o spodnie i podszedł do Marlee.
– Baig powiedział mi o psie.
Potarła czoło.
– Mam nadzieję, że ten idiota nie zacznie paplać na prawo i lewo. – Zacisnęła dłonie. – Czy mógłbyś to zachować dla siebie, Hans? Przynajmniej do czasu, kiedy będę miała okazję sama powiedzieć o tym panu Changoorowi. Ostatnio jest bardzo zestresowany, a poza tym wiesz dobrze, jak ważne są dla niego te psy.
Hans pokiwał głową.
– Rozumiem, pani Changoor. – Musiał się pilnować, by jego wzrok nie zabłądził w rejony odsłoniętych wypukłości dekoltu. – A pani? Ma pani jakieś stresy? Znaczy oprócz tego, co dziś rano było. Jak Baig o tym mówił, to jak zły sen brzmiało. Takich widoków to żadna dama oglądać nie powinna.
– Tylko ty pytasz mnie o takie rzeczy. – Uśmiechnęła się, przygryzając dolną wargę, po czym figlarnie szturchnęła go w ramię. – Ale nawet zły sen kiedyś się kończy.
– Dobry też – odparł z błyskiem w oku.
– No, niestety. – Stanęła bliżej niego. Był tak wysoki, że mogłaby oprzeć podbródek na jego obojczyku. – Szczerze mówiąc, pewnie będę mieć popsuty humor przez cały dzień. Chyba wrócę do domu i się zdrzemnę.
Hans spojrzał w niebo.
– Sie pani o psy nie martwi. Zajmiemy sie tymi dwoma, co zostały.
– Prawdziwy z ciebie dar niebios. – Nie mogła oderwać wzroku od kropel potu na jego skórze.
– Mamy pana Changoora wypatrywać?
Skinęła głową kilka razy.
– Tak, tak. Nie powiedział, czy wróci w ciągu dnia, czy dopiero wieczorem.
– Zajęty z niego człowiek.
– Można tak powiedzieć – odparła z wymuszonym uśmiechem.
Zapadła noc. Nad ziemią skrzył się sierp księżyca. Dalton wciąż nie wracał. Marlee wspominała jego ostatnią rozmowę z obrazem – co miał na myśli, mówiąc, że diabeł już tu jest? Jaki diabeł? Rywal z półświatka? Dawny wróg? Duch minionych świąt Bożego Narodzenia? Chodziła nerwowo po kuchni, z każdą chwilą czując coraz większą lekkość. Spojrzała na zegar. Od chwili zniknięcia Daltona upłynął cały dzień i wciąż nie było od niego żadnych wieści. W jej głowie myśli zaczęły gorączkowo wirować.
Gdzie on się, u licha, podział? Dlaczego opuścił dom w takim pośpiechu? Czy poszedł do innej kobiety? Nie pierwszy raz się nad tym zastanawiała, ale zawsze dochodziła do wniosku, że jest to wysoce nieprawdopodobne. Bo kiedy myślała o Daltonie i kobietach, coś jej się nie zgadzało. Mówił o alkoholu, o nielegalnym tytoniu, mięsie z egzotycznych zwierząt i innych rozkoszach ziemskich, ale nigdy nie opowiadał o swoich dawnych kochankach. Podejrzewała, że kiedy się poznali, był prawiczkiem, mimo że dobijał czterdziestki. Miał nawyk kompulsywnego skubania skóry, przez co jego ramiona i klatkę piersiową wiecznie pokrywały strupy. Z tego powodu w trakcie stosunku nigdy nie zdejmował koszuli. Może gdyby porozmawiał z nią o swoim natręctwie, miałaby jakiś kontekst. Ale tak, bez żadnych wyjaśnień, mogła postrzegać jego zachowanie wyłącznie w kategoriach groteski.
Jednak w tej chwili najważniejsze pytanie brzmiało: czy Dalton Changoor w ogóle jeszcze żyje?
Ta myśl napawała Marlee lękiem. Tyle że nie ze względu na niego, ale na nią. Jeśli coś go zabrało, prędzej czy później wyciągnie rękę także i po nią. Wobec cieni wszyscy są równi.
Jednak gdzieś na dnie tego lęku powoli zaczynała skrzyć się nadzieja podobna do księżyca skrzącego się na czarnym niebie. Czy to możliwe, że właśnie się od niego uwolniła? Dawno temu próbowała obdarzyć go miłością, ale ostatecznie pokochała jedynie jego majątek, licząc, że kiedyś to wszystko będzie należeć również do niej. Ta perspektywa przyprawiała ją o dreszcze i zawroty głowy. A co, jeśli wcale nie umarł? Jeśli leżał gdzieś i się wykrwawiał, czekając na ratunek? Marlee zastanawiała się, jak może zostać zinterpretowane działanie żony, która nie zgłosi na policję zaginięcia męża. W końcu zostawił list. A więc będzie musiała to zgłosić, tylko jeszcze nie teraz. Ale co potem? Powrót do życia pod dyktando obrazu? Jeżeli rzeczywiście Dalton wpadł w tarapaty, to wiedziałby, jak się z nich wydostać. A może wcale nie? Przecież nikt nie ma pojęcia, co go czeka. Odpowiedź na to pytanie zna tylko Bóg. I chyba najlepsze, co można w tej sytuacji zrobić, to poczekać, aż Bóg zechce tej odpowiedzi udzielić.
Położyła się do łóżka i przykryła stopy kocem.
Zbudziło ją ujadanie psów.
Sięgnęła po czerwoną puszkę na herbatniki, hubkę i krzesiwo, położyła je na szafce nocnej. Odsłoniła zasłony i wyjrzała na zewnątrz. Świat skąpany w fantazmatycznym świetle księżyca. W oddali osobliwy, nienaturalny kształt wystający spomiędzy gałęzi starego mangowca. W pierwszej chwili wydało jej się, że to sowa. Jednak rozmiarem to coś znacznie przewyższało sowę.
Niezależnie od tego, co to było, teraz zaczęło sunąć w górę.
Marlee poczuła, że pączkuje w niej dziwne uczucie. Brzęczenie wewnątrz ciała, jakby w jej kościach trelowały tysiące cykad. Wykonując nieśpieszne, przemyślane ruchy przywodzące na myśl pełznącego pająka, kształt piął się coraz wyżej. Aż dotarł na czubek drzewa. Nie mogła dojrzeć, co to takiego – wszystko spowijał gęsty mrok – ale widziała, jak balansuje na najwyższej gałęzi niczym anioł zawieszony na czubku choinki. Psy wciąż wyły, ukryte w cieniu konarów.
Odpaliła petardę i wyrzuciła ją przez okno. Na odgłos gwałtownego wybuchu psy zaczęły biegać. Nietoperze poderwały się do lotu. Ale dziwny kształt ani drgnął. Smith & wesson leżał w szufladzie szafki nocnej, zawczasu naładowany, na wypadek gdyby miał posłużyć jako ostatnia deska ratunku. Bo kiedy sięgasz po ostatnią deskę ratunku, zazwyczaj tak bardzo drżysz ze strachu, że nie jesteś w stanie utrzymać w dłoni naboju. Marlee upewniła się, że jest odbezpieczony, zanim włożyła go pod poduszkę, ale potrzebowała jeszcze jakiejś innej broni. Takiej, którą mogłaby się zamachnąć. Poszła do kuchni i pod zlewem znalazła pustą butelkę po winie. Wystarczyłby jeden porządny cios, żeby grubym szklanym dnem roztrzaskać czaszkę, choćby i kulturysty.
Kiedy wróciła do okna, po dziwnym kształcie nie było już śladu.
Może i zatliła się w niej iskra nadziei, ale teraz całkowicie przygasła, przesłonięta dojmującym poczuciem melancholii podobnym do całunu ciemności pochłaniającego Góry Północne. I ta ciemność zbliżała się do niej, do jej domu, do jej sypialni. Jeśli Dalton nie żył, to kto go zabił? I dlaczego to zrobił – o ile to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie? Dla pieniędzy? Dalton trzymał sporo gotówki w zamkniętej na kłódkę metalowej skrzynce. Jeszcze więcej zgromadził w Western Union i Barclays. A może z zemsty? Zemsta to coś, co się dostaje w spadku, a ona była dziedziczką całej tej schedy.
Co pół godziny, aż do świtu, wstawała, by wyjrzeć przez okno. Za każdym razem nic. Zaczęła się zastanawiać, czy naprawdę coś wtedy zobaczyła. A może miała urojenia? W świetle dnia niczego tam nie dostrzegała. Zaparzyła sobie herbatę i wyszła na werandę.
Wisznu podbiegł do niej truchtem. Mniej więcej w połowie trawnika zauważyła leżącego na boku Śiwę. Chcąc zwrócić uwagę psa, zagwizdała na niego nerwowo.
Nie zareagował.
Pstryknęła palcami i zawołała go po imieniu. Znowu nic.
W momencie gdy doświadczamy zapowiedzi nadciągającego koszmaru, pojawia się zazwyczaj taka chwila, kiedy jednocześnie akceptujemy go i odrzucamy. Kiedy dwa światy stapiają się w jeden. W obszar cienia, gdzie światło płynnie przechodzi w ciemność, gdzie czas zwalnia i nadzieja zaczyna topnieć. Zasklepiająca się szczelina w głębokiej otchłani nieuchronnego pesymizmu. Gdzie od dawna chorujące dziecko, wycieńczone kaszlem i rzężeniem, zapada w głęboki sen – a może coś więcej niż sen. Potem następuje długa cisza.
I właśnie ta cisza przyszła po Marlee, a wraz z ciszą zapowiedź nadchodzącego mroku.
Postawiła kubek na białym ratanowym stole, usiadła wyprostowana i zamyśliła się na pół minuty. Wiedziała, że pstryknięcie palcami po raz kolejny nic nie da, zmusiła się zatem, by wstać i podejść do leżącego na ziemi psa w asyście jego brata, który podreptał tuż za nią. Jeszcze zanim zobaczyła pysk Śiwy, uderzył ją znajomy odór rozkładu.
Pies wydalił z siebie całą wodnistą zawartość jelit. Futro na zadzie i ogonie było nią wszędzie pozlepiane. Trawę znaczył przerywany ślad, który musiał po sobie zostawić.
Ktoś go otruł.
Marlee pobiegła do domu i zamknęła drzwi na klucz, dopiero po chwili przypomniawszy sobie, że niebawem zjawią się pracownicy. Z okna sypialni obserwowała cały teren. Na szczęście już po kilku minutach pod bramą zatrzymał się pick-up. Robinson i Hans. Kiedy do nich podeszła, dostrzegła w ich spojrzeniach głębokie zmęczenie. Zaprowadziła mężczyzn do martwego psa.
Hans ukląkł przy zwierzęciu i zaczął mu się przyglądać.
– Co sie stało?
Marlee stała w pewnej odległości ze względu na fetor.
– Wstałam rano i tak go znalazłam.
Pogłaskał go po uszach, jakby to był jego własny pies. Zapadła cisza. W końcu Marlee ją przerwała.
– Myślę, że ktoś go…
– Chryste Panie, gdzie ja żem głowę miał! – wymamrotał nagle Robinson.
Marlee umilkła, by po chwili spytać:
– Co masz na myśli?
– Jak żem Brahmę zakopywał, to nie gwizdłem na te cholerne psy. Na dole je zostawiłem. A one nieprzyzwyczajone do łażenia po sadzie.
Hans w osłupieniu zakrył usta.
Marlee zmrużyła oczy, czując, że to dla niej zbyt wiele.
– O czym ty mówisz, Robinsonie?
– Przepraszam najmocniej, psze pani. Mówię, że trza było tam oporządzić, zanim poszłem. No a tak to sie wzieło i narobiło.
Hans wstał z ziemi.
– On chce powiedzieć, że pies sie musiał owoców najeść.
Robinson spojrzał na Wisznu, po czym powiedział zmartwionym tonem:
– No, ciekawe, czy ten drugi gamoń na tyle durny był, żeby zrobić to samo. Boże, miej litość!
Marlee zamrugała.
– To przez owoce goździkowca?
– Psy od nich zdychają – wyjaśnił Robinson. – Jeden czy dwa to nie zaszkodzą, ale jak sie więcej zje, to poważna sprawa sie z tego robi. Psu kiszki od nich eksplodowały. To na nie działa jak senes na ludzi, tylko gorzej. Znacznie gorzej. Znałem takiego jednego z kościoła. Wypił herbatę z całej puszki senesu i padł trupem. Normalnie runął na ziemię! – Robinson podniósł się z kolan. – Pani Changoor, pani pozwoli, że coś powiem. Musi pani na siebie uważać. Pech to jedno. Ale wygląda, że ktoś rzucił na panią maljeaux. Trza wielebnego Kissona o błogosławieństwo prosić.
– Nikt tu nie winien – stwierdził Hans, drapiąc się po głowie. – Prawda?
Jakby starał się przekonać samego siebie.
Marlee zacisnęła usta, nie do końca wierząc zapewnieniom, że to kolejna przypadkowa śmierć. Złudna nadzieja w gwałtownie gęstniejącym mroku. Nie chciała się oszukiwać. W przeciwnym razie byłaby jak ten pies, który zasrał się na śmierć.
– To tego też chyba bede musiał zakopać – westchnął zrezygnowany Robinson.
– Przepraszam. Wiem, że jest wcześnie…
– I jemu tak samo sie kilka słów należy – dodał surowo. – Powie coś pani?
Smród właśnie dotarł do Marlee. Tym razem był jeszcze gorszy.
– Wybaczcie, ale ten zapach…
– Trza pani stąd jak najszybciej iść – wtrącił Hans. – Nie ma co patrzeć na takie widoki.
Ale Robinson nie dawał za wygraną.
– Jeśli stworzenie, co z tobą żyje, nagle odchodzi z tej ziemi, to tak jakby umarł kawałek ciebie. Tak mnie sie to widzi. Więc chyba wypadałoby chwilę poświęcić, nawet dla tak głupiego stworzenia. I coś powiedzieć.
Marlee wstrzymała oddech.
– Masz rację, Robinsonie. Poświęcę chwilę, ale nie teraz.
Pod koniec tygodnia wciąż nie było wieści od Daltona. Jego nieobecność martwiła pracowników, ponieważ w piątki dostawali tygodniową wypłatę. Dalton miał rozpisany harmonogram prac i na podstawie liczby i rodzaju wykonywanych zadań wypłacał im pieniądze. Marlee nie prowadziła podobnego rejestru. Poczuła się zakłopotana, niemal zdradzona, kiedy Baig poruszył ten temat. Dlaczego wcześniej jej nie powiedzieli? Dlatego, że to nie był ich obowiązek, tłumaczyła sobie. Tym zajmował się jej mąż. Przez ułamek sekundy pomyślała, że może powinna wyznać im prawdę o jego zniknięciu i o tym, że zostawił tylko tajemniczy liścik. Jednak kłamstwo przyszło do niej dokładnie w tym samym momencie.
Dalton wyjechał do Gorgetown, oznajmiła. Szukać inwestorów w Gujanie. Jakich konkretnie? Nie była pewna. Po prostu powtarzałajego słowa. Zawsze wolała to podkreślić.Jego słowa. Zamierzał wrócić rano, ale coś go zatrzymało. Nie potrafiła wymyślić co, więc na tej informacji poprzestała. Nie wiedziała, ile Dalton płacił każdemu z nich, i choć wstydziła się zapytać, nie miała innego wyjścia. Wierzyła, że Robinson i Hans powiedzieli jej prawdę. Natomiast kwota, jaką podał Baig, znacznie przewyższała zarobki ich obu razem wzięte. Mimo to zapłaciła mu. Jego zaskoczenie okraszone ironicznym uśmieszkiem zdradziło oszustwo.
Wkładając pieniądze do kieszeni, zapytał:
– Szef statkiem popłynął czy samolotem poleciał?
– Do Gujany? – zamilkła na moment. – Samolotem. Pan Changoor wie, jak załatwić lot czarterowy.
– To we wtorek wyjechał, mówi pani?
– We wtorek wieczorem – odparła pośpiesznie, po czym skierowała rozmowę na inne tory. – Chciałam mu wysłać telegram o Brahmie, ale w ostatniej chwili zmieniłam zdanie. Stwierdziłam, że lepiej będzie, jak się dowie po powrocie. Po co ma się zamartwiać czymś takim na wyjeździe. Już i tak wystarczająco dużo ma na głowie.
– A myśli pani, że kiedy wróci?
– Za tydzień. Może dwa? – odpowiedziała takim tonem, jakby zadawała pytanie.
– Pani lepiej na siebie uważa. – Baig pokiwał głową, po czym ruszył do bramy, gdzie czekali jego dwaj kompani.
Nad ich głowami przeleciało stado ptaków. Poczuli podmuch zimnego powietrza.
– Jerzyki – powiedział Robinson z twarzą zwróconą ku górze. – Jak tak latają, wiadomo, że bedzie lać. – Odwrócił się do Hansa. – A jak tam twoja chałupa? Trzyma sie jako tako?
Hans skinął głową.
– Muszę zreperować to i owo. Do tego nowego sklepu idę, po parę drobiazgów.
– Do Sallouma? – spytał Robinson.
– Słuchaj, Hans – wtrącił Baig. – Jak tam bedziesz, to weź powiedz tym w banku, coby mi te cholerną pożyczkę dali. Traktują mnie, jakbym w baraku mieszkał.
– Nie zwracaj uwagi na tego durnia, Hans – rzucił Robinson, wsiadając do swojego pick-upa. – Wskakuj. Do sklepu cie podwiozę.
– No co ty, Robbie? Ta droga, co Hans przy niej mieszka, jest jak roti – drwił Baig. – Ty na tych wybojach podwozie se urwiesz.
Hans pokręcił głową i spojrzał w niebo.
– Z dzieciakiem moim idę.
– Na pewno? – Robinson przekręcił kluczyk w stacyjce. Rozległ się warkot silnika.
– Sie o nas nie martw. Dwadzieścia minut na piechtę i jesteśmy na miejscu.
– I dwie godziny wpław – zażartował Baig.
Hans się roześmiał.
– Chłopak sie musi kiedyś nauczyć pływać.
Baig spojrzał na dom.
– A myślicie, że pani pływać umie?
– Ty se lepiej panią wybij z głowy – powiedział Robinson, przekrzykując pomruki silnika.
Baig wybuchnął śmiechem.
– Hans, a może ty żeś jej pokazywał, jak sie pływa, co?
Tym razem Hans nawet się nie uśmiechnął.
– O co ci chodzi?
– Nie udawaj, że byś se nie popatrzał na naszą panią w dwuczęściowym kostiumie. Ja to bym dał dobry piniądz za taki pokaz, mówię wam. – Zagwizdał.
– Ty i ta twoja niewyparzona gęba, Baig. Jeszcze ci sie kiedyś za nią dostanie – stwierdził Hans, kręcąc głową.
– Chyba tylko od Robbiego. Bo Robbie to nigdy żadnej innej kobity nie pożądoł…
– Dobrego weekendu, Baig! – uciął Robinson. – Uważaj na siebie, Hans. – Wcisnął gaz.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I