Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasy wczesnośredniowieczne. Okres panowania Piastów. Tereny Polski i Norwegii.
Gniewko i Sława niepotrafią bez siebie żyć. Nagle jednak zostają rozdzieleni, a coś, co nigdy nie miało mieć miejsca, zmienia wszystko o sto osiemdziesiąt stopni. Życie w świecie, w którym handel ludźmi jest na porządku dziennym, zasady moralne nie istnieją, a chrześcijaństwo siłą zbiera wokół siebie nowych wyznawców, nie jest proste dla tej dwójki.
Czy ich psychika jest na tyle silna, by poradzili sobie w całkowicie odmiennych warunkach od tych, w których się wychowali, i by nie poczyniło to szkód w ich młodych umysłach?Czy są w stanie bez siebie przetrwać? Czy na ich drodze może pojawić się jeszcze miłość lub przyjaźń? A może już nie ma dla nich nadziei i ten okropny świat ich pochłonie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 228
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tej autorki w Wydawnictwie WasPos
CYKL NA GRANICY
Na granicy sumienia
Na granicy rozsądku
POZOSTAŁE POZYCJE
American (nie taki) dream
Związani bólem
Spotkam cię w przeszłości
Gdy ucichną dęby
Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka
Copyright © by Aleksandra Palasek, 2025Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2025All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Magdalena Czmochowska
Projekt okładki: Adam Buzek
Zdjęcie na okładce: AI
Ilustracje wewnątrz książki: pngtree
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
ISBN 978-83-8290-830-5
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
*
PODZIĘKOWANIA
Dla tych, którzy nie boją się próbować.
Stali naprzeciw siebie, lecz ich miarowe oddechy zlewały się, zupełnie jakby były jednością. Piorunujące spojrzenia zdawały się przenikać wzajemnie, a ogromna siła emanująca dookoła nich mogłaby zniszczyć wszystko, co kiedykolwiek powstało. Iskry płynące wprost z ich ciał niemal łączyły się w połowie drogi.
Jeden z nich, o siwych włosach i zaroście sięgającym kolan, spoglądał na wszystko swym jedynym okiem; drugi oczodół był pusty. Głowę okrytą miał kapturem, który niemal zasłaniał mu twarz. Na jego ramieniu siedział wielki kruk, który zdawał się spoglądać wszędzie tam, gdzie jedyne oko starca nie sięgało.
Drugi zaś z lekkim uśmiechem na twarzy gładził ostro zakończony dziób orła trzymanego na wyciągniętym przedramieniu. Zarówno w jego długich do piersi włosach, jak i w zaroście dało się dojrzeć drobne liście i gałęzie prosto z drzew. Na pierwszy rzut oka można by uznać go za młodszego, choć prawdą było, że obaj wykraczali poza ramy czasowe dotyczące zwykłych śmiertelników. Przyznać należało jednak, że jego ciało nie nosiło tylu oznak czasu.
Wyglądali niemal tak samo, ale w rzeczywistości jedyne, co mieli ze sobą wspólnego, to siła i potęga. Różnili się orężem dzierżonym w dłoniach. Bronią, którą już za moment mieli zadać sobie cios. Ostateczny cios. Jednooki trzymał najostrzejszą z włóczni, taką, która nigdy nie pudłowała. Jego oponent zaś – topór, który przeciąć mógł wszystko, co we wszechświecie istniało. Już po chwili broń opadła…
1
Szczęśliw ten, kto sam sobie zdobędzieMądrość i sławę za życia;Bo złą radę człek otrzymał częstoZ piersi drugiego.
Hávamál
Tarcza wznosiła się coraz wyżej, by po chwili w pełni ukazać im swoje oblicze.
Z zachwytem obserwowała spokojną, niemal gładką taflę, łapiąc przez nozdrza nieco słonego powietrza, które sprawiało, że z jej ust nie schodził uśmiech. Była z tym miejscem związana duszą, nie wyobrażałaby sobie dnia bez skrzeku białych ptaków o poranku. Serce pękłoby jej, gdyby musiała odejść, dlatego coraz bardziej obawiała się nadchodzącej wiosny.
Ojciec planował wydać ją mężczyźnie, ponieważ nadszedł czas, była już kobietą. Od trzech wiosen krwawiła, a opóźnienie było spowodowane tym, że nikt nie chciał ojcu zapłacić za nią wystarczająco, by go zadowolić. Chciał krowę lub w najgorszym przypadku kozę, a ona była zbyt chuda, miała wąskie biodra i do tego wydawała się uparta. Dla ojca liczyło się tylko to, by sprzedać, co nabył… I oczywiście mocne trunki. A rodzina była jedynie ciężarem, który z każdą wiosną zdawał się ciążyć mu jeszcze bardziej.
Nie mogła zrobić nic, jak tylko cieszyć się ostatnimi chwilami wolności, ostatnią już kończącą się zimą. Zawsze uważała ją za najgorszy okres w odwiecznym cyklu natury. Męczyły ich głód i mrozy, które sprawiały, że krew zwalniała w żyłach, brakowało jej wtedy chęci do życia. Tym razem odczuwała to zgoła inaczej, zrobiłaby wszystko, by ta zima się nie kończyła. Mogłaby stać na tej plaży, będąc całe życie owiewaną przez mroźny wiatr tylko jeśli u jej boku byłby on. Jej bratnie serce, nigdy nieodchodząca nadzieja i oparcie.
Gniewomir, wyższy od niej, postawny i z twarzą ostrzejszą niż jej, zerkał w dal, jakby chciał coś ujrzeć za horyzontem.
Brat nie z łona matki, przyszedł na świat w ten sam dzień. Według opowieści, gdy położyli ich obok siebie, to już wtedy trzymał ją za dłoń, tak jak robił to teraz. Byli nierozłączni. Oddałaby za niego życie, on zrobiłby to samo dla niej, nigdy nie zwątpiła w jego oddanie. Złączeni byli wręcz jak brat i siostra, choć nie do końca, bo łączyło ich też coś więcej.
Namiętność. Sława nie pamiętała, kiedy po raz pierwszy spojrzał na nią inaczej. Przypominała sobie tylko prędko bijące serce, brak oddechu, ich spierzchnięte usta, gdy był tak blisko, że czuła jego szybko poruszającą się klatkę piersiową.
– Sławo, nie masz się czym martwić…
Nie czuła jego spojrzenia na sobie, myślami była całkowicie gdzie indziej i nie zorientowała się nawet, że po policzku cieknie jej łza, którą on otarł.
– Wiem, Gniewku, ale… boję się. Boję się tego, co będzie, jeśli mnie zabierze z dala od ciebie i mamy. Co wtedy? – Nie potrafiła opanować nerwów.
Skrzywił się lekko. Ostatnio często poruszali ten temat, chociaż obydwoje cierpieli, powracając do niego myślami.
– Nie zabierze, nie pozwolę na to. – Dumnie wypiął jeszcze mizerną pierś.
Dużo pracował i jego ciało dzięki temu się zmieniło, ale jadł za mało, by stało się to zauważalne. Ona jednak widziała, że mężnieje z każdym dniem. Sama była dumna ze swoich już całkiem okrągłych piersi, biodra też jej się poszerzyły. W zasadzie więc obydwoje byli zadowoleni z takiego obrotu sprawy, bo w końcu nikt ich nie mylił, gdy się za nimi oglądał.
Kiedy byli młodsi, Gniewko był tego samego wzrostu i miał podobną sylwetkę, wyróżniał się tylko tym, że podczas postrzyżyn został pozbawiony długich do ramion włosów, przypominały wtedy kolor lnu, które wydawały się z każdym rokiem ciemnieć. Długo ten stan rzeczy nie potrwał, bo Sława postanowiła ściąć długi, jasny warkocz, który został jej zapleciony tego samego dnia podczas obrzędu zaplecin. Wyjątkowo zwróciło to uwagę jej ojca i sprawiło, że wpadł w furię, mimo że ledwo trzymał się na nogach.
Obecnie ich włosy pozostawały podobnej długości, sięgały połowy pleców, Gniewomira były ciemniejsze, jej przypominały len, za to obydwoje mieli jasne błękitne oczy.
– Wiesz, że kiedyś będę musiała mieć swojego mężczyznę… a ty kobietę… wtedy będziemy rozdzieleni – mówiła przez zaciśnięte gardło, bo nie chciała, by to kiedykolwiek nastąpiło.
Uścisk dłoni Gniewomira przybrał na sile, lecz po chwili chłopak się opanował. Za to odwrócił ją do siebie i złapał za ramiona.
– Przecież wiesz, że to niemożliwe. – Pocałował ją w czoło, czym przyprawił ją o dreszcze. Jak zresztą zawsze gdy ich skóra się stykała. – Bogowie od naszego urodzenia zdecydowali, że jesteśmy nierozłączni. Już zawsze będziemy razem. – Kąciki jego ust się uniosły.
Wiedziała jednak, że mówi bardzo poważnie, ale nie pocieszyło jej to, bo czuła, że to tylko słowa. Rzeczywistość była zgoła inna. Nie mogli decydować o swoim losie. On nie mógł jej mieć, a ona nie mogła zrobić nic, by to zmienić.
– Dobrze wiesz, że jestem obiecana Barnimowi, ale jemu się nie oddam nawet za wszystkie skarby tej ziemi! Zresztą jak nie jemu, to inny znajdzie się na jego miejsce.
Barnim był ich rówieśnikiem, jego rodzice byli majętni, lecz on aż zanadto lubił jedzenie. Przypominał świnię, tylko taką brzydszą, z parchami na twarzy.
– A ty… ty też będziesz musiał wybrać… – na samą myśl zapiekło ją między piersiami.
– Nigdy. Jeśli nie ty, to żadna inna.
Wzruszył ramionami i pociągnął ją za sobą w kierunku wioski. Już miała się odzywać, gdy Gniewko ponownie zabrał głos.
– Jeszcze możemy uciec, tak jak ci obiecałem. Zaopiekuję się tobą, zwiedzimy ziemie i osiądziemy gdzieś, gdzie nikt nie będzie się interesował, skąd jesteśmy, i przede wszystkim nikt nas nie rozdzieli. Nikt nie będzie mnie zmuszał do pracy przy kowalu, będę mógł być tym, kim pragnę. Ty będziesz mogła robić to, co kochasz. Zbierać zioła, gotować… co tylko byś chciała. To wszystko bez strachu…
– Przestań! – przerwała mu. – Dobrze wiesz, że nie zostawię matki samej z ojcem. Gdybym odeszła, on by ją zabił. Jestem jedyną osobą, która stoi w jej obronie.
Na samą myśl o ojcu serce jej przyśpieszyło. Ze strachu i gniewu. Tylko te dwie emocje do niego żywiła. Był tyranem jakich mało, a niestety, szybko mu do grobu nie było. Był tak wiele razy blisko śmierci, że za każdym razem, gdy wracał do domu, zastanawiała się, jak to możliwe, że wciąż żyje.
– Tak, wiem. – Westchnął. – Sławo, żeby cię to kiedyś nie zgubiło…
Zatrzymali się przy jednym z dębów, w świętym gaju, który otaczał ich wioskę.
– Nie przestanę o ciebie walczyć, choćbym miał zabijać wybranych przez twojego ojca, lub jego samego, to zrobię to. Jesteś moja i nigdy cię nie oddam – mówiąc to, zbliżał się do niej coraz bardziej.
Czuła każdą część jego ciała. Zwłaszcza jego męskość, która w zetknięciu z jej ciałem zesztywniała i sprawiła, że na jej policzki wyszły rumieńce. Tak bardzo pragnęła Gniewomira, a on tak bardzo pragnął jej. Byli tak do siebie dopasowani, że czasami zastanawiała się, jak to możliwe. Odkąd pamiętała, Gniewek był obok, nigdy jej nie skrzywdził i zawsze sprawiał, że na jej twarzy pojawiał się uśmiech. Teraz spowodował, że zadrżała, a serce przyśpieszyło.
– Musimy iść – wydusił z zaciśniętymi szczękami.
Przygryzła wargę, ukrywając swoje rozczarowanie.
Gdy się od siebie oderwali, nagłe wróciło rześkie powietrze, które ochłodziło ich zapędy. A ona mogła w końcu odetchnąć. Zerknęła na niego, zawsze wydawał się taki pewny siebie.
Gdy szedł, widać było, że wie, czego chce, i nie zawaha się o to zawalczyć.
Tym jej zawsze imponował. Był odważnym człowiekiem. Nie to co ona. Była lękliwa, niepewna siebie i wyjątkowo wrażliwa. Gniewomir był jej tarczą. Serce znowu mocniej jej zabiło, tym razem nie z podniecenia, ale z siły uczucia, jakim go darzyła.
Z uśmiechem na ustach wkroczyli na teren grodziska. Mijani ludzie nie zwracali na nich uwagi. Stali się nieodłącznym elementem tych okolic. Wszędzie, gdzie coś się wydarzyło, tam byli Sława i Gniewomir.
Kroki swe skierowali ku domostwu, starej małej chaty, która zdawała się zbliżać do końca swej egzystencji. Belki odchodziły od ściany mimo ich ciągłego poprawiania, a ujście w dachu z każdą ulewą robiło się coraz większe. Nigdy nie uznawała tego miejsca za dom, nie wracała do niego jak jej podobni – z radością w sercu. Wręcz przeciwnie.
Usłyszał krzyk, który zaburzył mu delektowanie się ciszą przerywaną jedynie szumem wiatru. Nie ruszyłoby go to, gdyby nie rozpoznał jej krzyku. Zerwał się z gęsto ścielonej trawy, pośród której się ukrywał i uciekał od pracy przy zbiorach.
Praca go nie interesowała, w przeciwieństwie do jego ojca. On mógłby jej nigdy nie kończyć, co przypłacił życiem. Mówiono, że zaharował się na śmierć. Gniewko wolał doskonalić inne umiejętności.
Gniewomir był pełen ambicji – zamiast pracować, wolałby spędzać ten czas na ćwiczeniu umiejętności przydatnych w walce. Od czasu gdy w ich osadzie pojawił się wędrowiec i opowiedział mu mrożącą krew w żyłach historię o ludziach, którzy ponoć rodzili się z ostrzem w dłoniach, a następnie walczyli całe życie aż do ostatniej krwi, poczuł się jak słaby głupiec. Nie wiedział nic o walce, nie umiał nawet utrzymać miecza. To ojciec powinien był przekazać mu tę sztukę, ale on zmarł jeszcze przed narodzinami syna. Gniewomir był więc z góry skazany na marny, pełen ciężkiej pracy los.
Nikt, nawet Sława, nie wiedział o jego marzeniach. Pragnął przygody, czegoś, co rozpali krew i sprawi, że życie nabierze sensu. To i tak nie miało możliwości się spełnić, bo była ona. Sława, która nie mogła się bez niego obejść, zresztą tak jak i on bez niej.
Teraz potrzebowała go jeszcze bardziej, bo to jej krzyk go zbudził. Gnał między drzewami, ponieważ właśnie w lesie przebywały wszystkie młode dziewczęta zbierające owoce. Ujrzał ją, a jego serce stanęło. Twarz miała mokrą od łez i mocno zarumienioną, a do tego ściekał z niej czerwony sok. Wokół rozbrzmiewały śmiechy. Zmarszczył brwi i zmierzył dziewczęta wzrokiem. Jagoda i Marzena – siostry, które można by porównać ze złośliwym lichem, bo często uprzykrzały życie Sławy – uspokoiły się jako ostatnie z grupy i odpowiedziały mu tym samym.
– Co wyście jej zrobiły? – skierował do nich pytanie.
– Nic, sama gadała do drzewa, a potem przestraszyła się, jak malina uderzyła ją w twarz, to nie nasza wina, że ona taka strachliwa – odrzekła Jagoda, wzruszając ramionami z ironicznym uśmiechem przyklejonym do twarzy.
Dobrze wiedział, że to ona musiała rzucić owoc w Sławę i że na pewno sprawiło jej to niemałą satysfakcję, ale nie miał zamiaru dawać jej większej. Wyraz twarzy Sławy wyrażał wstyd i ból. Wiedział, że była wyjątkowo delikatna, takie sytuacje odbijały na niej piętno.
– Jeśli jeszcze raz ją zaczepicie, to przyjdę do was w nocy i zetnę wam włosy, przysięgam… A wtedy Sławomir i Bogdan na pewno nawet nie zerkną w waszą stronę – mruknął do sióstr i tym zmył uśmieszki z ich twarzy.
Wiedział, że włosy były dla nich najważniejsze, w końcu ciągle się nimi szczyciły. Zwłaszcza że uważały je za przepustkę do oddania się mężczyźnie. A przede wszystkim wiedziały, że on nie żartuje.
– Nie odważysz się… – zabrała głos Marzena, ale mówiąc, prawie nie otworzyła ust, więc brzmiało to niemal jak syk powietrza uciekającego między zębami.
– A chcecie się przekonać? – Uniósł brew, a one prychnęły.
Złapał Sławę i pociągnął za sobą. Musiał ją chronić, bo była krucha i bez niego zło tego świata mogło ją zabić. Był jej obrońcą.
Właśnie tamtego dnia obiecał sobie, że będzie jej strzec i teraz, po tylu latach, nadal się tego trzymał. Oddałby życie za nią, bo prócz ojca była jedyną osobą, którą darzył uczuciem, które po prostu było zakorzenione w jego krwi. Z tym się urodził. Wspomnienie tamtego dnia często wracało, gdy zerkał w jej twarz. Teraz kiedy minęło już wiele świtów, wydawała się silna, jej włosy powiewały na wietrze, a zmrużone oczy delektowały się, powoli sunąc po mijanych chatach. Wiedział, że Sława tak naprawdę kocha to miejsce. Może nie ojca i nie dom, w którym przez wiele lat doznawała krzywdy – ona kochała tych ludzi, te zakamarki, które razem odkrywali od najmłodszych lat, te wspomnienia, które razem zbudowali.
– Gniewomirze, naprawdę chciałbyś opuścić to miejsce? – Wskazała na chaty i biegające między nimi dzieci. – Przecież tu jest tak pięknie.
Na jej ustach pojawił się uśmiech. Wiedział, że gdyby nie ojciec, byłaby w pełni szczęśliwa. Tym się różnili. Ją tu trzymało wszystko, jego tylko ona.
– Sławo, jestem szczęśliwy tam, gdzie ty. Może być i tu – odparł szybko.
Dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona i chwilę powstrzymała się przed odpowiedzią, lecz niedługo, jak to zresztą z nią bywało.
– Przestań kłamać. Jesteśmy związani od narodzin i myślisz, że nie widzę u ciebie pragnienia poznania czegoś innego? Trwasz tu jak pień i wiecznie się o mnie martwisz. Dałabym sobie radę bez ciebie – mówiąc to, skrzywiła się delikatnie, jakby nawet sama wzmianka o tym sprawiła jej ból.
– Jak będziesz taka pyskata, to na pewno dasz sobie radę – parsknął.
Sława przystanęła, przez co i on musiał się zatrzymać.
– Gniewku, nie kłóć się ze mną. Oczekuję, że wybierzesz się na wyprawę i zostawisz za sobą to wszystko! Proszę, przestań marnować życie na mnie, zwłaszcza że ja nie mogę ci nic obiecać…
Chciała kontynuować swój wywód, ale widząc minę Gniewomira, zwątpiła i zamilkła. On też już nic nie rzekł. Nie mógł, bo jego podzielone serce rwało się do przygody i gniło na widok drzwi do jej chaty, a z drugiej strony trwało tu. Przy niej. Tak musiało być.
Weszli do izby i ogarnęło ich przyjemne ciepło, które tuż po chwili zamieniło się w skwar, bo ich ciała przyzwyczaiły się do ostrego wiatru morskiego.
– O, jesteście! Zanieśliście swe modły bogom? – zapytała kobieta, która przypominała Sławę.
Wyróżniała się tylko zmarszczkami na twarzy i przygarbionymi plecami.
Miała na imię Zbigniewa, jej imię zostało bardzo dobrze wybrane przez ojca – nie pamiętali dnia, by gniew ją męczył. Siedziała nad paleniskiem i przygotowywała strawę dla rodziny.
– Tak… – mruknął Gniewomir.
Codziennie było to samo, mieli iść w odludne miejsce i porozmawiać z bogami o ich losie.
Kiedyś nawet to robili, przynajmniej tak mówili, bo nigdy żaden z bogów nie zaszczycił ich swą obecnością. Nikt nie odpowiedział, a w ich życiu nic się nie zmieniło, więc zaprzestali tego i ten czas spędzali, rozmawiając ze sobą. Lub robiąc inne rzeczy, zdecydowanie przyjemniejsze.
– Co dobrego dziś zjemy?
Oblizał wargi, a Sława przyznała, że też jest głodna. Od wczoraj nie mieli nic w ustach. Gniewomir, choć miał swój dom, to nie przebywał w nim zbyt często. Nie chciał opuszczać Sławy, głównie ze względu na jej ojca, chociaż nie tylko. Po prostu tak się do niej przyzwyczaił, że byli wręcz nierozłączni.
– To samo, co wczoraj, polewka…
To było najgorsze, co mogli usłyszeć tego ranka. Polewka przygotowywana z mąki nie należała do ich ulubionych.
– Nie zrobię nic więcej, póki twój ojciec nie przyniesie pieniędzy albo nie kupi czegoś. Kończą nam się zapasy, cała wioska już głoduje.
Wiedziała o tym i bardzo się tym przejmowała, sama przyzwyczaiła się, że brakuje jej jedzenia, ale gdy widziała małe buźki dzieci wykrzywione z głodu, to serce jej pękało z żalu.
– Mamo, kiedy on wróci? – zapytała łamiącym się głosem Sława.
Gniewek siedział już przy palenisku, rozebrany z wierzchniego odzienia. Po chwili do niego dołączyła.
– Tego nawet bogowie nie wiedzą.
Wróciła do mieszania brei, nazywanej zwyczajowo polewką. Taka była prawda, ojciec wychodził i pojawiał się, kiedy chciał. Żadne z nich nad tym nie ubolewało, ale on, jako kupiec, był na razie jedynym żywicielem rodziny. W skrócie, bez niego by pomarli z głodu.
Gniewomir dopiero terminował u kowala, tuż po kupalnocce miał zacząć pracę jako jego pomocnik i wtedy na pewno zmieni się ich dola. Kowal był kiedyś przyjacielem jego ojca, ale nie miał z czego mu płacić. Nie mogli się oszukiwać, nie miał za dużo roboty.
Oręże było przywilejem bogatych, a w tej wiosce ich brakowało. Czasami wędrowcy składali zamówienia, lecz było to rzadkie. Na tyle rzadkie, że nie mogli sobie na wiele pozwolić, a Gniewomir nie mógł wspomóc Sławy i Zbigniewy, choć tę drugą uważał niemal za matkę.
Własną utracił niedługo po porodzie, więc Zbigniewa właściwie była mu matką przez cały okres dzieciństwa. W zasadzie była jedynym rodzicem, jakiego kiedykolwiek miał. Przez pierwsze lata razem z jego leciwą już babką dbała o niego jak o własne dziecko. Gdy babka odeszła, tylko Zbigniewa mu została.
– Myślę, że już gotowe… – powiedziała sama do siebie i zaczęła nalewać po chochli do misek.
Podała pierw Gniewomirowi, który jak zawsze odstąpił swoje pierwszeństwo Sławie.
Polewka była… taka jak zawsze. Liczyło się tylko to, że żołądek nie był już pusty.
Gdy zjedli, pomogli Zbigniewie posprzątać izbę. Gniewomir wyszedł na nauki do kowala, a Sława razem z matką zostały w odosobnieniu. Zaczynały się roztopy, więc nie miały wiele do roboty. Zbigniewa siedziała na ławie, a Sława, opierając głowę na nogach matki, obserwowała wygasający ogień.
– Mamo, boję się…
Postanowiła, że i jej opowie o swoim zwątpieniu w to, jak klarują się jej przyszłe losy. Musiała w końcu wyznać to, co łączyło ją z Gniewomirem.
– Czegóż takiego?
Sława już miała odpowiedzieć, ale nagle drzwi na jednym zawiasie uderzyły o belki chaty, z czego jedna odpadła. Do wnętrza wtoczył się wielki chłop z czarną brodą poznaczoną siwizną i runął na ziemię jak stał.
– Sławo, musisz mi pomóc.
We dwie musiały jakoś przeciągnąć ojca na posłanie, co nie było proste, bo były drobne, a on nie dość, że wielki, to jeszcze miał ogromny, wystający brzuch, który zahaczał o wszystko.
– Mhrr… – zachrapał głośno, gdy leżał już na swoim miejscu i przewrócił się na drugi bok.
Strasznie od niego śmierdziało, a odór zwietrzałego miodu był najprzyjemniejszym z zapachów, które wydzielał.
– Głodujemy, a ten pijak przepija wszystko, co uda mu się zarobić albo ukraść, lub żre w tych karczmach. – Wydawałoby się, że Zbigniewa jest wściekła, ale ona tylko ze smutkiem pokiwała głową. – Brzuch rośnie mu z dnia na dzień, tak jak nam maleje.
– Mam nadzieję, że nie wstanie przed powrotem Gniewka – wycedziła z lękiem Sława.
– Ciii… – uciszyła ją Zbigniewa. – Nie bój się.
Sława nie potrafiła jej posłuchać, jej ciało już samo reagowało na jego obecność. Zaczęła się trząść i pocić. Mimo pocieszających dłoni matki na ramionach, nie mogła się uspokoić, nie czuła się przy nim bezpiecznie. Sława, Gniewomir, a także matka Sławy całe życie nosili na ciele blizny powstałe po rozjuszeniu Chociebora.
Gdy byli młodzi, wiele lat rozmawiali o tym, że kiedyś uciekną i on nigdy ich nie znajdzie. Nie mogli tego zrobić jej mamie, nie zostawiliby jej samej z tym potworem. W ostatnim czasie pragnęli jedynie jego śmierci, nic nie dałoby im większego szczęścia i spokoju. Gniewek zaczął się stawiać jej ojcu, przez co dostawał silniejsze uderzenia, ale potem Chocieborowi nie starczało już sił na jej matkę i Sławę. Od zawsze był zarówno jej obrońcą, jak i największym szczęściem w życiu.
– Mamo… jak ty tak możesz żyć? – zapytała, gdy zauważyła, że i matka zerka z lękiem na swego męża.
– Tak jak i ty, Sławo, będziesz musiała żyć.
To zdanie miała już zapamiętać do końca swoich dni. Przeszedł ją dreszcz, a wzrok zawiesiła na dymiącym się popiele.
– Muszę iść po drewno, palenisko dogasa, a gdy ojciec wstanie, będzie chciał coś zjeść. Nie ma co go drażnić już po przebudzeniu. – Podniosła się powoli, otrzepując odzienie.
– Nie, ja pójdę, mamo, zostań w domu.
Gdy tylko mogli wykonywali za nią prace polowe, była zbyt chorowita i osłabiona, by wychylać nos poza chatę w taką pogodę. Panowała odwilż. Jeśliby wyszła, to na pewno skończyłoby się tym, że wróciłaby przemoczona i do tego bez sił.
Sława wstała, przywdziała ubranie wierzchnie, swój jedyny znoszony kaftan, który w końcu zaczynał pasować jej rozmiarem. Kolorem był bardzo podobny do jej włosów. Lubiła go, pozwalał jej wtopić się w tłum, gdy wychodzili do sąsiednich osad.
– Tylko szybko, dobrze? – poprosiła matka, zerkając niepewnie na ojca, który właśnie głośno chrząknął przez sen.
Córka pokiwała głową i wyszła z chaty.
Od razu skierowała się do położonego nieopodal lasu, po drodze zabierając małą siekierkę wbitą w pień. Powinni byli mieć nazbierane drewno w domu, ale nie było ku temu sposobności. Ojciec zabrał siekierkę ze sobą, a ich zostawił z marną kupką drewna, którą w większości wykorzystali do utrzymania małego płomyka.
O tej porze roku trudno było zebrać w lesie drewno na opał. Wszystko było mokre, zmarznięte i kruche. Całe obuwie miała przemoczone, bo co krok zapadała się w błocie i wodzie, która jeszcze po roztopieniu śniegu nie zdążyła wsiąknąć w glebę. Nogi ją piekły z zimna, a dreszcze przechodziły przez całe ciało. Ścięła tyle gałązek, ile mogła unieść w dwóch wyciągniętych rękach. Uznała, że powinno wystarczyć do wieczora.
Ruszyła w drogę powrotną i, jak to bywało z jej dolą, zahaczyła o wystający korzeń, po czym upadła prosto w błoto. Nie tylko suknia i kaftan, ale również jej twarz pokryta była mokrą ziemią.
Uniosła głowę i dmuchnęła, by osad odkleił jej się od twarzy.
– Bogowie, za co? – mruknęła i dźwignęła się z ziemi.
Droga ku domowej zagrodzie przebiegła już bez podobnych wypadków, Sława nie spotkała też nikogo, więc zaoszczędziło jej to wstydu. Gdy weszła do chatki, od razu opuściła trzymane gałęzie, bo jej ręce doszczętnie zdrętwiały. Dobiegły ją jęki i stłumiony płacz. Rozejrzała się po ciemnej chatce, chwilę zajęło jej przyzwyczajenie się do jedynego oświetlenia w formie otworu na dachu.
– Wyjdź, Sławo! – zawołała matka, a jej głos przeszedł w szloch.
Sława usłyszała tylko mocne uderzenie, serce zaczęło jej bić jak oszalałe.
Wstał. Wziął jej matkę siłą.
Widziała jej łzy i cierpienie wypisane na twarzy, widziała jego okropną, pijacką gębę sapiącą nad jej piękną twarzą.
– Zamknij się, murwo! – wybełkotał ojciec i wtedy Sława nie wytrzymała, miała już dość.
Ruszyła, zaciskając pięści tak mocno, że paznokcie wbiła aż do krwi. Uderzyła ojca w głowę, zebrawszy w sobie całą nienawiść. Widocznie nie miała jej aż tyle, bo co prawda przestał krzywdzić Zbigniewę, ale wydawało się też, jakby cały alkohol z niego wyparował. Podniósł się z posłania i ruszył za oddalającą się Sławą. Przełknęła głośno ślinę i zatrzymała się pod ścianą chatki.
– Pożałujesz tego – mruknął i zamachnął się tak, że aż zamknęła oczy, czekając na uderzenie.
Cios zwalił ją z nóg, sprawił, że zabrakło jej sił, a oko, które oberwało, zdawało się stracić możliwość widzenia. Upadła, zasłaniając twarz i łkając cicho. Ojciec kopnął ją jeszcze w brzuch i się odwrócił. Postanowił widocznie zabawić się ze Zbigniewą. Lnianowłosa dziewczyna leżała na ziemi, na której zebrała się krew wypływająca z jej twarzy, kuliła się i nasłuchiwała jęków bólu pomieszanych z jękami przyjemności, a gdy w końcu ustały, odpłynęła. Ukojenie przyszło wraz zamknięciem sprawnej powieki.
2
Niemądry myśli, że żyć będzie wiecznie,Gdy się przed bojem ustrzeże,Lecz starość nie da mu pokoju,Choć mu oszczepy go dadzą.
Hávamál
Robiło się coraz cieplej, a z położonej nieopodal puszczy usłyszeć można było już dźwięki ptaków, których mu tak brakowało. Słońce przyjemnie ogrzewało mu plecy, a w jego twarz uderzał żar unoszący się wprost z paleniska.
Wyciągnął kleszcze z ognia i położył żelazo na kowadle, resztą zajął się już jego mistrz. On, jako uczeń, mógł jedynie mu podawać, nikt nie kupiłby rzeczy stworzonej przez niego.
– Bronisławie, kiedy w końcu jakąś broń stworzymy? – zaczął jak codziennie.
Tworzenie okuć do drzwi czy skrzyń było już nużące, chciał poczuć w rękach stal.
– Gniewomirze, mówiłem ci, że bronią może być wszystko, jeśli tylko potrafisz z tego skorzystać… A tak patrząc na ciebie, to ty byś nawet z ostrej stali nie zrobił pożytku.
Gniewek prychnął, a kowal uśmiechnął się pod nosem.
– Chucherko z ciebie. Nie to co ja! Wielki chłop. – Uderzył się w wielki, wystający brzuch.
Obydwoje się zaśmiali.
Gniewek lubił spędzać z nim czas, był zabawny i dawał wytchnienie od ciągłych zmartwień spowodowanych pogarszającą się sytuacją w domu Sławy. Czasami otrzymywał kilka monet, za które mógł zdobyć trochę jedzenia lub potrzebne odzienie, ale to było bardzo rzadko. Zazwyczaj kowal ledwo co zarabiał na przeżycie. Wrócili do pracy, którą ciągnęli aż do napatoczenia się dwóch pijaków widocznie szukających zaczepki. Przyjrzał im się, nie znał ich twarzy, musieli być przejezdni.
– Bronek, dej nam tego miodu, co się chwaliłeś ostatnio Stachowi… – wysyczał mężczyzna bez przednich zębów, zataczając się do przodu, zupełnie jakby popychany niewidzialną siłą.
– Karczma w drugą stronę, dajcie pracować – odpowiedział spokojnie Bronisław.
– A ty to o suchym pysku robisz? – zabełkotał drugi, a ten bez zębów zaśmiał się głosem podobnym do ropuchy.
– Odejdźcie stąd, bo to się dla was źle skończy, nie macie tu czego szukać – mruknął tylko, nawet nie patrząc im w oczy.
Gniewek poczuł zimny pot na plecach.
– Dawaj, psi synu – burknął, resztki śliny kapały mu z parchatych ust.
Gniewek w ostatniej chwili się odsunął, bo Bronisław wyrwał mu z ręki kleszcze i gorącą końcówką uderzył jednego z pijaków.
– Aaaa! – krzyknął i odskoczył szybko, oddalając się na bezpieczną odległość. – Żryj gnój, psiarzu! Pożałujesz tego, wszyscy pożałujecie – dokończył i oddalił się, ciskając w ich stronę gromami.
– Co za… – zaczął, ale Bronisław uciszył go wzrokiem.
Nie dał po sobie poznać skrajnych emocji, wręcz emanował spokojem.
Dokończyli pracę, lecz Gniewek czuł, że zbliżają się kłopoty, coś z tyłu głowy mówiło mu, że nadchodzi coś złego. Kowal też wydawał się spięty.
– Możesz już iść, poradzę sobie sam – zakomunikował Bronisław, ale chłopak był zdziwiony tym poleceniem, gdyż zazwyczaj pracowali do zmroku.
– Na pewno? – Nie zamierzał się sprzeczać, odpowiadała mu wizja odpoczynku w domu.
– Idźże już… – pośpieszył go kowal.