Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ich przyszłość jest niepewna. Jej odwaga nie pozwala się jej poddać, a serce podąża własną ścieżką.
Gdańsk, 1860 rok. Młoda Johanna Berend stoi skruszona przed patrycjuszowską kamienicą przy Langgasse. Kilka miesięcy temu uciekła z pianistą, teraz pragnie wrócić do rodziny. Jest w ogromnym szoku, gdy dowiaduje się, że jej ukochany ojciec nie żyje. Dla brata Teodora, teraz głowy rodziny i zarządcy działającego od lat przedsiębiorstwa handlowego, kochająca wolność i bezkompromisowa Johanna staje się źródłem frustracji.
Kiedy dobroduszny, starszy stoczniowiec Berthold Forster oświadcza się Johannie, ta widzi w tym szansę na uwolnienie się spod władzy brata. U boku Forstera zaczyna interesować się przemysłem i przekonuje męża, by zainwestował w budowę nowej stoczni. Z każdym dniem coraz bardziej angażuje się w zarządzanie firmą, co wywołuje niezadowolenie u Pawła, syna Forstera z pierwszego małżeństwa. Jednak Johanna jest nie tylko inteligentna, ale również odważna, by realizować swoje ambicje. Wkrótce Paweł zaczyna dostrzegać w niej równorzędną partnerkę do budowania przyszłości stoczni – a może nawet coś więcej...
Początek nowej, porywającej serii, która wciągnie cię bez reszty: pełnej dramatyzmu, napięcia i niezapomnianej atmosfery! Pasjonująca saga bestsellerowej autorki powieści historycznych! Pełna dramatyzmu, napięcia i niezapomnianej atmosfery – wciągająca od pierwszej strony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 566
Październik 1860 roku
Podrywa się z miejsca, by mieć lepszy widok z okna pociągu. Na horyzoncie widzi najpierw szarą płaską linię, z której niczym kolce wyrastają kościelne wieże. Wkrótce jednak w jesiennym słońcu rozbłyskują kolory: ciemnoczerwona cegła, białe fasady i migotliwy błękit Mottlau, Motławy, opływającej Wyspę Spichrzów. Ach – jest i kościół Mariacki z masywną, kanciastą wieżą bez iglicy. A tuż obok filigranowa wieżyczka ratusza, zwiewnie wzbijająca się w niebo.
– Ależ, panno Berend, niechże pani usiądzie! Stary Danzig, stary Gdańsk, nie jest aż taki piękny, by musiała pani cały czas stać przy oknie!
Ze śmiechem obraca się ku towarzyszowi podróży, z którym już od przesiadki w Dirschau, w Tczewie, toczy wartką rozmowę. Zażywny starszy pan o dobrodusznej twarzy przedstawił się jako Berthold Forster, właściciel warsztatu szkutniczego.
– Gdańsk jest najpiękniejszym miastem na świecie, drogi panie! – woła. – Nie mogę się napatrzyć na te kochane stare domy, wieże kościołów, pajęczynę masztów i żagle na Motławie, i te zielone ogrody, i lasy wokół miasta!
Raptem musi się czegoś złapać, bo wagon szarpie. Lokomotywa przeraźliwie gwiżdże, szare kłęby dymu przez chwilę przesłaniają okno. No tak, kolejna furmanka, która statecznie, nie przejmując się nadjeżdżającym pociągiem, tarabani się przez tory!
– Najpiękniejsze miasto na świecie… – powtarza pan Forster i z powątpiewaniem kręci głową. – Dziwi mnie, że pani to mówi, panno Berend. Przecież akurat pani widziała wiele sławnych miast i krajów.
Opowiadała mu, że zwiedziła całą Europę. Co w zasadzie jest zgodne z prawdą. Nieco jednak zmodyfikowała bliższe okoliczności tych peregrynacji. Miała jakoby odbywać podróż edukacyjną z ukochaną przyjaciółką i jej rodzicami. Oni pojechali dalej główną trasą do Królewca, ale ona – mieszkanka Gdańska – musiała się przesiąść w Tczewie, samotnie więc przemierza ostatni odcinek drogi. Uwierzył jej bez zastrzeżeń, a ponieważ nie jest zwykłą rzeczą, by młoda dziewczyna podróżowała zupełnie sama, przyjął na siebie po trosze rolę ojca. Przykro jej się zrobiło, że go nabiera, bo to taki miły, otwarty człowiek, że od razu poczuła do niego zaufanie. Ale właśnie dlatego za żadne skarby nie może mu wyznać prawdy.
– Ach, to z pewnością dlatego, że wracam do domu po tak długim czasie – kwituje z uśmiechem.
– I to w pełni rozumiem – odpowiada Forster, kiwając głową. – Rodzinne strony zawsze są najpiękniejsze, prawda? Mówi się przecież, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
– Właśnie tak – potwierdza dziewczyna i siada z powrotem na swoim miejscu. Wraca do domu. Do starej patrycjuszowskiej kamienicy na Langgasse, na Długiej, z której przed pół rokiem skrycie się wymknęła o szarzejącym świcie. Uciekła! Nawet się nie obejrzała. Po prostu zwiała wbrew woli rodziny. Oczywiście zostawiła papciowi list i wszystko mu wyjaśniła. Mimo to…
Nagle zachwyt jej mija, górę zaś bierze niepewność. Jak też ją powitają w domu? Och, na pewno natrą jej uszu. Papcio jest surowy i będzie się na nią gniewał, będzie krzyczał, wymierzy karę. Ale w końcu, kiedy złość mu przejdzie, mocno ją przytuli. Bo jest jego ukochanym dzieckiem. Jego małą dziewczynką. Jego Johanną. Haneczką.
Rozlega się przenikliwy gwizd lokomotywy, która zwalnia bieg, wjeżdżając na gdański dworzec1. Znowu gwałtowne szarpnięcie, tak że dziewczyna niemal się przewraca na innych podróżnych. Z przodu wagonu jakaś dama piskliwie zawodzi:
– Mój kapelusz! Moja fryzura!
– Tylko się nie irytuj, duszko. Tu masz swój kapelusz, cały i zdrowy – odpowiada męski głos.
– Cały i zdrowy? Toż on jest do cna zniszczony! Ta cała kolej to wymysł szatana! – ciężko wzdycha dama i skubie zgnieciony kapelusz, starając się przywrócić mu pierwotny kształt. – Już od samej prędkości w głowie się kręci, jak człowiek z okna wygląda. I ten brud, i smród dymu. No przecież to musi być niezdrowe dla płuc.
– Ale za to, skarbie, jedziemy ponad sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Niech dyliżans tego spróbuje!
Johanna przysłuchuje się w roztargnieniu i chwyta za rączkę torby podróżnej. Wymowa małżonków zdradza, że są z Berlina, on pewnie jest pruskim urzędnikiem, który przyjeżdża objąć posadę w Gdańsku. Niestety, miasto znajduje się pod zwierzchnictwem Prus i roi się w nim od pruskich urzędników, oficerów i prostych żołnierzy2. Papcio często się zżymał. „Gdzie są gdańszczanie?” – pytał. „Sami obcy na ulicach”.
Pociąg wjeżdża na gdański dworzec, przeraźliwy zgrzyt hamulców zagłusza wszystkie inne dźwięki, a ona czuje, że serce zaczyna jej nagle walić jak oszalałe. To tu stała o świcie na peronie, czekając na Andrzeja. Mało nie umarła ze strachu, że on nie przyjdzie, że ją oszukał, bawił się nią tylko. Zjawił się wreszcie na kilka minut przed odjazdem pociągu, w podróżnym płaszczu w szarą kratę i szarym cylindrze na głowie, za nim podążało dwóch bojów hotelowych z licznymi walizami. Frunęła ku niemu, bez tchu ze szczęścia, ale on tylko lekko ją przytulił, po czym zajął się rozlokowaniem swoich bagaży. No bo były tam jego kompozycje. I pianino podróżne, które ma klawisze jak prawdziwe pianino, tyle że nie wydaje dźwięków. Dlaczego już wtedy nie zorientowała się, co to za człowiek? Ależ była głupia!
Czeka, póki nie wysiądą ostatni podróżni. Niewielu ich jest, ponieważ pociąg miał doczepione jedynie dwa wagony pasażerskie, pozostałe to wagony towarowe. Na peronie stoją już kupcy i ich pracownicy z wózkami do przewiezienia towarów. Przed dworcem czekają na nich furmanki.
Zgarnia z przodu obszerną spódnicę, by móc wysiąść, kiedy uprzejmy pan Forster podaje jej rękę.
– Panno Berend, czy mogę pani towarzyszyć kawałek drogi? – pyta. – Mieszkam na Paradiesgasse, na Rajskiej, niedaleko Bramy Świętego Jakuba3, więc idziemy w tę samą stronę.
Dziękuje, ale odrzuca jego propozycję. Ostatni odcinek drogi do domu chce przejść sama. To nie jest łatwy spacerek, musi się zastanowić, co powie. W podróży wyobrażała to sobie tysiące razy, ale teraz, kiedy widzi dobrze znane domy i ulice, kiedy oddycha wonią miasta, nie może sobie przypomnieć ani jednego z tak mądrze obmyślonych słów. Żegna się spiesznie i czeka, aż Forster się oddali. A potem biegnie obok Nowej Zbrojowni4 i dalej wzdłuż rzeki, by na pewno się z nim nie spotkać. Wszędzie tłumy ludzi, mijają ją rybacy, marynarze, robotnicy i służące, pod kamienicami drobni handlarze rozstawili swoje stragany i oferują najprzeróżniejsze towary oraz produkty żywnościowe. Między nimi przycupnęli żebracy i kaleki, wyciągając spękane dłonie do przechodniów. Johanna nie zwraca na nich uwagi.
– Papciu, wróciłam – mruczy pod nosem. – Zrobiłam straszne głupstwo, ale zawsze przecież powtarzasz, że człowiek uczy się na błędach. No to właśnie zmądrzałam i przysięgam na wszystko, co dla mnie święte, że od tej pory…
Nie, myśli i staje w miejscu. Lepiej, żebym milczała i pozwoliła mu mówić. Przysięgać zawsze zdążę. Dziewczyna patrzy na rzekę, która już nie lśni błękitem w słońcu, lecz ociężale toczy brudne wody. Krążą nad nią skrzeczące mewy, kłócą się o ochłapy, które rybak wyrzuca z łodzi. Budynki po drugiej stronie, na Wyspie Spichrzów, wydają się jej jeszcze brzydsze i bardziej podupadłe niż kiedyś. Przy nabrzeżu cumują niewielkie kabotażowce i łodzie rybackie – wielkie statki handlowe unikają Gdańska, Motława się coraz bardziej zapiaszcza, co nie jest dobre dla żeglugi i handlu. Johanna chwyta mocniej rączkę torby i rusza naprzód zdecydowanym krokiem. Ech, żeby tak już mieć to za sobą.
Dobrze, że mama już nie musi tego przeżywać, wypłakałaby sobie oczy. A reszta rodziny? Teodor, starszy brat, pewnie będzie na nią wściekły do końca życia, to ograniczony i małostkowy człowiek, z którym nigdy się nie rozumiała. Ale Ernst, ukochany braciszek, zawsze stojący po jej stronie, przebaczy jej i będzie ją wspierał.
Na Buttermarkt, Targu Maślanym, wchodzi na teren Głównego Miasta i od razu zauważa, że ludzie się na nią gapią. Czy to nie Fryderyka Blott, z którą chodziła do szkoły? Johanna uśmiecha się do niej, lecz młoda blondynka odwraca się gwałtownie i rusza przed siebie. A może to nie była ona? Albo może nie chciała jej poznać? Gniew pozwala Johannie przezwyciężyć zakłopotanie. Co ta tutaj sobie wyobraża? Ona w końcu jest Berendówną, a nie byle kim. Nawet jeśli popełniła głupstwo – należy do jednego z najszacowniejszych rodów gdańskich i domaga się szacunku.
A oto i Langer Markt, Długi Targ, z dostojnym ratuszem, Dworem Artusa i wysokimi, pięciopiętrowymi kamienicami patrycjuszy, które świadczą o zamożności miasta w czasach Hanzy. Wszystko jest tak, jak zawsze, tylko na lipach zdobiących szerokie ulice widać gdzieniegdzie żółte liście. Jeszcze kilka kroków na Długą, jeszcze minąć kilka przedproży, niskich tarasów przed budynkami, gdzie tak miło przysiąść wieczorem i pozdrawiać przechodniów. Wreszcie jest u celu.
Od ulicy kamienica Berendów5 nie jest szersza niż pozostałe budynki. Po prawej i lewej stronie drzwi wejściowych widać po jednym oknie. Za to od góry do dołu zdobią ją figury i medaliony z białego stiuku, przedproże zaś, na które wiedzie pięć schodków, otacza artystycznie kuta poręcz.
Bierze jeszcze głęboki oddech, by stłumić bicie serca, które właśnie zaczęło walić niczym werbel. Odwagi! – sama siebie napomina. Za dwa, trzy dni sprawa przycichnie i świat znowu będzie inaczej wyglądał.
Rozlega się głuchy stukot ciężkiej, mosiężnej kołatki. W uszach dziewczyny brzmi dzisiaj wyjątkowo głośno.
Danuta odrobinę tylko uchyla drzwi i wygląda przez szparę. Johanna dostrzega spoglądające z niedowierzaniem oczy polskiej służącej, która w zdumieniu rozdziawia usta. A potem słyszy cichy okrzyk: „Jezus Maria!”.
– No, nie rób takiej przerażonej miny – mówi Johanna. – Otwórz. Wróciłam.
Danuta szerzej uchyla ciężkie drzwi i robi krok do tyłu. Na jej twarzy wciąż maluje się przestrach, z którym miesza się właśnie krztyna współczucia. Danuta to kochane, młode jeszcze dziewczę, żyjące sprawami familii Berendów, jak gdyby to była jej własna rodzina.
– Jaśnie panienka – odzywa się. – Nie do wiary. Ależ niespodzianka. Proszę mi dać torbę… Zmęczona panienka. Zaraz powiem pani Döppel, by przygotowała coś do zjedzenia.
Pani Döppel to gospodyni zatrudniona po śmierci mamy. Johanna jej nie lubi, bo ta nieduża, krzepka persona strasznie się rządzi. A więc nadal tu jest.
– Danuto, spokojnie. Masz, weź mój szal. Tylko ostrożnie, w Paryżu kupiony. Torbę postaw w moim pokoju, sama się rozpakuję. Papcio w kantorze? Nie zapowiadaj mnie, od razu do niego pójdę.
Ale Danuta, z szalem i torbą w ręku, stoi bezradnie u podnóża schodów, zamiast biec po nich do pokojów rodziny. Sień starej kamienicy jest wysoka i imponująca, podłogę wyłożono marmurem we wzór szachownicy, ze sklepienia spogląda ku gościom olejne malowidło, ujęte w kunsztownie rzeźbioną drewnianą ramę. Ach, jest i stara wielka szafa, nabyta kiedyś przez przodka – tak dobrze znana Johannie, która jako mała dziewczynka wpełzała pod nią, chowając się przed boną. Biura znajdują się w suterenie. Tam, za grubymi dębowymi drzwiami, przy solidnym rzeźbionym biurku siedzi papcio i nie przeczuwa, że jego Haneczka zaraz rzuci mu się na szyję.
– Jaśnie panienko, w kantorze jest brat panienki, Teodor – tłumaczy cicho Danuta. – Myślę, że lepiej, żebym panienkę zapowiedziała.
– Teodor? – pyta niechętnie. – Nie, jemu nie musisz mnie zapowiadać. Czy papcio wyjechał? W takim razie pójdę na górę do Ernsta.
Danuta zagryza wargi. Powrót „córki marnotrawnej” wprawia ją wyraźnie w zakłopotanie.
– Jaśnie panienko, panienki brata tu nie ma. Studiuje w Königsbergu, w Królewcu.
W sumie to dobra wiadomość, widać papcio wreszcie skapitulował i pozwolił Ernstowi na studia. Ale mimo wszystko szkoda, że go nie ma. Akurat teraz bardzo by się ucieszyła na jego widok.
Tymczasem Danuta podjęła samodzielnie decyzję. Obraca się na pięcie, otwiera drzwi do biura i znika w długim, mrocznym korytarzu, prowadzącym do kilku pomieszczeń.
– Danuta, dokąd idziesz?! – woła za nią z ociąganiem Johanna.
Nie dostaje odpowiedzi. Zirytowana wchodzi na schody do pokojów, patrzy niezdecydowana przez okno na podwórze, gdzie po murach pną się rdestowce i dzikie wino. Może papcio jest w oficynie, w której składowane są towary i która ciągnie się aż do Jopengasse, do Piwnej. Tak, z całą pewnością. Danuta pobiegła do niego, by zanieść mu dobrą wiadomość.
Na dole w kantorze ktoś trzasnął drzwiami. Chwilę później słychać ostry, twardy głos Teodora, niosący się po całym domu.
– Johanna?
Nie ma rady, musi zejść na dół, głupio by było chować się przed nim. Ale niech tam, niech się wyzłości, i tak nie ma nic do powiedzenia, papcio zaraz tu będzie, Danuta go przyprowadzi.
Teodor jest ubrany na czarno, przez co jego twarz wydaje się jeszcze bledsza. Dominuje w niej wydatny nos, nad oczami łuki krzaczastych brwi w kolorze ciemnego blondu. Brat przez moment stoi i patrzy na nią w milczeniu. Na jego twarzy nie widać śladu emocji – Johanna zna tę cechę swojego starszego brata, człowiek nigdy nie wie, co nastąpi.
– Dzień dobry – wita się dziewczyna z wymuszoną swobodą. – No to jestem z powrotem.
– Widzę. Chodź do kantoru.
– Nie, zaczekam na papcia.
Teodor wpatruje się w nią nieruchomym wzrokiem. Teraz jednak się zdradza, bo Johanna widzi, że rusza żuchwą. Zgrzyta zębami, ten jej przepełniony gniewem brat.
– Już, do kantoru! – rzuca rozkazująco. – Mam ci coś do powiedzenia.
Nie czeka na nią, lecz rusza przodem i znika za dębowymi drzwiami. Ona niechętnie decyduje się podążyć za nim. Ach, jakież to irytujące. Braciszek od razu palnie jej kazanie. Inaczej wyobrażała sobie powrót do domu.
Kantor jest przestronny, wychodzi na wewnętrzne podwórze, obok wysokich, dzielonych na wiele szklanych kwater okien pną się zielone pędy. Mimo to pomieszczenie sprawia ponure wrażenie, czemu winne są położona na ścianach kosztowna boazeria z ciemnego dębu oraz ciężkie, bogato zdobione meble. Teodor pracował przy biurku ojca, leżą tam rozłożone księgi rachunkowe, do których wpisywał rozmaite pozycje. Jakim prawem to robi? Czyżby papcio mu pozwolił korzystać ze swojego biurka?
– Jeśli masz zamiar robić mi wyrzuty, oświadczam, że będę się tłumaczyć tylko przed papciem – odzywa się buńczucznie.
– To niemożliwe – odpowiada brat z lodowatym spokojem. – Nasz ojciec zmarł trzy miesiące temu.
Johanna nie jest w stanie pojąć znaczenia tych słów. Wiadomość uderza w nią z potężną siłą. Zmarł? Papcio? Ale przecież to absolutnie niemożliwe! Ojcowie nie umierają tak łatwo. Oni żyją wiecznie. Papcio po prostu nie mógł umrzeć.
– Z bliższymi okolicznościami jego odejścia zaznajomi cię Luiza – ciągnie Teodor. – Pochowaliśmy naszego ojca na Górze Gradowej w rodzinnym grobowcu Berendów. W pogrzebie wzięły udział rzesze ludzi z nim związanych. Od tego czasu to ja prowadzę firmę.
W głowie jej się kręci, musi chwycić się jednej z szaf po brzegi zapełnionej dokumentami. To prawda. Straciła ojca. Swojego surowego, dobrodusznego, kochanego ojca, o którym tak często w minionych miesiącach myślała z ogromną tęsknotą. Wzbiera w niej pełna rozpaczy skrucha. Nie było jej przy nim, gdy zamknął oczy. Nigdy się nie dowie, że wróciła, nigdy nie będzie mogła prosić go o wybaczenie. I nigdy już jej do siebie nie przytuli.
Brat przygląda się z zimnym zadowoleniem działaniu swoich słów. Podchodzi do otwartego okna i zamyka jedno ze skrzydeł. Nie rusza się z miejsca, krzyżuje ręce na piersi.
– Ojciec zmarł na chorobę serca, która mu dokuczała już od jakiegoś czasu. Przez twoją lekkomyślną ucieczkę, kiedy okazałaś rodzinie tak niepojętą bezwzględność, jego stan się pogorszył. By nie powiedzieć, że przelała ona czarę goryczy i doprowadziła do jego przedwczesnej śmierci!
Ostatnie zdanie wypowiada podniesionym głosem, po czym obraca się i siada na fotelu przy biurku. Na fotelu papcia, który teraz należy do niego. Johanna jest tak zdruzgotana, że nie potrafi odpowiedzieć. To jej wina! Papcio umarł ze zgryzoty, ponieważ uciekła.
– A teraz, wystawiwszy rodzinę na pośmiewisko całego miasta, wślizgujesz się cichaczem do domu Berendów – ciągnie bezlitośnie Teodor. – Cóż, nie pozostaje nam chyba nic innego, jak cię przyjąć.
Nagle dociera do niej, że jest zdana na jego łaskę. Papcia już nie ma, Teodor jako najstarszy syn zajął jego miejsce. Ma dwadzieścia dwa lata, nie jest więc jeszcze pełnoletnia, brat jest jej opiekunem, musi się podporządkować jego poleceniom.
– Ja… z całą pewnością nie będę ci długo ciężarem – mówi krnąbrnie. – Wcześniej czy później wyjdę za mąż i się mnie pozbędziecie.
Brat pozostawia tę uwagę bez komentarza, ale w kącikach ust czai mu się szyderczy uśmiech. Czyżby nie wierzył, że znajdzie małżonka? Jest ładną dziewczyną, do tego nosi nazwisko Berend, już kilka zaprzyjaźnionych rodzin słało swaty, ale papcio odrzucał wszystkie propozycje. Człowiek, który kiedyś miał poślubić jego Haneczkę, musiał być kimś wyjątkowym. Zwłaszcza że wniesie ona do małżeństwa pokaźny posag.
– Przejdźmy do interesów – odzywa się z naciskiem Teodor. – Byłaś na tyle bezczelna, że uciekając w nocy z domu, ukradłaś pięćdziesiąt talarów z kasy.
To niestety prawda. W końcu nie chciała być całkowicie zależna od Andrzeja, nieco pieniędzy w portmonetce wydawało jej się rozsądną rzeczą.
– Pożyczyłam tylko te pieniądze i je zwrócę – zapewnia pospiesznie. – Napisałam to przecież na kartce, którą włożyłam do kasy.
– W rzeczy samej – przyznaje brat i bierze do ręki złożoną karteczkę, rozprostowuje ją i przelatuje wzrokiem parę szybko skreślonych linijek.
– Daruję ci odsetki, które w zasadzie powinnaś zapłacić – stwierdza. – Kiedy zamierzasz zwrócić pieniądze?
Została jej jeszcze niewielka suma, ledwie dziesięć talarów. Andrzej okazał się wspaniałomyślny, płacił za wszystko, obsypywał podarunkami i dał jeszcze pieniądze na podróż do domu. Mógł sobie na to pozwolić, ponieważ otrzymuje sute honoraria za swoje występy.
– W ciągu najbliższych tygodni – śmiało deklaruje.
Brat z powagą przyjmuje jej słowa i notuje coś w księdze kasowej. Ależ skrupulant! Papcio też taki był, gdy szło o interesy, ale w sprawach rodzinnych okazywał wielkoduszność.
– Idź teraz do swojego pokoju – poleca Teodor, zamykając księgę. – Danuta będzie ci tam zanosić posiłki. W najbliższym czasie będziesz przebywała wyłącznie w domu i stosowała się do moich poleceń.
– Chciałabym pójść na cmentarz na grób papcia – mówi niepewnie. – Nie możesz mi tego zabronić.
– Później. Jeśli nadarzy się sposobność.
Po czym ponownie zabiera się do pracy i przestaje zwracać na nią uwagę. Johanna stoi niezdecydowana i patrzy, jak Teodor otwiera i zamyka księgi rachunkowe, coś do nich wpisuje, zagląda do dokumentów. Korzysta przy tym z wiecznego pióra papcia i jego kałamarza z żółtego bursztynu. Jest zbyt przybita, by się kłócić z bratem. Milcząc, idzie do drzwi i wychodzi z kantoru, wchodzi po schodach, nie wiedząc tak naprawdę, co ma ze sobą począć. Dlaczego dom, za którym tak strasznie tęskniła, wydaje się jej raptem tak ponury? Ach, to pewnie ta ciemna boazeria na ścianach, która pożera całe światło. Ciężkie kotary na niedużych oknach. Skrzypienie starych desek podłogowych pod stopami.
Zatrzymuje się w korytarzu na pierwszym piętrze, bo słyszy dobiegający z pokoju dziennego głos Danuty. Wygląda na to, że przekazuje jej bratowej Luizie wielką nowinę o powrocie Johanny. Ta przypomina sobie, że gdy opuściła Gdańsk, Luiza była w ciąży, dziecko więc musiało się już urodzić. Postanawia cicho zapukać do drzwi i przywitać się z nią. Przypuszczalnie jest jeszcze osłabiona po porodzie, w końcu nie jest najsilniejsza i dlatego na początku ciąży często musiała leżeć w łóżku.
– Proszę!
Zgodnie z oczekiwaniami głos Luizy brzmi słabiutko, to niemal szept. Danuta podbiegła, by otworzyć drzwi, stoi teraz przy nich z dłonią na gałce u drzwi.
Luiza leży na sofie, podparta poduszką, przykryta kocem. Widać jedynie bladą twarz, której ziemistość podkreślają tylko biały czepek, wąskie ramiona i sinawe dłonie. Wielkie jasnobłękitne oczy wpatrują się niemal trwożnie w Johannę.
– Dzień dobry, Luizo – mówi spłoszona Johanna. – Mam nadzieję, że dobrze się czujesz. Czy poród był bardzo wyczerpujący?
Bratowa zamyka na chwilę oczy, a Johanna pojmuje, że powiedziała coś niestosownego. Ach, Boże! W minionych latach Luiza przeszła dwa poronienia. Tym razem znowu coś źle poszło.
– Powoli wracam do zdrowia – odpowiada Luiza. – Jak to się stało, że tak niespodziewanie wróciłaś do Gdańska?
– Ja… ja zrozumiałam, że popełniłam straszną głupotę – wyjaśnia zwięźle Johanna.
– Głupotę… no tak… – szepcze Luiza z nutą szyderstwa. – No cóż, dzisiaj nie czuję się dobrze, zostaw mnie samą.
– Oczywiście… Życzę szybkiego powrotu do zdrowia.
W drodze na drugie piętro, gdzie mieści się jej pokój, Johanną szarpią sprzeczne uczucia. A zatem Luiza znowu poroniła. To niedobrze. I chyba mocno ją to przygnębiło, szczególnie że Teodor czeka na dziedzica rodu. Ale z tego powodu nie musi być taka nieprzyjemna i od razu jej odsyłać. W końcu to nie jej wina, że bratowa nie może wydać dziecka na świat.
Jej pokój jest zamknięty, klucz tkwi w zamku, zgrzyta, gdy próbuje nim poruszyć, wreszcie z trudem się obraca. Uderza ją zapach stęchlizny dobiegający z niewielkiego pomieszczenia – nic dziwnego, pewnie od pół roku go nie wietrzono. Prędko podchodzi do okna, jednym ruchem rozsuwa zasłony i otwiera je na oścież. To też jej się udaje dopiero po kilku próbach, gdyż deszcz zalał gdzieniegdzie parapet i spaczył drewno. Johanna oddycha z ulgą, wychyla się i patrzy na podwórze, gdzie wróble wesoło hopsają wśród liści dzikiego wina, kłócąc się o czarne jagódki. Tylko one tam hałasują, w oficynie, miejscu składowania towarów, najwyraźniej nic się nie dzieje.
Ktoś stuka do drzwi. Danuta wnosi szal i kuferek, po czym wychodzi i wraca z zastawioną tacą. A na niej kubek kawy i talerz z kromką chleba, kawałkiem masła i dwoma plasterkami metki.
– Bardzo proszę! – mówi, dygając. – Zaraz przyniosę wody do mycia.
Na starym łóżku z baldachimem Johanna dostrzega świeżo obleczoną pościel, ale serwantkę i szafę pokrywa gruba warstwa kurzu, na baldachimie zaś umościł się pracowity pająk. Dziewczyna siada na rzeźbionym krześle i czuje, jak wzmaga się w niej ból, jak chce ją całkiem zagarnąć. Papcio nie żyje. Nikt jej nie przytuli i nie pocieszy. Dom rodzinny stracił swoją duszę. Papcio, jej ukochany papcio, leży na Górze Gradowej, pochowany w zimnej ziemi.
Słońce jakoś nieśmiało dziś zagląda w okna jadalni pruskiego rotmistrza von Kleiwitza. Chmury pospiesznie płyną po niebie, chłodny wiatr zapowiada jesień. Pokojówka wnosi kawę na srebrnej tacy i stawia dzbanek na podgrzewaczu z miśnieńskiej porcelany. Następnie cicho się wycofuje, ponieważ państwo są zajęci rozmową.
– Skąd o tym wiesz?
– Anton mi powiedział, serdeńko. Usłyszał o tym dziś rano przy studni od pokojówki Blottów.
Augusta von Kleiwitz jest tak wstrząśnięta nieoczekiwaną wiadomością, że ponownie stawia na podgrzewaczu dzbanek, z którego właśnie chciała nalać mężowi kawy. Młoda małżonka jest energiczną osobą, stale w ruchu, zawsze za czymś goni i niezwykle rzadko słów jej brakuje. Ale ta wiadomość odbiera jej mowę na dobre kilka sekund.
– Wiesz przecież, serdeńko, że służba przy studni zawsze dzieli się nowinkami o swoich panach – dorzuca Klaus von Kleiwitz.
Augusta zdążyła już przezwyciężyć osłupienie. Nalewając kawę, zadaje jedno pytanie po drugim, a mąż solennie odpowiada na nie, jak umie najlepiej. Uzyskana wiedza ma jednak potężne luki i oboje pogrążają się w wielkim zatroskaniu.
– Moja biedna, kochana Haneczka – wzdycha Augusta i przesuwa ręką po czole. – Przede wszystkim jestem szczęśliwa, że wróciła cała i zdrowa. A to najważniejsze, Klaus. Reszta się z czasem ułoży. Mój Boże, dziś jeszcze do niej pójdę, żeby ją zapewnić, że nie żywię do niej żadnego żalu. Biedne dziewczę! Z pewnością nic nie wiedziała o śmierci ojca. Będzie zdruzgotana. I jeszcze zdana jest teraz na łaskę i niełaskę tego skąpego filistra. Czy ja ci opowiadałam, że Teodor Berend nie dał ani feniga na przytułek, chociaż swego czasu gorąco prosiłam drogą Luizę, żeby wpłynęła na swojego małżonka?
Klaus von Kleiwitz z uśmiechem skupia uwagę na śniadaniowym jajku i nie przerywa potoku wymowy ukochanej ślubnej. Podoba mu się, gdy tak siedzi przed nim z zaróżowionymi policzkami i błyszczącymi oczami, z przejęciem omawiając jakąś sprawę. Tak właśnie zobaczył ją po raz pierwszy w brandenburskim dworku jej rodziców i z miejsca zakochał się w tym pulchniutkim, jasnowłosym kłębku energii. On sam stanowi absolutne przeciwieństwo swojej ślicznej Augusty – wysoki, tykowaty mężczyzna, obowiązkowy oficer o poważnym usposobieniu. Wychowano go w przekonaniu, że podczas rozmowy nie należy poruszać tematu uczuć, lecz trzymać się faktów, które omawia się rzeczowo i zwięźle. Ta cecha znakomicie współgra z wylewnością Augusty, którą co pewien czas kieruje we właściwą stronę przyjaznymi uwagami.
– Tylko nie powinnaś działać pochopnie. Wiesz przecież, jakiego ambarasu narobiła nam przed pół rokiem twoja przyjaciółka Johanna Berend – wtrąca, gdy żona na chwilę milknie, by ugryźć bułeczkę.
– Ach, ten bezwstydny człowiek bez krzty sumienia! – woła Augusta i musi popić kawą, bo się niemal udławiła. – Po cóż ja go w ogóle zapraszałam na spotkania salonu! Ale oczywiście wszystkie moje przyjaciółki oszalały z wrażenia, że usłyszą światowej sławy pianistę Andrzeja Zalewskiego, a zwłaszcza że go zobaczą. To znaczy będą mu leżały u stóp, jadły z ręki i mdlały z zachwytu. Och, gdybym tylko przeczuwała, jakie nieszczęście ten odrażający typ sprowadzi na moją drogą Haneczkę, to nigdy bym go nie wpuściła do domu!
– Ale, kochanie, nie mogłaś tego przeczuwać – zauważa małżonek. – Tym przykrzejsza była dla nas wiadomość, że Johanna Berend poznała tego pana właśnie w twoim salonie.
Rzeczywiście krążyły plotki, że Augusta von Kleiwitz odegrała w tej historii rolę rajfurki, umożliwiając obojgu sekretne schadzki. Co żadną miarą nie odpowiadało prawdzie, ale dla Klausa von Kleiwitza oznaczało poważną rozmowę z przełożonym.
– No i cóż z tego? – Augusta beztrosko puszcza uwagę męża mimo uszu. – To już się stało i się nie odstanie. Ech, ależ obgadywały wtedy biedaczkę z czystej ponoć życzliwości te przyjaciółeczki i pobożne damulki. Zwłaszcza te brzydkie, które i tak jej cały czas zazdrościły. Suchej nitki nie zostawiły na występnej Johannie, a przy okazji wynosiły pod niebiosa swoją obyczajność, którą zawdzięczają tylko temu, że żaden mężczyzna na nie nigdy nie spojrzał…
Klaus von Kleiwitz spogląda na zegar kominkowy i białą płócienną serwetką wyciera resztki marmolady w kąciku ust. Już pora na niego, służba nie drużba. Punktualność to jedna z najważniejszych cnót pruskiego oficera.
– Jeśli chcesz się dzisiaj wybrać do Berendów, skarbie… – mówi, wstając od stołu i zasuwając krzesło na swoje miejsce. – Lepiej zaanonsuj swoją wizytę Luizie Berend, bo obawiam się, że nie pozwolą ci się widzieć z Johanną.
Augusta w swoim wzburzeniu nawet o tym nie pomyślała. A przecież to racja – tego właśnie można się spodziewać po Teodorze Berendzie!
Wstaje, by pożegnać się z Klausem.
– Co ja bym bez ciebie zrobiła, mój ty mądry mężu. Słusznie, i tak zresztą chciałam zobaczyć się z tą nieszczęśliwą Luizą i namówić ją, by odwiedziła w przyszłym tygodniu mój salon. Uda mi się więc upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, nieprawdaż? Weź płaszcz, mój miły, bo z północnego wschodu wieje zimny wiatr. I pamiętaj, że dziś wieczorem mamy gości, zaprosiłam państwa Ostertagów z obiema córkami. Słyszałeś chyba, że Elias Ostertag ma zamiar wydawać czasopismo literackie?
Mąż całuje ją czule w policzki i w czoło, obiecuje, że wróci w porę i nic go nie zatrzyma, po czym schodzi do sieni, gdzie kamerdyner Anton już stoi w gotowości i podaje panu czako i płaszcz.
Augusta wypija jeszcze jedną filiżankę kawy, nabiera sobie szczodrze smacznej konfitury truskawkowej i rozmyśla, jak nakłonić Luizę, by ta pozwoliła jej na krótką rozmowę z Johanną. Oczywiście, że najpierw będą trzymali biedaczkę pod kluczem, jest hańbą dla rodziny, zapewne woleliby, żeby nigdy nie wróciła i gdzieś na obczyźnie dokonała marnego żywota, cierpiąc gorzką nędzę. Ech, to przecież pyszałkowaci i dufni w sobie Berendowie, uważają się za coś lepszego, bo są starym patrycjuszowskim rodem i mają kamienicę na Długiej, tuż przy Długim Targu. Ale całe miasto wie przecież, że wielkie firmy handlowe podupadają. Także Friedrich Berend, którego trzy miesiące temu złożono do grobu, musiał w ostatnim czasie zaciekle walczyć o przetrwanie przedsiębiorstwa, a Bóg raczy wiedzieć, jak sobie poradzi Teodor, jego następca. Starszy pan był jednak przystępnym człowiekiem, w mieście go lubiano, czego naprawdę nie można powiedzieć o jego starszym synu. Młodszy, Ernst, wdał się na szczęście w ojca i jest wyjątkowo uroczym młodzieńcem, który już zdążył różnorakimi literackimi wystąpieniami uatrakcyjnić zebrania w jej salonie. Ale niestety przebywa teraz w Königsbergu, studiuje na Uniwersytecie Albrechta.
Dzwoni na pokojówkę, że może już sprzątnąć ze stołu, i przechodzi do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie znajduje się jej filigranowe damskie biureczko. Chce napisać jeszcze parę listów, nim ruszy do Berendów. To zadanie musi wypełniać codziennie, ponieważ utrzymuje kontakt listowny z wieloma przyjaciółkami, ze starszymi ciotkami, a przede wszystkim z młodymi artystami, których wspiera. Gdy ślubny małżonek kręci niekiedy z powątpiewaniem głową nad jej rozległą korespondencją i ostrożnie napomyka o kosztach, Augusta odpowiada bez skrępowania:
– Ci utalentowani młodzi ludzie będą kiedyś sławnymi pisarzami, mój drogi. Wtedy te listy zyskają wielką wartość.
Około jedenastej udaje się do garderoby, by przyszykować się do wyjścia, starannie wybiera kapelusz i rękawiczki oraz doprowadza do porządku jasne loki.
– Greto, wychodzę, a ty idziesz ze mną. Weź listy, wstąpimy po drodze na pocztę!
Greta wyraźnie się cieszy, lubi wychodzić ze swoją panią. Zarzuca wełnianą chustę na ramiona i wkłada pocztę do wiklinowego koszyka, po czym biegnie otworzyć pani drzwi wejściowe.
– Uch, co za nieprzyjemne wietrzysko! – wzdycha Augusta. – Ach, Greto, lato minęło. Tak mi niewymownie smutno. Patrz, tam już fruną przez ulicę pierwsze jesienne liście!
– Tak, jaśnie pani. Będziemy musieli palić w piecach.
Ależ prozaiczna jest ta dziewczyna, myśli Augusta. Ja dumam nad utratą lata, a ta się martwi tylko tym, że wkrótce będzie musiała co ranka targać wiadro z węglem i rozpalać w piecach. A i tak wykorzysta każdą okazję, by zrzucić tę robotę na biednego Antona.
Augusta wybiera drogę przez Kohlenmarkt, Targ Węglowy, obok ulubionego teatru, zwanego przez gdańszczan nieco uszczypliwie „młynkiem do kawy”6. Ale oni w ogóle nie żywią szczególnych uczuć do sztuki. Porządny posiłek i pełny mieszek będą zawsze dla nich ważniejsze niż oddanie się muzom. Kiedy przed kilku laty Augusta von Kleiwitz wprowadziła się jako świeżo poślubiona małżonka do kamienicy przy Heilig-Geist-Gasse, przy Świętego Ducha, sądziła najpierw, że zabłąkała się na pustynię kulturalną. Ale, chwalić Boga, udało jej się stopniowo stworzyć krąg pokrewnych dusz i dzisiaj jej salon stał się ogromnie poważanym miejscem comiesięcznych spotkań poetów, kompozytorów i innych dzieci muz. Augusta von Kleiwitz jest z tego szalenie dumna. Teraz też co chwila się zatrzymuje, by krótko porozmawiać z miłym znajomym lub przyjacielem domu, a przy sposobności napomknąć, że bez wątpienia zobaczą się pojutrze o stałej porze u Kleiwitzów. Dwóch młodych skrzypków z teatralnej orkiestry popisze się wykonaniem kilku utworów, ponadto powszechnie znany poeta, doktor Arthur Hempel, przeczyta fragmenty swoich dzieł…
Nim skieruje kroki ku kamienicy Berendów, zagląda jeszcze szybciutko do jednego ze sklepów, które oferują słodycze i inne delikatesy, i nabywa ładne pudełeczko marcepanów. Biedna Luiza może sobie pozwolić na takie łakocie, bo chudziutka jest jak trzcinka i koniecznie powinna przybrać parę funtów. Augusta wie od krawcowej, że Luiza Berend kazała sobie zwęzić dwie suknie.
Drzwi jak zwykle otwiera jej Danuta, która dwornie dyga i prosi przybyłą na pierwsze piętro, gdzie musi zaczekać w niewielkim przedsionku, aż służąca zaanonsuje pani jej wizytę. Augusta słyszy dobiegające zza drzwi szepty.
– Ach, Boże! Czy ona już przyszła?
– Tak, jaśnie pani.
– To wprowadź ją, na co czekasz?
Zdaje się, że jej wizyta nie wywołała zbytniej radości, ale no cóż – Augusta w zasadzie może zrozumieć pewną rezerwę w obecnej sytuacji.
– Proszę wejść, jaśnie pani! – mówi Danuta i otwiera jej drzwi.
W pokoju uderza ją groteskowy obraz. Luiza siedzi w wysokim fotelu, wsparta pod plecami poduszką, nogi moczy w misce z ciepłą wodą. Rzeczywiście nieboraczka wygląda na chorą. Zdjęła czepek, widać więc jej cienkie, jasne włosy, splecione w warkocz. Przypuszczalnie głowa ją boli, bo gdy Augusta weszła do pokoju, zdejmowała akurat z czoła mokrą szmatkę, którą chłodziła sobie skronie. W pomieszczeniu mocno czuć rumiankiem i olejkiem eukaliptusowym.
– Moja kochana Luizo! W jakimż strasznym stanie cię znajduję! – woła współczująco Augusta. – Widzę, że naprawdę przychodzę nie w porę. Ale koniecznie chciałam cię odwiedzić i przynieść drobny upominek, bo tak dawno się nie widziałyśmy…
Luiza zmusza się do uśmiechu i oświadcza, że to nic poważnego, zwykła migrena, która ją trapi od czasu do czasu.
– Wobec tego nie będę ci się długo naprzykrzać, droga przyjaciółko. Wiem po sobie, jak dolegliwe bywają takie ataki. Na szczęście rzadko mi się to zdarza, ale jeśli już mi dokuczą, muszę spędzać cały dzień w ciemnym pokoju, ponieważ światło drażni moje nerwy.
– Ależ skądże znowu, bardzo się cieszę z twojej wizyty – odzywa się słabym głosem Luiza. – Na małą pogawędkę zawsze trzeba znaleźć czas mimo niedomagań, prawda?
Odkłada nieuważnie podarunek na stół obok naczynia, które zapewne zawiera herbatkę rumiankową.
Augusta opowiada o paskudnym wietrze, dmącym ulicami, bez wątpienia sprawcy migreny. Mówi, że już nie może się doczekać otwarcia sezonu teatralnego i że ma nadzieję na ponowne wynajęcie ulubionej loży, by siedzieć jak najdalej od miejsc, gdzie dzisiaj niestety kłębi się pospólstwo. Następnie zmienia temat i serdecznie zaprasza Luizę, by odwiedziła jej salon.
– Mała odmiana na pewno dobrze ci zrobi i skieruje myśli w inną stronę…
– Nie mogę obiecać – waha się Luiza. – Ale do pojutrza, jak sądzę, już mi przejdzie. Jak to miło z twojej strony, Augusto, że o mnie pomyślałaś!
– To oczywiste, droga przyjaciółko. Wiem przecież, że potrzebujesz teraz chwili oddechu, bo masz nowe troski na głowie…
Luiza, która właśnie kładzie sobie wilgotny ręcznik na głowie, zastyga w pół ruchu.
– Nowe troski? Co masz na myśli, Augusto?
– No cóż, dotarło do mnie, że Johanna wróciła – odpowiada niewinnym głosem Augusta. – Jeśli to prawda, ogromnie by mnie to ucieszyło. Wiesz, że zawsze była mi bardzo bliska.
Jak się należało spodziewać, Luiza nie wygląda na uszczęśliwioną. Z wiadomych powodów długo nie poruszały tematu Johanny.
– Od wczoraj znowu jest w domu – przyznaje jednak Luiza. – Jestem zaskoczona, że już cię o tym poinformowano.
– Kochana, takie rzeczy szybko się roznoszą. Znasz mnie nie od dzisiaj, jestem otwartą, szczerą osobą, która woli powiedzieć coś przyjaciółce prosto w oczy, a nie obmawiać ją za plecami. Wierz mi, że jestem szczerze zainteresowana losami Johanny i w każdym momencie jestem gotowa zrobić, co w mojej mocy, by pomóc jej na nowo odnaleźć się w Gdańsku.
Luiza kładzie sobie ręczniczek na czoło i bierze głęboki oddech.
– Na to jeszcze poczekamy. Teodor postanowił, że moja szwagierka na razie nie będzie opuszczać domu. Nie chodzi tu jedynie o ochronę reputacji rodziny, lecz o jej własne dobro.
– Oczywiście – spieszy z zapewnieniem Augusta. – W takim przypadku trzeba postępować ostrożnie i nie wolno niczego przyspieszać. Chętnie bym z nią zamieniła parę słów, droga Luizo…
– Augusto, to niestety niemożliwe – pada prędka odpowiedź. – Teodor nie chce, by Johanna utrzymywała jakiekolwiek kontakty. To konieczne, by uświadomiła sobie powagę swego położenia i nie robiła niczego nieprzemyślanego. Sama wiesz, jak szybko złe plotki rozchodzą się po mieście.
– I właśnie w tym duchu chcę porozmawiać z Johanną – próbuje raz jeszcze Augusta. – W końcu jesteśmy bliskimi przyjaciółkami i mam na nią pewien wpływ.
– Może później – oświadcza Luiza i szuka lewą ręką dzwonka na służbę. – Na razie nie mogę niestety pozwolić ci na odwiedziny.
Na głos dzwonka przybiega Danuta.
– Dolej mi ciepłej wody – nakazuje pani, pokazując na miednicę, w której moczy nogi. – I przynieś mi proszek od bólu głowy. Pospiesz się!
Augusta pojmuje, że wizyta dobiega końca. Ależ to irytujące – Klaus miał po stokroć rację, uwięzili biedną dziewczynę i nikogo do niej nie dopuszczają. Niewątpliwie dyskrecja jest tu wskazana, ale właśnie dlatego mogłaby zobaczyć się z przyjaciółką! Tyle że wygląda na to, że tym butnym patrycjuszom najbardziej by odpowiadało usunięcie dziewczyny z powierzchni ziemi. Byle tylko nic nie splamiło ich białych szatek!
– Szybkiego powrotu do zdrowia, droga Luizo – mówi ściszonym głosem. – Do pojutrza z pewnością staniesz na nogi.
– Mam taką nadzieję, kochana Augusto. I dziękuję ci bardzo za wizytę oraz uroczy podarunek.
– Ufam, że będzie ci smakował, przyjaciółko – odpowiada Augusta, żywiąc zarazem niepobożne życzenie, że marcepan stanie Luizie kością w gardle.
Danuta jest zajęta, Augusta sama zatem wychodzi na korytarz. Już, już zamierza popędzić po schodach, by choć na chwilę chwycić Johannę w objęcia, ale niestety na horyzoncie pojawia się koścista postać Teodora Berenda, musi więc grzecznie się z nim przywitać i powiedzieć, że właśnie złożyła wizytę jego drogiej żonie.
– Ujmująca to troska z pani strony – odpowiada oschle pan domu, kłania się uprzejmie i czeka, póki Augusta nie zejdzie do sieni. Cóż za podstępny człowiek! Przejrzał jej zamiary i z zimną krwią je udaremnił. A żeby tak się udławił własną pychą, ten bezduszny kościotrup!
Rozzłoszczona stoi w ponurej sieni i woła Gretę, która nie poszła z nią na górę, lecz została w części gospodarczej. Gdzież ta znowu utknęła? Zagadała się gdzieś na podwórzu z kucharką? Augusta zuchwale postanawia przejść przez pomieszczenia biurowe na parterze, by dostać się na podwórze na tyłach kamienicy i rozejrzeć za dziewczyną. Ze złośliwym zadowoleniem stwierdza, że w kantorze Berendów niewiele się dzieje. Słychać skrzypienie pióra, to pisarz kantoru, teraz kaszle i odkrztusza flegmę – obrzydliwe! Augusta znajduje drzwi na podwórze i bierze głęboki oddech. Jak to miło wyjść z tych zatęchłych kątów na świeże powietrze! No tak właśnie myślała – tam oto na podwórzu stoi jej służąca Greta i wdzięczy się do rudowłosego chłopaka, który wygląda na onieśmielonego i mnie w rękach czapkę.
– Greta! Gdzie ty się podziewasz?! – woła niecierpliwie. – Musimy jeszcze zdążyć na pocztę!
I wtedy raptownie otwiera się okno na drugim piętrze, a Augusta widzi Johannę. Ładnie wygląda, kiedy tak zarumieniona, z rozpuszczonymi włosami o barwie miodu, wychyla się przez parapet i macha do niej.
– Augusta! Jak ja się cieszę, że cię widzę! – woła ku przyjaciółce. – Ileż ja o tobie myślałam. Chodź do mnie na górę, mam ci strasznie dużo do opowiadania…
Cóż za okropny dylemat! Na górze stoi ponury strażnik, a ona nie ma możliwości przedostać się do przyjaciółki.
– Później, kochana Haneczko! – woła. – Spieszę się, niestety, bo zaraz zamkną pocztę!
– Och, jaka szkoda! – dobiega z góry zmartwiony głos. – To jutro z rana do ciebie zajrzę. Przed południem jesteś przecież w domu?
– W domu… tak, naturalnie… – jąka się Augusta. – Tak się cieszę… Myślę o tobie. Haneczko, napiszę do ciebie.
– A po co ty chcesz do mnie pisać, kiedy ja jutro do ciebie przyjdę! – rozbrzmiewa wesoła odpowiedź. – À demain, ma chérie!7 I pozdrów jak najserdeczniej małżonka!
– On cię też serdecznie pozdrawia, kochana. Do rychłego zobaczenia, jak najrychlejszego! Jestem i pozostanę twoją przyjaciółką! Nigdy nie wolno ci o tym zapomnieć! Adieu, adieu…
Głowa Johanny znika, okno zostaje zamknięte. Augusta nie chce sobie nawet wyobrażać, co się teraz dzieje w pokoju dziewczyny, lecz najprawdopodobniej wpadł tam właśnie jej brat, by przywołać ją do porządku.
Ach, mój Boże! Biedaczka! Ależ ona jest naiwna, jak nic nie przeczuwa, co się święci. Auguście łzy napływają do oczu, gdy pomyśli, przez co będzie musiała przejść jej przyjaciółka w najbliższych miesiącach. Gdybyż tylko mogła jej pomóc! Ach, musi omówić to wszystko z Klausem, ten zawsze zachowuje trzeźwe spojrzenie i potrafi jej mądrze doradzić.
– Greto, nie słyszałaś, jak cię wołałam? – pyta rozdrażniona służącą. – Zmykajmy stąd. Jeśli zostanę tu dłużej, też dostanę migreny!
Jest od niej silniejszy. Zawsze tak było, nawet w dzieciństwie nie miała szans z Teodorem. W późniejszym czasie sprzymierzyła się z młodszym bratem Ernstem, ale i we dwójkę nie udało im się go pokonać. Teraz wdarł się do jej pokoju, szarpnął za ramiona, odciągnął od okna i pchnął na łóżko. Stoi tak nad nią, wszechpotężny, w oczach błyszczy mu zimna furia.
– Chyba mnie nie całkiem zrozumiałaś, Johanno – syczy. – Powiedziałem, że zabraniam ci kontaktowania się z kimkolwiek. Zostaniesz w swoim pokoju i tak długo z niego nie wyjdziesz, póki nie zarządzę inaczej!
Leży na poduszkach jak ogłuszona i nie wie, co się z nią dzieje. Czy on naprawdę poważył się podnieść na nią rękę, niemal wyłamał jej ramię? Wpatruje się w tę nieruchomą twarz i zaczyna się bać nienawiści, jaka z niej bije.
– Nie masz prawa tego robić! – protestuje. – Jestem twoją siostrą, a nie niewolnicą!
– Nie zmuszaj mnie do podjęcia drastycznych kroków! – ostrzega ją.
Johanna siada i odgarnia włosy opadające jej na twarz. Nie, nie pozwoli mu, by tak ją traktował!
– Nie masz żadnego prawa tak robić! – krzyczy wściekła. – Och, gdyby tylko papcio żył, toby ci pokazał, gdzie twoje miejsce! Ale że nie żyje, to ci się wydaje, że możesz się rządzić, jak ci się podoba!
Zaczyna szlochać, bo na samą myśl o ojcu łzy płyną jej z oczu. A niech to, musi przestać płakać, ten tutaj będzie triumfował. Ale nie daje rady, ból po stracie ojca jest zbyt silny.
– Papa cię wydziedziczył testamentarnie – odzywa się chłodno Teodor. – Nic nie masz i jesteś zdana na moje dobre serce, sam tak postanowił. Gdybyś jednak miała zamiar wyprawiać brewerie, to wyrzucę cię za drzwi bez grosza przy duszy!
Z tymi słowami obraca się na pięcie i wychodzi. Johanna siedzi osłupiała, pokój wiruje wokół niej, na chwilę czarno jej się robi przed oczami. Jeśli to zły sen, to chce się natychmiast obudzić! Niech wszystko będzie tak jak dawniej, kiedy siedziała z mamą i papciem w wielkim salonie i obchodziła radosne święta. Chce znowu kucać z Ernstem na przedprożu i z ukrycia ciskać w przechodniów kasztanami…
Te piękne marzenia raz jeszcze niweczy Teodor. Bez pukania wchodzi do pokoju, stawia na podłodze drewnianą skrzynkę z narzędziami i zaczyna zabijać okno gwoździami.
– Co ty wyprawiasz? Wietrzyć też już nie mogę?
Nie zwracając na nią uwagi, wbija gwoździe w drewno, następnie przygląda się z satysfakcją swojemu dziełu, szarpie na próbę za okienną klamkę, po czym chowa narzędzia do pudła.
– Sama to sobie zawdzięczasz!
Brat wychodzi z pokoju, słychać, jak przekręca klucz z drugiej strony. Miał czelność ją zamknąć jak niegrzeczne dziecko, na które nałożono areszt domowy! Jeszcze nikt nigdy tak jej nie potraktował. Nawet surowa bona, która zajmowała się nimi, gdy byli mali, nie posunęła się do czegoś podobnego. Mama zabroniła jej tego. A papcio wyrzuciłby ją za to z domu. Johanna podnosi się z trudem, szarpie gniewnie za gałkę u drzwi i ponieważ się nie otwierają, łomocze w nie pięściami.
– Otwierać! Natychmiast otwórzcie te drzwi! Nie macie żadnego prawa mnie tu zamykać!
Ale nikt nie spieszy jej z pomocą. Woła Luizę. Nakazuje Danucie przekręcić klucz. Biega zrozpaczona po pokoju, z trudem łapie powietrze, szarpie za okno, ponownie wraca do drzwi, kopie w drewno. Ale stare odrzwia zrobiono z grubego, solidnego dębu, może w nie tłuc i kopać, ile jej sił starczy – nie drgną ani odrobinę. Z krwawiącymi dłońmi i obolałymi stopami siada w końcu na ziemi i łka z czystej rozpaczy. Czemuż w ogóle wróciła do domu? Gdyby tylko przeczuwała, jakie piekło tu na nią czeka, zostałaby z Andrzejem. Ach, był lekkoduchem, to prawda. Ale ją kochał, był łagodny i czuły, humory pokazywał tylko przed ważnymi występami. Okłamywał ją – no cóż, taki już jest, woli przemilczeć prawdę, by nie napytać sobie biedy. Nie znosił scen zazdrości, jakie mu urządzała, ale zawsze się przecież godzili. No, prawie zawsze. Na koniec nie chciała już pojednania i powiedziała mu, że ma go dosyć. Ale nawet wtedy okazał wspaniałomyślność, opłacił jej podróż do domu i podziękował za piękne chwile, jakimi go obdarowała. Andrzej jest po prostu porządną osobą, to poczciwy człowiek – nigdy w życiu by jej źle nie potraktował. Co jej strzeliło do głowy, że go porzuciła, w zamian zyskując tyle, że brat ją pobił i uwięził we własnym domu? Ach, myślała, że wraca do papcia, który wszystko by jej wybaczył. Jak srodze się myliła.
Mozolnie się podnosi i nalewa wody do miednicy, by obmyć poranione ręce. Pokaleczone dłonie pieką w zetknięciu z wodą, osusza je ręcznikiem, na lnianym płótnie pozostają krwawe ślady. Co takiego powiedział Teodor? Że papcio ją wydziedziczył? To musi być kłamstwo, ojciec by jej nigdy czegoś takiego nie zrobił. Jej posagiem ma być rodzinny dom matki na Frauengasse, na Mariackiej, mama tak chciała, a papcio potwierdził jej wolę u notariusza. Teodor nie może przecież tego zmienić. Co za podły kłamca! Ale go przejrzała. Chciał ją zastraszyć, żeby robiła, czego od niej zażąda. Ech, zawsze jej nienawidził, ponieważ była ukochanym dzieckiem papcia, jego oczkiem w głowie, małą złotowłosą królewną, jego Haneczką…
Ponownie łzy jej napływają do oczu, do zgryzoty dołącza gniew na to, jak ją niesprawiedliwie potraktował, nikczemnie pozbawił wolności, bezczelnie okłamał. Ale nie uda mu się, jest twardsza, niż myśli, stawi mu opór z podniesionym czołem i w końcu przeprowadzi swoją wolę.
Wyczerpana pije wodę z dzbanka, po czym zabiera się do rozpakowywania torby, ciągle stojącej na komodzie. Niewiele przywiozła z dalekich podróży. Jedwabną koszulę nocną Andrzej kupił jej w Rzymie, dwa kolorowe szale z cieniutkiej bawełny pochodzą z Amsterdamu, małego pieska z brązowego pluszu sprezentował jej na targu w Londynie. Zostawiła całą resztę, suknie, bieliznę, buty i kapelusze, w końcu schowała tylko czerwone puzderko ze złotym wisiorkiem. Podarował jej ten klejnocik na pożegnanie, na wieczną pamiątkę, jak oświadczył z teatralnym patosem. Złote serduszko z małym diamencikiem w środku i wygrawerowanymi słowami „mon amour”! Była wściekła i cisnęła mu je pod nogi. Co za tania błyskotka! Z całą pewnością ów dar miłości przekazała mu jedna z jego licznych wielbicielek. W końcu jednak podniosła puzderko z ziemi i włożyła do torby. Tak czy owak to złoto, Johanna pochodzi z kupieckiego rodu, takich rzeczy się nie wyrzuca, tylko zamienia na żywy pieniądz. Ach, tak – pieniądze. Dostrzega skórzaną portmonetkę, którą Andrzej kupił jej we Florencji na Ponte Vecchio. Jest w niej jeszcze dziewięć talarów, dwa srebrne grosze i osiem fenigów, oprócz tego różne zagraniczne monety, których wartości nie zna. Drobniaki, bez wątpienia, ale może znajdzie na targu kupca, który przyjmie obce pieniądze.
Jeśli w przewidywalnym czasie będzie mogła pójść na któryś gdański targ… No ale Teodor nie może jej przecież wiecznie trzymać pod kluczem, kiedyś będzie musiał otworzyć drzwi. Przezornie wkłada portmonetkę pod luźną deskę w podłodze, gdzie już jako dziecko chowała swoje skarby. Następnie podchodzi do okna i spogląda przez małe szybki. Wiele nie jest w stanie dostrzec, na podwórze mogłaby wyjrzeć, tylko wywiesiwszy się przez parapet. Został jej widok ściany sąsiedniej kamienicy z mnóstwem wąskich okienek, nad nią przebłyskuje skrawek nieba. Ciągną nim ciemnoszare kłęby chmur, wiatr dmie z północnego wschodu, światło wpadające do pokoju jest blade i niepewne.
I tak bym nie wyszła przy tej pogodzie, myśli krnąbrnie i, dygocąc, kładzie się na łóżku.
Chwilę leży nieruchomo, nasłuchując odgłosów starego domu. Wiatr klekocze łupkowymi dachówkami, gdzieś tłucze się okiennica, pęd dzikiego wina uderza o ścianę budynku. Co jakiś czas słychać kroki na schodach. Łatwo rozpoznać chodaki Danuty, podobnie jak ciężkie stąpanie gospodyni, pracującej w kuchni i pomieszczeniach gospodarczych. Teodor nosi solidne buty z cholewami, jego chód jest cichy i miarowy. Johanna rozpoznaje również kroki Stefana Korbitza w znoszonych butach, który od ponad dwudziestu lat pracuje w kantorze Berendów. Ruch trwa na parterze i pierwszym piętrze, do niej, na drugie piętro, nikt nie zagląda, nawet Danuta. Niekiedy dobiega tu dźwięczny głos pokojówki, słychać „Tak, jaśnie pani”, „Natychmiast, jaśnie pani”. A więc zajmuje się Luizą, która stale czegoś potrzebuje, bo przecież niedomaga. Johanna łapie się na złośliwej myśli, że jest sprawiedliwość w niebiesiech, skoro odmawiają one Teodorowi upragnionego syna i dziedzica. Nie, fuj – to podłe. Biedna Luiza straszliwie cierpi z tego powodu, a jeśli nawet nie jest akurat życzliwie nastawiona wobec Johanny, to i tak nic nie poradzi na machinacje swojego małżonka.
Południe dawno minęło, a ona nic dzisiaj w ustach nie miała poza kilkoma łykami wody. Czy chcą ją tutaj zagłodzić? Poza tym dręczy ją zwykła ludzka potrzeba, ale ponieważ nie może się udać do ustępu, musi skorzystać z nocnika. Opróżnić go też nie może. Co za obrzydliwa nikczemność tak nią poniewierać! Kiedy wreszcie przyjdzie Danuta, żeby posprzątać pokój, wylać nocnik i przynieść jej coś do jedzenia?
Godziny wloką się ospale. Johanna podrywa się na każdy szelest na schodach w nadziei, że ktoś ją wreszcie uwolni z więzienia – ale nic się nie dzieje. Światło blednie, dzień chyli się ku zachodowi, szarówka przechodzi w mrok nocy. Dziewczyna zapala lampę naftową i krąży po pokoju jak zwierzę w klatce, przykłada ucho do drzwi, już chce wołać na Danutę, ale w ostatnim momencie się rozmyśla. Nie, nie pozwoli mu triumfować, nie będzie go prosić ni błagać, na to jest zbyt dumna. Czuje gonitwę myśli, przypominają jej się dziwne odpowiedzi Augusty, gdy zobaczyła ją dziś na podwórzu.
„Jestem i pozostanę twoją przyjaciółką…” „Napiszę do ciebie…”
A więc wiedziała, co jej zrobią. Dlaczego jej nie ostrzegła? Chce do niej napisać? A niby jak, skoro wszystkie listy lądują na biurku Teodora w kantorze? I co też Auguście przyszło do głowy, że w ogóle chce pisać do niej listy? Czy to znaczy, że będą ją miesiącami trzymać pod kluczem? Ale cóż ona takiego zrobiła? Nie jest zbrodniarką, niczego nie ukradła i nikogo nie zabiła. Nie zamierza też przecież jutro dumnie obejść całego miasta i odwiedzić wszystkich znajomych, żeby im opowiedzieć o swojej podróży. Nie, sama zdaje sobie sprawę z tego, że przez jakiś czas nie powinna rzucać się w oczy. Będzie też mogła składać wizyty tylko tym przyjaciółkom, co do których jest pewna, że nadal są jej życzliwe. Tak jak Augusta, ona z pewnością ucieszyłaby się z jej odwiedzin.
A może to wszystko jest tylko nieszczęśliwym nieporozumieniem, myśli, gdy wreszcie znużona i wyczerpana kładzie się do łóżka. Porozmawiam z Teodorem i się ułożymy. Nawet jeśli on mnie nienawidzi, a ja nie jestem w stanie go znieść, to możemy znaleźć rozsądne rozwiązanie. Papcio również by tego pragnął.
Tej nocy śpi niespokojnie, słyszy, jak wiatr hula wokół starej kamienicy, jak skrzypią deski w podłodze i boazerie na ścianach, do tych dźwięków dołącza później deszcz bijący o szyby. W pewnej chwili dziewczyna ma wrażenie, że dobiega ją zgrzyt klucza w zamku, ale że w pokoju jest ciemno, gdyż lampa się już wypaliła, a nie dochodzą jej żadne odgłosy, ponownie zasypia.
Gdy budzi ją sinawe światło poranka, odkrywa na komodzie tacę z chlebem, kiełbasą i kubkiem mleka. Nocnik jest opróżniony, miednica z wodą do mycia czysta dzbanek ze świeżą wodą stoi obok. Czyli Danuta była nocną porą w jej pokoju, by załatwić te sprawy. Ależ to żałosne! Czyżby Teodor wierzył, że Johanna rzuci się jak dzika do ucieczki, gdy tylko dojrzy otwarte drzwi? Skąpe śniadanie kusi mimo wszystko, od przedwczorajszego wieczora nic nie jadła, w brzuchu straszliwie jej burczy. Chciwie połyka chleb z kiełbasą, mleko zostawia, bo go nie lubi. Cóż by dała za filiżankę kawy! Czuje, że musi się umyć i włożyć świeżą bieliznę. Korzysta z nocnika, nalewa wodę do miednicy i właśnie chce zdjąć długą koszulę nocną, gdy słyszy kroki. Ktoś idzie do niej na drugie piętro. To Danuta i Teodor. I ktoś jeszcze, zdecydowanie stąpający w ciężkich butach.
Pierwszą jej reakcją jest poczucie ulgi. Będzie negocjować, okaże rozsądek, przystanie na parę jego żądań, ale też zadba o swoje prawa. Nagle słyszy kobiecy głos.
– Jest pan pewien, że nie urządzi cyrku?
– Proszę się nie niepokoić, pani Göttler. Daliśmy jej coś w mleku.
Akuszerka. Zna to nazwisko, ponieważ niejaka pani Göttler zajmowała się Luizą po poronieniach. Krzepka, rezolutna osoba koło pięćdziesiątki, która nie toleruje sprzeciwu i nie uznaje żadnych targów. Czego ona tu chce? I co takiego próbowali jej podać w mleku?
Obrót klucza w zamku, Teodor jako pierwszy wchodzi do pokoju. Gdy dostrzega ją w koszuli nocnej przy serwantce, gniew wykrzywia mu twarz.
– Nie jadłaś śniadania? – pyta, nawet się nie przywitawszy. – No cóż, poprosiłem panią Göttler, żeby cię zbadała.
– Ale dlaczego? – jąka się przerażona. – Nie jestem chora.
– Ale możesz być w ciąży. Jeśli tak, mam prawo o tym wiedzieć. Połóż się. Pani Göttler zna się na swoim fachu, to długo nie potrwa.
– Nie mam najmniejszego zamiaru! – wrzeszczy wściekła. – Nie jestem w ciąży. A nawet gdybym była, to nie twoja sprawa!
Teodor wymienia spojrzenia z akuszerką, która ma złowróżbną minę. Potem podchodzi do Johanny i łapie ją za ramię.
– Kładź się! – rozkazuje brat i szarpie ją na łóżko. – No już!
Tym razem broni się ze wszystkich sił. Kopie, łapie Teodora za ucho i niemal je odrywa, opluwa go. Ale ten trzyma ją żelaznym uchwytem, przewraca na łóżko, a ponieważ siostra zrywa się z miejsca, bije ją płaską dłonią po twarzy.
– Niech pani zaczyna! – rzuca do akuszerki. – Bez obaw, mocno ją trzymam.
Akuszerka spogląda chłodno na Johannę, która w uścisku brata rozpaczliwie się wije, przeraźliwie krzycząc.
– Ktoś musi przytrzymać jej nogi – stwierdza rzeczowo pani Göttler.
– Danuta!
Pokojówka została przy drzwiach. Na dźwięk rozkazu zasłania się przerażona obiema rękami.
– Jaśnie panie, ja nie mogę tego zrobić. Błagam…
– Rób, co mówię.
Danuta podchodzi niepewnym krokiem, trupio blada, wie jednak, że w każdej chwili może wylądować na ulicy, jeśli nie posłucha pańskiego rozkazu.
– Święta Mario, Matko Boża, odpuść mi ten grzech – szepcze.
– Złap ją za prawą nogę – instruuje akuszerka. – Mocno! O, tak będzie dobrze.
Johanna pojmuje, że nie ma ratunku. Kobieta podciąga jej koszulę nocną aż do piersi, uciska nagi brzuch i wbija twardy palec w przyrodzenie. To boli, ale Johanna nie wydaje już z siebie żadnego dźwięku. Leży jak ogłuszona, ogarnia ją lodowaty bezwład, odrętwienie, jakby opuściła swoje ciało i nie było jej w tym pokoju. Niczym we śnie widzi biały czepek akuszerki, krople potu perlące się na jej czole i nieruchome, przerażone oczy Danuty. Ktoś obciąga jej na powrót koszulę, po czym dobiega do niej pytanie Teodora.
– I co?
– Nie jest dziewicą.
– To wiemy. Dalej?
– Nie jest w ciąży. Ma miesiączkę.
– Coś jeszcze?
– Brak oznak francuskiej choroby.
– Na pewno?
– Przecież mówię! – reaguje gniewnie akuszerka. – Razem będzie trzy talary i pięć srebrnych groszy.
– Danuta zaprowadzi panią do kantoru.
Johanna leży nieruchomo jak martwa. Nawet teraz, gdy Teodor ją wreszcie puszcza, nie czyni najmniejszego ruchu. On zatrzymuje się na moment przy łóżku i przygląda się jej posępnie.
– Wiele byś sobie oszczędziła, gdybyś mnie posłuchała! – mówi.
Dziewczyna milczy. Coś w niej pękło. Na zawsze rozprysło się na dwoje. Opadła zasłona i wyjrzało zza niej prawdziwe, okrutne oblicze świata.
– Sama z siebie zrobiłaś dziwkę – słyszy perorującego brata. – No to się nie dziw, że cię tak traktują. Będziesz tu zamknięta, póki nie przyrzekniesz, że dostosujesz się do moich poleceń!
Idzie ku drzwiom, wychodzi na korytarz, od razu słychać zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Następnie Teodor spiesznym krokiem schodzi do kantoru.
Drętwota nie mija. Johanna leży bez ruchu na plecach, słucha, jak oderwany od ściany pęd dzikiego wina uderza w okno, w głowie ma głuchą pustkę. Wreszcie czuje chłód wpełzający w jej członki, zwija się w kłębek, obejmuje ramionami kolana i zaczyna dygotać. Całe jej ciało drży niepohamowanie, serce wali, zęby szczękają, palce ma skostniałe jak sople lodu. Dopiero po chwili atak przechodzi, Johanna z trudem się podnosi, odgarnia z twarzy splątane włosy, rozciera zziębnięte dłonie i stopy. Ociężale wstaje z łóżka i zabiera się do mycia, wkłada koszulę i gorset, dokonuje stosownych zabiegów, by się zabezpieczyć z uwagi na krwawienie miesięczne, wkłada długie pantalony, zapinane na guziczki od środka, wreszcie mocno wiąże halki w talii. Każdy kolejny ruch wykonuje rutynowo, z każdą sztuką przywdziewanej odzieży odzyskuje cząstkę siebie. Wybiera jedną ze starych sukni domowych, które wiszą w szafie, wkłada pończochy i buty, owija ramiona ciepłym szalem.
Stojąc przy oknie, spogląda na ciemne strzępy chmur, sunące po szarym niebie. Przeciągają po nieboskłonie niczym wataha czarnych wilków w pościgu za zwierzyną, mroczna gra cieni, śmiercionośna i bezlitosna.
Odwraca się i patrzy na skotłowane łóżko. Coś w niej wzbiera, coś, czego dotąd nie znała. Twardość, która prędzej się złamie niż ulegnie. Nie będzie porozumienia, nie będzie pojednania. To wojna i stoczy ją za pomocą jedynego środka, jakim rozporządza. Bez pardonu i bez krztyny zmiłowania dla siebie.
Wylewa mleko do nocnika i wrzuca doń ostatnie okruchy chleba. Zobaczymy, kto kogo przetrzyma.
Ernst Berend podnosi się na łóżku i z jękiem chwyta za głowę. Niech będzie przeklęte lipnickie8 piwo! Już wczoraj wieczorem po spotkaniu burszostwa zwrócił sporo z tych pięciu kufli. Ku przemożnej uciesze, rzecz jasna, towarzyszy z Germanii Königsberg9, którzy kpiarsko mu doradzali, by nigdy nie pił nieparzystej liczby kufli piwa, gdyż nie służy to żołądkowi. Szczęśliwie nie posłuchał życzliwej sugestii, by wypić jeszcze ów parzysty kufelek – i tak już dławiły go mdłości. Z trudem dowlókł się do swojej studenckiej kwatery na czwartym piętrze i, nawet nie ściągnąwszy butów, padł na łóżko.
Wstaje ociężale i pije kilka łyków wody z dzbanka, po czym stwierdza, że biała pościel srodze ucierpiała od brudnych butów i opryskanych błotem nogawek. A niech to! Właścicielka stancji znowu się będzie potwornie pieklić i zażąda dodatkowo dwóch srebrnych groszy za pranie. Tej starej wiedźmie, Kabbertowej, ciągle mało. A codziennie przygotowywana przez nią strawa też pozostawia wiele do życzenia – ledwie kawalątek mięsa, za to góry kartofli, kapusty i cebuli.
Nie ma rady, trzeba wstać i przede wszystkim ściągnąć zawilgocone buty oraz mokre skarpetki. Porcięta też należałoby zmienić, ale tu akurat nie ma zbytniego wyboru: jedna z trzech par spodni jest u krawca, druga w praniu, a trzecią właśnie ma na sobie. Bieda z tym, że Teodor to taka kutwa i każe zapisywać każdego wydanego feniga. Będzie musiał coś wymyślić, bo co się tyczy tych pięciu kufli piwa, to nie może ich wciągnąć zgodnie z prawdą na listę wydatków, jako że Teodor obetnie mu miesięczną wypłatę.
Nalewa wody do miednicy, mydli brodę i policzki, żeby zgolić czarną szczecinę, a cały czas myśli z zazdrością o sakiewkach paru komilitonów, tak solidnie wypchanych, że stać ich na surduty z delikatnej angielskiej wełny, lekcje jazdy konnej, lekcje tańca lub śliczne przyjaciółki. On może tylko o tym wszystkim pomarzyć – powinien się cieszyć, że papcio w ogóle udzielił mu swego czasu zgody na podjęcie studiów. Niestety nie na wymarzonym wydziale filozofii, lecz prawa. Zdaniem papcia filozofia to tylko przelotna fanaberia, za to prawnik mógłby się przydać firmie handlowej Berendów.
Ręczniczkiem ściera z twarzy resztki mydlin, myje zęby i czuje, że zgłodniał. No cóż – te parę kufli go nie zabije, tyle że jeszcze przez jakiś czas będzie męczył go ból głowy, ale przejdzie. Podbiega boso do drzwi i wygląda, czy jest już śniadanie – w porządku, postawiła je na zewnątrz na chwiejnej komódce. Kawa zresztą wystygła, a kanapki podeschły. Pewnie już późno? Szkoda, że musiał zastawić zegarek kieszonkowy, żeby spłacić dług – i teraz musi stale wychylać się z okna, by sprawdzić godzinę na zegarze na kościelnej wieży…
– Panie Berend! – dobiega z dołu. – Postawiłam śniadanie na komodzie, bo słyszałam chrapanie z pokoju i nie chciałam pana budzić.
Ta Kabbercicha! Musi mieć słuch jak nietoperz, nic jej nie ujdzie, co się dzieje na schodach.
– Dziękuję bardzo, pani Kabbertowa! – woła w odpowiedzi. – Czy może mi pani powiedzieć, która godzina?
– Już po jedenastej, panie Berend. Wczoraj się do późna przeciągnęło, co?
Jedenasta – a żebyż to wszyscy diabli. Punktualnie o dziesiątej powinien siedzieć u Schallermana, w końcu zapłacił za studia. Teraz oczywiście nie ma już sensu pędzić, zwłaszcza że Schallerman wyraźnie się na niego uwziął.
– Ach, jaśnie wielmożny pan Berend już jest z nami! – zauważył ostatnio szyderczo, gdy Ernst znowu spóźnił się o dobry kwadrans.
– Wczoraj?! – woła w dół schodów. – No tak, było troszkę późno. Mam nadzieję, pani Kabbertowa, że pani nie zbudziłem? Byłaby pani tak dobra i przyniosła mi dzbanek moszczu? Umieram z pragnienia.
– Moszczu? Muszę sprawdzić, czy coś jeszcze zostało. Mogę przynieść podpiwku…
– Niech będzie – burczy, chociaż myśl o piwie nie budzi w nim w tej chwili ciepłych uczuć. Ale woda z tutejszej studni to czysta trucizna, smakuje zgnilizną.
Zabiera do swojej izby kubek i talerz, stawia je na stoliku między notatkami i wygląda przez okno. Znowu leje! No to i tak przemókłby do suchej nitki i tkwiłby teraz na wykładzie wśród schnących z wolna kolegów, co nie jest zabawne, gdy ma się wrażliwy nos. Lepiej, że siedzi sobie wygodnie na sofie i rozmyśla nad swoją rozprawą o Antygonie Sofoklesa. Dramat o rozdźwięku między racją stanu a prawem boskim, który to problem chce przedstawić w kontekście bieżącej sytuacji politycznej w Prusach. Król Fryderyk Wilhelm IV bezapelacyjnie odrzuca coraz to ponawiane przez przedstawicieli stanów żądanie prawa do współdecydowania, liberalna konstytucja to melodia odległej przyszłości.
Właśnie chce zanotować celną frazę, gdy gospodyni stuka do drzwi. Ernst podrywa się, by szybko zakryć kapą brudne prześcieradło.
– Proszę!
Kabbertowa dźwiga dzbanek o wątpliwej zawartości, on zaś musi zrobić miejsce na stole, żeby mogła gdzieś odstawić swoje brzemię.
– Ech, ci panowie studenci! – wzdycha. – Zawsze tyle książek! Oczy pan sobie tylko popsuje, panie Berend. Pański poprzednik, Julius Krähfuß, był ślepy jak kret i musiał nosić grube szkła…
– Zbytek troski, pani Kabbertowa – rzuca Ernst. – Moje oczy są w znakomitym stanie. Dziękuję za moszcz… Czy też co to jest?
– Cydr. Mieliśmy jeszcze spady, trzeba było je usunąć, bo już zaczynały gnić.
Gospodyni zabiera talerz, zostawia kubek na cydr, po czym rozgląda się po izbie. Jest maciupeńka, z jednej strony ze skosem, z którego wystaje lukarna. Większość miejsca zajmuje łóżko, osłonięte baldachimem, który niegdyś był pokryty barwnymi wzorami, ale zdążył już wypłowieć. Do tego trzęsąca się ze starości sofa, pożywienie dla pokoleń moli, stół i krzesło, chwiejna półka na książki, niewielka koza i wąska szafa na ubrania, której brakuje drzwi.
Ernst wstrzymuje oddech, gdy spojrzenie Kabbertowej prześlizguje się po łóżku, ale gospodyni niczego nie zauważa, tylko skupia uwagę na sztywnych od brudu butach przy drzwiach.
– Ależ one paskudnie wyglądają, panie Berend. Zabiorę je do wyczyszczenia.
Chłopak nie protestuje, chociaż z całą pewnością Kabbertowa zażąda paru fenigów za ten przejaw troskliwości. Chce jeszcze zapytać o wiadro węgla, by napalić w piecu, jako że musi wysuszyć skarpetki i płaszcz, ale gospodyni wyciąga z kieszeni fartucha zmiętoszony list.
– Prawie bym zapomniała – oświadcza i wykrzywia usta w obleśnym uśmiechu. Nie wygląda to ładnie, bo ma krzywe zęby. – Od niejakiej Augusty von Kleiwitz z Gdańska. To pewnie panna narzeczona, co?
Ernst z radością wyciąga rękę po list. Augusta obiecała, że pokaże dwa jego artykuły swojemu dobremu znajomemu, panu Eliasowi Ostertagowi, który chce wydawać pismo literackie.
– Moja narzeczona? – śmieje się. – Nic podobnego. Pani rotmistrzowa von Kleiwitz jest drogą przyjaciółką rodziny.
– Ach tak? – stwierdza rozczarowana gospodyni. – Tak sobie tylko myślałam, bo tak często do pana pisze.
– Co prawda, to prawda – przyświadcza Ernst i złości się na siebie, ponieważ tłumaczy się przed Kabbertową, choć nic jej to nie powinno obchodzić. Jest zadowolony, gdy ta wreszcie wychodzi z butami i talerzem. Dopiero słysząc oddalające się kroki na schodach, uświadamia sobie, że chciał ją poprosić o węgiel. No cóż – to po prostu później zapyta.
Z ciekawością łamie pieczęć na liście i rozwija pismo. Augusta zapisała skrzętnie całą stronę, że ledwie starczyło miejsca na podpis, ale mimo to nazwisko „von Kleiwitz” kończy się zamaszystym zawijasem przy ostatniej literce.
Mój drogi młody Przyjacielu,
jeszcze nie ochłonęłam po wczorajszym spotkaniu w naszym salonie, ale już chwytam za pióro, by wszystko to Panu opisać. Gościliśmy dwóch wspaniałych interpretatorów szlachetnej Pani Muzyki, którzy uraczyli nas niezrównanymi brzmieniami wielkiego Johanna Sebastiana Bacha, a także młodego pianistę Sebastiana Sonntaga. On z kolei odegrał Appassionatę w cudowny, do głębi poruszający sposób. Musiał kilkakrotnie bisować, ponieważ w przeciwnym wypadku panie by go zapewne ukamienowały…
Ernst bierze łyk cydru. Fuj – taka sama landryna jak te przesłodzone peany, wygłaszane przez Augustę na cześć swoich gości. Był u niej ładnych parę razy, więc wie, że trzeba zredukować te emfatyczne hymny pochwalne o co najmniej osiemdziesiąt procent, by dotrzeć do sedna. A ponadto pianiści, którzy wprawiają w ekstazę młode damy, wydają mu się wysoce podejrzani. Ma swoje osobiste powody. No dobrze, czytajmy dalej.
…Wystąpienia literackie także odznaczały się niezwykłą urodą i biegłością retoryczną. Doktor Artur Hempel zadeklamował nam kilka romantycznych strof własnego autorstwa, które przyjęto z ogromnym uznaniem, później zaś Elias Ostertag odczytał drugi akt swojego dramatu religijnego Chrystus na Golgocie. Zwłaszcza panie wzruszyły się do łez, wszyscy natomiast prosiliśmy autora, by za miesiąc przedstawił nam kolejny ustęp tego imponującego dzieła. Ta sztuka ma pięć aktów!
Wielki Boże! W takim razie najwcześniej w lutym zawita do salonu. Ckliwe dramaty religijne go nie ciekawią.
…Co się zaś tyczy Pańskich znakomitych artykułów, mogę donieść, że Elias Ostertag przeczytał je z dużym zainteresowaniem i docenił Pański jasny, błyskotliwy styl. Z uwagi wszakże na ich polityczną treść nie uważa za wskazane publikowanie ich w czasopiśmie literackim, jakie zamierza założyć, ponieważ będzie ono poświęcone wyłącznie literaturze pięknej, pozbawione zatem jakichkolwiek wypowiedzi politycznych.
Ernst ciska gniewnie list na biurko, skąd – z braku bezpiecznego obciążnika – sfruwa on na ziemię i nieruchomieje przy piecyku. Dobrze mu tak. Od razu będzie mógł go zwinąć i wykorzystać jako fidybus do rozpalania ognia. Świętoszkowaty pan Ostertag nie ma ochoty na publikację artykułów politycznych! Co za tchórzliwy, konformistyczny cymbał! No ale czegóż się spodziewać po jegomościu, który płodzi sążniste dramaty religijne? Ernst wstaje, rozdrażniony szarpie za okno, wystawia twarz na siekący deszcz i próbuje zdławić w sobie zawiedzione nadzieje. Rozesłał swoje rozprawy do wielu gazet, ale jak dotąd spotkał się tylko z odmową.
Niestety, nadesłane teksty nie odpowiadają linii naszego pisma… Zbyt polityczne… Zbyt mało literackie… Zbyt ostre sformułowania… Prosimy o przysłanie pięknego wiersza lub rozprawy historycznej…
To nie do wytrzymania! Gdyby tylko miał pieniądze, sam założyłby jakiś periodyk. Postępowe pismo, które nie ma nic przeciwko dobrej literaturze, ale drukuje również teksty opowiadające się za wolnością i prawami obywatelskimi. Pieniądze, zawsze tylko pieniądze! Nie ma ani feniga przy duszy, jest całkowicie zależny od brata Teodora, jedynego dziedzica spuścizny Berendów.
Wściekły zamyka okno i osusza ręcznikiem twarz i włosy. Wypija jeszcze łyczek słodkiego cydru, wypluwa go z obrzydzeniem i siada na sofie, by dalej pisać. Jednak rozczarowanie odebrało mu wenę. Czyta napisane dotąd linijki i wydają mu się koszmarne, skreśla je, zapisuje nowe, gubi wątek w drobiazgowych wyjaśnieniach, ale nie rozwija zasadniczej koncepcji swojego dzieła. Na domiar złego przewraca kałamarz, który postawił obok siebie na sofie. Udaje mu się uratować resztkę atramentu, większość jednak wsiąkła w stary aksamit, tworząc bezkształtną, czarną plamę. Co za pechowy dzień! Najchętniej położyłby się z powrotem do łóżka i został w nim aż do rana, ponieważ wszystko, do czego się dziś bierze, fatalnie się kończy.
Te roztropne plany krzyżuje pukanie do drzwi. Wyłania się zza nich Alfred Riechert, kolega ze studiów, z przemoczoną peleryną na ramionach i ociekającą wodą czapką w dłoni.
– Alfred, stary byku! – woła ucieszony Ernst. – Nie mów, że ty też dzisiaj zwagarowałeś z Schallermanna!
– A jakżeby inaczej? – Alfred wzrusza ramionami. – Julius Schammes wpisał mnie na listę obecności, a później i tak idę do Kugelmanna, żeby wszystko powtórzyć. A co z tobą, stary? Nie masz na nic ochoty, co? Świetnie cię rozumiem. To monotonne mamrotanie paragrafów doprowadza człowieka do szału.
Wysoki, tyczkowaty Alfred wciska się do pokoju. Musi schylić głowę, żeby zmieścić się w odrzwiach, przy oknie w skosie dachu musiałby uklęknąć. Tylko pośrodku pomieszczenia może się wyprostować.
– Dawaj pelerynę, kolego, i siadaj na sofie! Czapkę możesz położyć na parapet…
Ale Alfred nie zamierza rozstawać się ze swoim okryciem, twierdzi, że w izbie jest zimno jak w psiarni, i dopytuje, dlaczego Ernst nie rozpali w piecu.
– Gospodyni ma mi dopiero przynieść węgiel, wtedy nam napalę – obiecuje Ernst.
Alfred siada na plamie atramentu i utyskuje na paskudną pluchę, ciągnącą od morza mgłę i bruk ulic na Starym Mieście, które mimo nowej kanalizacji stale zalewają ścieki i nieczystości.
– A jak tam twój projekt założenia czasopisma? – pyta, szczerząc zęby w uśmiechu, bo Ernst już zdążył podzielić się swoim wspaniałym pomysłem z całym światem.
– Jeśli mi tylko załatwisz mecenasa, to od razu się do tego biorę!
– Może mógłbym sięgnąć mojemu staruszkowi do kieszeni – żartuje Alfred, który ma zamożnych rodziców. – Ale obawiam się, że on wolałby zainwestować pieniądze w swoją fabrykę broni.
Zakłady Riechertów znajdują się w pobliżu Gdańska, a interes kwitnie. Ojciec Ernsta skomentował to kiedyś sarkastycznie: „Producenci broni i grabarze zawsze będą potrzebni”.
Na schodach słychać ciężkie kroki gospodyni, więc Ernst się cieszy, że nie widać czarnej plamy na sofie.
– Panie Berend, obiad!
Kabbertowa niesie talerz, a na nim tradycyjny miszmasz ugotowanych razem warzyw. Dziś w menu kapusta włoska, do tego marchewka, ziemniaki i góra cebuli. Mięso pewnie wyjęła z garnka i schowała dla swojej rodziny.
– Smacznego życzę, panie Berend – odzywa się protekcjonalnie. – Może przyniosę kawalerowi szklaneczkę cydru? – Spogląda na Alfreda, czyniąc zachęcający gest.
Ten jednak odrzuca propozycję.
– Przydałoby się wiadro węgla, moja dobra kobieto! – napomina. – Jak nic złapiemy zapalenie płuc w tej zimnej, zawilgoconej klitce!
Ernst nieodmiennie popada w osłupienie, widząc, z jaką skwapliwością skąpa zwykle gospodyni spełnia żądania Alfreda. Prawdopodobnie działa na nią niedbale władczy ton, którego sam Ernst w najmniejszym stopniu nie posiada.