Gdańsk. Początek drogi - Sellnick Hilke - ebook

Gdańsk. Początek drogi ebook

Sellnick Hilke

4,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ich przyszłość jest niepewna. Jej odwaga nie pozwala się jej poddać, a serce podąża własną ścieżką.

Gdańsk, 1860 rok. Młoda Johanna Berend stoi skruszona przed patrycjuszowską kamienicą przy Langgasse. Kilka miesięcy temu uciekła z pianistą, teraz pragnie wrócić do rodziny. Jest w ogromnym szoku, gdy dowiaduje się, że jej ukochany ojciec nie żyje. Dla brata Teodora, teraz głowy rodziny i zarządcy działającego od lat przedsiębiorstwa handlowego, kochająca wolność i bezkompromisowa Johanna staje się źródłem frustracji.

Kiedy dobroduszny, starszy stoczniowiec Berthold Forster oświadcza się Johannie, ta widzi w tym szansę na uwolnienie się spod władzy brata. U boku Forstera zaczyna interesować się przemysłem i przekonuje męża, by zainwestował w budowę nowej stoczni. Z każdym dniem coraz bardziej angażuje się w zarządzanie firmą, co wywołuje niezadowolenie u Pawła, syna Forstera z pierwszego małżeństwa. Jednak Johanna jest nie tylko inteligentna, ale również odważna, by realizować swoje ambicje. Wkrótce Paweł zaczyna dostrzegać w niej równorzędną partnerkę do budowania przyszłości stoczni – a może nawet coś więcej...

Początek nowej, porywającej serii, która wciągnie cię bez reszty: pełnej dramatyzmu, napięcia i niezapomnianej atmosfery! Pasjonująca saga bestsellerowej autorki powieści historycznych! Pełna dramatyzmu, napięcia i niezapomnianej atmosfery – wciągająca od pierwszej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 566

Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mag-tur

Dobrze spędzony czas

Nakładem Wydawnictwa Czarna Owca w maju pojawiała się pozycja , która jest początkiem trylogii opowiadającej o początkach stoczni gdańskiej. Została napisana przez Hilke Sellnick a nosi tytuł „Gdańsk. Początek drogi”. Sądziłam, że powieść będzie opowiadała przede wszystkim o młodej Johannie Berend i głównie na niej skupi się akcja, która rozpoczyna się w roku 1860, jednak bardzo się myliłam. Na pierwszych stronach wysówa się na plan pierwszy jako nieposłuszna córka, która kilka miesięcy wcześniej uciekła z Gdańska, z polskim artystą i pragnie się pokajać przed ojcem. Niestety po powrocie dowiaduje się, że ukochany rodzic zmarł a rządy po nim w rodzinnym handlowym przedsiębiorstwie przejął zimny i nienawidzący siostry brat Teodor. Powiadamia ją także, że zarówno ją jak i ich młodszego brata Ernsta ojciec będąc na łożu śmierci, wydziedziczył. Zamknięta w czterech ścianach, zaczyna protest głodowy w związku z czym udaje jej się zostać kolejną pomocą w domu brata. Jednak pewnego dnia w ...
00
Bogumari
(edytowany)

Całkiem niezła

Ciekawy obraz Gdańska z końca XIX wieku. Książka napisana na zmianę z perspektywy kilku bohaterów. Czasami było to dość irytujące gdy wątek urywał się co kilka rozdziałów.
00



Johanna

Paź­dzier­nik 1860 roku

Pod­rywa się z miej­sca, by mieć lep­szy widok z okna pociągu. Na hory­zon­cie widzi naj­pierw szarą pła­ską linię, z któ­rej niczym kolce wyra­stają kościelne wieże. Wkrótce jed­nak w jesien­nym słońcu roz­bły­skują kolory: ciem­no­czer­wona cegła, białe fasady i migo­tliwy błę­kit Mot­tlau, Motławy, opły­wa­ją­cej Wyspę Spi­chrzów. Ach – jest i kościół Mariacki z masywną, kan­cia­stą wieżą bez iglicy. A tuż obok fili­gra­nowa wie­życzka ratu­sza, zwiew­nie wzbi­ja­jąca się w niebo.

– Ależ, panno Berend, niech­że pani usią­dzie! Stary Dan­zig, stary Gdańsk, nie jest aż taki piękny, by musiała pani cały czas stać przy oknie!

Ze śmie­chem obraca się ku towa­rzy­szowi podróży, z któ­rym już od prze­siadki w Dir­schau, w Tcze­wie, toczy wartką roz­mowę. Zażywny star­szy pan o dobro­dusz­nej twa­rzy przed­sta­wił się jako Ber­thold For­ster, wła­ści­ciel warsz­tatu szkut­ni­czego.

– Gdańsk jest naj­pięk­niej­szym mia­stem na świe­cie, drogi panie! – woła. – Nie mogę się napa­trzyć na te kochane stare domy, wieże kościo­łów, paję­czynę masz­tów i żagle na Motła­wie, i te zie­lone ogrody, i lasy wokół mia­sta!

Rap­tem musi się cze­goś zła­pać, bo wagon szar­pie. Loko­mo­tywa prze­raź­li­wie gwiż­dże, szare kłęby dymu przez chwilę prze­sła­niają okno. No tak, kolejna fur­manka, która sta­tecz­nie, nie przej­mu­jąc się nad­jeż­dża­ją­cym pocią­giem, tara­bani się przez tory!

– Naj­pięk­niej­sze mia­sto na świe­cie… – powta­rza pan For­ster i z powąt­pie­wa­niem kręci głową. – Dziwi mnie, że pani to mówi, panno Berend. Prze­cież aku­rat pani widziała wiele sław­nych miast i kra­jów.

Opo­wia­dała mu, że zwie­dziła całą Europę. Co w zasa­dzie jest zgodne z prawdą. Nieco jed­nak zmo­dy­fi­ko­wała bliż­sze oko­licz­no­ści tych pere­gry­na­cji. Miała jakoby odby­wać podróż edu­ka­cyjną z uko­chaną przy­ja­ciółką i jej rodzi­cami. Oni poje­chali dalej główną trasą do Kró­lewca, ale ona – miesz­kanka Gdań­ska – musiała się prze­siąść w Tcze­wie, samot­nie więc prze­mie­rza ostatni odci­nek drogi. Uwie­rzył jej bez zastrze­żeń, a ponie­waż nie jest zwy­kłą rze­czą, by młoda dziew­czyna podró­żo­wała zupeł­nie sama, przy­jął na sie­bie po tro­sze rolę ojca. Przy­kro jej się zro­biło, że go nabiera, bo to taki miły, otwarty czło­wiek, że od razu poczuła do niego zaufa­nie. Ale wła­śnie dla­tego za żadne skarby nie może mu wyznać prawdy.

– Ach, to z pew­no­ścią dla­tego, że wra­cam do domu po tak dłu­gim cza­sie – kwi­tuje z uśmie­chem.

– I to w pełni rozu­miem – odpo­wiada For­ster, kiwa­jąc głową. – Rodzinne strony zawsze są naj­pięk­niej­sze, prawda? Mówi się prze­cież, że wszę­dzie dobrze, ale w domu naj­le­piej.

– Wła­śnie tak – potwier­dza dziew­czyna i siada z powro­tem na swoim miej­scu. Wraca do domu. Do sta­rej patry­cju­szow­skiej kamie­nicy na Lang­gasse, na Dłu­giej, z któ­rej przed pół rokiem skry­cie się wymknęła o sza­rze­ją­cym świ­cie. Ucie­kła! Nawet się nie obej­rzała. Po pro­stu zwiała wbrew woli rodziny. Oczy­wi­ście zosta­wiła pap­ciowi list i wszystko mu wyja­śniła. Mimo to…

Nagle zachwyt jej mija, górę zaś bie­rze nie­pew­ność. Jak też ją powi­tają w domu? Och, na pewno natrą jej uszu. Pap­cio jest surowy i będzie się na nią gnie­wał, będzie krzy­czał, wymie­rzy karę. Ale w końcu, kiedy złość mu przej­dzie, mocno ją przy­tuli. Bo jest jego uko­cha­nym dziec­kiem. Jego małą dziew­czynką. Jego Johanną. Haneczką.

Roz­lega się prze­ni­kliwy gwizd loko­mo­tywy, która zwal­nia bieg, wjeż­dża­jąc na gdań­ski dwo­rzec1. Znowu gwał­towne szarp­nię­cie, tak że dziew­czyna nie­mal się prze­wraca na innych podróż­nych. Z przodu wagonu jakaś dama piskli­wie zawo­dzi:

– Mój kape­lusz! Moja fry­zura!

– Tylko się nie iry­tuj, duszko. Tu masz swój kape­lusz, cały i zdrowy – odpo­wiada męski głos.

– Cały i zdrowy? Toż on jest do cna znisz­czony! Ta cała kolej to wymysł sza­tana! – ciężko wzdy­cha dama i sku­bie zgnie­ciony kape­lusz, sta­ra­jąc się przy­wró­cić mu pier­wotny kształt. – Już od samej pręd­ko­ści w gło­wie się kręci, jak czło­wiek z okna wygląda. I ten brud, i smród dymu. No prze­cież to musi być nie­zdrowe dla płuc.

– Ale za to, skar­bie, jedziemy ponad sześć­dzie­siąt kilo­me­trów na godzinę. Niech dyli­żans tego spró­buje!

Johanna przy­słu­chuje się w roz­tar­gnie­niu i chwyta za rączkę torby podróż­nej. Wymowa mał­żon­ków zdra­dza, że są z Ber­lina, on pew­nie jest pru­skim urzęd­ni­kiem, który przy­jeż­dża objąć posadę w Gdań­sku. Nie­stety, mia­sto znaj­duje się pod zwierzch­nic­twem Prus i roi się w nim od pru­skich urzęd­ni­ków, ofi­ce­rów i pro­stych żoł­nie­rzy2. Pap­cio czę­sto się zży­mał. „Gdzie są gdańsz­cza­nie?” – pytał. „Sami obcy na uli­cach”.

Pociąg wjeż­dża na gdań­ski dwo­rzec, prze­raź­liwy zgrzyt hamul­ców zagłu­sza wszyst­kie inne dźwięki, a ona czuje, że serce zaczyna jej nagle walić jak osza­lałe. To tu stała o świ­cie na pero­nie, cze­ka­jąc na Andrzeja. Mało nie umarła ze stra­chu, że on nie przyj­dzie, że ją oszu­kał, bawił się nią tylko. Zja­wił się wresz­cie na kilka minut przed odjaz­dem pociągu, w podróż­nym płasz­czu w szarą kratę i sza­rym cylin­drze na gło­wie, za nim podą­żało dwóch bojów hote­lo­wych z licz­nymi wali­zami. Fru­nęła ku niemu, bez tchu ze szczę­ścia, ale on tylko lekko ją przy­tu­lił, po czym zajął się roz­lo­ko­wa­niem swo­ich bagaży. No bo były tam jego kom­po­zy­cje. I pia­nino podróżne, które ma kla­wi­sze jak praw­dziwe pia­nino, tyle że nie wydaje dźwię­ków. Dla­czego już wtedy nie zorien­to­wała się, co to za czło­wiek? Ależ była głu­pia!

Czeka, póki nie wysiądą ostatni podróżni. Nie­wielu ich jest, ponie­waż pociąg miał docze­pione jedy­nie dwa wagony pasa­żer­skie, pozo­stałe to wagony towa­rowe. Na pero­nie stoją już kupcy i ich pra­cow­nicy z wóz­kami do prze­wie­zie­nia towa­rów. Przed dwor­cem cze­kają na nich fur­manki.

Zgar­nia z przodu obszerną spód­nicę, by móc wysiąść, kiedy uprzejmy pan For­ster podaje jej rękę.

– Panno Berend, czy mogę pani towa­rzy­szyć kawa­łek drogi? – pyta. – Miesz­kam na Para­dies­gasse, na Raj­skiej, nie­da­leko Bramy Świę­tego Jakuba3, więc idziemy w tę samą stronę.

Dzię­kuje, ale odrzuca jego pro­po­zy­cję. Ostatni odci­nek drogi do domu chce przejść sama. To nie jest łatwy spa­ce­rek, musi się zasta­no­wić, co powie. W podróży wyobra­żała to sobie tysiące razy, ale teraz, kiedy widzi dobrze znane domy i ulice, kiedy oddy­cha wonią mia­sta, nie może sobie przy­po­mnieć ani jed­nego z tak mądrze obmy­ślo­nych słów. Żegna się spiesz­nie i czeka, aż For­ster się oddali. A potem bie­gnie obok Nowej Zbro­jowni4 i dalej wzdłuż rzeki, by na pewno się z nim nie spo­tkać. Wszę­dzie tłumy ludzi, mijają ją rybacy, mary­na­rze, robot­nicy i słu­żące, pod kamie­ni­cami drobni han­dla­rze roz­sta­wili swoje stra­gany i ofe­rują naj­prze­róż­niej­sze towary oraz pro­dukty żyw­no­ściowe. Mię­dzy nimi przy­cup­nęli żebracy i kaleki, wycią­ga­jąc spę­kane dło­nie do prze­chod­niów. Johanna nie zwraca na nich uwagi.

– Pap­ciu, wró­ci­łam – mru­czy pod nosem. – Zro­bi­łam straszne głup­stwo, ale zawsze prze­cież powta­rzasz, że czło­wiek uczy się na błę­dach. No to wła­śnie zmą­drza­łam i przy­się­gam na wszystko, co dla mnie święte, że od tej pory…

Nie, myśli i staje w miej­scu. Lepiej, żebym mil­czała i pozwo­liła mu mówić. Przy­się­gać zawsze zdążę. Dziew­czyna patrzy na rzekę, która już nie lśni błę­ki­tem w słońcu, lecz ocię­żale toczy brudne wody. Krążą nad nią skrze­czące mewy, kłócą się o ochłapy, które rybak wyrzuca z łodzi. Budynki po dru­giej stro­nie, na Wyspie Spi­chrzów, wydają się jej jesz­cze brzyd­sze i bar­dziej pod­upa­dłe niż kie­dyś. Przy nabrzeżu cumują nie­wiel­kie kabo­ta­żowce i łodzie rybac­kie – wiel­kie statki han­dlowe uni­kają Gdań­ska, Motława się coraz bar­dziej zapiasz­cza, co nie jest dobre dla żeglugi i han­dlu. Johanna chwyta moc­niej rączkę torby i rusza naprzód zde­cy­do­wa­nym kro­kiem. Ech, żeby tak już mieć to za sobą.

Dobrze, że mama już nie musi tego prze­ży­wać, wypła­ka­łaby sobie oczy. A reszta rodziny? Teo­dor, star­szy brat, pew­nie będzie na nią wście­kły do końca życia, to ogra­ni­czony i małost­kowy czło­wiek, z któ­rym ni­gdy się nie rozu­miała. Ale Ernst, uko­chany bra­ci­szek, zawsze sto­jący po jej stro­nie, prze­ba­czy jej i będzie ją wspie­rał.

Na But­ter­markt, Targu Maśla­nym, wcho­dzi na teren Głów­nego Mia­sta i od razu zauważa, że ludzie się na nią gapią. Czy to nie Fry­de­ryka Blott, z którą cho­dziła do szkoły? Johanna uśmie­cha się do niej, lecz młoda blon­dynka odwraca się gwał­tow­nie i rusza przed sie­bie. A może to nie była ona? Albo może nie chciała jej poznać? Gniew pozwala Johan­nie prze­zwy­cię­żyć zakło­po­ta­nie. Co ta tutaj sobie wyobraża? Ona w końcu jest Beren­dówną, a nie byle kim. Nawet jeśli popeł­niła głup­stwo – należy do jed­nego z naj­sza­cow­niej­szych rodów gdań­skich i domaga się sza­cunku.

A oto i Lan­ger Markt, Długi Targ, z dostoj­nym ratu­szem, Dwo­rem Artusa i wyso­kimi, pię­cio­pię­tro­wymi kamie­ni­cami patry­cju­szy, które świad­czą o zamoż­no­ści mia­sta w cza­sach Hanzy. Wszystko jest tak, jak zawsze, tylko na lipach zdo­bią­cych sze­ro­kie ulice widać gdzie­nie­gdzie żółte liście. Jesz­cze kilka kro­ków na Długą, jesz­cze minąć kilka przed­proży, niskich tara­sów przed budyn­kami, gdzie tak miło przy­siąść wie­czo­rem i pozdra­wiać prze­chod­niów. Wresz­cie jest u celu.

Od ulicy kamie­nica Beren­dów5 nie jest szer­sza niż pozo­stałe budynki. Po pra­wej i lewej stro­nie drzwi wej­ścio­wych widać po jed­nym oknie. Za to od góry do dołu zdo­bią ją figury i meda­liony z bia­łego stiuku, przed­proże zaś, na które wie­dzie pięć schod­ków, ota­cza arty­stycz­nie kuta poręcz.

Bie­rze jesz­cze głę­boki oddech, by stłu­mić bicie serca, które wła­śnie zaczęło walić niczym wer­bel. Odwagi! – sama sie­bie napo­mina. Za dwa, trzy dni sprawa przy­cich­nie i świat znowu będzie ina­czej wyglą­dał.

Roz­lega się głu­chy stu­kot cięż­kiej, mosięż­nej kołatki. W uszach dziew­czyny brzmi dzi­siaj wyjąt­kowo gło­śno.

Danuta odro­binę tylko uchyla drzwi i wygląda przez szparę. Johanna dostrzega spo­glą­da­jące z nie­do­wie­rza­niem oczy pol­skiej słu­żą­cej, która w zdu­mie­niu roz­dzia­wia usta. A potem sły­szy cichy okrzyk: „Jezus Maria!”.

– No, nie rób takiej prze­ra­żo­nej miny – mówi Johanna. – Otwórz. Wró­ci­łam.

Danuta sze­rzej uchyla cięż­kie drzwi i robi krok do tyłu. Na jej twa­rzy wciąż maluje się prze­strach, z któ­rym mie­sza się wła­śnie krztyna współ­czu­cia. Danuta to kochane, młode jesz­cze dziew­czę, żyjące spra­wami fami­lii Beren­dów, jak gdyby to była jej wła­sna rodzina.

– Jaśnie panienka – odzywa się. – Nie do wiary. Ależ nie­spo­dzianka. Pro­szę mi dać torbę… Zmę­czona panienka. Zaraz powiem pani Döppel, by przy­go­to­wała coś do zje­dze­nia.

Pani Döppel to gospo­dyni zatrud­niona po śmierci mamy. Johanna jej nie lubi, bo ta nie­duża, krzepka per­sona strasz­nie się rzą­dzi. A więc na­dal tu jest.

– Danuto, spo­koj­nie. Masz, weź mój szal. Tylko ostroż­nie, w Paryżu kupiony. Torbę postaw w moim pokoju, sama się roz­pa­kuję. Pap­cio w kan­to­rze? Nie zapo­wia­daj mnie, od razu do niego pójdę.

Ale Danuta, z sza­lem i torbą w ręku, stoi bez­rad­nie u pod­nóża scho­dów, zamiast biec po nich do poko­jów rodziny. Sień sta­rej kamie­nicy jest wysoka i impo­nu­jąca, pod­łogę wyło­żono mar­mu­rem we wzór sza­chow­nicy, ze skle­pie­nia spo­gląda ku gościom olejne malo­wi­dło, ujęte w kunsz­tow­nie rzeź­bioną drew­nianą ramę. Ach, jest i stara wielka szafa, nabyta kie­dyś przez przodka – tak dobrze znana Johan­nie, która jako mała dziew­czynka wpeł­zała pod nią, cho­wa­jąc się przed boną. Biura znaj­dują się w sute­re­nie. Tam, za gru­bymi dębo­wymi drzwiami, przy solid­nym rzeź­bio­nym biurku sie­dzi pap­cio i nie prze­czuwa, że jego Haneczka zaraz rzuci mu się na szyję.

– Jaśnie panienko, w kan­to­rze jest brat panienki, Teo­dor – tłu­ma­czy cicho Danuta. – Myślę, że lepiej, żebym panienkę zapo­wie­działa.

– Teo­dor? – pyta nie­chęt­nie. – Nie, jemu nie musisz mnie zapo­wia­dać. Czy pap­cio wyje­chał? W takim razie pójdę na górę do Ern­sta.

Danuta zagryza wargi. Powrót „córki mar­no­traw­nej” wpra­wia ją wyraź­nie w zakło­po­ta­nie.

– Jaśnie panienko, panienki brata tu nie ma. Stu­diuje w Königsbergu, w Kró­lewcu.

W sumie to dobra wia­do­mość, widać pap­cio wresz­cie ska­pi­tu­lo­wał i pozwo­lił Ern­stowi na stu­dia. Ale mimo wszystko szkoda, że go nie ma. Aku­rat teraz bar­dzo by się ucie­szyła na jego widok.

Tym­cza­sem Danuta pod­jęła samo­dziel­nie decy­zję. Obraca się na pię­cie, otwiera drzwi do biura i znika w dłu­gim, mrocz­nym kory­ta­rzu, pro­wa­dzą­cym do kilku pomiesz­czeń.

– Danuta, dokąd idziesz?! – woła za nią z ocią­ga­niem Johanna.

Nie dostaje odpo­wie­dzi. Ziry­to­wana wcho­dzi na schody do poko­jów, patrzy nie­zde­cy­do­wana przez okno na podwó­rze, gdzie po murach pną się rde­stowce i dzi­kie wino. Może pap­cio jest w ofi­cy­nie, w któ­rej skła­do­wane są towary i która cią­gnie się aż do Jopen­gasse, do Piw­nej. Tak, z całą pew­no­ścią. Danuta pobie­gła do niego, by zanieść mu dobrą wia­do­mość.

Na dole w kan­to­rze ktoś trza­snął drzwiami. Chwilę póź­niej sły­chać ostry, twardy głos Teo­dora, nio­sący się po całym domu.

– Johanna?

Nie ma rady, musi zejść na dół, głu­pio by było cho­wać się przed nim. Ale niech tam, niech się wyzło­ści, i tak nie ma nic do powie­dze­nia, pap­cio zaraz tu będzie, Danuta go przy­pro­wa­dzi.

Teo­dor jest ubrany na czarno, przez co jego twarz wydaje się jesz­cze bled­sza. Domi­nuje w niej wydatny nos, nad oczami łuki krza­cza­stych brwi w kolo­rze ciem­nego blondu. Brat przez moment stoi i patrzy na nią w mil­cze­niu. Na jego twa­rzy nie widać śladu emo­cji – Johanna zna tę cechę swo­jego star­szego brata, czło­wiek ni­gdy nie wie, co nastąpi.

– Dzień dobry – wita się dziew­czyna z wymu­szoną swo­bodą. – No to jestem z powro­tem.

– Widzę. Chodź do kan­toru.

– Nie, zacze­kam na pap­cia.

Teo­dor wpa­truje się w nią nie­ru­cho­mym wzro­kiem. Teraz jed­nak się zdra­dza, bo Johanna widzi, że rusza żuchwą. Zgrzyta zębami, ten jej prze­peł­niony gnie­wem brat.

– Już, do kan­toru! – rzuca roz­ka­zu­jąco. – Mam ci coś do powie­dze­nia.

Nie czeka na nią, lecz rusza przo­dem i znika za dębo­wymi drzwiami. Ona nie­chęt­nie decy­duje się podą­żyć za nim. Ach, jakież to iry­tu­jące. Bra­ci­szek od razu pal­nie jej kaza­nie. Ina­czej wyobra­żała sobie powrót do domu.

Kan­tor jest prze­stronny, wycho­dzi na wewnętrzne podwó­rze, obok wyso­kich, dzie­lo­nych na wiele szkla­nych kwa­ter okien pną się zie­lone pędy. Mimo to pomiesz­cze­nie spra­wia ponure wra­że­nie, czemu winne są poło­żona na ścia­nach kosz­towna boaze­ria z ciem­nego dębu oraz cięż­kie, bogato zdo­bione meble. Teo­dor pra­co­wał przy biurku ojca, leżą tam roz­ło­żone księgi rachun­kowe, do któ­rych wpi­sy­wał roz­ma­ite pozy­cje. Jakim pra­wem to robi? Czyżby pap­cio mu pozwo­lił korzy­stać ze swo­jego biurka?

– Jeśli masz zamiar robić mi wyrzuty, oświad­czam, że będę się tłu­ma­czyć tylko przed pap­ciem – odzywa się buń­czucz­nie.

– To nie­moż­liwe – odpo­wiada brat z lodo­wa­tym spo­ko­jem. – Nasz ojciec zmarł trzy mie­siące temu.

Johanna nie jest w sta­nie pojąć zna­cze­nia tych słów. Wia­do­mość ude­rza w nią z potężną siłą. Zmarł? Pap­cio? Ale prze­cież to abso­lut­nie nie­moż­liwe! Ojco­wie nie umie­rają tak łatwo. Oni żyją wiecz­nie. Pap­cio po pro­stu nie mógł umrzeć.

– Z bliż­szymi oko­licz­no­ściami jego odej­ścia zazna­jomi cię Luiza – cią­gnie Teo­dor. – Pocho­wa­li­śmy naszego ojca na Górze Gra­do­wej w rodzin­nym gro­bowcu Beren­dów. W pogrze­bie wzięły udział rze­sze ludzi z nim zwią­za­nych. Od tego czasu to ja pro­wa­dzę firmę.

W gło­wie jej się kręci, musi chwy­cić się jed­nej z szaf po brzegi zapeł­nio­nej doku­men­tami. To prawda. Stra­ciła ojca. Swo­jego suro­wego, dobro­dusz­nego, kocha­nego ojca, o któ­rym tak czę­sto w minio­nych mie­sią­cach myślała z ogromną tęsk­notą. Wzbiera w niej pełna roz­pa­czy skru­cha. Nie było jej przy nim, gdy zamknął oczy. Ni­gdy się nie dowie, że wró­ciła, ni­gdy nie będzie mogła pro­sić go o wyba­cze­nie. I ni­gdy już jej do sie­bie nie przy­tuli.

Brat przy­gląda się z zim­nym zado­wo­le­niem dzia­ła­niu swo­ich słów. Pod­cho­dzi do otwar­tego okna i zamyka jedno ze skrzy­deł. Nie rusza się z miej­sca, krzy­żuje ręce na piersi.

– Ojciec zmarł na cho­robę serca, która mu doku­czała już od jakie­goś czasu. Przez twoją lek­ko­myślną ucieczkę, kiedy oka­za­łaś rodzi­nie tak nie­po­jętą bez­względ­ność, jego stan się pogor­szył. By nie powie­dzieć, że prze­lała ona czarę gory­czy i dopro­wa­dziła do jego przed­wcze­snej śmierci!

Ostat­nie zda­nie wypo­wiada pod­nie­sio­nym gło­sem, po czym obraca się i siada na fotelu przy biurku. Na fotelu pap­cia, który teraz należy do niego. Johanna jest tak zdru­zgo­tana, że nie potrafi odpo­wie­dzieć. To jej wina! Pap­cio umarł ze zgry­zoty, ponie­waż ucie­kła.

– A teraz, wysta­wiw­szy rodzinę na pośmie­wi­sko całego mia­sta, wśli­zgu­jesz się cicha­czem do domu Beren­dów – cią­gnie bez­li­to­śnie Teo­dor. – Cóż, nie pozo­staje nam chyba nic innego, jak cię przy­jąć.

Nagle dociera do niej, że jest zdana na jego łaskę. Pap­cia już nie ma, Teo­dor jako naj­star­szy syn zajął jego miej­sce. Ma dwa­dzie­ścia dwa lata, nie jest więc jesz­cze peł­no­let­nia, brat jest jej opie­ku­nem, musi się pod­po­rząd­ko­wać jego pole­ce­niom.

– Ja… z całą pew­no­ścią nie będę ci długo cię­ża­rem – mówi krnąbr­nie. – Wcze­śniej czy póź­niej wyjdę za mąż i się mnie pozbę­dzie­cie.

Brat pozo­sta­wia tę uwagę bez komen­ta­rza, ale w kąci­kach ust czai mu się szy­der­czy uśmiech. Czyżby nie wie­rzył, że znaj­dzie mał­żonka? Jest ładną dziew­czyną, do tego nosi nazwi­sko Berend, już kilka zaprzy­jaź­nio­nych rodzin słało swaty, ale pap­cio odrzu­cał wszyst­kie pro­po­zy­cje. Czło­wiek, który kie­dyś miał poślu­bić jego Haneczkę, musiał być kimś wyjąt­ko­wym. Zwłasz­cza że wnie­sie ona do mał­żeń­stwa pokaźny posag.

– Przejdźmy do inte­re­sów – odzywa się z naci­skiem Teo­dor. – Byłaś na tyle bez­czelna, że ucie­ka­jąc w nocy z domu, ukra­dłaś pięć­dzie­siąt tala­rów z kasy.

To nie­stety prawda. W końcu nie chciała być cał­ko­wi­cie zależna od Andrzeja, nieco pie­nię­dzy w port­mo­netce wyda­wało jej się roz­sądną rze­czą.

– Poży­czy­łam tylko te pie­nią­dze i je zwrócę – zapew­nia pospiesz­nie. – Napi­sa­łam to prze­cież na kartce, którą wło­ży­łam do kasy.

– W rze­czy samej – przy­znaje brat i bie­rze do ręki zło­żoną kar­teczkę, roz­pro­sto­wuje ją i prze­la­tuje wzro­kiem parę szybko skre­ślo­nych lini­jek.

– Daruję ci odsetki, które w zasa­dzie powin­naś zapła­cić – stwier­dza. – Kiedy zamie­rzasz zwró­cić pie­nią­dze?

Została jej jesz­cze nie­wielka suma, led­wie dzie­sięć tala­rów. Andrzej oka­zał się wspa­nia­ło­myślny, pła­cił za wszystko, obsy­py­wał poda­run­kami i dał jesz­cze pie­nią­dze na podróż do domu. Mógł sobie na to pozwo­lić, ponie­waż otrzy­muje sute hono­ra­ria za swoje występy.

– W ciągu naj­bliż­szych tygo­dni – śmiało dekla­ruje.

Brat z powagą przyj­muje jej słowa i notuje coś w księ­dze kaso­wej. Ależ skru­pu­lant! Pap­cio też taki był, gdy szło o inte­resy, ale w spra­wach rodzin­nych oka­zy­wał wiel­ko­dusz­ność.

– Idź teraz do swo­jego pokoju – poleca Teo­dor, zamy­ka­jąc księgę. – Danuta będzie ci tam zano­sić posiłki. W naj­bliż­szym cza­sie będziesz prze­by­wała wyłącz­nie w domu i sto­so­wała się do moich pole­ceń.

– Chcia­ła­bym pójść na cmen­tarz na grób pap­cia – mówi nie­pew­nie. – Nie możesz mi tego zabro­nić.

– Póź­niej. Jeśli nada­rzy się spo­sob­ność.

Po czym ponow­nie zabiera się do pracy i prze­staje zwra­cać na nią uwagę. Johanna stoi nie­zde­cy­do­wana i patrzy, jak Teo­dor otwiera i zamyka księgi rachun­kowe, coś do nich wpi­suje, zagląda do doku­men­tów. Korzy­sta przy tym z wiecz­nego pióra pap­cia i jego kała­ma­rza z żół­tego bursz­tynu. Jest zbyt przy­bita, by się kłó­cić z bra­tem. Mil­cząc, idzie do drzwi i wycho­dzi z kan­toru, wcho­dzi po scho­dach, nie wie­dząc tak naprawdę, co ma ze sobą począć. Dla­czego dom, za któ­rym tak strasz­nie tęsk­niła, wydaje się jej rap­tem tak ponury? Ach, to pew­nie ta ciemna boaze­ria na ścia­nach, która pożera całe świa­tło. Cięż­kie kotary na nie­du­żych oknach. Skrzy­pie­nie sta­rych desek pod­ło­go­wych pod sto­pami.

Zatrzy­muje się w kory­ta­rzu na pierw­szym pię­trze, bo sły­szy dobie­ga­jący z pokoju dzien­nego głos Danuty. Wygląda na to, że prze­ka­zuje jej bra­to­wej Luizie wielką nowinę o powro­cie Johanny. Ta przy­po­mina sobie, że gdy opu­ściła Gdańsk, Luiza była w ciąży, dziecko więc musiało się już uro­dzić. Posta­na­wia cicho zapu­kać do drzwi i przy­wi­tać się z nią. Przy­pusz­czal­nie jest jesz­cze osła­biona po poro­dzie, w końcu nie jest naj­sil­niej­sza i dla­tego na początku ciąży czę­sto musiała leżeć w łóżku.

– Pro­szę!

Zgod­nie z ocze­ki­wa­niami głos Luizy brzmi sła­biutko, to nie­mal szept. Danuta pod­bie­gła, by otwo­rzyć drzwi, stoi teraz przy nich z dło­nią na gałce u drzwi.

Luiza leży na sofie, pod­parta poduszką, przy­kryta kocem. Widać jedy­nie bladą twarz, któ­rej zie­mi­stość pod­kre­ślają tylko biały cze­pek, wąskie ramiona i sinawe dło­nie. Wiel­kie jasno­błę­kitne oczy wpa­trują się nie­mal trwoż­nie w Johannę.

– Dzień dobry, Luizo – mówi spło­szona Johanna. – Mam nadzieję, że dobrze się czu­jesz. Czy poród był bar­dzo wyczer­pu­jący?

Bra­towa zamyka na chwilę oczy, a Johanna poj­muje, że powie­działa coś nie­sto­sow­nego. Ach, Boże! W minio­nych latach Luiza prze­szła dwa poro­nie­nia. Tym razem znowu coś źle poszło.

– Powoli wra­cam do zdro­wia – odpo­wiada Luiza. – Jak to się stało, że tak nie­spo­dzie­wa­nie wró­ci­łaś do Gdań­ska?

– Ja… ja zro­zu­mia­łam, że popeł­ni­łam straszną głu­potę – wyja­śnia zwięźle Johanna.

– Głu­potę… no tak… – szep­cze Luiza z nutą szy­der­stwa. – No cóż, dzi­siaj nie czuję się dobrze, zostaw mnie samą.

– Oczy­wi­ście… Życzę szyb­kiego powrotu do zdro­wia.

W dro­dze na dru­gie pię­tro, gdzie mie­ści się jej pokój, Johanną szar­pią sprzeczne uczu­cia. A zatem Luiza znowu poro­niła. To nie­do­brze. I chyba mocno ją to przy­gnę­biło, szcze­gól­nie że Teo­dor czeka na dzie­dzica rodu. Ale z tego powodu nie musi być taka nie­przy­jemna i od razu jej odsy­łać. W końcu to nie jej wina, że bra­towa nie może wydać dziecka na świat.

Jej pokój jest zamknięty, klucz tkwi w zamku, zgrzyta, gdy pró­buje nim poru­szyć, wresz­cie z tru­dem się obraca. Ude­rza ją zapach stę­chli­zny dobie­ga­jący z nie­wiel­kiego pomiesz­cze­nia – nic dziw­nego, pew­nie od pół roku go nie wie­trzono. Prędko pod­cho­dzi do okna, jed­nym ruchem roz­suwa zasłony i otwiera je na oścież. To też jej się udaje dopiero po kilku pró­bach, gdyż deszcz zalał gdzie­nie­gdzie para­pet i spa­czył drewno. Johanna oddy­cha z ulgą, wychyla się i patrzy na podwó­rze, gdzie wró­ble wesoło hop­sają wśród liści dzi­kiego wina, kłó­cąc się o czarne jagódki. Tylko one tam hała­sują, w ofi­cy­nie, miej­scu skła­do­wa­nia towa­rów, naj­wy­raź­niej nic się nie dzieje.

Ktoś stuka do drzwi. Danuta wnosi szal i kufe­rek, po czym wycho­dzi i wraca z zasta­wioną tacą. A na niej kubek kawy i talerz z kromką chleba, kawał­kiem masła i dwoma pla­ster­kami metki.

– Bar­dzo pro­szę! – mówi, dyga­jąc. – Zaraz przy­niosę wody do mycia.

Na sta­rym łóżku z bal­da­chi­mem Johanna dostrzega świeżo oble­czoną pościel, ale ser­wantkę i szafę pokrywa gruba war­stwa kurzu, na bal­da­chi­mie zaś umo­ścił się pra­co­wity pająk. Dziew­czyna siada na rzeź­bio­nym krze­śle i czuje, jak wzmaga się w niej ból, jak chce ją cał­kiem zagar­nąć. Pap­cio nie żyje. Nikt jej nie przy­tuli i nie pocie­szy. Dom rodzinny stra­cił swoją duszę. Pap­cio, jej uko­chany pap­cio, leży na Górze Gra­do­wej, pocho­wany w zim­nej ziemi.

Augusta

Słońce jakoś nie­śmiało dziś zagląda w okna jadalni pru­skiego rot­mi­strza von Kle­iwitza. Chmury pospiesz­nie płyną po nie­bie, chłodny wiatr zapo­wiada jesień. Poko­jówka wnosi kawę na srebr­nej tacy i sta­wia dzba­nek na pod­grze­wa­czu z miśnień­skiej por­ce­lany. Następ­nie cicho się wyco­fuje, ponie­waż pań­stwo są zajęci roz­mową.

– Skąd o tym wiesz?

– Anton mi powie­dział, ser­deńko. Usły­szał o tym dziś rano przy studni od poko­jówki Blot­tów.

Augu­sta von Kle­iwitz jest tak wstrzą­śnięta nie­ocze­ki­waną wia­do­mo­ścią, że ponow­nie sta­wia na pod­grze­wa­czu dzba­nek, z któ­rego wła­śnie chciała nalać mężowi kawy. Młoda mał­żonka jest ener­giczną osobą, stale w ruchu, zawsze za czymś goni i nie­zwy­kle rzadko słów jej bra­kuje. Ale ta wia­do­mość odbiera jej mowę na dobre kilka sekund.

– Wiesz prze­cież, ser­deńko, że służba przy studni zawsze dzieli się nowin­kami o swo­ich panach – dorzuca Klaus von Kle­iwitz.

Augu­sta zdą­żyła już prze­zwy­cię­żyć osłu­pie­nie. Nale­wa­jąc kawę, zadaje jedno pyta­nie po dru­gim, a mąż solen­nie odpo­wiada na nie, jak umie naj­le­piej. Uzy­skana wie­dza ma jed­nak potężne luki i oboje pogrą­żają się w wiel­kim zatro­ska­niu.

– Moja biedna, kochana Haneczka – wzdy­cha Augu­sta i prze­suwa ręką po czole. – Przede wszyst­kim jestem szczę­śliwa, że wró­ciła cała i zdrowa. A to naj­waż­niej­sze, Klaus. Reszta się z cza­sem ułoży. Mój Boże, dziś jesz­cze do niej pójdę, żeby ją zapew­nić, że nie żywię do niej żad­nego żalu. Biedne dziew­czę! Z pew­no­ścią nic nie wie­działa o śmierci ojca. Będzie zdru­zgo­tana. I jesz­cze zdana jest teraz na łaskę i nie­ła­skę tego ską­pego fili­stra. Czy ja ci opo­wia­da­łam, że Teo­dor Berend nie dał ani feniga na przy­tu­łek, cho­ciaż swego czasu gorąco pro­si­łam drogą Luizę, żeby wpły­nęła na swo­jego mał­żonka?

Klaus von Kle­iwitz z uśmie­chem sku­pia uwagę na śnia­da­nio­wym jajku i nie prze­rywa potoku wymowy uko­cha­nej ślub­nej. Podoba mu się, gdy tak sie­dzi przed nim z zaró­żo­wio­nymi policz­kami i błysz­czą­cymi oczami, z prze­ję­ciem oma­wia­jąc jakąś sprawę. Tak wła­śnie zoba­czył ją po raz pierw­szy w bran­den­bur­skim dworku jej rodzi­ców i z miej­sca zako­chał się w tym pulch­niut­kim, jasno­wło­sym kłębku ener­gii. On sam sta­nowi abso­lutne prze­ci­wień­stwo swo­jej ślicz­nej Augu­sty – wysoki, tyko­waty męż­czy­zna, obo­wiąz­kowy ofi­cer o poważ­nym uspo­so­bie­niu. Wycho­wano go w prze­ko­na­niu, że pod­czas roz­mowy nie należy poru­szać tematu uczuć, lecz trzy­mać się fak­tów, które oma­wia się rze­czowo i zwięźle. Ta cecha zna­ko­mi­cie współ­gra z wylew­no­ścią Augu­sty, którą co pewien czas kie­ruje we wła­ściwą stronę przy­ja­znymi uwa­gami.

– Tylko nie powin­naś dzia­łać pochop­nie. Wiesz prze­cież, jakiego amba­rasu naro­biła nam przed pół rokiem twoja przy­ja­ciółka Johanna Berend – wtrąca, gdy żona na chwilę milk­nie, by ugryźć bułeczkę.

– Ach, ten bez­wstydny czło­wiek bez krzty sumie­nia! – woła Augu­sta i musi popić kawą, bo się nie­mal udła­wiła. – Po cóż ja go w ogóle zapra­sza­łam na spo­tka­nia salonu! Ale oczy­wi­ście wszyst­kie moje przy­ja­ciółki osza­lały z wra­że­nia, że usły­szą świa­to­wej sławy pia­ni­stę Andrzeja Zalew­skiego, a zwłasz­cza że go zoba­czą. To zna­czy będą mu leżały u stóp, jadły z ręki i mdlały z zachwytu. Och, gdy­bym tylko prze­czu­wała, jakie nie­szczę­ście ten odra­ża­jący typ spro­wa­dzi na moją drogą Haneczkę, to ni­gdy bym go nie wpu­ściła do domu!

– Ale, kocha­nie, nie mogłaś tego prze­czu­wać – zauważa mał­żo­nek. – Tym przy­krzej­sza była dla nas wia­do­mość, że Johanna Berend poznała tego pana wła­śnie w twoim salo­nie.

Rze­czy­wi­ście krą­żyły plotki, że Augu­sta von Kle­iwitz ode­grała w tej histo­rii rolę raj­furki, umoż­li­wia­jąc obojgu sekretne schadzki. Co żadną miarą nie odpo­wia­dało praw­dzie, ale dla Klausa von Kle­iwitza ozna­czało poważną roz­mowę z prze­ło­żo­nym.

– No i cóż z tego? – Augu­sta bez­tro­sko pusz­cza uwagę męża mimo uszu. – To już się stało i się nie odsta­nie. Ech, ależ obga­dy­wały wtedy bie­daczkę z czy­stej ponoć życz­li­wo­ści te przy­ja­ció­łeczki i pobożne damulki. Zwłasz­cza te brzyd­kie, które i tak jej cały czas zazdro­ściły. Suchej nitki nie zosta­wiły na występ­nej Johan­nie, a przy oka­zji wyno­siły pod nie­biosa swoją oby­czaj­ność, którą zawdzię­czają tylko temu, że żaden męż­czy­zna na nie ni­gdy nie spoj­rzał…

Klaus von Kle­iwitz spo­gląda na zegar komin­kowy i białą płó­cienną ser­wetką wyciera resztki mar­mo­lady w kąciku ust. Już pora na niego, służba nie drużba. Punk­tu­al­ność to jedna z naj­waż­niej­szych cnót pru­skiego ofi­cera.

– Jeśli chcesz się dzi­siaj wybrać do Beren­dów, skar­bie… – mówi, wsta­jąc od stołu i zasu­wa­jąc krze­sło na swoje miej­sce. – Lepiej zaanon­suj swoją wizytę Luizie Berend, bo oba­wiam się, że nie pozwolą ci się widzieć z Johanną.

Augu­sta w swoim wzbu­rze­niu nawet o tym nie pomy­ślała. A prze­cież to racja – tego wła­śnie można się spo­dzie­wać po Teo­do­rze Beren­dzie!

Wstaje, by poże­gnać się z Klau­sem.

– Co ja bym bez cie­bie zro­biła, mój ty mądry mężu. Słusz­nie, i tak zresztą chcia­łam zoba­czyć się z tą nie­szczę­śliwą Luizą i namó­wić ją, by odwie­dziła w przy­szłym tygo­dniu mój salon. Uda mi się więc upiec dwie pie­cze­nie przy jed­nym ogniu, nie­praw­daż? Weź płaszcz, mój miły, bo z pół­noc­nego wschodu wieje zimny wiatr. I pamię­taj, że dziś wie­czo­rem mamy gości, zapro­si­łam pań­stwa Oster­ta­gów z obiema cór­kami. Sły­sza­łeś chyba, że Elias Oster­tag ma zamiar wyda­wać cza­so­pi­smo lite­rac­kie?

Mąż całuje ją czule w policzki i w czoło, obie­cuje, że wróci w porę i nic go nie zatrzyma, po czym scho­dzi do sieni, gdzie kamer­dy­ner Anton już stoi w goto­wo­ści i podaje panu czako i płaszcz.

Augu­sta wypija jesz­cze jedną fili­żankę kawy, nabiera sobie szczo­drze smacz­nej kon­fi­tury tru­skaw­ko­wej i roz­my­śla, jak nakło­nić Luizę, by ta pozwo­liła jej na krótką roz­mowę z Johanną. Oczy­wi­ście, że naj­pierw będą trzy­mali bie­daczkę pod klu­czem, jest hańbą dla rodziny, zapewne wole­liby, żeby ni­gdy nie wró­ciła i gdzieś na obczyź­nie doko­nała mar­nego żywota, cier­piąc gorzką nędzę. Ech, to prze­cież pyszał­ko­waci i dufni w sobie Beren­do­wie, uwa­żają się za coś lep­szego, bo są sta­rym patry­cju­szow­skim rodem i mają kamie­nicę na Dłu­giej, tuż przy Dłu­gim Targu. Ale całe mia­sto wie prze­cież, że wiel­kie firmy han­dlowe pod­upa­dają. Także Frie­drich Berend, któ­rego trzy mie­siące temu zło­żono do grobu, musiał w ostat­nim cza­sie zacie­kle wal­czyć o prze­trwa­nie przed­się­bior­stwa, a Bóg raczy wie­dzieć, jak sobie pora­dzi Teo­dor, jego następca. Star­szy pan był jed­nak przy­stęp­nym czło­wie­kiem, w mie­ście go lubiano, czego naprawdę nie można powie­dzieć o jego star­szym synu. Młod­szy, Ernst, wdał się na szczę­ście w ojca i jest wyjąt­kowo uro­czym mło­dzień­cem, który już zdą­żył róż­no­ra­kimi lite­rac­kimi wystą­pie­niami uatrak­cyj­nić zebra­nia w jej salo­nie. Ale nie­stety prze­bywa teraz w Königsbergu, stu­diuje na Uni­wer­sy­te­cie Albrechta.

Dzwoni na poko­jówkę, że może już sprząt­nąć ze stołu, i prze­cho­dzi do sąsied­niego pomiesz­cze­nia, gdzie znaj­duje się jej fili­gra­nowe dam­skie biu­reczko. Chce napi­sać jesz­cze parę listów, nim ruszy do Beren­dów. To zada­nie musi wypeł­niać codzien­nie, ponie­waż utrzy­muje kon­takt listowny z wie­loma przy­ja­ciół­kami, ze star­szymi ciot­kami, a przede wszyst­kim z mło­dymi arty­stami, któ­rych wspiera. Gdy ślubny mał­żo­nek kręci nie­kiedy z powąt­pie­wa­niem głową nad jej roz­le­głą kore­spon­den­cją i ostroż­nie napo­myka o kosz­tach, Augu­sta odpo­wiada bez skrę­po­wa­nia:

– Ci uta­len­to­wani mło­dzi ludzie będą kie­dyś sław­nymi pisa­rzami, mój drogi. Wtedy te listy zyskają wielką war­tość.

Około jede­na­stej udaje się do gar­de­roby, by przy­szy­ko­wać się do wyj­ścia, sta­ran­nie wybiera kape­lusz i ręka­wiczki oraz dopro­wa­dza do porządku jasne loki.

– Greto, wycho­dzę, a ty idziesz ze mną. Weź listy, wstą­pimy po dro­dze na pocztę!

Greta wyraź­nie się cie­szy, lubi wycho­dzić ze swoją panią. Zarzuca weł­nianą chu­stę na ramiona i wkłada pocztę do wikli­no­wego koszyka, po czym bie­gnie otwo­rzyć pani drzwi wej­ściowe.

– Uch, co za nie­przy­jemne wie­trzy­sko! – wzdy­cha Augu­sta. – Ach, Greto, lato minęło. Tak mi nie­wy­mow­nie smutno. Patrz, tam już fruną przez ulicę pierw­sze jesienne liście!

– Tak, jaśnie pani. Będziemy musieli palić w pie­cach.

Ależ pro­za­iczna jest ta dziew­czyna, myśli Augu­sta. Ja dumam nad utratą lata, a ta się mar­twi tylko tym, że wkrótce będzie musiała co ranka tar­gać wia­dro z węglem i roz­pa­lać w pie­cach. A i tak wyko­rzy­sta każdą oka­zję, by zrzu­cić tę robotę na bied­nego Antona.

Augu­sta wybiera drogę przez Koh­len­markt, Targ Węglowy, obok ulu­bio­nego teatru, zwa­nego przez gdańsz­czan nieco uszczy­pli­wie „młyn­kiem do kawy”6. Ale oni w ogóle nie żywią szcze­gól­nych uczuć do sztuki. Porządny posi­łek i pełny mie­szek będą zawsze dla nich waż­niej­sze niż odda­nie się muzom. Kiedy przed kilku laty Augu­sta von Kle­iwitz wpro­wa­dziła się jako świeżo poślu­biona mał­żonka do kamie­nicy przy Heilig-Geist-Gasse, przy Świę­tego Ducha, sądziła naj­pierw, że zabłą­kała się na pusty­nię kul­tu­ralną. Ale, chwa­lić Boga, udało jej się stop­niowo stwo­rzyć krąg pokrew­nych dusz i dzi­siaj jej salon stał się ogrom­nie powa­ża­nym miej­scem comie­sięcz­nych spo­tkań poetów, kom­po­zy­to­rów i innych dzieci muz. Augu­sta von Kle­iwitz jest z tego sza­le­nie dumna. Teraz też co chwila się zatrzy­muje, by krótko poroz­ma­wiać z miłym zna­jo­mym lub przy­ja­cie­lem domu, a przy spo­sob­no­ści napo­mknąć, że bez wąt­pie­nia zoba­czą się poju­trze o sta­łej porze u Kle­iwitzów. Dwóch mło­dych skrzyp­ków z teatral­nej orkie­stry popi­sze się wyko­na­niem kilku utwo­rów, ponadto powszech­nie znany poeta, dok­tor Arthur Hem­pel, prze­czyta frag­menty swo­ich dzieł…

Nim skie­ruje kroki ku kamie­nicy Beren­dów, zagląda jesz­cze szyb­ciutko do jed­nego ze skle­pów, które ofe­rują sło­dy­cze i inne deli­ka­tesy, i nabywa ładne pude­łeczko mar­ce­pa­nów. Biedna Luiza może sobie pozwo­lić na takie łako­cie, bo chu­dziutka jest jak trzcinka i koniecz­nie powinna przy­brać parę fun­tów. Augu­sta wie od kraw­co­wej, że Luiza Berend kazała sobie zwę­zić dwie suk­nie.

Drzwi jak zwy­kle otwiera jej Danuta, która dwor­nie dyga i prosi przy­byłą na pierw­sze pię­tro, gdzie musi zacze­kać w nie­wiel­kim przed­sionku, aż słu­żąca zaanon­suje pani jej wizytę. Augu­sta sły­szy dobie­ga­jące zza drzwi szepty.

– Ach, Boże! Czy ona już przy­szła?

– Tak, jaśnie pani.

– To wpro­wadź ją, na co cze­kasz?

Zdaje się, że jej wizyta nie wywo­łała zbyt­niej rado­ści, ale no cóż – Augu­sta w zasa­dzie może zro­zu­mieć pewną rezerwę w obec­nej sytu­acji.

– Pro­szę wejść, jaśnie pani! – mówi Danuta i otwiera jej drzwi.

W pokoju ude­rza ją gro­te­skowy obraz. Luiza sie­dzi w wyso­kim fotelu, wsparta pod ple­cami poduszką, nogi moczy w misce z cie­płą wodą. Rze­czy­wi­ście nie­bo­raczka wygląda na chorą. Zdjęła cze­pek, widać więc jej cien­kie, jasne włosy, sple­cione w war­kocz. Przy­pusz­czal­nie głowa ją boli, bo gdy Augu­sta weszła do pokoju, zdej­mo­wała aku­rat z czoła mokrą szmatkę, którą chło­dziła sobie skro­nie. W pomiesz­cze­niu mocno czuć rumian­kiem i olej­kiem euka­lip­tu­so­wym.

– Moja kochana Luizo! W jakimż strasz­nym sta­nie cię znaj­duję! – woła współ­czu­jąco Augu­sta. – Widzę, że naprawdę przy­cho­dzę nie w porę. Ale koniecz­nie chcia­łam cię odwie­dzić i przy­nieść drobny upo­mi­nek, bo tak dawno się nie widzia­ły­śmy…

Luiza zmu­sza się do uśmie­chu i oświad­cza, że to nic poważ­nego, zwy­kła migrena, która ją trapi od czasu do czasu.

– Wobec tego nie będę ci się długo naprzy­krzać, droga przy­ja­ciółko. Wiem po sobie, jak dole­gliwe bywają takie ataki. Na szczę­ście rzadko mi się to zda­rza, ale jeśli już mi doku­czą, muszę spę­dzać cały dzień w ciem­nym pokoju, ponie­waż świa­tło drażni moje nerwy.

– Ależ skądże znowu, bar­dzo się cie­szę z two­jej wizyty – odzywa się sła­bym gło­sem Luiza. – Na małą poga­wędkę zawsze trzeba zna­leźć czas mimo nie­do­ma­gań, prawda?

Odkłada nie­uważ­nie poda­ru­nek na stół obok naczy­nia, które zapewne zawiera her­batkę rumian­kową.

Augu­sta opo­wiada o paskud­nym wie­trze, dmą­cym uli­cami, bez wąt­pie­nia sprawcy migreny. Mówi, że już nie może się docze­kać otwar­cia sezonu teatral­nego i że ma nadzieję na ponowne wyna­ję­cie ulu­bio­nej loży, by sie­dzieć jak naj­da­lej od miejsc, gdzie dzi­siaj nie­stety kłębi się pospól­stwo. Następ­nie zmie­nia temat i ser­decz­nie zapra­sza Luizę, by odwie­dziła jej salon.

– Mała odmiana na pewno dobrze ci zrobi i skie­ruje myśli w inną stronę…

– Nie mogę obie­cać – waha się Luiza. – Ale do poju­trza, jak sądzę, już mi przej­dzie. Jak to miło z two­jej strony, Augu­sto, że o mnie pomy­śla­łaś!

– To oczy­wi­ste, droga przy­ja­ciółko. Wiem prze­cież, że potrze­bu­jesz teraz chwili odde­chu, bo masz nowe tro­ski na gło­wie…

Luiza, która wła­śnie kła­dzie sobie wil­gotny ręcz­nik na gło­wie, zastyga w pół ruchu.

– Nowe tro­ski? Co masz na myśli, Augu­sto?

– No cóż, dotarło do mnie, że Johanna wró­ciła – odpo­wiada nie­win­nym gło­sem Augu­sta. – Jeśli to prawda, ogrom­nie by mnie to ucie­szyło. Wiesz, że zawsze była mi bar­dzo bli­ska.

Jak się nale­żało spo­dzie­wać, Luiza nie wygląda na uszczę­śli­wioną. Z wia­do­mych powo­dów długo nie poru­szały tematu Johanny.

– Od wczo­raj znowu jest w domu – przy­znaje jed­nak Luiza. – Jestem zasko­czona, że już cię o tym poin­for­mo­wano.

– Kochana, takie rze­czy szybko się roz­no­szą. Znasz mnie nie od dzi­siaj, jestem otwartą, szczerą osobą, która woli powie­dzieć coś przy­ja­ciółce pro­sto w oczy, a nie obma­wiać ją za ple­cami. Wierz mi, że jestem szcze­rze zain­te­re­so­wana losami Johanny i w każ­dym momen­cie jestem gotowa zro­bić, co w mojej mocy, by pomóc jej na nowo odna­leźć się w Gdań­sku.

Luiza kła­dzie sobie ręcz­ni­czek na czoło i bie­rze głę­boki oddech.

– Na to jesz­cze pocze­kamy. Teo­dor posta­no­wił, że moja szwa­gierka na razie nie będzie opusz­czać domu. Nie cho­dzi tu jedy­nie o ochronę repu­ta­cji rodziny, lecz o jej wła­sne dobro.

– Oczy­wi­ście – spie­szy z zapew­nie­niem Augu­sta. – W takim przy­padku trzeba postę­po­wać ostroż­nie i nie wolno niczego przy­spie­szać. Chęt­nie bym z nią zamie­niła parę słów, droga Luizo…

– Augu­sto, to nie­stety nie­moż­liwe – pada prędka odpo­wiedź. – Teo­dor nie chce, by Johanna utrzy­my­wała jakie­kol­wiek kon­takty. To konieczne, by uświa­do­miła sobie powagę swego poło­że­nia i nie robiła niczego nie­prze­my­śla­nego. Sama wiesz, jak szybko złe plotki roz­cho­dzą się po mie­ście.

– I wła­śnie w tym duchu chcę poroz­ma­wiać z Johanną – pró­buje raz jesz­cze Augu­sta. – W końcu jeste­śmy bli­skimi przy­ja­ciół­kami i mam na nią pewien wpływ.

– Może póź­niej – oświad­cza Luiza i szuka lewą ręką dzwonka na służbę. – Na razie nie mogę nie­stety pozwo­lić ci na odwie­dziny.

Na głos dzwonka przy­biega Danuta.

– Dolej mi cie­płej wody – naka­zuje pani, poka­zu­jąc na mied­nicę, w któ­rej moczy nogi. – I przy­nieś mi pro­szek od bólu głowy. Pospiesz się!

Augu­sta poj­muje, że wizyta dobiega końca. Ależ to iry­tu­jące – Klaus miał po sto­kroć rację, uwię­zili biedną dziew­czynę i nikogo do niej nie dopusz­czają. Nie­wąt­pli­wie dys­kre­cja jest tu wska­zana, ale wła­śnie dla­tego mogłaby zoba­czyć się z przy­ja­ciółką! Tyle że wygląda na to, że tym but­nym patry­cju­szom naj­bar­dziej by odpo­wia­dało usu­nię­cie dziew­czyny z powierzchni ziemi. Byle tylko nic nie spla­miło ich bia­łych sza­tek!

– Szyb­kiego powrotu do zdro­wia, droga Luizo – mówi ści­szo­nym gło­sem. – Do poju­trza z pew­no­ścią sta­niesz na nogi.

– Mam taką nadzieję, kochana Augu­sto. I dzię­kuję ci bar­dzo za wizytę oraz uro­czy poda­ru­nek.

– Ufam, że będzie ci sma­ko­wał, przy­ja­ciółko – odpo­wiada Augu­sta, żywiąc zara­zem nie­po­bożne życze­nie, że mar­ce­pan sta­nie Luizie kością w gar­dle.

Danuta jest zajęta, Augu­sta sama zatem wycho­dzi na kory­tarz. Już, już zamie­rza popę­dzić po scho­dach, by choć na chwilę chwy­cić Johannę w obję­cia, ale nie­stety na hory­zon­cie poja­wia się kości­sta postać Teo­dora Berenda, musi więc grzecz­nie się z nim przy­wi­tać i powie­dzieć, że wła­śnie zło­żyła wizytę jego dro­giej żonie.

– Ujmu­jąca to tro­ska z pani strony – odpo­wiada oschle pan domu, kła­nia się uprzej­mie i czeka, póki Augu­sta nie zej­dzie do sieni. Cóż za pod­stępny czło­wiek! Przej­rzał jej zamiary i z zimną krwią je uda­rem­nił. A żeby tak się udła­wił wła­sną pychą, ten bez­duszny kościo­trup!

Roz­złosz­czona stoi w ponu­rej sieni i woła Gretę, która nie poszła z nią na górę, lecz została w czę­ści gospo­dar­czej. Gdzież ta znowu utknęła? Zaga­dała się gdzieś na podwó­rzu z kucharką? Augu­sta zuchwale posta­na­wia przejść przez pomiesz­cze­nia biu­rowe na par­te­rze, by dostać się na podwó­rze na tyłach kamie­nicy i rozej­rzeć za dziew­czyną. Ze zło­śli­wym zado­wo­le­niem stwier­dza, że w kan­to­rze Beren­dów nie­wiele się dzieje. Sły­chać skrzy­pie­nie pióra, to pisarz kan­toru, teraz kaszle i odkrztu­sza flegmę – obrzy­dliwe! Augu­sta znaj­duje drzwi na podwó­rze i bie­rze głę­boki oddech. Jak to miło wyjść z tych zatę­chłych kątów na świeże powie­trze! No tak wła­śnie myślała – tam oto na podwó­rzu stoi jej słu­żąca Greta i wdzię­czy się do rudo­wło­sego chło­paka, który wygląda na onie­śmie­lo­nego i mnie w rękach czapkę.

– Greta! Gdzie ty się podzie­wasz?! – woła nie­cier­pli­wie. – Musimy jesz­cze zdą­żyć na pocztę!

I wtedy rap­tow­nie otwiera się okno na dru­gim pię­trze, a Augu­sta widzi Johannę. Ład­nie wygląda, kiedy tak zaru­mie­niona, z roz­pusz­czo­nymi wło­sami o bar­wie miodu, wychyla się przez para­pet i macha do niej.

– Augu­sta! Jak ja się cie­szę, że cię widzę! – woła ku przy­ja­ciółce. – Ileż ja o tobie myśla­łam. Chodź do mnie na górę, mam ci strasz­nie dużo do opo­wia­da­nia…

Cóż za okropny dyle­mat! Na górze stoi ponury straż­nik, a ona nie ma moż­li­wo­ści prze­do­stać się do przy­ja­ciółki.

– Póź­niej, kochana Haneczko! – woła. – Spie­szę się, nie­stety, bo zaraz zamkną pocztę!

– Och, jaka szkoda! – dobiega z góry zmar­twiony głos. – To jutro z rana do cie­bie zaj­rzę. Przed połu­dniem jesteś prze­cież w domu?

– W domu… tak, natu­ral­nie… – jąka się Augu­sta. – Tak się cie­szę… Myślę o tobie. Haneczko, napi­szę do cie­bie.

– A po co ty chcesz do mnie pisać, kiedy ja jutro do cie­bie przyjdę! – roz­brzmiewa wesoła odpo­wiedź. – À demain, ma chérie!7 I pozdrów jak naj­ser­decz­niej mał­żonka!

– On cię też ser­decz­nie pozdra­wia, kochana. Do rychłego zoba­cze­nia, jak naj­ry­chlej­szego! Jestem i pozo­stanę twoją przy­ja­ciółką! Ni­gdy nie wolno ci o tym zapo­mnieć! Adieu, adieu…

Głowa Johanny znika, okno zostaje zamknięte. Augu­sta nie chce sobie nawet wyobra­żać, co się teraz dzieje w pokoju dziew­czyny, lecz naj­praw­do­po­dob­niej wpadł tam wła­śnie jej brat, by przy­wo­łać ją do porządku.

Ach, mój Boże! Bie­daczka! Ależ ona jest naiwna, jak nic nie prze­czuwa, co się święci. Augu­ście łzy napły­wają do oczu, gdy pomy­śli, przez co będzie musiała przejść jej przy­ja­ciółka w naj­bliż­szych mie­sią­cach. Gdy­byż tylko mogła jej pomóc! Ach, musi omó­wić to wszystko z Klau­sem, ten zawsze zacho­wuje trzeźwe spoj­rze­nie i potrafi jej mądrze dora­dzić.

– Greto, nie sły­sza­łaś, jak cię woła­łam? – pyta roz­draż­niona słu­żącą. – Zmy­kajmy stąd. Jeśli zostanę tu dłu­żej, też dostanę migreny!

Johanna

Jest od niej sil­niej­szy. Zawsze tak było, nawet w dzie­ciń­stwie nie miała szans z Teo­do­rem. W póź­niej­szym cza­sie sprzy­mie­rzyła się z młod­szym bra­tem Ern­stem, ale i we dwójkę nie udało im się go poko­nać. Teraz wdarł się do jej pokoju, szarp­nął za ramiona, odcią­gnął od okna i pchnął na łóżko. Stoi tak nad nią, wszech­po­tężny, w oczach błysz­czy mu zimna furia.

– Chyba mnie nie cał­kiem zro­zu­mia­łaś, Johanno – syczy. – Powie­dzia­łem, że zabra­niam ci kon­tak­to­wa­nia się z kim­kol­wiek. Zosta­niesz w swoim pokoju i tak długo z niego nie wyj­dziesz, póki nie zarzą­dzę ina­czej!

Leży na podusz­kach jak ogłu­szona i nie wie, co się z nią dzieje. Czy on naprawdę powa­żył się pod­nieść na nią rękę, nie­mal wyła­mał jej ramię? Wpa­truje się w tę nie­ru­chomą twarz i zaczyna się bać nie­na­wi­ści, jaka z niej bije.

– Nie masz prawa tego robić! – pro­te­stuje. – Jestem twoją sio­strą, a nie nie­wol­nicą!

– Nie zmu­szaj mnie do pod­ję­cia dra­stycz­nych kro­ków! – ostrzega ją.

Johanna siada i odgar­nia włosy opa­da­jące jej na twarz. Nie, nie pozwoli mu, by tak ją trak­to­wał!

– Nie masz żad­nego prawa tak robić! – krzy­czy wście­kła. – Och, gdyby tylko pap­cio żył, toby ci poka­zał, gdzie twoje miej­sce! Ale że nie żyje, to ci się wydaje, że możesz się rzą­dzić, jak ci się podoba!

Zaczyna szlo­chać, bo na samą myśl o ojcu łzy płyną jej z oczu. A niech to, musi prze­stać pła­kać, ten tutaj będzie trium­fo­wał. Ale nie daje rady, ból po stra­cie ojca jest zbyt silny.

– Papa cię wydzie­dzi­czył testa­men­tar­nie – odzywa się chłodno Teo­dor. – Nic nie masz i jesteś zdana na moje dobre serce, sam tak posta­no­wił. Gdy­byś jed­nak miała zamiar wypra­wiać bre­we­rie, to wyrzucę cię za drzwi bez gro­sza przy duszy!

Z tymi sło­wami obraca się na pię­cie i wycho­dzi. Johanna sie­dzi osłu­piała, pokój wiruje wokół niej, na chwilę czarno jej się robi przed oczami. Jeśli to zły sen, to chce się natych­miast obu­dzić! Niech wszystko będzie tak jak daw­niej, kiedy sie­działa z mamą i pap­ciem w wiel­kim salo­nie i obcho­dziła rado­sne święta. Chce znowu kucać z Ern­stem na przed­prożu i z ukry­cia ciskać w prze­chod­niów kasz­ta­nami…

Te piękne marze­nia raz jesz­cze niwe­czy Teo­dor. Bez puka­nia wcho­dzi do pokoju, sta­wia na pod­ło­dze drew­nianą skrzynkę z narzę­dziami i zaczyna zabi­jać okno gwoź­dziami.

– Co ty wypra­wiasz? Wie­trzyć też już nie mogę?

Nie zwra­ca­jąc na nią uwagi, wbija gwoź­dzie w drewno, następ­nie przy­gląda się z satys­fak­cją swo­jemu dziełu, szar­pie na próbę za okienną klamkę, po czym chowa narzę­dzia do pudła.

– Sama to sobie zawdzię­czasz!

Brat wycho­dzi z pokoju, sły­chać, jak prze­kręca klucz z dru­giej strony. Miał czel­ność ją zamknąć jak nie­grzeczne dziecko, na które nało­żono areszt domowy! Jesz­cze nikt ni­gdy tak jej nie potrak­to­wał. Nawet surowa bona, która zaj­mo­wała się nimi, gdy byli mali, nie posu­nęła się do cze­goś podob­nego. Mama zabro­niła jej tego. A pap­cio wyrzu­ciłby ją za to z domu. Johanna pod­nosi się z tru­dem, szar­pie gniew­nie za gałkę u drzwi i ponie­waż się nie otwie­rają, łomo­cze w nie pię­ściami.

– Otwie­rać! Natych­miast otwórz­cie te drzwi! Nie macie żad­nego prawa mnie tu zamy­kać!

Ale nikt nie spie­szy jej z pomocą. Woła Luizę. Naka­zuje Danu­cie prze­krę­cić klucz. Biega zroz­pa­czona po pokoju, z tru­dem łapie powie­trze, szar­pie za okno, ponow­nie wraca do drzwi, kopie w drewno. Ale stare odrzwia zro­biono z gru­bego, solid­nego dębu, może w nie tłuc i kopać, ile jej sił star­czy – nie drgną ani odro­binę. Z krwa­wią­cymi dłońmi i obo­la­łymi sto­pami siada w końcu na ziemi i łka z czy­stej roz­pa­czy. Cze­muż w ogóle wró­ciła do domu? Gdyby tylko prze­czu­wała, jakie pie­kło tu na nią czeka, zosta­łaby z Andrze­jem. Ach, był lek­ko­du­chem, to prawda. Ale ją kochał, był łagodny i czuły, humory poka­zy­wał tylko przed waż­nymi wystę­pami. Okła­my­wał ją – no cóż, taki już jest, woli prze­mil­czeć prawdę, by nie napy­tać sobie biedy. Nie zno­sił scen zazdro­ści, jakie mu urzą­dzała, ale zawsze się prze­cież godzili. No, pra­wie zawsze. Na koniec nie chciała już pojed­na­nia i powie­działa mu, że ma go dosyć. Ale nawet wtedy oka­zał wspa­nia­ło­myśl­ność, opła­cił jej podróż do domu i podzię­ko­wał za piękne chwile, jakimi go obda­ro­wała. Andrzej jest po pro­stu porządną osobą, to poczciwy czło­wiek – ni­gdy w życiu by jej źle nie potrak­to­wał. Co jej strze­liło do głowy, że go porzu­ciła, w zamian zysku­jąc tyle, że brat ją pobił i uwię­ził we wła­snym domu? Ach, myślała, że wraca do pap­cia, który wszystko by jej wyba­czył. Jak sro­dze się myliła.

Mozol­nie się pod­nosi i nalewa wody do mied­nicy, by obmyć pora­nione ręce. Poka­le­czone dło­nie pieką w zetknię­ciu z wodą, osu­sza je ręcz­ni­kiem, na lnia­nym płót­nie pozo­stają krwawe ślady. Co takiego powie­dział Teo­dor? Że pap­cio ją wydzie­dzi­czył? To musi być kłam­stwo, ojciec by jej ni­gdy cze­goś takiego nie zro­bił. Jej posa­giem ma być rodzinny dom matki na Frau­en­gasse, na Mariac­kiej, mama tak chciała, a pap­cio potwier­dził jej wolę u nota­riu­sza. Teo­dor nie może prze­cież tego zmie­nić. Co za podły kłamca! Ale go przej­rzała. Chciał ją zastra­szyć, żeby robiła, czego od niej zażąda. Ech, zawsze jej nie­na­wi­dził, ponie­waż była uko­cha­nym dziec­kiem pap­cia, jego oczkiem w gło­wie, małą zło­to­włosą kró­lewną, jego Haneczką…

Ponow­nie łzy jej napły­wają do oczu, do zgry­zoty dołą­cza gniew na to, jak ją nie­spra­wie­dli­wie potrak­to­wał, nik­czem­nie pozba­wił wol­no­ści, bez­czel­nie okła­mał. Ale nie uda mu się, jest tward­sza, niż myśli, stawi mu opór z pod­nie­sio­nym czo­łem i w końcu prze­pro­wa­dzi swoją wolę.

Wyczer­pana pije wodę z dzbanka, po czym zabiera się do roz­pa­ko­wy­wa­nia torby, cią­gle sto­ją­cej na komo­dzie. Nie­wiele przy­wio­zła z dale­kich podróży. Jedwabną koszulę nocną Andrzej kupił jej w Rzy­mie, dwa kolo­rowe szale z cie­niut­kiej bawełny pocho­dzą z Amster­damu, małego pie­ska z brą­zo­wego plu­szu spre­zen­to­wał jej na targu w Lon­dy­nie. Zosta­wiła całą resztę, suk­nie, bie­li­znę, buty i kape­lu­sze, w końcu scho­wała tylko czer­wone puz­derko ze zło­tym wisior­kiem. Poda­ro­wał jej ten klej­no­cik na poże­gna­nie, na wieczną pamiątkę, jak oświad­czył z teatral­nym pato­sem. Złote ser­duszko z małym dia­men­ci­kiem w środku i wygra­we­ro­wa­nymi sło­wami „mon amour”! Była wście­kła i cisnęła mu je pod nogi. Co za tania bły­skotka! Z całą pew­no­ścią ów dar miło­ści prze­ka­zała mu jedna z jego licz­nych wiel­bi­cie­lek. W końcu jed­nak pod­nio­sła puz­derko z ziemi i wło­żyła do torby. Tak czy owak to złoto, Johanna pocho­dzi z kupiec­kiego rodu, takich rze­czy się nie wyrzuca, tylko zamie­nia na żywy pie­niądz. Ach, tak – pie­niądze. Dostrzega skó­rzaną port­mo­netkę, którą Andrzej kupił jej we Flo­ren­cji na Ponte Vec­chio. Jest w niej jesz­cze dzie­więć tala­rów, dwa srebrne gro­sze i osiem feni­gów, oprócz tego różne zagra­niczne monety, któ­rych war­to­ści nie zna. Drob­niaki, bez wąt­pie­nia, ale może znaj­dzie na targu kupca, który przyj­mie obce pie­niądze.

Jeśli w prze­wi­dy­wal­nym cza­sie będzie mogła pójść na któ­ryś gdań­ski targ… No ale Teo­dor nie może jej prze­cież wiecz­nie trzy­mać pod klu­czem, kie­dyś będzie musiał otwo­rzyć drzwi. Prze­zor­nie wkłada port­mo­netkę pod luźną deskę w pod­ło­dze, gdzie już jako dziecko cho­wała swoje skarby. Następ­nie pod­cho­dzi do okna i spo­gląda przez małe szybki. Wiele nie jest w sta­nie dostrzec, na podwó­rze mogłaby wyj­rzeć, tylko wywie­siw­szy się przez para­pet. Został jej widok ściany sąsied­niej kamie­nicy z mnó­stwem wąskich okie­nek, nad nią prze­bły­skuje skra­wek nieba. Cią­gną nim ciem­no­szare kłęby chmur, wiatr dmie z pół­noc­nego wschodu, świa­tło wpa­da­jące do pokoju jest blade i nie­pewne.

I tak bym nie wyszła przy tej pogo­dzie, myśli krnąbr­nie i, dygo­cąc, kła­dzie się na łóżku.

Chwilę leży nie­ru­chomo, nasłu­chu­jąc odgło­sów sta­rego domu. Wiatr kle­ko­cze łup­ko­wymi dachów­kami, gdzieś tłu­cze się okien­nica, pęd dzi­kiego wina ude­rza o ścianę budynku. Co jakiś czas sły­chać kroki na scho­dach. Łatwo roz­po­znać cho­daki Danuty, podob­nie jak cięż­kie stą­pa­nie gospo­dyni, pra­cu­ją­cej w kuchni i pomiesz­cze­niach gospo­dar­czych. Teo­dor nosi solidne buty z cho­le­wami, jego chód jest cichy i mia­rowy. Johanna roz­po­znaje rów­nież kroki Ste­fana Kor­bitza w zno­szo­nych butach, który od ponad dwu­dzie­stu lat pra­cuje w kan­to­rze Beren­dów. Ruch trwa na par­te­rze i pierw­szym pię­trze, do niej, na dru­gie pię­tro, nikt nie zagląda, nawet Danuta. Nie­kiedy dobiega tu dźwięczny głos poko­jówki, sły­chać „Tak, jaśnie pani”, „Natych­miast, jaśnie pani”. A więc zaj­muje się Luizą, która stale cze­goś potrze­buje, bo prze­cież nie­do­maga. Johanna łapie się na zło­śli­wej myśli, że jest spra­wie­dli­wość w nie­bie­siech, skoro odma­wiają one Teo­dorowi upra­gnio­nego syna i dzie­dzica. Nie, fuj – to podłe. Biedna Luiza strasz­li­wie cierpi z tego powodu, a jeśli nawet nie jest aku­rat życz­li­wie nasta­wiona wobec Johanny, to i tak nic nie pora­dzi na machi­na­cje swo­jego mał­żonka.

Połu­dnie dawno minęło, a ona nic dzi­siaj w ustach nie miała poza kil­koma łykami wody. Czy chcą ją tutaj zagło­dzić? Poza tym drę­czy ją zwy­kła ludzka potrzeba, ale ponie­waż nie może się udać do ustępu, musi sko­rzy­stać z noc­nika. Opróż­nić go też nie może. Co za obrzy­dliwa nik­czem­ność tak nią ponie­wie­rać! Kiedy wresz­cie przyj­dzie Danuta, żeby posprzą­tać pokój, wylać noc­nik i przy­nieść jej coś do jedze­nia?

Godziny wloką się ospale. Johanna pod­rywa się na każdy sze­lest na scho­dach w nadziei, że ktoś ją wresz­cie uwolni z wię­zie­nia – ale nic się nie dzieje. Świa­tło bled­nie, dzień chyli się ku zacho­dowi, sza­rówka prze­cho­dzi w mrok nocy. Dziew­czyna zapala lampę naf­tową i krąży po pokoju jak zwie­rzę w klatce, przy­kłada ucho do drzwi, już chce wołać na Danutę, ale w ostat­nim momen­cie się roz­my­śla. Nie, nie pozwoli mu trium­fo­wać, nie będzie go pro­sić ni bła­gać, na to jest zbyt dumna. Czuje goni­twę myśli, przy­po­mi­nają jej się dziwne odpo­wie­dzi Augu­sty, gdy zoba­czyła ją dziś na podwó­rzu.

„Jestem i pozo­stanę twoją przy­ja­ciółką…” „Napi­szę do cie­bie…”

A więc wie­działa, co jej zro­bią. Dla­czego jej nie ostrze­gła? Chce do niej napi­sać? A niby jak, skoro wszyst­kie listy lądują na biurku Teo­dora w kan­to­rze? I co też Augu­ście przy­szło do głowy, że w ogóle chce pisać do niej listy? Czy to zna­czy, że będą ją mie­sią­cami trzy­mać pod klu­czem? Ale cóż ona takiego zro­biła? Nie jest zbrod­niarką, niczego nie ukra­dła i nikogo nie zabiła. Nie zamie­rza też prze­cież jutro dum­nie obejść całego mia­sta i odwie­dzić wszyst­kich zna­jo­mych, żeby im opo­wie­dzieć o swo­jej podróży. Nie, sama zdaje sobie sprawę z tego, że przez jakiś czas nie powinna rzu­cać się w oczy. Będzie też mogła skła­dać wizyty tylko tym przy­ja­ciół­kom, co do któ­rych jest pewna, że na­dal są jej życz­liwe. Tak jak Augu­sta, ona z pew­no­ścią ucie­szy­łaby się z jej odwie­dzin.

A może to wszystko jest tylko nie­szczę­śli­wym nie­po­ro­zu­mie­niem, myśli, gdy wresz­cie znu­żona i wyczer­pana kła­dzie się do łóżka. Poroz­ma­wiam z Teo­do­rem i się uło­żymy. Nawet jeśli on mnie nie­na­wi­dzi, a ja nie jestem w sta­nie go znieść, to możemy zna­leźć roz­sądne roz­wią­za­nie. Pap­cio rów­nież by tego pra­gnął.

Tej nocy śpi nie­spo­koj­nie, sły­szy, jak wiatr hula wokół sta­rej kamie­nicy, jak skrzy­pią deski w pod­ło­dze i boaze­rie na ścia­nach, do tych dźwię­ków dołą­cza póź­niej deszcz bijący o szyby. W pew­nej chwili dziew­czyna ma wra­że­nie, że dobiega ją zgrzyt klu­cza w zamku, ale że w pokoju jest ciemno, gdyż lampa się już wypa­liła, a nie docho­dzą jej żadne odgłosy, ponow­nie zasy­pia.

Gdy budzi ją sinawe świa­tło poranka, odkrywa na komo­dzie tacę z chle­bem, kieł­basą i kub­kiem mleka. Noc­nik jest opróż­niony, mied­nica z wodą do mycia czy­sta dzba­nek ze świeżą wodą stoi obok. Czyli Danuta była nocną porą w jej pokoju, by zała­twić te sprawy. Ależ to żało­sne! Czyżby Teo­dor wie­rzył, że Johanna rzuci się jak dzika do ucieczki, gdy tylko doj­rzy otwarte drzwi? Skąpe śnia­da­nie kusi mimo wszystko, od przed­wczo­raj­szego wie­czora nic nie jadła, w brzu­chu strasz­li­wie jej bur­czy. Chci­wie połyka chleb z kieł­basą, mleko zosta­wia, bo go nie lubi. Cóż by dała za fili­żankę kawy! Czuje, że musi się umyć i wło­żyć świeżą bie­li­znę. Korzy­sta z noc­nika, nalewa wodę do mied­nicy i wła­śnie chce zdjąć długą koszulę nocną, gdy sły­szy kroki. Ktoś idzie do niej na dru­gie pię­tro. To Danuta i Teo­dor. I ktoś jesz­cze, zde­cy­do­wa­nie stą­pa­jący w cięż­kich butach.

Pierw­szą jej reak­cją jest poczu­cie ulgi. Będzie nego­cjo­wać, okaże roz­są­dek, przy­sta­nie na parę jego żądań, ale też zadba o swoje prawa. Nagle sły­szy kobiecy głos.

– Jest pan pewien, że nie urzą­dzi cyrku?

– Pro­szę się nie nie­po­koić, pani Göttler. Dali­śmy jej coś w mleku.

Aku­szerka. Zna to nazwi­sko, ponie­waż nie­jaka pani Göttler zaj­mo­wała się Luizą po poro­nie­niach. Krzepka, rezo­lutna osoba koło pięć­dzie­siątki, która nie tole­ruje sprze­ciwu i nie uznaje żad­nych tar­gów. Czego ona tu chce? I co takiego pró­bo­wali jej podać w mleku?

Obrót klu­cza w zamku, Teo­dor jako pierw­szy wcho­dzi do pokoju. Gdy dostrzega ją w koszuli noc­nej przy ser­wantce, gniew wykrzy­wia mu twarz.

– Nie jadłaś śnia­da­nia? – pyta, nawet się nie przy­wi­taw­szy. – No cóż, popro­si­łem panią Göttler, żeby cię zba­dała.

– Ale dla­czego? – jąka się prze­ra­żona. – Nie jestem chora.

– Ale możesz być w ciąży. Jeśli tak, mam prawo o tym wie­dzieć. Połóż się. Pani Göttler zna się na swoim fachu, to długo nie potrwa.

– Nie mam naj­mniej­szego zamiaru! – wrzesz­czy wście­kła. – Nie jestem w ciąży. A nawet gdy­bym była, to nie twoja sprawa!

Teo­dor wymie­nia spoj­rze­nia z aku­szerką, która ma zło­wróżbną minę. Potem pod­cho­dzi do Johanny i łapie ją za ramię.

– Kładź się! – roz­ka­zuje brat i szar­pie ją na łóżko. – No już!

Tym razem broni się ze wszyst­kich sił. Kopie, łapie Teo­dora za ucho i nie­mal je odrywa, opluwa go. Ale ten trzyma ją żela­znym uchwy­tem, prze­wraca na łóżko, a ponie­waż sio­stra zrywa się z miej­sca, bije ją pła­ską dło­nią po twa­rzy.

– Niech pani zaczyna! – rzuca do aku­szerki. – Bez obaw, mocno ją trzy­mam.

Aku­szerka spo­gląda chłodno na Johannę, która w uści­sku brata roz­pacz­li­wie się wije, prze­raź­li­wie krzy­cząc.

– Ktoś musi przy­trzy­mać jej nogi – stwier­dza rze­czowo pani Göttler.

– Danuta!

Poko­jówka została przy drzwiach. Na dźwięk roz­kazu zasła­nia się prze­ra­żona obiema rękami.

– Jaśnie panie, ja nie mogę tego zro­bić. Bła­gam…

– Rób, co mówię.

Danuta pod­cho­dzi nie­pew­nym kro­kiem, tru­pio blada, wie jed­nak, że w każ­dej chwili może wylą­do­wać na ulicy, jeśli nie posłu­cha pań­skiego roz­kazu.

– Święta Mario, Matko Boża, odpuść mi ten grzech – szep­cze.

– Złap ją za prawą nogę – instru­uje aku­szerka. – Mocno! O, tak będzie dobrze.

Johanna poj­muje, że nie ma ratunku. Kobieta pod­ciąga jej koszulę nocną aż do piersi, uci­ska nagi brzuch i wbija twardy palec w przy­ro­dze­nie. To boli, ale Johanna nie wydaje już z sie­bie żad­nego dźwięku. Leży jak ogłu­szona, ogar­nia ją lodo­waty bez­wład, odrę­twie­nie, jakby opu­ściła swoje ciało i nie było jej w tym pokoju. Niczym we śnie widzi biały cze­pek aku­szerki, kro­ple potu per­lące się na jej czole i nie­ru­chome, prze­ra­żone oczy Danuty. Ktoś obciąga jej na powrót koszulę, po czym dobiega do niej pyta­nie Teo­dora.

– I co?

– Nie jest dzie­wicą.

– To wiemy. Dalej?

– Nie jest w ciąży. Ma mie­siączkę.

– Coś jesz­cze?

– Brak oznak fran­cu­skiej cho­roby.

– Na pewno?

– Prze­cież mówię! – reaguje gniew­nie aku­szerka. – Razem będzie trzy talary i pięć srebr­nych gro­szy.

– Danuta zapro­wa­dzi panią do kan­toru.

Johanna leży nie­ru­chomo jak mar­twa. Nawet teraz, gdy Teo­dor ją wresz­cie pusz­cza, nie czyni naj­mniej­szego ruchu. On zatrzy­muje się na moment przy łóżku i przy­gląda się jej posęp­nie.

– Wiele byś sobie oszczę­dziła, gdy­byś mnie posłu­chała! – mówi.

Dziew­czyna mil­czy. Coś w niej pękło. Na zawsze roz­pry­sło się na dwoje. Opa­dła zasłona i wyj­rzało zza niej praw­dziwe, okrutne obli­cze świata.

– Sama z sie­bie zro­bi­łaś dziwkę – sły­szy pero­ru­ją­cego brata. – No to się nie dziw, że cię tak trak­tują. Będziesz tu zamknięta, póki nie przy­rzek­niesz, że dosto­su­jesz się do moich pole­ceń!

Idzie ku drzwiom, wycho­dzi na kory­tarz, od razu sły­chać zgrzyt klu­cza prze­krę­ca­nego w zamku. Następ­nie Teo­dor spiesz­nym kro­kiem scho­dzi do kan­toru.

Drę­twota nie mija. Johanna leży bez ruchu na ple­cach, słu­cha, jak ode­rwany od ściany pęd dzi­kiego wina ude­rza w okno, w gło­wie ma głu­chą pustkę. Wresz­cie czuje chłód wpeł­za­jący w jej członki, zwija się w kłę­bek, obej­muje ramio­nami kolana i zaczyna dygo­tać. Całe jej ciało drży nie­po­ha­mo­wa­nie, serce wali, zęby szczę­kają, palce ma skost­niałe jak sople lodu. Dopiero po chwili atak prze­cho­dzi, Johanna z tru­dem się pod­nosi, odgar­nia z twa­rzy splą­tane włosy, roz­ciera zzięb­nięte dło­nie i stopy. Ocię­żale wstaje z łóżka i zabiera się do mycia, wkłada koszulę i gor­set, doko­nuje sto­sow­nych zabie­gów, by się zabez­pie­czyć z uwagi na krwa­wie­nie mie­sięczne, wkłada dłu­gie pan­ta­lony, zapi­nane na guziczki od środka, wresz­cie mocno wiąże halki w talii. Każdy kolejny ruch wyko­nuje ruty­nowo, z każdą sztuką przy­wdzie­wa­nej odzieży odzy­skuje cząstkę sie­bie. Wybiera jedną ze sta­rych sukni domo­wych, które wiszą w sza­fie, wkłada poń­czo­chy i buty, owija ramiona cie­płym sza­lem.

Sto­jąc przy oknie, spo­gląda na ciemne strzępy chmur, sunące po sza­rym nie­bie. Prze­cią­gają po nie­bo­skło­nie niczym wataha czar­nych wil­ków w pościgu za zwie­rzyną, mroczna gra cieni, śmier­cio­no­śna i bez­li­to­sna.

Odwraca się i patrzy na sko­tło­wane łóżko. Coś w niej wzbiera, coś, czego dotąd nie znała. Twar­dość, która prę­dzej się zła­mie niż ule­gnie. Nie będzie poro­zu­mie­nia, nie będzie pojed­na­nia. To wojna i sto­czy ją za pomocą jedy­nego środka, jakim roz­po­rzą­dza. Bez par­donu i bez krztyny zmi­ło­wa­nia dla sie­bie.

Wylewa mleko do noc­nika i wrzuca doń ostat­nie okru­chy chleba. Zoba­czymy, kto kogo prze­trzyma.

Ernst

Ernst Berend pod­nosi się na łóżku i z jękiem chwyta za głowę. Niech będzie prze­klęte lip­nic­kie8 piwo! Już wczo­raj wie­czo­rem po spo­tka­niu bur­szo­stwa zwró­cił sporo z tych pię­ciu kufli. Ku prze­moż­nej ucie­sze, rzecz jasna, towa­rzy­szy z Ger­ma­nii Königsberg9, któ­rzy kpiar­sko mu dora­dzali, by ni­gdy nie pił nie­pa­rzy­stej liczby kufli piwa, gdyż nie służy to żołąd­kowi. Szczę­śli­wie nie posłu­chał życz­li­wej suge­stii, by wypić jesz­cze ów parzy­sty kufe­lek – i tak już dła­wiły go mdło­ści. Z tru­dem dowlókł się do swo­jej stu­denc­kiej kwa­tery na czwar­tym pię­trze i, nawet nie ścią­gnąw­szy butów, padł na łóżko.

Wstaje ocię­żale i pije kilka łyków wody z dzbanka, po czym stwier­dza, że biała pościel sro­dze ucier­piała od brud­nych butów i opry­ska­nych bło­tem noga­wek. A niech to! Wła­ści­cielka stan­cji znowu się będzie potwor­nie pie­klić i zażąda dodat­kowo dwóch srebr­nych gro­szy za pra­nie. Tej sta­rej wiedź­mie, Kab­ber­to­wej, cią­gle mało. A codzien­nie przy­go­to­wy­wana przez nią strawa też pozo­sta­wia wiele do życze­nia – led­wie kawa­lą­tek mięsa, za to góry kar­to­fli, kapu­sty i cebuli.

Nie ma rady, trzeba wstać i przede wszyst­kim ścią­gnąć zawil­go­cone buty oraz mokre skar­petki. Por­cięta też nale­ża­łoby zmie­nić, ale tu aku­rat nie ma zbyt­niego wyboru: jedna z trzech par spodni jest u krawca, druga w pra­niu, a trze­cią wła­śnie ma na sobie. Bieda z tym, że Teo­dor to taka kutwa i każe zapi­sy­wać każ­dego wyda­nego feniga. Będzie musiał coś wymy­ślić, bo co się tyczy tych pię­ciu kufli piwa, to nie może ich wcią­gnąć zgod­nie z prawdą na listę wydat­ków, jako że Teo­dor obe­tnie mu mie­sięczną wypłatę.

Nalewa wody do mied­nicy, mydli brodę i policzki, żeby zgo­lić czarną szcze­cinę, a cały czas myśli z zazdro­ścią o sakiew­kach paru komi­li­to­nów, tak solid­nie wypcha­nych, że stać ich na sur­duty z deli­kat­nej angiel­skiej wełny, lek­cje jazdy kon­nej, lek­cje tańca lub śliczne przy­ja­ciółki. On może tylko o tym wszyst­kim poma­rzyć – powi­nien się cie­szyć, że pap­cio w ogóle udzie­lił mu swego czasu zgody na pod­ję­cie stu­diów. Nie­stety nie na wyma­rzo­nym wydziale filo­zo­fii, lecz prawa. Zda­niem pap­cia filo­zo­fia to tylko prze­lotna fana­be­ria, za to praw­nik mógłby się przy­dać fir­mie han­dlo­wej Beren­dów.

Ręcz­nicz­kiem ściera z twa­rzy resztki mydlin, myje zęby i czuje, że zgłod­niał. No cóż – te parę kufli go nie zabije, tyle że jesz­cze przez jakiś czas będzie męczył go ból głowy, ale przej­dzie. Pod­biega boso do drzwi i wygląda, czy jest już śnia­da­nie – w porządku, posta­wiła je na zewnątrz na chwiej­nej komódce. Kawa zresztą wysty­gła, a kanapki pode­schły. Pew­nie już późno? Szkoda, że musiał zasta­wić zega­rek kie­szon­kowy, żeby spła­cić dług – i teraz musi stale wychy­lać się z okna, by spraw­dzić godzinę na zega­rze na kościel­nej wieży…

– Panie Berend! – dobiega z dołu. – Posta­wi­łam śnia­da­nie na komo­dzie, bo sły­sza­łam chra­pa­nie z pokoju i nie chcia­łam pana budzić.

Ta Kab­ber­ci­cha! Musi mieć słuch jak nie­to­perz, nic jej nie ujdzie, co się dzieje na scho­dach.

– Dzię­kuję bar­dzo, pani Kab­ber­towa! – woła w odpo­wie­dzi. – Czy może mi pani powie­dzieć, która godzina?

– Już po jede­na­stej, panie Berend. Wczo­raj się do późna prze­cią­gnęło, co?

Jede­na­sta – a żebyż to wszy­scy dia­bli. Punk­tu­al­nie o dzie­sią­tej powi­nien sie­dzieć u Schal­ler­mana, w końcu zapła­cił za stu­dia. Teraz oczy­wi­ście nie ma już sensu pędzić, zwłasz­cza że Schal­ler­man wyraź­nie się na niego uwziął.

– Ach, jaśnie wiel­możny pan Berend już jest z nami! – zauwa­żył ostat­nio szy­der­czo, gdy Ernst znowu spóź­nił się o dobry kwa­drans.

– Wczo­raj?! – woła w dół scho­dów. – No tak, było troszkę późno. Mam nadzieję, pani Kab­ber­towa, że pani nie zbu­dzi­łem? Byłaby pani tak dobra i przy­nio­sła mi dzba­nek mosz­czu? Umie­ram z pra­gnie­nia.

– Mosz­czu? Muszę spraw­dzić, czy coś jesz­cze zostało. Mogę przy­nieść pod­piwku…

– Niech będzie – bur­czy, cho­ciaż myśl o piwie nie budzi w nim w tej chwili cie­płych uczuć. Ale woda z tutej­szej studni to czy­sta tru­ci­zna, sma­kuje zgni­li­zną.

Zabiera do swo­jej izby kubek i talerz, sta­wia je na sto­liku mię­dzy notat­kami i wygląda przez okno. Znowu leje! No to i tak prze­mókłby do suchej nitki i tkwiłby teraz na wykła­dzie wśród schną­cych z wolna kole­gów, co nie jest zabawne, gdy ma się wraż­liwy nos. Lepiej, że sie­dzi sobie wygod­nie na sofie i roz­my­śla nad swoją roz­prawą o Anty­go­nie Sofo­klesa. Dra­mat o roz­dź­więku mię­dzy racją stanu a pra­wem boskim, który to pro­blem chce przed­sta­wić w kon­tek­ście bie­żą­cej sytu­acji poli­tycz­nej w Pru­sach. Król Fry­de­ryk Wil­helm IV bez­a­pe­la­cyj­nie odrzuca coraz to pona­wiane przez przed­sta­wi­cieli sta­nów żąda­nie prawa do współ­de­cy­do­wa­nia, libe­ralna kon­sty­tu­cja to melo­dia odle­głej przy­szło­ści.

Wła­śnie chce zano­to­wać celną frazę, gdy gospo­dyni stuka do drzwi. Ernst pod­rywa się, by szybko zakryć kapą brudne prze­ście­ra­dło.

– Pro­szę!

Kab­ber­towa dźwiga dzba­nek o wąt­pli­wej zawar­to­ści, on zaś musi zro­bić miej­sce na stole, żeby mogła gdzieś odsta­wić swoje brze­mię.

– Ech, ci pano­wie stu­denci! – wzdy­cha. – Zawsze tyle ksią­żek! Oczy pan sobie tylko popsuje, panie Berend. Pań­ski poprzed­nik, Julius Krähfuß, był ślepy jak kret i musiał nosić grube szkła…

– Zby­tek tro­ski, pani Kab­ber­towa – rzuca Ernst. – Moje oczy są w zna­ko­mi­tym sta­nie. Dzię­kuję za moszcz… Czy też co to jest?

– Cydr. Mie­li­śmy jesz­cze spady, trzeba było je usu­nąć, bo już zaczy­nały gnić.

Gospo­dyni zabiera talerz, zosta­wia kubek na cydr, po czym roz­gląda się po izbie. Jest maciu­peńka, z jed­nej strony ze sko­sem, z któ­rego wystaje lukarna. Więk­szość miej­sca zaj­muje łóżko, osło­nięte bal­da­chi­mem, który nie­gdyś był pokryty barw­nymi wzo­rami, ale zdą­żył już wypło­wieć. Do tego trzę­sąca się ze sta­ro­ści sofa, poży­wie­nie dla poko­leń moli, stół i krze­sło, chwiejna półka na książki, nie­wielka koza i wąska szafa na ubra­nia, któ­rej bra­kuje drzwi.

Ernst wstrzy­muje oddech, gdy spoj­rze­nie Kab­ber­to­wej prze­śli­zguje się po łóżku, ale gospo­dyni niczego nie zauważa, tylko sku­pia uwagę na sztyw­nych od brudu butach przy drzwiach.

– Ależ one paskud­nie wyglą­dają, panie Berend. Zabiorę je do wyczysz­cze­nia.

Chło­pak nie pro­te­stuje, cho­ciaż z całą pew­no­ścią Kab­ber­towa zażąda paru feni­gów za ten prze­jaw tro­skli­wo­ści. Chce jesz­cze zapy­tać o wia­dro węgla, by napa­lić w piecu, jako że musi wysu­szyć skar­petki i płaszcz, ale gospo­dyni wyciąga z kie­szeni far­tu­cha zmię­to­szony list.

– Pra­wie bym zapo­mniała – oświad­cza i wykrzy­wia usta w oble­śnym uśmie­chu. Nie wygląda to ład­nie, bo ma krzywe zęby. – Od nie­ja­kiej Augu­sty von Kle­iwitz z Gdań­ska. To pew­nie panna narze­czona, co?

Ernst z rado­ścią wyciąga rękę po list. Augu­sta obie­cała, że pokaże dwa jego arty­kuły swo­jemu dobremu zna­jo­memu, panu Elia­sowi Oster­ta­gowi, który chce wyda­wać pismo lite­rac­kie.

– Moja narze­czona? – śmieje się. – Nic podob­nego. Pani rot­mi­strzowa von Kle­iwitz jest drogą przy­ja­ciółką rodziny.

– Ach tak? – stwier­dza roz­cza­ro­wana gospo­dyni. – Tak sobie tylko myśla­łam, bo tak czę­sto do pana pisze.

– Co prawda, to prawda – przy­świad­cza Ernst i zło­ści się na sie­bie, ponie­waż tłu­ma­czy się przed Kab­ber­tową, choć nic jej to nie powinno obcho­dzić. Jest zado­wo­lony, gdy ta wresz­cie wycho­dzi z butami i tale­rzem. Dopiero sły­sząc odda­la­jące się kroki na scho­dach, uświa­da­mia sobie, że chciał ją popro­sić o węgiel. No cóż – to po pro­stu póź­niej zapyta.

Z cie­ka­wo­ścią łamie pie­częć na liście i roz­wija pismo. Augu­sta zapi­sała skrzęt­nie całą stronę, że led­wie star­czyło miej­sca na pod­pis, ale mimo to nazwi­sko „von Kle­iwitz” koń­czy się zama­szy­stym zawi­ja­sem przy ostat­niej literce.

Mój drogi młody Przy­ja­cielu,

jesz­cze nie ochło­nę­łam po wczo­raj­szym spo­tka­niu w naszym salo­nie, ale już chwy­tam za pióro, by wszystko to Panu opi­sać. Gości­li­śmy dwóch wspa­nia­łych inter­pre­ta­to­rów szla­chet­nej Pani Muzyki, któ­rzy ura­czyli nas nie­zrów­na­nymi brzmie­niami wiel­kiego Johanna Seba­stiana Bacha, a także mło­dego pia­ni­stę Seba­stiana Son­n­taga. On z kolei ode­grał Appas­sio­natę w cudowny, do głębi poru­sza­jący spo­sób. Musiał kil­ka­krot­nie biso­wać, ponie­waż w prze­ciw­nym wypadku panie by go zapewne uka­mie­no­wały…

Ernst bie­rze łyk cydru. Fuj – taka sama lan­dryna jak te prze­sło­dzone peany, wygła­szane przez Augu­stę na cześć swo­ich gości. Był u niej ład­nych parę razy, więc wie, że trzeba zre­du­ko­wać te emfa­tyczne hymny pochwalne o co naj­mniej osiem­dzie­siąt pro­cent, by dotrzeć do sedna. A ponadto pia­ni­ści, któ­rzy wpra­wiają w eks­tazę młode damy, wydają mu się wysoce podej­rzani. Ma swoje oso­bi­ste powody. No dobrze, czy­tajmy dalej.

…Wystą­pie­nia lite­rac­kie także odzna­czały się nie­zwy­kłą urodą i bie­gło­ścią reto­ryczną. Dok­tor Artur Hem­pel zade­kla­mo­wał nam kilka roman­tycz­nych strof wła­snego autor­stwa, które przy­jęto z ogrom­nym uzna­niem, póź­niej zaś Elias Oster­tag odczy­tał drugi akt swo­jego dra­matu reli­gij­nego Chry­stus na Gol­go­cie. Zwłasz­cza panie wzru­szyły się do łez, wszy­scy nato­miast pro­si­li­śmy autora, by za mie­siąc przed­sta­wił nam kolejny ustęp tego impo­nu­ją­cego dzieła. Ta sztuka ma pięć aktów!

Wielki Boże! W takim razie naj­wcze­śniej w lutym zawita do salonu. Ckliwe dra­maty reli­gijne go nie cie­ka­wią.

…Co się zaś tyczy Pań­skich zna­ko­mi­tych arty­ku­łów, mogę donieść, że Elias Oster­tag prze­czy­tał je z dużym zain­te­re­so­wa­niem i doce­nił Pań­ski jasny, bły­sko­tliwy styl. Z uwagi wszakże na ich poli­tyczną treść nie uważa za wska­zane publi­ko­wa­nie ich w cza­so­pi­śmie lite­rac­kim, jakie zamie­rza zało­żyć, ponie­waż będzie ono poświę­cone wyłącz­nie lite­ra­tu­rze pięk­nej, pozba­wione zatem jakich­kol­wiek wypo­wie­dzi poli­tycz­nych.

Ernst ciska gniew­nie list na biurko, skąd – z braku bez­piecz­nego obciąż­nika – sfruwa on na zie­mię i nie­ru­cho­mieje przy pie­cyku. Dobrze mu tak. Od razu będzie mógł go zwi­nąć i wyko­rzy­stać jako fidy­bus do roz­pa­la­nia ognia. Świę­tosz­ko­waty pan Oster­tag nie ma ochoty na publi­ka­cję arty­ku­łów poli­tycz­nych! Co za tchórz­liwy, kon­for­mi­styczny cym­bał! No ale cze­góż się spo­dzie­wać po jego­mo­ściu, który pło­dzi sąż­ni­ste dra­maty reli­gijne? Ernst wstaje, roz­draż­niony szar­pie za okno, wysta­wia twarz na sie­kący deszcz i pró­buje zdła­wić w sobie zawie­dzione nadzieje. Roze­słał swoje roz­prawy do wielu gazet, ale jak dotąd spo­tkał się tylko z odmową.

Nie­stety, nade­słane tek­sty nie odpo­wia­dają linii naszego pisma… Zbyt poli­tyczne… Zbyt mało lite­rac­kie… Zbyt ostre sfor­mu­ło­wa­nia… Pro­simy o przy­sła­nie pięk­nego wier­sza lub roz­prawy histo­rycz­nej…

To nie do wytrzy­ma­nia! Gdyby tylko miał pie­nią­dze, sam zało­żyłby jakiś perio­dyk. Postę­powe pismo, które nie ma nic prze­ciwko dobrej lite­ra­tu­rze, ale dru­kuje rów­nież tek­sty opo­wia­da­jące się za wol­no­ścią i pra­wami oby­wa­tel­skimi. Pie­nią­dze, zawsze tylko pie­nią­dze! Nie ma ani feniga przy duszy, jest cał­ko­wi­cie zależny od brata Teo­dora, jedy­nego dzie­dzica spu­ści­zny Beren­dów.

Wście­kły zamyka okno i osu­sza ręcz­ni­kiem twarz i włosy. Wypija jesz­cze łyczek słod­kiego cydru, wypluwa go z obrzy­dze­niem i siada na sofie, by dalej pisać. Jed­nak roz­cza­ro­wa­nie ode­brało mu wenę. Czyta napi­sane dotąd linijki i wydają mu się kosz­marne, skre­śla je, zapi­suje nowe, gubi wątek w dro­bia­zgo­wych wyja­śnie­niach, ale nie roz­wija zasad­ni­czej kon­cep­cji swo­jego dzieła. Na domiar złego prze­wraca kała­marz, który posta­wił obok sie­bie na sofie. Udaje mu się ura­to­wać resztkę atra­mentu, więk­szość jed­nak wsią­kła w stary aksa­mit, two­rząc bez­kształtną, czarną plamę. Co za pechowy dzień! Naj­chęt­niej poło­żyłby się z powro­tem do łóżka i został w nim aż do rana, ponie­waż wszystko, do czego się dziś bie­rze, fatal­nie się koń­czy.

Te roz­tropne plany krzy­żuje puka­nie do drzwi. Wyła­nia się zza nich Alfred Rie­chert, kolega ze stu­diów, z prze­mo­czoną pele­ryną na ramio­nach i ocie­ka­jącą wodą czapką w dłoni.

– Alfred, stary byku! – woła ucie­szony Ernst. – Nie mów, że ty też dzi­siaj zwa­ga­ro­wa­łeś z Schal­ler­manna!

– A jak­żeby ina­czej? – Alfred wzru­sza ramio­nami. – Julius Scham­mes wpi­sał mnie na listę obec­no­ści, a póź­niej i tak idę do Kugel­manna, żeby wszystko powtó­rzyć. A co z tobą, stary? Nie masz na nic ochoty, co? Świet­nie cię rozu­miem. To mono­tonne mam­ro­ta­nie para­gra­fów dopro­wa­dza czło­wieka do szału.

Wysoki, tycz­ko­waty Alfred wci­ska się do pokoju. Musi schy­lić głowę, żeby zmie­ścić się w odrzwiach, przy oknie w sko­sie dachu musiałby uklęk­nąć. Tylko pośrodku pomiesz­cze­nia może się wypro­sto­wać.

– Dawaj pele­rynę, kolego, i sia­daj na sofie! Czapkę możesz poło­żyć na para­pet…

Ale Alfred nie zamie­rza roz­sta­wać się ze swoim okry­ciem, twier­dzi, że w izbie jest zimno jak w psiarni, i dopy­tuje, dla­czego Ernst nie roz­pali w piecu.

– Gospo­dyni ma mi dopiero przy­nieść węgiel, wtedy nam napalę – obie­cuje Ernst.

Alfred siada na pla­mie atra­mentu i uty­skuje na paskudną plu­chę, cią­gnącą od morza mgłę i bruk ulic na Sta­rym Mie­ście, które mimo nowej kana­li­za­cji stale zale­wają ścieki i nie­czy­sto­ści.

– A jak tam twój pro­jekt zało­że­nia cza­so­pi­sma? – pyta, szcze­rząc zęby w uśmie­chu, bo Ernst już zdą­żył podzie­lić się swoim wspa­nia­łym pomy­słem z całym świa­tem.

– Jeśli mi tylko zała­twisz mece­nasa, to od razu się do tego biorę!

– Może mógł­bym się­gnąć mojemu sta­rusz­kowi do kie­szeni – żar­tuje Alfred, który ma zamoż­nych rodzi­ców. – Ale oba­wiam się, że on wolałby zain­we­sto­wać pie­nią­dze w swoją fabrykę broni.

Zakłady Rie­cher­tów znaj­dują się w pobliżu Gdań­ska, a inte­res kwit­nie. Ojciec Ern­sta sko­men­to­wał to kie­dyś sar­ka­stycz­nie: „Pro­du­cenci broni i gra­ba­rze zawsze będą potrzebni”.

Na scho­dach sły­chać cięż­kie kroki gospo­dyni, więc Ernst się cie­szy, że nie widać czar­nej plamy na sofie.

– Panie Berend, obiad!

Kab­ber­towa nie­sie talerz, a na nim tra­dy­cyjny misz­masz ugo­to­wa­nych razem warzyw. Dziś w menu kapu­sta wło­ska, do tego mar­chewka, ziem­niaki i góra cebuli. Mięso pew­nie wyjęła z garnka i scho­wała dla swo­jej rodziny.

– Smacz­nego życzę, panie Berend – odzywa się pro­tek­cjo­nal­nie. – Może przy­niosę kawa­le­rowi szkla­neczkę cydru? – Spo­gląda na Alfreda, czy­niąc zachę­ca­jący gest.

Ten jed­nak odrzuca pro­po­zy­cję.

– Przy­da­łoby się wia­dro węgla, moja dobra kobieto! – napo­mina. – Jak nic zła­piemy zapa­le­nie płuc w tej zim­nej, zawil­go­co­nej klitce!

Ernst nie­odmien­nie popada w osłu­pie­nie, widząc, z jaką skwa­pli­wo­ścią skąpa zwy­kle gospo­dyni speł­nia żąda­nia Alfreda. Praw­do­po­dob­nie działa na nią nie­dbale wład­czy ton, któ­rego sam Ernst w naj­mniej­szym stop­niu nie posiada.