Fotografia smaku - Zofia Nasierowska - ebook

Fotografia smaku ebook

Zofia Nasierowska

3,0

Opis

Zofia Nasierowska – mistrzyni fotografii i gotowania napisała tę książkę z myślą o tych, którzy zapraszając do domu gości na obiad lub kolację nie mają pomysłu na oryginalne, a czasami nawet jakiekolwiek menu. Proponuje Państwu zestawy wykwintnych, ale też codziennych potraw, dokładnie omawiając sposób ich przygotowania. Każdy zestaw dań rozpoczyna się fantastycznym komentarzem Janusza Majewskiego, który zabawnie i ciekawie, a niekiedy z przymrużeniem oka opowiada o historii tych potraw, a także o dawnych spotkaniach z przyjaciółmi i biesiadach do białego rana na Żoliborzu i Mazurach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 129

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © by Zo­fia Na­sie­row­ska, Ja­nusz Ma­jew­ski, War­sza­wa 2011

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2011

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Jed­ni go­tu­ją, inni nie go­tu­ją. Pew­nych rze­czy nie moż­na zmie­nić

Ezra Po­und

Jeszcze kuchnia nie zginęła!

Czy mo­że­cie so­bie wy­obra­zić, że w ja­kimś po­nadmi­lio­no­wym mie­ście jest tyl­ko kil­ka (!) re­stau­ra­cji, w któ­rych moż­na coś od bie­dy zjeść, kil­ka­dzie­siąt na­to­miast, w któ­rych na pew­no Was stru­ją? To nie jest wi­zja ka­ta­stro­ficz­ne­go kosz­ma­ru, tak wy­glą­da­ła War­sza­wa jesz­cze dwa­dzie­ścia lat temu. Ale prze­cież nie wy­gi­nę­li­śmy, prze­ży­li­śmy, a to za spra­wą kuch­ni do­mo­wej, któ­rej strze­gły na­sze bab­cie, ma­mu­sie i cio­cie, prze­ka­zu­jąc so­bie z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie ro­dzin­ne se­kre­ty do­brych prze­pi­sów ku­li­nar­nych. Mie­li­śmy wszak swo­je za­wo­dy (fo­to­gra­fia i film), któ­re trzy­ma­ły nas w War­sza­wie, ja­da­li­śmy wte­dy w domu (go­spo­sia!) lub u mamy/te­ścio­wej, by­wa­li­śmy za­pra­sza­ni do zna­jo­mych, gdzie de­lek­to­wa­li­śmy się po­tra­wa­mi, któ­re przy­go­to­wa­ły inne mamy-cio­cie-go­spo­sie. Na­le­ża­ło tak­że w re­wan­żu za­pra­szać przy­ja­ciół do domu i wów­czas szla­chet­na am­bi­cja ry­wa­li­za­cji wy­zwa­la­ła ko­niecz­ność zgłę­bia­nia ta­jem­nic kuch­ni oso­bi­ście. Licz­ne oka­zje (wer­ni­sa­że, pre­mie­ry, ju­bi­le­usze, cu­dow­ne uzdro­wie­nia itp.) zmu­sza­ły do roz­wi­ja­nia sztu­ki ku­li­nar­nej i szu­ka­nia no­wych atrak­cji. W pew­nym okre­sie, chy­ba w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, fu­ro­rę zro­bi­ły zra­zy ra­dzi­wił­łow­skie z ka­szą, po­da­wa­ne u nas w wy­drą­żo­nym chle­bie. Pro­blem wów­czas sta­no­wi­ło nie tyle zdo­by­cie do­bre­go mię­sa, co zna­le­zie­nie boch­nów okrą­głe­go chle­ba, ale kie­dy już to się uda­wa­ło, go­ście za­żar­cie wal­czy­li o zdo­by­cie choć ka­wał­ka jego skór­ki, cu­dow­nie na­są­czo­nej so­sem spod zra­zów.

Po­tem na­sta­ły lata chu­de, stan wo­jen­ny, epo­ka sa­mot­ne­go octu na pół­kach. Skoń­czy­ły się to­wa­rzy­skie ko­la­cyj­ki, a na świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia czy Wiel­ka­no­cy ciu­ła­ło się kart­ki przez wie­le ty­go­dni. Nie­któ­rzy twier­dzą, że to nie cen­zu­ra, ucisk wła­dzy ko­mu­ni­stycz­nej, in­dok­try­na­cja oby­wa­te­li, ale pu­ste lo­dów­ki stwo­rzy­ły prze­ciąg, któ­ry wy­wiał to­ta­li­ta­ryzm z na­sze­go kra­ju. Fak­tem jest, że wszyst­ko zo­sta­ło przy­pie­czę­to­wa­ne przy sto­le, a ten me­bel od wie­ków słu­ży przede wszyst­kim je­dze­niu, na­wet je­śli – a może przede wszyst­kim je­śli – jest okrą­gły.

W la­tach osiem­dzie­sią­tych na ekra­nach kin pre­zen­to­wa­no ame­ry­kań­ski film Nad zło­tym sta­wem z Jane Fon­dą i jej oj­cem Hen­rym. Miał cie­ka­wą fa­bu­łę, był świet­nie gra­ny, sce­ne­ria za­chwy­ca­ła – duży drew­nia­ny dom nad pięk­nym je­zio­rem wśród ka­na­dyj­skich gór. Ale my­śmy wy­pa­trzy­li tam je­den po­ru­sza­ją­cy szcze­gół: bo­ha­te­ro­wie miesz­ka­li na zu­peł­nym od­lu­dziu i na za­ku­py pły­wa­li mo­to­rów­ką do ma­lut­kiej przy­sta­ni ze sta­cją ben­zy­no­wą i skle­pi­kiem, w któ­rym było wszyst­ko. Wi­dok tych pół­ek i sce­na za­ku­pów wstrzą­snął wte­dy nami – nie­raz my­śle­li­śmy o prze­nie­sie­niu się na od­lu­dzie, ale mar­twi­ło nas, jak się tam za­opa­try­wać w pod­sta­wo­we ar­ty­ku­ły, jak da­wać so­bie radę bez war­szaw­skich zna­jo­mo­ści, gdzie każ­dy miał ja­kąś za­przy­jaź­nio­ną eks­pe­dient­kę, któ­ra „da­wa­ła spod lady”. Oczy­wi­ście nie za dar­mo: ja da­wa­łem za­pro­sze­nia na pre­mie­ry, bez­płat­ne bi­le­ty do kina, żona ro­bi­ła por­tre­ty. Dzię­ki se­sji fo­to­gra­ficz­nej, na któ­rej na­stą­pi­ło ma­gicz­ne prze­obra­że­nie się pew­nej ob­fi­tej pani kie­row­nicz­ki skle­pu mię­sne­go w szczu­płe­go wam­pa, mie­li­śmy za­wsze szyn­kę na Wiel­ka­noc. No i wresz­cie stał się cud: za­dzia­ła­ła nie­wi­dzial­na ręka ryn­ku i za­peł­ni­ła wszyst­kie pół­ki na­wet w Pi­pi­dów­ce – mo­gli­śmy zre­ali­zo­wać sta­re ma­rze­nia i prze­nieść się na od­lu­dzie. Wy­je­cha­li­śmy na Ma­zu­ry.

Po­cząt­ko­wo chcie­li­śmy stwo­rzyć so­bie wa­ka­cyj­ną da­czę i przy­jeż­dżać do niej w wol­nych chwi­lach, głów­nie w le­cie na week­en­dy albo na krót­kie wa­ka­cje, ale zna­leź­li­śmy sta­ry dom i go­spo­dar­stwo nad samą wodą, na cy­plu, w na­tu­ral­ny spo­sób od­izo­lo­wa­ne od wsi, i za­czę­li­śmy je po­wo­li prze­bu­do­wy­wać. Przez pierw­szy rok kie­run­ki były ja­sno okre­ślo­ne: tam – to na Ma­zu­ry, z po­wro­tem – to do War­sza­wy, aż od pew­ne­go dnia ten po­rzą­dek za­czął się od­wra­cać i wresz­cie pod­ję­li­śmy de­cy­zję – prze­no­si­my się na wieś na sta­łe, do War­sza­wy bę­dzie­my do­jeż­dżać w mia­rę po­trze­by.

Przy tym wszyst­kim sta­le od­wie­dza­li nas przy­ja­cie­le i zna­jo­mi, roz­bu­do­wy­wa­li­śmy dom, aż w koń­cu zro­zu­mie­li­śmy, że musi on za­cząć na sie­bie za­ra­biać, bo sami nie zdo­ła­my go utrzy­mać, i otwo­rzy­li­śmy w nim nie­wiel­ki pen­sjo­nat. Za­czę­li do nie­go przy­jeż­dżać zna­jo­mi i zna­jo­mi zna­jo­mych, a że coś mu­sie­li jeść, trze­ba było stwo­rzyć dla nich kuch­nię. Sław­na pani fo­to­gra­fik mu­sia­ła się prze­dzierz­gnąć w ku­char­kę, a że wciąż mia­ła am­bi­cje ar­ty­stycz­ne, po­de­szła do spra­wy po­waż­nie, za­czę­ła stu­dio­wać książ­ki ku­char­skie z ca­łe­go świa­ta, wer­to­wać bab­ci­ne za­pi­ski, przy­po­mi­nać so­bie, cze­go ją Mama uczy­ła i tak da­lej, aż stwo­rzy­ła wła­sną kuch­nię. Go­ście, któ­rzy przed­tem przy­jeż­dża­li dla wspa­nia­łej ci­szy i cu­dow­nych za­cho­dów słoń­ca nad je­zio­rem, te­raz cią­gnę­li do pen­sjo­na­tu na to­boł­ki ze szpi­na­kiem albo na kar­pia à la Ma­rek Kon­drat, a co gor­sza za­czę­li się do­ma­gać prze­pi­sów. Tak po­wsta­ło pierw­sze wy­da­nie tej książ­ki.

Mi­nę­ły lata, los ze­chciał, że­by­śmy po­rzu­ci­li na­szą wieś, któ­ra przez bli­sko dwa­dzie­ścia lat sta­ła się na­szą małą oj­czy­zną, wró­ci­li­śmy do mia­sta, nasz Dwór Ma­zur­ski MO­RE­NA prze­stał ist­nieć, choć po nas przy­szli inni. Samo miej­sce się pra­wie nie zmie­ni­ło, po­ło­że­nie i przy­ro­da nadal za­chwy­ca­ją, a „nowi”, bar­dzo się sta­ra­ją, żeby nowy duch, któ­ry tam te­raz za­miesz­ka, był rów­nie przy­ja­zny jak ten sta­ry. My na­to­miast wie­rzy­my, że ge­nius loci tego cu­dow­ne­go za­kąt­ka bę­dzie ist­niał za­wsze, a je­śli po­zo­sta­nie po nas ja­kaś le­gen­da, to niech nowe wy­da­nie Fo­to­gra­fii sma­ku ją prze­dłu­ży.

O fotografii, miłości, sztuce i gotowaniuz Zofią Nasierowską rozmawiała Wiesława Czapińska

Roz­ma­wiaj­my o…

O tym, czym dla Cie­bie jest go­to­wa­nie.

Sztu­ką, jak wszyst­ko w ży­ciu.

Czy więc mogą ją upra­wiać wszy­scy?

Wszy­scy, któ­rym spra­wia to przy­jem­ność. Ci, dla któ­rych jest to przy­kry obo­wią­zek, od­pa­da­ją w przed­bie­gach.

Żeby ład­nie i smacz­nie przy­go­to­wać ja­kąś po­tra­wę, trze­ba mieć mnó­stwo cza­su.

Nie­zu­peł­nie. Trze­ba go so­bie do­brze zor­ga­ni­zo­wać. Wi­dok za­pę­dzo­nej, spo­co­nej pani domu, nie­mo­gą­cej usiąść z go­ść­mi do sto­łu, jest dla mnie nie do przy­ję­cia. A okrzy­ki w ro­dza­ju „usiądź, po­roz­ma­wiaj” psu­ją na­strój.

A Ty po­tra­fisz?

Za­wsze to ro­bi­łam i czy­nię tak nadal. Na­wet te­raz, gdy pro­wa­dzę pen­sjo­nat. Mu­szę prze­cież wie­dzieć, co go­ściom sma­ku­je, a co nie. Żeby nie po­peł­nić błę­du. Je­stem więc z nimi.

Wszy­scy wi­dzą w To­bie fo­to­graf­kę bo­ską, jak na­zwał Cię Mel­chior Wań­ko­wicz, a tu kuch­nia, prze­pi­sy, sma­ki. Zresz­tą też bo­skie. Kie­dy za­czę­łaś pi­tra­sić?

Za­wsze to lu­bi­łam. Naj­pierw były to obiad­ki dla la­lek, po­tem tor­tu­ro­wa­łam uko­cha­ną bab­cię Ame­lię. Pra­wie zmu­sza­łam ją do de­gu­sta­cji mo­ich ko­lej­nych słod­kich wy­pie­ków. Mó­wi­ła „mniam, pysz­ne” i bo­ha­ter­sko ły­ka­ła ko­lej­ny kęs. Pew­ne­go jed­nak dnia cze­ka­ła mnie pró­ba ognio­wa. Mama – zresz­tą wspa­nia­ła ku­char­ka – po­szła do szpi­ta­la a ja, czter­na­sto­lat­ka, rzu­co­na na głę­bo­ką wodę, mu­sia­łam wy­kar­mić całą ro­dzi­nę. Oj­ciec i moja czte­ro­let­nia sio­stra Jan­ka wy­so­ko oce­ni­li moje ta­len­ty ku­li­nar­ne. Zja­da­li wszyst­ko, co im za­ser­wo­wa­łam, i wca­le nie gry­ma­si­li.

A Ty sama lu­bi­łaś smacz­nie zjeść?

Nie­zu­peł­nie. W domu na­zy­wa­no mnie Pa­lusz­kiem ze wzglę­du na kon­dy­cję fi­zycz­ną. By­łam nie­jad­kiem.

A cze­go w dzie­ciń­stwie szcze­gól­nie nie lu­bi­łaś?

Tra­dy­cyj­nie. Szpi­na­ku!

A dziś?

Uwiel­biam tę cu­dow­ną ro­ślin­kę i wszyst­kie z niej po­tra­wy, na któ­re po­da­ję prze­pi­sy.

Jaka jest więc praw­da? Pierw­sze było fo­to­gra­fo­wa­nie czy kuch­nia?

Rów­no­le­gle. Ży­łam w dwu świa­tach. Ku­chen­nym kró­le­stwie mamy i ma­gicz­nym świe­cie fo­to­gra­fii, czy­li ojca.

Czy pa­mię­tasz pierw­sze sa­mo­dziel­ne menu?

Po­da­wa­łam na zmia­nę trzy zupy: ro­sół, ogór­ko­wą i po­mi­do­ro­wą oraz na­le­śni­ki, w któ­rych zmie­nia­ły się far­sze. Nikt nie umarł z gło­du.

Go­to­wa­łaś z gło­wy czy prze­pi­sów?

Fan­ta­zja była mi prze­wod­ni­kiem, a pro­por­cje i skład­ni­ki bra­łam z prze­pi­sów bab­ci Ame­lii.

Te prze­pi­sy dziś jesz­cze ist­nie­ją?

Nie tyl­ko ist­nie­ją, ale wciąż je roz­bu­do­wu­ję. Do­świad­cze­nia kuch­ni bab­ci­nej wzbo­ga­cam wła­sny­mi.

Ku­char­ska książ­ka ro­dzin­na jest więc tra­dy­cją domu…

Taką mam na­dzie­ję. Za­rów­no moja cór­ka Anna Kla­ra, jak i syn Pa­weł lu­bią smacz­ne je­dze­nie i po­tra­fią go­to­wać. Do­dam, że obo­je ro­bią to na­praw­dę do­brze.

Nie od­su­wa­łaś ich od kuch­ni…

Skąd! Mie­li swo­je pole do po­pi­su. Cza­sa­mi wie­czo­rem za­my­ka­li się w kuch­ni i przy­go­to­wy­wa­li dla nas nie­spo­dzian­kę. „Ko­la­cja po­da­na”, anon­so­wał Pa­weł i z dumą wska­zy­wał na stół. Zwy­kle jego wy­strój był dzie­łem Anny. Pło­nę­ły świe­ce, sta­ły kwia­ty i kunsz­tow­nie do­bra­ne ser­wet­ki. Za­wsze była es­tet­ką, a wy­ra­fi­no­wa­nie na­kry­ty stół po­zo­stał jej spe­cjal­no­ścią.

Je­że­li już stół… nie­zwy­kły me­bel mniej lub bar­dziej ele­ganc­ki, czym tak na­praw­dę jest dla Cie­bie?

Tra­dy­cją ro­dzin­ne­go krę­gu. Miej­scem uspo­ko­je­nia, wy­mia­ny po­god­nych my­śli, wza­jem­ne­go za­ufa­nia, zbli­że­nia i wzmoc­nie­nia wię­zi mię­dzy­ludz­kich.

W Two­jej ro­dzi­nie zdał eg­za­min?

Bez­względ­nie. Tra­dy­cyj­ne „sia­da­my do sto­łu” ma swo­ją moc ma­gicz­ną. Wra­ca­my do nie­go na róż­nych eta­pach, gdzie­kol­wiek je­ste­śmy. „Sia­da­my do sto­łu” i znów je­ste­śmy ra­zem, pa­trzy­my so­bie w oczy, czu­je­my się bez­piecz­nie. Nie je­ste­śmy sami. Prze­strze­gam przed po­śpie­chem, któ­ry na­rzu­ca tem­po no­we­go ży­cia. Przed spo­ży­wa­niem po­sił­ków przy włą­czo­nym te­le­wi­zo­rze, kie­dy wszy­scy je­dzą, wpa­tru­jąc się w ekran. Taki „stół” świad­czy o roz­pa­dzie ro­dzi­ny. Po pro­stu już jej nie ma. O tra­dy­cji sto­łu i roz­ko­szach uczt pa­mię­ta za­wsze Woj­ciech Pszo­niak – wie­lo­krot­ny gość w La­śmia­dach. To wy­ra­fi­no­wa­ny sma­kosz. Wy­twor­ny znaw­ca kuch­ni fran­cu­skiej. Po­dob­no jeść umie tyl­ko czło­wiek in­te­li­gent­ny. Trud­no o lep­szy przy­kład. Uta­len­to­wa­ny ak­tor oka­zał się świet­nym ku­cha­rzem i au­to­rem do­sko­na­łych prze­pi­sów. Przy­znał się, że miał tre­mę. Kie­dy po­ja­wił się przy na­szym sto­le, śle­dzi­łam jego re­ak­cje przy je­dze­niu. Pa­trzy­łam, co jadł z upodo­ba­niem, a cze­go nie do­kła­dał… Pszo­niak za­pi­sał się w mo­jej pa­mię­ci za­dzi­wia­ją­cą dba­ło­ścią o ubra­nia, w któ­rych przy­cho­dził na po­sił­ki. Po­mny tego, co prze­ka­zał au­tor Fi­lo­zo­fii sma­ku Bril­lat-Sa­va­rin, ce­le­bro­wał je­dze­nie jak każ­do­ra­zo­wą ucztę. Wszyst­kie zmy­sły po­win­ny brać w niej udział, prze­to i wy­gląd w niej uczest­ni­czą­cych nie jest bez zna­cze­nia. Nig­dy nie po­ja­wił się w dre­sie, nig­dy w nie­świe­żej ko­szu­li. Do każ­de­go po­sił­ku wkła­dał inne ubra­nie, do­bra­ne ko­lo­ra­mi, od­po­wied­nie do pory dnia. To było nie­zwy­kle przy­jem­ne ocze­ki­wa­nie: jak i w co bę­dzie ubra­ny – i ze szcze­gól­ną sta­ran­no­ścią do­bie­ra­łam ser­wet­ki. Woj­tek po­ran­ny róż­nił się znacz­nie od wie­czo­ro­we­go, co rów­nież wpły­wa­ło na te­ma­ty roz­mów przy sto­le i tem­pe­ra­tu­rę spo­rów. Przy ko­la­cji roz­wią­zy­wa­ły się ję­zy­ki i pa­no­wa­ła ogól­na bez­tro­ska, pod­czas gdy w roz­mo­wach po­ran­nych wszy­scy jesz­cze wprost z ob­jęć Mor­fe­usza, spo­koj­ni i po­god­ni na­sta­wia­li się na po­zy­tyw­ne prze­ży­cie dnia. My­ślę, że wi­zy­ta Wojt­ka przy­po­mi­na­ła nam wszyst­kie te pro­ste praw­dy o przy­jem­no­ści je­dze­nia i pew­nej ce­le­bry bie­sia­do­wa­nia. Dla Pszo­nia­ka każ­dy po­si­łek był prze­ży­ciem nie tyl­ko dla pod­nie­bie­nia, ale dla es­te­tycz­nych po­trzeb ar­ty­sty. Przy­po­mnę więc afo­ryzm Bril­lat-Sa­va­ri­na, któ­ry łą­czy się z Wojt­kiem. „Stwór­ca, ka­żąc czło­wie­ko­wi jeść, aby mógł żyć, za za­chę­tę dał mu ape­tyt, a za na­gro­dę – przy­jem­ność”.

Z bie­giem lat, z bie­giem dni Two­ja pry­wat­na książ­ka ku­char­ska zmie­ni­ła cha­rak­ter. Obok menu pry­wa­tek, ba­lang i par­ty zna­la­zły się kin­der­ba­le, osiem­nast­ki wła­snych dzie­ci…

Cóż, czas pły­nie nie­ubła­ga­nie. Ostat­ni­mi laty do­szlu­so­wa­ły uro­dzi­ny wnu­ka Fran­ka, któ­re­mu za­wsze urzą­dzam pik­nik z po­my­słem. Raz na­wet zor­ga­ni­zo­wa­łam wy­ciecz­kę ko­lej­ką wą­sko­to­ro­wą. Wszy­scy byli ura­do­wa­ni i świet­nie się ba­wi­li.

A drze­wiej… Czy pa­mię­tasz?

By­li­śmy pięk­ni i mło­dzi. Czas był dla nas mimo wszyst­ko ła­ska­wy. Ba­lo­wa­li­śmy.

Wte­dy, w la­tach sześć­dzie­sią­tych i póź­niej, wasz dom na For­tecz­nej sły­nął z naj­lep­szych na Żo­li­bo­rzu przy­jęć. Ko­góż tam nie było! Wszyst­kie świet­ne na­zwi­ska li­czą­ce się w sto­li­cy.

Pa­mię­tam jed­no z tych przy­jęć. Naj­le­piej, bo zo­sta­ło wy­da­ne z oka­zji po­wro­tu mego męża Ja­nu­sza ze szpi­ta­la. Nie­skrom­nie do­dam, że uczest­ni­czył w nim kwiat pol­skiej kul­tu­ry – An­drzej Waj­da i Kry­sty­na Za­chwa­to­wicz, Kuba Mor­gen­stern z żoną Kry­sią, Lu­cy­na Win­nic­ka, Je­rzy Ka­wa­le­ro­wicz, Wan­da War­ska, An­drzej Ku­ry­le­wicz, Du­duś Ma­tusz­kie­wicz z żoną Gra­ży­ną, Eryk Li­piń­ski z żoną Ma­ru­sią, Krzysz­tof Ką­ko­lew­ski z żoną Jo­asią, Bo­że­na i Luś­ka Wah­lów­ny, Gra­ży­na Sta­ni­szew­ska i Woj­ciech Nosz­czyk, Ba­sia Wa­cho­wicz i Ziuk Na­piór­kow­ski, Krzysz­tof Za­nus­si jesz­cze wów­czas nie­żo­na­ty, Ma­rek Kon­drat z żoną Ilo­ną, Mie­tek Ka­le­nik z żoną – czy­li z Tobą – oraz Mie­tek Ja­ho­da. Du­szą wie­czo­ru jak zwy­kle była Ka­li­na Ję­dru­sik, a Staś Dy­gat z Ta­de­uszem Kon­wic­kim na­tych­miast utwo­rzy­li lożę szy­der­ców. Sie­dzie­li na scho­dach i ko­men­to­wa­li bliź­nich. Po­two­rzy­ły się gru­py i pod­grup­ki i każ­dy roz­ma­wiał, z kim chciał. Pito umiar­ko­wa­nie i wszy­scy po­szli do domu o wła­snych si­łach.

Ro­dzi­na Ma­jew­skich w swo­im domu na Żo­li­bo­rzu, lata 70.

Do dziś pa­mię­tam, co wów­czas po­da­wa­łaś. A cza­sy, przy­po­mnę, były cięż­kie. Rok 1977. Były prze­pysz­ne zra­zy ra­dzi­wił­łow­skie za­pie­ka­ne w chle­bie, oko­ło pół­no­cy żur! Re­we­la­cja! Na wety ser­nik, kawa i her­ba­ta. Pi­li­śmy al­gier­skie wino Gel­la­la, któ­re­go cierp­ki smak do dziś pa­mię­tam, i róż­ne trun­ki z kost­ka­mi lodu.

Na ko­niec wszy­scy pod­pi­sa­li się na drew­nia­nej de­sce od kro­je­nia chle­ba, któ­rą mam do dziś. Wy­trwa­li­śmy do świ­tu. Po­ło­ży­łam się spać i na­tych­miast usnę­łam. A sny mia­łam pięk­ne.

Za­brnę­ły­śmy w prze­szłość. Wspo­mnia­łaś o Ka­li­nie Ję­dru­sik. Była sma­ko­szem…

Ta wspa­nia­ła ak­tor­ka i peł­na wdzię­ku ko­bie­ta, nie­gdy­siej­szy sym­bol sek­su, na­sza pol­ska Ma­ri­lyn Mon­roe, mia­ła pew­ną sła­bość, lu­bi­ła do­brze zjeść, co z cza­sem w po­sta­ci nad­wa­gi dało o so­bie znać. Sama świet­nie go­to­wa­ła i wy­da­wa­ła w ich wspól­nym, Dy­ga­to­wym domu wspa­nia­łe przy­ję­cia. Jej spe­cjal­no­ścią były sa­łat­ki i zim­ne mię­si­wa ser­wo­wa­ne w wy­ra­fi­no­wa­nych gar­nie. Te żo­li­bor­skie przy­ję­cia prze­szły do hi­sto­rii ów­cze­sne­go ży­cia to­wa­rzy­skie­go sto­li­cy. Pa­mię­tam jed­nak czas, gdy ta­jem­ni­ce do­brej kuch­ni wca­le nie były spe­cjal­no­ścią sław­nej gwiaz­dy. Miesz­ka­li wów­czas w ma­leń­kim M-2 na Mo­ko­to­wie, a mąż, pi­sarz Sta­ni­sław Dy­gat, go­to­wał zwy­kle spa­ghet­ti z gę­stym so­sem po­mi­do­ro­wym i tym tu­czą­cym da­niem kar­mił nie­szczę­sną Ka­li­nę. Zzia­ja­na wpa­da­ła z pró­by, szyb­ko zja­da­ła spa­ghet­ti, swo­im wy­so­kim, cha­rak­te­ry­stycz­nym gło­sem zda­wa­ła spra­woz­da­nie o tym, „co w te­atrze”, i już bie­gła na przed­sta­wie­nie. Któ­re­goś dnia przy­szła na Bie­la­ny do domu mo­ich ro­dzi­ców, umó­wio­na na zdję­cia. Po­wia­ło wiel­kim świa­tem. Sze­le­ścił je­dwab, mi­go­ta­ły bły­skot­ki, szu­mia­ły pió­ra. Przy­nio­sła dużo re­kwi­zy­tów i była w świet­nej for­mie. Jako fo­to­mo­del­ka re­we­la­cja! Przez dziur­kę od klu­cza pod­glą­da­ła nas moja młod­sza sio­stra Jan­ka. Na­gle Ka­li­na, marsz­cząc swój ślicz­ny no­sek, za­py­ta­ła: „Co tak pach­nie?”. Była pora obia­du i wła­śnie moja mama Eu­ge­nia pie­kła cie­lę­ci­nę. Wów­czas wy­cią­gi nie były jesz­cze w po­wszech­nym uży­ciu i za­pa­chy roz­cho­dzi­ły się po ca­łym domu. Za­pro­po­no­wa­łam, żeby zo­sta­ła na obie­dzie. Zgo­dzi­ła się bez pro­te­stów. Zja­dła zupę, po­tem dru­gie: „Oj, bo uty­ję, ale może ka­wa­łek cie­lę­cin­ki i jed­ne­go kar­to­fel­ka”. Mó­wiąc „mniam, mniam”, spo­ży­ła rów­nież de­ser. Roz­sma­ko­wa­ła się w cie­lę­ci­nie. Wzię­ła prze­pis i z upły­wem lat osią­gnę­ła do­sko­na­łość w przy­rzą­dza­niu tej po­tra­wy. Nie je­stem pew­na, ale chy­ba uczeń prze­rósł mi­strza.

Jesz­cze chwi­lę po­zo­stań­my we wspo­mnie­niach. Dużo po­dró­żo­wa­łaś. Co przy­wio­złaś z Ja­po­nii, Por­tu­ga­lii, Izra­ela, Włoch?

Wła­ści­wie nie­wie­le. Poza