Falochrony - Caroline Grimwalker - ebook + audiobook

Falochrony ebook i audiobook

Caroline Grimwalker

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Linn Walter, studentka prawa i pisarka, zasłynęła jako aktywna uczestniczka publicznej debaty o prawach kobiet. Ojciec dziewczyny, Carl Walter, od wielu lat przebywa w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym za usiłowanie zabójstwa jej matki. Pewnego dnia Linn otrzymuje wiadomość, że Carla uznano za osobę zdrową i ma zostać wypuszczony na wolność.

Tymczasem na studentkę wylewa się fala hejtu i gróźb w internecie. Ktoś posuwa się o krok dalej i zaczyna zbliżać się do niej w realnym świecie. Czy to zwykły troll, czy może jej ojciec, który pragnie się zemścić? W końcu to Linn zadzwoniła na policję wiele lat temu, gdy omal nie zabił jej mamy.

Falochrony” autorstwa Caroline Grimwalker to pierwsza część serii o tym samym tytule z iście feministycznym zacięciem. Trzy kobiety, między którymi niespodziewanie rodzi się przyjaźń, łączy jedno – każda z nich jest ofiarą przemocy ze strony mężczyzn. Co się stanie, gdy w końcu będą miały dość i wspólnie postanowią odegrać się za swoje krzywdy?

Caroline Grimwalker zadebiutowała w 2008 roku uznaną powieścią autobiograficzną „Dziewczyna z szampanem” i od tego czasu każda jej książka cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Jej opowiadania z pogranicza horroru i fantastyki zdobyły wielką popularność, a pisarkę okrzyknięto szwedzką królową horroru. Caroline prowadzi również kursy uniwersyteckie, uczy kreatywnego pisania oraz pracuje jako recenzentka i ghostwriterka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 403

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 24 min

Oceny
4,0 (41 ocen)
17
12
7
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malgo_Be

Nie oderwiesz się od lektury

początek średni, ale warto czytać dalej. potem petarda!
00
jolantasucharska

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
AdamS77

Nie oderwiesz się od lektury

"Falochrony" to pierwszy tom z serii o tym samym tytule. Doskonale wciągający thriller, którego nie da się odłożyć. Linn Walter jako 8-letnia dziewczynka dzwoniła pod numer 112 w celu wezwania karetki do swojej mamy. Jest przerażona. Boi się. Ona się schowała. Jej mama nie miała tyle szczęścia. Została zepchnięta ze schodów przez swojego męża. Nie wiadomo czy oddycha. Tak zaczyna się nasza historia. To tragiczne wydarzenie miało miejsce w 1994 roku. Aktualnie minęło 20 lat. Od 21 lat wieczorami biega. Stała się podglądaczką. Dlaczego? Byłam bardzo ciekawa, jaki wpływ na nią miało zachowanie ojca, który obecnie przebywa w zakładzie psychiatrycznym. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie informacja, że ojciec wychodzi na wolność. Czy życie Linn, jej mamy i brata będzie zagrożone? Czy ojciec będzie chciał zemsty? Bardzo martwiłam się o losy tej rodzinki. Z psychopatami nie warto igrać. Nigdy nic nie wiadomo, co im strzeli do głowy. Carl Walter znęcał się nad rodziną i powinien gnić w więzieni...
00
yuping

Dobrze spędzony czas

Dobry kryminał, na początku liczyłam na coś w stylu Millenium, ale jest całkowicie inny. Czyta się naprawdę szybko, akcja jest wartka, zawsze coś się dzieje. polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Våg­bry­tarna

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Ka­ro­lina Skiba

Co­py­ri­ght © Ca­ro­line Grim­wal­ker, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ma­ria Bor­ge­löv

Re­dak­cja: Mi­ro­sław Dą­brow­ski,

Ko­rekta: Ewa Bed­nar­ska-Gry­nie­wicz

ISBN 978-91-8034-990-1

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S | Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Pro­log

1994 rok

– Cen­trum Po­wia­da­mia­nia Ra­tun­ko­wego. Co się stało?

Szum sta­tyczny. Mari po­pra­wia ze­staw słu­chaw­kowy i prze­suwa wzro­kiem po czte­rech ekra­nach, które dzia­łają jed­no­cze­śnie. We­zwa­nie zo­stało zgło­szone w Höl­lvi­ken. Z pew­no­ścią z ele­ganc­kiej willi z wi­do­kiem na plażę. Jest go­dzina 21:50, za dzie­sięć mi­nut koń­czy zmianę. Wzdy­cha.

– Cen­trum Po­wia­da­mia­nia Ra­tun­ko­wego. Halo? Co się stało?

Wciąż tylko szum.

Czter­dzie­ści pro­cent wszyst­kich po­łą­czeń z nu­me­rem 112 wy­ko­ny­wa­nych jest dla żartu lub przez osoby, któ­rym nie chce się cze­kać w ko­lejce, by do­dzwo­nić się do ca­ło­do­bo­wej po­mocy me­dycz­nej. Wiele z nich jest tylko wy­ra­zem obez­wład­nia­ją­cej sa­mot­no­ści. Dzi­siej­szej nocy Mari otrzy­mała już sie­dem za­mó­wień na pizzę, trzy żarty i kilka te­le­fo­nów od dy­szą­cych do słu­chawki zbo­czeń­ców, więc te­raz ma na końcu ję­zyka: „Cen­trum Po­wia­da­mia­nia Ra­tun­ko­wego nie działa”. Ale prze­szywa ją dreszcz nie­po­koju. Nim się roz­łą­czy, musi się upew­nić, że to nie jest żart. Ru­tyna grozi prze­ocze­niem. Nie­dawno zwy­kłe za­mó­wie­nie pizzy oka­zało się wo­ła­niem o po­moc.

Mari pro­stuje się na krze­śle, przy­suwa mi­kro­fon do ust i już ma za­py­tać, czy ktoś tam jest, kiedy sły­szy krótki, świsz­czący od­dech.

Jest stłu­miony i płytki. Mari do­piero po chwili za­czyna ro­zu­mieć, co wła­ści­wie sły­szy. Ci­chy, słaby dźwięk. Wy­da­wany przez ko­goś ma­łego.

Prze­wraca jej się w żo­łądku. Kłu­jący ból brzu­cha, który zna każdy, kto pra­cuje pod nu­me­rem 112. Tym ra­zem to nie żart.

– Sły­szę cię – mówi Mari, kli­ka­jąc po ekra­nie, przy­go­to­wana na to, by po­łą­czyć się z po­li­cją i wy­słać ka­retkę.

– Czy coś ci się stało? Je­śli po­trze­bu­jesz po­mocy, spró­buj wy­dać ja­kiś dźwięk.

Mari do sa­mego końca ma na­dzieję, że się prze­sły­szała. Na­pina ciało, jakby to miało po­móc jej le­piej usły­szeć. Coś trzesz­czy i brzmi jak spa­da­jąca na pod­łogę słu­chawka. Mari sły­szy ko­lejne dźwięki: od­głos ma­te­riału ocie­ra­ją­cego się o mi­kro­fon, mocne po­cią­ga­nie no­sem, które prak­tycz­nie unie­moż­li­wia od­dy­cha­nie, a po­tem za­chryp­nięty szept:

‒ Mama.

Mari czuje co­raz sil­niej­szy skurcz żo­łądka. Ból pro­mie­niuje do ud i spra­wia, że sztyw­nieją. Po­mimo jej do­świad­cze­nia i wszyst­kich szko­leń, ja­kie prze­szła, Mari musi dwu­krot­nie prze­łknąć ślinę, aby od­zy­skać kon­trolę nad gło­sem.

– Do­brze. Świet­nie so­bie ra­dzisz, ko­cha­nie – mówi, sta­ra­jąc się brzmieć pew­nie i cie­pło, mimo że po­czu­cie bez­sil­no­ści roz­dziera jej ciało jak po­twór. – Mam na imię Mari. Co się stało z twoją ma­mu­sią? Czy jest ranna?

Dziecko za­czyna szybko od­dy­chać, gdy w tle sły­chać trzy mocne ude­rze­nia. Przy­spie­szony od­dech to dźwięk zdła­wio­nej pa­niki – stłu­mio­nej tak, by nikt jej nie sły­szał. To, co Mari wła­śnie so­bie uświa­da­mia, po­wo­duje ko­lejny skurcz w żo­łądku. Tu nie cho­dzi o mamę, która upa­dła i ude­rzyła głową w wy­spę ku­chenną, gdy pró­bo­wała wy­mie­nić ża­rówkę. To coś o wiele gor­szego. I w chwili, kiedy Mari zdaje so­bie sprawę, że cho­dzi o tatę, dziecko to po­twier­dza, słowo w słowo.

– To tata.

„O, nie”.

– Czy tata skrzyw­dził mamę?

Gło­śniej­szy szum.

Po­tem sły­chać „mhm”, a na­stęp­nie nie­równy od­dech.

Mari nie czeka dłu­żej, tylko od razu wy­syła ka­retkę, na­da­jąc zgło­sze­niu naj­wyż­szy prio­ry­tet oraz udo­stęp­nia roz­mowę po­li­cji. Dziew­czynka za­dzwo­niła z te­le­fonu sta­cjo­nar­nego, więc Mari nie musi jej py­tać, gdzie się znaj­duje. Od­chrzą­kuje i od­zywa się jak naj­ła­god­niej­szym to­nem:

– Po­moc jest w dro­dze. Je­steś bar­dzo, bar­dzo dzielna. Do­brze, że za­dzwo­ni­łaś. Po­mo­żemy to­bie i two­jej ma­musi. Czy tata jest tam z tobą?

„Po­wiedz, że nie, po­wiedz, że nie, po­wiedz, że nie”.

– Jest na dole. – Jej głos jest zga­szony jak spo­pie­lała bi­buła.

– Do­brze. A ty je­steś na gó­rze, na pię­trze?

– Mhm.

– Wi­dzisz ma­mu­się?

Dziew­czynka po­ję­kuje, ale stara się, żeby nie było jej sły­chać. Dźwięk jest stłu­miony. Zdła­wiony.

„Co za skur­wiel”.

– Weź głę­boki od­dech. Świet­nie ci idzie, na­prawdę. Jak masz na imię, skar­bie?

Dziew­czynka po­ciąga no­sem i prze­łyka ślinę. – Linn Wal­ter.

– Ile masz lat, Linn?

– O-osiem. Boję się.

– Nie bój się. Mam na imię Mari i wy­sła­łam po­moc. Nie­długo będą u cie­bie. Sło­neczko, po­sta­raj się od­po­wie­dzieć. Czy wi­dzisz ma­mu­się?

Znowu ma­te­riał na­cią­gnięty na mi­kro­fon. A po­tem de­li­katny szept:

– Nie. Boję się wyj­rzeć.

– Scho­wa­łaś się?

– Mhm.

– To do­brze. Wiesz, czy mama od­dy­cha? Albo czy leci jej krew? Czy tata… – Jej głos się ła­mie i musi za­cząć od po­czątku. – Czy tata ją te­raz bije?

Każde py­ta­nie jest jak ude­rze­nie pię­ścią w tę prze­ra­żoną dziew­czynkę, ale Mari pró­buje stwo­rzyć so­bie ob­raz za­równo ob­ra­żeń, jak i za­gro­że­nia. Czy jej oj­ciec na­dal jest w domu i czy na­dal sto­suje prze­moc?

Na­gle dziew­czynka się od­zywa:

– Oni się kłó­cili. Czę­sto się kłócą – szlo­cha. – Tata nie jest dla nas miły. Wcze­śniej mama od­dy­chała, ale… te­raz to nie wiem.

– Czy ona jest z tatą na dole?

Ci­sza w słu­chawce po­wo­duje, że Mari wbija so­bie pa­znok­cie w udo.

– Linn?

– Ze­pchnął ją – mówi dziew­czynka. – Ze scho­dów. Od tam­tej pory mama się nie ru­sza.

Część pierw­sza

2014 rok

Roz­dział 1

Linn

„Jesz­cze dwa pie­przone dni”.

Buty do bie­ga­nia na­dają kro­kom Linn sprę­ży­stość, gdy wy­myka się z domu. Jest wpół do dwu­na­stej w nocy. Nie może za­snąć, musi roz­ła­do­wać stres, który wę­druje po jej ciele, szczy­pie i ła­sko­cze tuż pod skórą. Czas bez­li­to­śnie bie­gnie na­przód w rytm ty­ka­ją­cego ze­gara. Naj­pierw zo­stał ty­dzień, po­tem kilka dni. Te­raz zo­stały tylko dwa. Po­ju­trze o dzie­wią­tej rano jej oj­ciec po­stawi pierw­sze od dwu­dzie­stu lat kroki na wol­no­ści. Linn nie chce my­śleć o tym, do­kąd je skie­ruje.

Za­pina bluzę z kap­tu­rem. Je­śli przy­pad­kiem ko­goś spo­tka, bę­dzie wy­glą­dać jak każda inna dziew­czyna, która wy­szła po­bie­gać. Kilka razy się zda­rzyło, że nocni spa­ce­ro­wi­cze za­uwa­żyli ją, jak się przy­gląda, sto­jąc nie­ru­chomo, ale wtedy wy­star­czy po pro­stu za­cząć ciężko od­dy­chać i wy­glą­dać, jakby się roz­cią­gało mię­śnie ud.

A już na pewno nie chcia­łaby, żeby ktoś ro­bił wielką aferę z tego, że stoi w czy­imś ogro­dzie.

Je­śli wy­glą­dasz na ko­goś, komu wolno prze­by­wać w da­nym miej­scu, to lu­dzie za­zwy­czaj nie za­sta­na­wiają się nad tym głę­biej. Te­raz jed­nak, gdy parę osób zgło­siło na po­li­cję, że po oko­licy gra­suje ja­kiś pod­glą­dacz, le­piej za­cho­wać szcze­gólną ostroż­ność. Żwir chrzę­ści pod po­de­szwami. Linn wdy­cha chłodne nocne po­wie­trze. Wie, że nie­długo emo­cje się­gną ze­nitu.

Linn po­trafi do­kład­nie okre­ślić, kiedy za­częło się to uza­leż­nie­nie.

Miała sie­dem lat. W środku ko­la­cji tata na­gle przy­parł mamę do ściany w kuchni. Mocno ści­skał swoją szorstką, owło­sioną dło­nią jej de­li­katną, białą szyję, tak że le­dwo mo­gła od­dy­chać. I coś w Linn po pro­stu pę­kło. Nie mo­gła dłu­żej sie­dzieć przy stole, jeść spa­ghetti, za­no­sząc się pła­czem, i pa­trzeć, jak ją bije. Sły­szeć od­głosy krztu­sze­nia się i pa­nikę mamy, z tru­dem ła­pią­cej od­dech.

Nie mo­gła być świad­kiem tego ko­lejny raz.

Linn pa­mięta spoj­rze­nie matki, które po­dą­żało za nią, gdy zsu­nęła się z krze­sła i wy­mknęła się z kuchni w kie­runku drzwi.

„Ucie­kaj jak naj­da­lej stąd” ‒ mó­wiły oczy mamy, wy­ra­ża­jące za­równo prze­ra­że­nie, jak i smu­tek. Może na­wet mó­wiły: „Nie wra­caj”.

Gdy Linn w po­śpie­chu wkła­dała kurtkę i ka­lo­sze, groźby i prze­kleń­stwa, które wy­krzy­ki­wał oj­ciec, dźwię­czały jej w uszach. Wy­bie­gła na ze­wnątrz, żeby się ukryć. Nie mo­gła iść po po­moc, bo by je za­bił. Ni­gdy nie wolno ni­komu nic mó­wić, na­uczyła się tego już dawno temu. Ale przy­naj­mniej mo­gła od­da­lić się na tyle, by nie sły­szeć tych okrop­nych wrza­sków.

Bie­gła, a łzy za­le­wały jej oczy. Na pod­nie­bie­niu na­dal czuła smak sosu bo­lo­gnese i ket­chupu. Kiedy nie miała już sił biec i czuła, że coś roz­rywa jej płuca, za­trzy­mała się zdy­szana tuż przed otyn­ko­wa­nym na biało do­mem z ogrom­nymi pa­no­ra­micz­nymi oknami. W środku pa­liło się świa­tło i Linn wi­działa ko­bietę nio­sącą na­czy­nie z pa­ru­ją­cym da­niem. Wy­glą­dała na spo­kojną i szczę­śliwą. Jakby ni­gdy nie zo­stała przy­parta do ku­chen­nej ściany w środku ko­la­cji i jakby ni­gdy nie miała na szyi wiel­kich si­nia­ków. Ni­gdy nie stała z boku i ni­gdy cien­kim gło­sem nie pro­siła, by ktoś prze­stał bić jej dziecko.

Linn chciała da­lej na nią pa­trzeć.

Jej de­cy­zja nie była wła­ści­wie żadną de­cy­zją. Była to po­trzeba, którą od­czu­wała tak mocno całą sobą, że nie wa­hała się ani chwili, by zro­bić coś, czego nie wolno ro­bić.

Przy stole, który zo­ba­czyła przez okno, sie­działa szczę­śliwa ro­dzina. Linn nie mo­gła ode­rwać od nich wzroku, do­póki nie skoń­czyli jeść ko­la­cji i do­póki nie od­kryła, że ma gę­sią skórkę na ca­łym ciele i szczęka zę­bami.

Kłót­nia u niej w domu po­winna się już skoń­czyć. Pew­nie mama zmy­wała na­czy­nia, ma­jąc na ciele nowe obrzęki i si­niaki, a tata sie­dział z pi­wem przed te­le­wi­zo­rem. Po­winna móc już bez­piecz­nie wró­cić do domu.

Co­dzienne ży­cie in­nych lu­dzi szybko stało się se­kret­nym schro­nie­niem dla Linn. Za­częła wy­cho­dzić z domu tak czę­sto, jak tylko mo­gła. Przy­pa­try­wała się. Ma­rzyła o tym, by znik­nąć. Lub wnik­nąć. W ich ży­cie.

Te­raz ma dwa­dzie­ścia osiem lat i na­dal nie może się po­wstrzy­mać. Wie, że to, co robi, jest prze­stęp­stwem. Że lu­dzi to nie­po­koi, a na­wet się tego boją. Za­biera im coś, czego nie zgo­dzili się od­dać. Ale siła przy­cią­ga­nia jest ogromna.

Linn pod­gląda te same osoby za każ­dym ra­zem, gdy wy­cho­dzi z domu. Przy­po­mina to śle­dze­nie lu­dzi na Fa­ce­bo­oku, tyle że działa w re­al­nym świe­cie i z tą róż­nicą, że tu­taj nikt nie może ukryć rze­czy, któ­rych nie chce po­ka­zy­wać. Nie ist­nieją żadne fil­try. Linn stała nie­ru­chomo wśród drzew i ob­ser­wo­wała młodą parę upra­wia­jącą seks z pod­du­sza­niem. Kłót­nię eme­ry­tów, która za­koń­czyła się tym, że sta­ruszka rzu­ciła po­piel­niczką, a sta­ru­szek po­szedł spać do po­koju go­ścin­nego. Męż­czy­znę w śred­nim wieku, który wa­lił ko­nia, przy­glą­da­jąc się ma­łym dziew­czyn­kom na swoim lap­to­pie.

W pew­nym sen­sie miło jest wi­dzieć cały ten syf. Tkwi w tym coś w ro­dzaju po­cie­sze­nia – nie jest sama. Wszę­dzie kryje się zło, wy­star­czy do­brze się przyj­rzeć.

Skręca ze żwi­ro­wej drogi i w tym mo­men­cie sowa prze­la­tuje bli­sko nad jej głową, ma­je­sta­tycz­nie trze­po­cząc skrzy­dłami. Tu, w le­sie, nie ma la­tarni, poza kil­koma przy nieco więk­szych ścież­kach. Nie ma też za dużo as­faltu. Miej­sco­wość Sa­xtorps­sko­gen po­cząt­kowo była te­re­nem dom­ków let­ni­sko­wych, w któ­rych lu­dzie za­częli spę­dzać zimę, a na ko­niec prze­nie­śli się tu na stałe i roz­bu­do­wali. Jest tu pięk­nie i róż­no­rod­nie. Linn pod­cho­dzi do ma­leń­kiego, brą­zo­wego domku. To jedno z jej „sta­łych miejsc”, czy jak to na­zwać.

Traw­nik jest za­nie­dbany. Linn ner­wowo roz­gląda się wo­kół sie­bie, po czym prze­cho­dzi przez ni­ski, brą­zowy, drew­niany płot. Tętno przy­spie­sza. Nikt jej nie wi­dział. Po ci­chu skrada się w stronę domu. Ostat­nim ra­zem świa­tło pa­liło się w kuchni i sy­pialni. Dziś jest do­kład­nie tak samo. Linn roz­ko­szuje się strza­łem ad­re­na­liny, który roz­lewa się po jej ciele, bu­zuje w niej i spra­wia, że czuje mo­tyle w brzu­chu.

W ogro­dzie sta­ruszka, który tu mieszka, nie ma zbyt wiele ro­ślin­no­ści, więc Linn musi ni­sko ku­cać, zbli­ża­jąc się do jego domu.

Opiera dło­nie o chłodny pa­ra­pet okna w sa­lo­nie. Za­gląda do środka, ale jest tam ciemno i pu­sto. W rogu przy oknie tłu­sty pa­jąk krzy­żak czai się na ćmę, która prze­la­tuje nie­bez­piecz­nie bli­sko pa­ję­czyny, lśnią­cej w świe­tle księ­życa. Linn prze­cho­dzą ciarki na wi­dok snopu świa­tła pa­da­ją­cego od strony drzwi ku­chen­nych. Po­ru­sza się po ci­chu wo­kół domu, uwa­ża­jąc, by nie na­dep­nąć na żadną ga­łązkę. Gdy ostat­nio tu była, miała złe prze­czu­cie, które te­raz się na­sila. Wszystko wy­gląda do­kład­nie tak samo. W kuchni przy zle­wie stoi otwarta puszka po zu­pie gro­cho­wej. Musi już być sple­śniała. Na stole leży po­pla­miona ścierka do na­czyń. Sta­ruszka ni­g­dzie nie wi­dać, więc na­suwa jej się od razu myśl: „Na­dal leży w łóżku”.

Ści­ska ją w gar­dle. Czuje su­chość w ustach, gdy za­krada się z tyłu domu, zbli­ża­jąc się do okna sy­pialni.

Linn przy­suwa się do okna jak naj­bli­żej, nie do­ty­ka­jąc go, a wy­dy­chane przez nią po­wie­trze two­rzy na szy­bie małe, wil­gotne kręgi. Zer­k­nąw­szy w prawo, do­strzega drzwi. Za­pa­lona lampa pod­ło­gowa rzuca świa­tło na kosz na śmieci i łóżko. Kon­tur syl­we­tki pod wy­tar­tym ko­cem.

Jej wzrok wę­druje wy­żej. Już w głębi du­szy wie, co to ozna­cza.

Męż­czy­zna leży w łóżku. Tak samo jak trzy dni temu. Przy­kryty ko­cem. Z rę­kami po bo­kach i pół­otwar­tymi ustami. Siwe włosy two­rzą de­li­katną mgiełkę wo­kół jego czaszki. Nie ru­sza się.

Sta­ru­szek nie żyje.

Od trzech dni. Linn my­śli, że by­łoby miło, gdyby obok łóżka sie­dział cho­ciaż pie­sek, ku­dłaty i uja­da­jący, z wil­got­nymi oczami. Mały, to­wa­rzy­ski, wło­chaty kun­de­lek, który wier­nie czeka, aż jego pan wsta­nie. Albo gdyby taka sta­ro­modna au­to­ma­tyczna se­kre­tarka stała w przed­po­koju i mru­gała na czer­wono, pełna nie­od­słu­cha­nych wia­do­mo­ści. Ale nie ma ani psa, ani wia­do­mo­ści. Je­dy­nie stary czło­wiek, który umarł we wła­snym łóżku, a nikt nie ma o tym po­ję­cia.

Roz­gląda się do­okoła. W le­sie jest ci­cho, a domy w po­bliżu są jak małe świetlne wy­spy. Są­sie­dzi z ulicy na pewno będą o tym mó­wić la­tami.

„Le­żał tam, mar­twy, przez wiele dni. Czy to nie straszne? Mam na­dzieję, że ni­gdy nie będę tak sa­motna”.

Wzbiera w niej roz­go­ry­cze­nie. Bo tak to wła­śnie wy­gląda na osie­dlach dom­ków jed­no­ro­dzin­nych po­dob­nych do tego. Nikt nie zwraca uwagi na dru­giego czło­wieka. Do czasu, kiedy jest już za późno.

„Niech to szlag”.

Czy po­winna do ko­goś za­dzwo­nić? Ale co po­wie – ja­kie ma wy­tłu­ma­cze­nie? Skąd niby wie, że on tam leży? Linn stoi w miej­scu przez chwilę i przy­gląda się ciału. Bije od niego spo­kój. Jakby męż­czy­zna uwa­żał, że to nic złego tak le­żeć. Lecz je­śli nikt się nie do­wie, bę­dzie to wy­glą­dało zu­peł­nie ina­czej. Kiedy za­cznie się roz­kła­dać. Są­sie­dzi pew­nie go znajdą do­piero wtedy, gdy po­czują smród. I będą mieli ra­cję, mó­wiąc: „Czy to nie straszne?”.

Linn bije się z my­ślami. Po­tem po­dej­muje de­cy­zję. To nie jej sprawa. Nie jej walka. To na­wet nikt z jej bli­skich. W za­sa­dzie nie ma ni­kogo bli­skiego, może z wy­jąt­kiem An­tona i mamy.

Za­wraca przez ra­batkę, za­mia­ta­jąc sto­pami przed sobą po każ­dym kroku, by nie zo­sta­wić śla­dów w mięk­kiej ziemi. Roz­gląda się uważ­nie w prawo i lewo, nim ru­szy da­lej, po czym bie­gnie z po­wro­tem przez ogród, prze­ska­ku­jąc po­now­nie przez płot na żwi­rową drogę.

Wsłu­chuje się w chrzęst pod po­de­szwami, to przy­jemny dźwięk. Pró­buje otrzą­snąć się z po­nu­rych my­śli o sa­mot­no­ści tego sta­rego czło­wieka. O tym, ja­kie to po­tworne, że on tam leży i gnije. Czy na dwo­rze zro­biło się zim­niej, czy tylko jej się tak wy­daje?

Kie­ruje się w stronę jed­nego z now­szych do­mów. Kre­do­wo­biały, dwu­pię­trowy bu­dy­nek na po­kaz. Domy par­te­rowe są lep­sze, ale ta para – ci od seksu z przy­du­sza­niem – ma sa­lon na dole. Zwy­kle nie śpią do późna. Albo się nie przej­mują i nie za­cią­gają za­słon, albo po­doba im się myśl, że ktoś może ich przy­pad­kowo zo­ba­czyć. Nie­raz wi­działa ich na ka­na­pie przed te­le­wi­zo­rem, oglą­da­ją­cych porno. Za­zwy­czaj oglą­dają je ra­zem i upra­wiają seks. Oczy­wi­ście Linn nie może się oprzeć i się im przy­gląda.

Po­py­cha furtkę naj­ci­szej, jak po­trafi, i skrada się po ka­mien­nych pły­tach w stronę drzwi wej­ścio­wych. Po­tem skręca i prze­cho­dzi przez traw­nik, by do­stać się na drugą stronę domu. Jest tu drew­niany ta­ras, ale wie z do­świad­cze­nia, że nie po­winna na niego wcho­dzić, bo bę­dzie skrzy­pieć. Za­miast tego ob­cho­dzi go do­okoła i staje przy oknie w sa­lo­nie.

Leżą wtu­leni w sie­bie na ka­na­pie i oglą­dają ja­kiś se­rial kry­mi­na­lny. Ko­bieta z przodu, męż­czy­zna tuż za nią. Wy­daje się, że za­snął. Ko­bieta opiera głowę o jego ra­mię i tępo wpa­truje się w te­le­wi­zor. Na stole stoi wy­peł­niona w po­ło­wie bu­telka czer­wo­nego wina i dwa kie­liszki. Mała mi­seczka zie­lo­nych orzesz­ków o smaku wa­sabi. Kiedy sięga po je­den z nich, męż­czy­zna się bu­dzi, ca­łuje ją w głowę i na­tych­miast znowu za­sy­pia. Ko­bieta gła­dzi go po przed­ra­mie­niu i mru­czy coś pod no­sem. Ładny wi­dok. Gdyby jedno z nich umarło, dru­gie czu­łoby, że stra­ciło po­łowę sie­bie. Moż­liwe, że przez resztę ży­cia by tak czuli.

Linn się za­sta­na­wia, czy sta­ru­szek, z tego po­przed­niego domu, miał kie­dyś ko­goś. Czy był ktoś, kto wie­czo­rami kładł głowę na jego ra­mie­niu. Czy do­świad­czył mi­ło­ści? Czy też jego ży­cie było długą i sa­motną wę­drówką ku śmierci?

„Czy to nie by­łoby naj­gor­sze?” ‒ my­śli Linn. ‒ Ni­gdy nie zna­leźć ni­kogo?”

Wtedy przed jej oczami prze­bie­gają ob­razy, wy­wo­łane ze wspo­mnień, które roz­dra­pują stare rany. Nie. To na pewno nie jest naj­gor­sze. Naj­gor­sze to zna­leźć ko­goś. Za­ko­chać się. Opie­rać głowę na ra­mie­niu tej osoby – a po­tem od­kryć, że to ra­mię może zro­bić ci krzywdę.

„Fak!”

Pa­trzy w niebo, by po­wstrzy­mać łzy i uspo­koić bi­cie serca.

Linn uzmy­sła­wia so­bie, że to ona kie­ruje swoim ży­ciem i okre­śla jego ramy. Robi to w spo­sób, który bez wąt­pie­nia spo­wo­duje, że zgnije i umrze w łóżku w sa­mot­no­ści i że nikt się o tym nie do­wie. Mama umrze, a brat znaj­dzie so­bie słodką żonę, z którą bę­dzie miał gro­madkę dzieci, i prze­pro­wa­dzi się gdzieś, gdzie są ta­nie domy. A ona zo­sta­nie sama w swoim domku w le­sie i bę­dzie pi­sać gniewne tek­sty trak­tu­jące o pa­triar­cha­li­zmie. Czy taki bę­dzie jej los? Czy do­piero wów­czas, gdy za­cznie śmier­dzieć, ktoś za­uważy, że jej nie ma?

Ko­bieta na ka­na­pie cia­śniej owija się ko­cem. Znów ociera się po­licz­kiem o ra­mię męża, wdy­cha jego za­pach, co wy­raź­nie spra­wia jej przy­jem­ność.

Linn może pró­bo­wać się oszu­ki­wać, ile wle­zie. Za­ci­skać zęby tak mocno, że pękną. Nic na to nie po­ra­dzi. Cho­ciaż do­brze wie, jak nie­bez­pieczna może być mi­łość, fak­tem jest, że chce tego, co oni mają.

Roz­dział 2

Moa

Pierw­sze, co Moa wi­dzi, gdy otwiera oczy, to pro­mień słońca, który prze­dziera się przez szparę przy ro­le­cie ni­czym wielki pa­lec wska­zu­jący i świeci te­raz pro­sto w twarz mi­sia Miśka. Mi­siek wy­padł jej z rąk i wy­gląda na nie­szczę­śli­wego, le­żąc na tej brzyd­kiej na­rzu­cie w ko­nie. Mimo że Moa jest już za duża, by przej­mo­wać się wy­świech­ta­nym plu­sza­kiem, któ­rego ma od uro­dze­nia, sięga po niego i za­biera. Mi­nęły lata, od­kąd spała z Miś­kiem co noc. Lecz gdy wczo­raj kła­dła się spać, mu­siała go zdjąć z ho­no­ro­wego miej­sca na re­gale, wziąć w ra­miona i mocno przy­tu­lić. Plan był prze­cież taki, że już ni­gdy się nie obu­dzi.

„Cho­lera. Ja żyję”.

Ale czy na pewno? Pro­myk słońca i Mi­siek. Jej wła­sny po­kój. Ci­cho i spo­koj­nie. Czy jej się udało? Czy tra­fiła do nieba? Prze­ciera dło­nią oko, ma w nim śpio­chy. Za­schnięte łzy. Ja­kieś pa­skudz­two na po­liczku i w ką­ciku ust. Wy­mio­ciny?

Jej mózg po­woli ożywa, a wspo­mnie­nia nie­śmiało ukła­dają się w ca­łość: sie­działa na brzegu łóżka i pła­kała, trzy­ma­jąc w ręku jedną z bu­te­le­czek z ta­blet­kami swo­jej matki, tę ze zna­kiem ostrze­gaw­czym. Wła­śnie dla­tego wy­brała ten lek spo­śród nie­zli­czo­nych opa­ko­wań w ła­zien­ko­wej szafce. Już wtedy czuła się mar­twa i po­grze­bana. Nie mo­gła tego dłu­żej zno­sić. Ani chwili dłu­żej. Pa­mięta, jak ta­bletki grze­cho­tały w jej dłoni, za­nim wło­żyła je do ust.

„To nie za­dzia­łało. Wy­bra­łam złe pi­gułki”.

Kiedy łzy za­czy­nają na­pły­wać jej do oczu, uświa­da­mia so­bie, że na pewno nie jest mar­twa. W nie­bie się nie pła­cze.

Silne uczu­cie pra­gnie­nia roz­dziera jej gar­dło. Moa wy­daje z sie­bie jęk. Czuje, że jej gar­dło pło­nie, gdy pró­buje prze­łknąć. Chce jej się siku. I to bar­dzo. W tym mo­men­cie wspo­mnie­nia wra­cają. Film, który zna­la­zła na kom­pu­te­rze ojca. Ciało od­ru­chowo zwija się w kłę­bek.

Tata i jesz­cze je­den męż­czy­zna, który trzy­mał ka­merę. Ja­kość na­gra­nia była słaba, ob­raz ziar­ni­sty, a film krę­cony w ciem­no­ści. Ich głosy, mó­wiące te wszyst­kie straszne rze­czy. Męż­czy­zna za ka­merą:

‒ No, da­lej, do cho­lery, użyj tro­chę wię­cej siły. To tylko mały gno­jek. Tacy jak on nie czują tak jak my.

Mroczny, zło­wrogi śmiech. I ten chło­piec. Ka­łuża mo­czu pod jego chu­dziut­kim cia­łem. Szkli­sty wzrok dziecka, który po­woli ga­śnie. Spoj­rze­nie pełne bólu i zre­zy­gno­wane. Skie­ro­wane pro­sto w ka­merę. „Dla­czego mi to ro­bi­cie?”

Moa tłumi krzyk, który chce się z niej wy­do­stać. Od­wraca głowę i wyje w po­duszkę. Szuka te­le­fonu po omacku i znaj­duje go obok sie­bie na na­rzu­cie. Po­zo­stało dwa pro­cent ba­te­rii. Otwiera apli­ka­cję ka­len­da­rza. Jest nie­dziela. Ta­bletki nie ode­brały jej ży­cia, ale spała pra­wie dwa dni. Ro­lety są za­cią­gnięte, a w po­koju jest tak duszno i cie­pło, jak w sa­mo­cho­dzie, który stał cały dzień na słońcu. Wi­dzi za­schnięte wy­mio­ciny na brzu­chu Miśka.

– Pie­przony skur­wiel – sy­czy przez zęby do sie­bie, ude­rza­jąc w plu­szaka tak, że spada na dy­wan.

We­wnętrzny głos pod­po­wiada jej, że nie może umrzeć, bo jest je­dyną osobą, która o tym wie. Że tylko ona może coś z tym zro­bić. Że by­łaby tchó­rzem, gdyby po pro­stu to wszystko zo­sta­wiła. Chce krzy­czeć, że to nie­spra­wie­dliwe. Wcale nie jest tchó­rzem! Moa chwyta na­rzutę i zgniata ją tak, że je­den z koni wy­gląda gro­te­skowo. Te in­ten­sywne, dra­ma­tyczne, pa­ra­li­żu­jące emo­cje. Wła­śnie ich chciała unik­nąć.

Głowa jej spu­chła od nad­miaru wra­żeń. Czuje się tak, jakby czaszka miała pęk­nąć ni­czym przej­rzały po­mi­dor, gdy się go za mocno ści­śnie.

Szumi jej w gło­wie. Co ona może z tym zro­bić? Kogo pró­buje oszu­kać? Jest je­dy­nie bez­war­to­ściową, nędzną na­miastką czło­wieka. Ża­ło­sną ma­ło­latą. Sły­szy to każ­dego dnia i czyż on nie ma ra­cji? Na­wet nie po­tra­fiła się za­bić.

Oczy przy­zwy­cza­jają się do ciem­no­ści. Te­raz wi­dzi nieco więk­szą plamę rzy­go­win na po­duszce i kap­sułki, które za­schły na niej wraz z reszt­kami je­dze­nia i so­kiem. To dla­tego nie za­dzia­łały. Za­snęła, a po­tem, nie obu­dziw­szy się, wszystko zwró­ciła.

Moa bie­rze trzy głę­bo­kie wde­chy i siada. Za­ci­ska po­wieki tak mocno, że przed oczami po­ja­wiają się biało-czer­wone mroczki. Może mo­głaby stąd znik­nąć? Uciec i pójść do pracy w stajni. Mo­głaby na­wet spać w stogu siana. Naj­waż­niej­sze, żeby miała co jeść, mo­gła zaj­mo­wać się końmi i… nie mu­siała tu miesz­kać.

Ale je­śli tak zrobi, uj­dzie mu to na su­cho. Uj­dzie im to na su­cho. Przez lata tyle razy jej ojcu się upie­kło, a ona i wszy­scy wo­kół niego pła­cili za to wy­soką cenę. Ona jed­nak na­dal żyje, a to chyba ozna­cza, że Moa musi coś zro­bić. Je­śli nie po­wie­dzia­łaby ni­komu o tym, co zna­la­zła, rze­czy­wi­ście mo­głaby się uwa­żać za bez­war­to­ściową, nędzną na­miastkę czło­wieka. Bi­cie żony i dziecka czy znę­ca­nie się nad in­nymi i spra­wia­nie, że wszy­scy wo­kół niego czują się mali i prze­ra­żeni, to jedna rzecz. Ale to, co zo­ba­czyła na fil­mie…

Czuje na­gły skurcz żo­łądka. Już wie, co musi zro­bić. Musi ko­muś o tym po­wie­dzieć. So­lveig, na­uczy­cielka wu­efu. Ona jest miła. Raz za­py­tała Moę o si­niaki. Po­wie­działa, że śmiało może jej mó­wić, je­śli w domu coś się dzieje, na­wet jak w domu po­wie­dzieli, że nie wolno tego ro­bić. Oczy­wi­ście Moa nic nie po­wie­działa, ale i tak zro­biło jej się le­piej.

Oj­ciec za­pewne się do­my­śla, że grze­bała mu w kom­pu­te­rze. Że ona wie. Ostat­nio dziw­nie się na nią pa­trzy. To dla­tego po­łknęła ta­bletki mamy. Nie mo­gła so­bie po­ra­dzić z na­pię­ciem, które nie­sie ze sobą ci­chą groźbę: „Te­raz się za­cznie, żarty się skoń­czyły”.

To cud, że tak od­wod­niony or­ga­nizm może pro­du­ko­wać tyle łez, ale Moa znów za­nosi się pła­czem. Ma za­tkany nos, twarz opuch­niętą i obo­lałą. Lecz gdzieś z tyłu głowy za­pala się ma­leńka iskra i wę­druje przez ciało. Do­daje sił i utwier­dza ją w prze­ko­na­niu: „MU­SZĘ po­wie­dzieć So­lveig”.

Kroki na ko­ry­ta­rzu.

Moa roz­po­znaje zna­jomy od­głos. To on. Tylko tyle wy­star­czy, by na­tych­miast po­czuła, jak się kur­czy.

Czy za­mknęła drzwi na za­mek, za­nim…?

Moa wstrzy­muje od­dech, kiedy oj­ciec staje tuż za drzwiami. W tej sa­mej chwili ude­rza ją myśl:

„Czy ja tu prze­le­ża­łam całe dwa dni? Pie­przone dupki. Oboje”.

Strach, to­wa­rzy­szący jej przez całe jej krót­kie ży­cie, pró­buje swo­ich ty­po­wych sztu­czek. Chce ją obez­wład­nić i ode­brać siły. Czuje mro­wie­nie rąk, jakby mię­śnie i ścię­gna od­ry­wały się i opa­dały na zie­mię. Su­chość w gar­dle po­wo­duje blo­kadę, przez którą nie jest w sta­nie prze­łknąć śliny. Jest spa­ra­li­żo­wana.

Pod­łoga skrzypi. Oj­ciec stoi tuż za drzwiami. Moa prze­staje od­dy­chać.

„Bła­gam, niech się okaże, że za­mknę­łam na klucz”.

Oj­ciec mru­czy coś pod no­sem, po czym idzie da­lej. Kroki od­da­lają się w głąb ko­ry­ta­rza, a chwilę póź­niej sły­szy, jak scho­dzi po scho­dach. Blo­kada w gar­dle od­pusz­cza. Moa wciąga po­wie­trze i czer­pie siłę z gniewu. Nie wolno jej re­ago­wać w ten spo­sób. Pa­ra­liż jest naj­gor­szym wro­giem. Strach. Musi się od niego uwol­nić, skoro już pod­jęła de­cy­zję.

Za­sta­na­wia się, czy on to wy­czuje. To, że się zmie­niła. Czy i tak bę­dzie to po niej wi­dać, mimo że i ona, i mama na­dal będą się przed nim płasz­czyć? Po­nie­waż w środku nie czuje już tego sa­mego.

Moa wy­daje z sie­bie ci­chy jęk, pod­no­sząc Miśka z pod­łogi. Wpa­truje się w ciem­no­brą­zowe ka­wałki szkła, które mają imi­to­wać oczy.

– Mu­szę po­wie­dzieć So­lveig – mówi szep­tem. I coś się dzieje, gdy wy­po­wiada te słowa na głos. Nowa siła zdaje się wy­ra­stać z plu­szaka, wdzie­ra­jąc się pod skórę jej dłoni, po­wo­du­jąc przy­jemne mro­wie­nie. Prze­cho­dzi przez ra­mię i tra­fia do serca. Moa wy­ob­raża so­bie, że Mi­siek kiwa do niej głową.

Każdy nerw w jej ciele śpiewa. Wła­dza. Ona ni­gdy nie miała wła­dzy. Nie nad nim. Ale to się wkrótce zmieni. To może być dla niej i jej mamy bi­let, który po­zwoli im się uwol­nić od po­twora. Moż­liwe, że Moa oca­lała tylko z jed­nego po­wodu.

– Miśku – od­zywa się znowu, tym ra­zem nieco pew­niej, nie­mal uro­czy­stym to­nem. – Mu­szę o tym po­wie­dzieć.

Roz­dział 3

Linn

Chwilę po tym, jak na­szła ją ta myśl, ciało Linn przej­muje kon­trolę i za­czyna nią ste­ro­wać. Tak jakby do­kład­nie wie­działo, który dom po­winna od­wie­dzić w na­stęp­nej ko­lej­no­ści.

„Chcę tego, co oni mają”.

Robi jej się go­rąco. Nie ma te­raz ni­kogo. Ni­gdy tak na­prawdę nie była w dłuż­szym, po­waż­niej­szym związku. Po pro­stu sze­reg krót­kich, nie­uda­nych prób i pach­ną­cych po­tem, mało sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cych ran­dek za­koń­czo­nych sek­sem. Czy ona w ogóle kie­dy­kol­wiek była za­ko­chana?

Coś w niej drga, po­mię­dzy brzu­chem a klatką pier­siową. Jakby we­wnątrz żyło ja­kieś małe zwie­rzątko, któ­remu na­gle za­chciało się tań­czyć.

Linn skręca w ścieżkę, by prze­do­stać się na drugą stronę lasu. To około pół­to­ra­ki­lo­me­trowy spa­cer. Na­wierzch­nia pod jej sto­pami jest miękka i przy­czepna. De­li­kat­nie się pod nimi ugina. Unosi się z niej wy­ra­zi­sty za­pach uśpio­nego lasu. Mchu, ziemi i su­chych li­ści. Coś sze­le­ści. Gdzieś w gę­stwi­nie z pra­wej strony coś się pod­rywa i znika w ciem­no­ści. Linn za­czyna iść szyb­ciej. Po­do­bno w le­sie jest mnó­stwo dzi­ków, ale ona ni­gdy żad­nego nie wi­działa. Za­sta­na­wia się, czy się przed nią ukry­wają. Może wstrzy­mują od­dech sku­lone, aż ona przej­dzie? So­sna ko­ły­sze się na wie­trze i skrzypi. Jest zu­peł­nie ciemno. Ale wy­daje jej się, że w od­dali wi­dzi świa­tło, więc po­dąża za nim, jakby to była la­tar­nia mor­ska.

Do­cho­dzi do celu po pięt­na­stu mi­nu­tach. Le­śna ścieżka się roz­sze­rza i pro­wa­dzi do drogi żwi­ro­wej. Znaj­duje się tu tylko je­den je­dyny dom, pięk­nie usy­tu­owany wśród drzew. Dom naj­bliż­szych są­sia­dów, z trzech stron oto­czony la­sem, od­da­lony jest o kil­ka­set me­trów. Świa­tło, za któ­rym Linn po­dą­żała, po­cho­dzi z ogro­do­wej la­tarni w ko­lo­rze pa­tyny, która za­wsze się świeci w nocy. Kiedy wi­dzi, że rów­nież w sa­lo­nie jest za­pa­lone świa­tło, jej serce za­czyna bić dwa razy szyb­ciej.

„Ona nie śpi”.

Ma na imię Elena. Linn wy­szu­kała jej ad­res w in­ter­ne­cie. Elena Co­vaci. Oczy­wi­ście, że ją wy­go­oglo­wała. W tej ko­bie­cie jest coś, co nie daje Linn spo­koju. Gdy zo­ba­czyła ją po raz pierw­szy, bi­jący od niej blask utkwił jej w pa­mięci.

Linn ma na­dzieję, że Elena sie­dzi przy pia­ni­nie. Cza­sami tak robi, gdy nie może spać. Siada z kie­lisz­kiem wina i gra dłu­gie, me­lan­cho­lijne, piękne utwory. Ni­gdy nie śpiewa. Wsłu­chuje się je­dy­nie we wła­sne gra­nie z przy­mknię­tymi oczami.

Linn nie ma po­ję­cia, dla­czego Elena tak na nią działa. Jest od niej dużo star­sza. Ma pięć­dzie­siąt osiem lat. Jest tylko dwa lata młod­sza od matki Linn. Ła­two można było to spraw­dzić. Ale wy­gląda na sprawną i pełną ener­gii. I sty­lową, z braku lep­szego słowa. Kilka razy Linn wi­działa, jak Elena prze­biera się po pracy. Jest pre­ze­ską ja­kiejś firmy i nosi biu­rowe stroje. Gar­ni­tury wła­dzy. Czó­łenka. Dro­gie bluzki. Ołów­kowe spód­nice, cia­sno przy­le­ga­jące do bio­der. Przy­po­mina szwedzką ak­torkę Lenę Olin. Dłu­gie, brą­zowe włosy opa­da­jące na ra­miona w po­staci gę­stych, mięk­kich pu­kli, które się­gają do ło­pa­tek. Siwe pa­semka nad oczami i przy skro­niach. Oczy o in­ten­syw­nym, nie­bie­sko­zie­lo­nym ko­lo­rze. In­te­li­gentne spoj­rze­nie. I usta – sze­ro­kie i piękne.

Cza­sami Elena uśmie­cha się do sie­bie, gdy sie­dzi przy pia­ni­nie, za­to­piona w mu­zyce. Wi­dok ten za każ­dym ra­zem za­piera Linn dech w pier­siach. Po­ja­wia się nie­równy, mi­mo­wolny od­dech. Chcia­łaby sie­dzieć tam, obok Eleny na stołku przy pia­ni­nie, słu­chać, jak gra, i są­czyć to samo dro­gie wino. Pra­gnie, by Elena wzięła ją za rękę i za­pro­wa­dziła do sy­pialni. By Linn, piesz­czo­tli­wie ją do­ty­ka­jąc, mo­gła zdjąć z niej te dro­gie ubra­nia, rzecz po rze­czy, pod­czas gdy wzrok Linn wę­dro­wałby po jej ciele.

Linn ma ści­śnięte gar­dło. Od­chrzą­kuje naj­ci­szej, jak po­trafi, i pod­cho­dzi do okna. Ale na wi­dok Eleny za­styga w bez­ru­chu. Miała wra­że­nie, że krew, która do­tąd krą­żyła w jej ciele i spra­wiła, że zro­biło jej się cie­pło mię­dzy no­gami, na­gle za­krze­pła jej w ży­łach. Tak wła­śnie się czuje. I tak, jakby spa­dała.

Elena sie­dzi na ka­na­pie w sa­lo­nie, w spodniach dre­so­wych i T-shir­cie, z wło­sami zwią­za­nymi w luźny kok na karku. Jest piękna jak za­wsze, ale sie­dzi nie­ru­chomo z krysz­ta­łową szklanką w ręku. Na stole przed nią stoi otwarta bu­telka ciem­nego rumu. Brodę pod­piera o szklankę, a jej po­liczki są mo­kre. Duże, cięż­kie łzy po­woli spły­wają po twa­rzy, za­trzy­mują się na chwilę na li­nii szczęki i spa­dają na ko­lana.

„Dla­czego jest taka smutna?”

Linn wi­działa ją w ta­kim sta­nie już kilka razy. Do­pro­wa­dza ją do szału to, że nie wie, co po­wo­duje jej przy­gnę­bie­nie. Bo choć Elena za­cho­wuje spo­kój, bez wąt­pie­nia jest zroz­pa­czona. Wy­pija spory łyk, więc Linn spo­dziewa się, że się skrzywi, gdy al­ko­hol bę­dzie pa­lił ją w gar­dle, ale tak się nie dzieje. Wciąż za­lewa się ci­chymi, cięż­kimi łzami.

Gdy Linn prze­nosi cię­żar ciała na drugą nogę, sły­chać trzask su­chego pa­tyka ła­ma­nego pod stopą. Elena się wzdryga i od­wraca wzrok w stronę okna, więc Linn robi dwa kroki do tyłu i się chowa.

„Czy mnie wi­działa?”

Ostroż­nie wy­ciąga szyję. Elena wstała i kie­ruje się w stronę okna. Pro­sto ku niej. Linn pę­dzi przez ogród, naj­ci­szej, jak po­trafi, trzy­ma­jąc się z dala od bla­sku ogro­do­wej la­tarni i z mocno bi­ją­cym ser­cem chroni się w sa­mot­no­ści.

Roz­dział 4

Moa

Moa nie może się na­dzi­wić, że nie jest ani tro­chę głodna, mimo że od po­nad dwóch dni nic nie ja­dła. Na­kłuwa wi­del­cem kilka grosz­ków i robi nimi małe dziurki w pu­rée ziem­nia­cza­nym. Skoro już sie­dzi przy stole, musi przy­naj­mniej uda­wać, że jest za­in­te­re­so­wana je­dze­niem, bo ina­czej może mieć kło­poty.

Mama sie­dzi po dru­giej stro­nie stołu, jak zwy­kle otę­piona pro­chami. Je­śli na­wet za­uwa­żyła, że bra­kuje jej ja­kichś ta­ble­tek, to i tak nic nie po­wie. Co mia­łaby po­wie­dzieć? Bio­rąc pod uwagę, ile ta­ble­tek w sie­bie ła­duje każ­dego dnia, ra­czej nie po­winna nic mó­wić.

„Mo­głaby za­py­tać, jak się czuję”.

Cał­ko­wi­cie ab­sur­dalna myśl. Mama na­wet nie wie, jak się czuje. W Moi wzbiera głę­boka po­garda.

„Dla­czego na to wszystko po­zwa­lasz?”

Jakby Moa nie ist­niała.

Do­ciera do niej, że w za­sa­dzie to prawda. Jej już pra­wie nie ma. Mamy też nie. Je­dy­nie jej oj­ciec ist­nieje, on ode­brał im wszystko, co czyni je ludźmi. Sie­dzą te­raz tu­taj jak bez­oso­bowe, pod­po­rząd­ko­wane ku­kiełki.

– Nie baw się je­dze­niem. Albo jesz jak nor­malny czło­wiek, albo mo­żesz odejść od stołu. – Pa­trzy na nią sze­roko otwar­tymi i prze­krwio­nymi oczami. Dwie wście­kłe kule. Szyb­kim ru­chem wska­zuje brodą w stronę matki, która choć jest da­leko, za­uważa to, chrząka i mówi prze­cią­głym gło­sem:

– Rób, co tata mówi, Moa. Ty… mu­sisz jeść, na­praw…

Słowa, i tak już nie­przy­tomne i słabe, grzę­zną jej w gar­dle. Błą­dzi spoj­rze­niem, lecz na ni­czym nie za­wie­sza wzroku. Po czym wpa­truje się w swój ta­lerz, jakby do­piero te­raz od­kryła, że przed nią leży.

Moa chce wstać od stołu tak szybko, by krze­sło się za nią prze­wró­ciło, krzyk­nąć coś do nich, po­tem, ciężko tu­piąc, po­biec do swo­jego po­koju i za­mknąć drzwi na klucz. Ale prze­cież musi jeść i do­brze o tym wie. Nie tylko po to, by oj­ciec się uspo­koił, ale też dla­tego, że nic nie ja­dła od dłu­giego czasu. Musi jeść, je­śli chce mieć ener­gię, by zre­ali­zo­wać swój plan, ode­brać mu wła­dzę i po­wie­dzieć ko­muś, ja­kim jest dra­niem. Na­biera na wi­de­lec pu­rée i na­bija gro­szek, po czym wkłada wszystko do ust i zmu­sza się do prze­żu­wa­nia.

Na­tych­miast ła­go­dzi to gniew ojca. Mię­śnie wo­kół jego oczu się roz­luź­niają, a brwi opa­dają.

Je­dze­nie ro­śnie jej w ustach, ale Moa je prze­łyka, po­pija wodą i me­cha­nicz­nie wkłada do ust ko­lejny wi­de­lec z pu­rée. W kuchni jest go­rąco, po­wie­trze stoi nie­ru­chome. Poci się i swę­dzi ją w pa­sie przy spodniach. Moa na­po­tyka wzrok matki, która spo­gląda na nią ze zmie­sza­nym uśmie­chem. Mama nic nie je, ale tata się tym nie przej­muje. W ciągu ostat­niego roku bar­dzo ze­szczu­plała. Nie je pra­wie nic poza ta­blet­kami i jo­gur­tem.

– Ty też zjedz tro­chę, mamo – mówi Moa naj­de­li­kat­niej, jak po­trafi. To nie jest wina mamy. Nie do końca. Na­gle Moę ude­rza to, jak bar­dzo mama schu­dła, i ogar­nia ją głę­boki, ata­wi­styczny lęk.

„A co, je­śli umrze?”

Wtedy zo­staną tylko we dwójkę, Moa i on. Sami w domu. Po­dej­rzewa, że matka robi to samo, co ona pró­bo­wała zro­bić, tylko wol­niej.

Moa czuje, że ma pełny żo­łą­dek, a mimo to wmu­sza w sie­bie kęs za kę­sem. Nie ma czasu do stra­ce­nia. Ma­mie za­częły opa­dać po­wieki, sie­dzi z otwar­tymi ustami. Czy za­snęła przy stole, w środku ko­la­cji?

Moa spo­gląda na ojca, który je w ele­gancki spo­sób. Nie­na­ganne ma­niery przy stole, jak za­wsze. Wy­maga tego sa­mego od nich, a nie­chluj­stwo pro­wa­dzi do kary.

„No już, mamo. Usiądź pro­sto”.

Ale tego wie­czoru oj­ciec nie wy­daje się zbyt za­in­te­re­so­wany swoją żoną. Ani Moą. Sku­pia się na ta­le­rzu. Kroi ka­wa­łek sznycla, na­kłada na niego pu­rée i wpy­cha wszystko do ust. Wy­pro­sto­wany, jakby po­łknął sta­lową belkę. Jak król igno­ru­jący pod­da­nych. Ła­god­nie po­bła­ża­jący błę­dom matki i grze­ba­niu w ta­le­rzu przez Moę. To nie­ty­powe i po­winna to do­ce­nić. Ale zu­peł­nie co in­nego za­prząta jej my­śli i wi­ruje w gło­wie jak nisz­czy­ciel­skie tor­nado, od­kąd zna­la­zła na­gra­nie.

„Użyj tro­chę wię­cej siły, do cho­lery! To tylko mały gno­jek”.

Je­dze­nie po­cho­dzi jej do gar­dła. Moa pró­buje się uwol­nić od ob­ra­zów wy­ry­tych w pa­mięci. Prze­łyka ślinę i znów pa­trzy na matkę. Za chwilę się obu­dzi. Za­żyje jesz­cze wię­cej ta­ble­tek, a na­stęp­nie od­pły­nie na ka­na­pie przed te­le­wi­zo­rem. Moa ob­ser­wuje ojca. Wy­daje się nie­wzru­szony. Prze­żuwa je­dze­nie. Pod­nosi szklankę i spo­ziera na mamę. Przy­biera po­gar­dliwy wy­raz twa­rzy.

Jak ona nie­na­wi­dzi tej twa­rzy.

„Tacy jak on nie czują tak jak my ”.

– Bę­dziesz się ga­pić tak na mnie jesz­cze choć przez se­kundę, a po­ża­łu­jesz – mówi de­li­kat­nym i przy­jem­nym to­nem, nie pa­trząc na nią. Moa bły­ska­wicz­nie kur­czy się w środku. Na­tych­miast od­wraca wzrok i spo­gląda z po­wro­tem na ta­lerz. Gro­szek. Pu­rée ziem­nia­czane. Szny­cel. Pod­nieś, włóż, po­łknij.

Roz­dział 5

Linn

„Zo­stał je­den dzień”.

– Gdyby Land­skrona była czło­wie­kiem, by­łaby ładną dziew­czyną, któ­rej twarz zo­stała zma­sa­kro­wana w wy­padku sa­mo­cho­do­wym.

Dziew­czyna w słu­chawce się śmieje, a Linn tra­dy­cyj­nie robi prze­rwę, żeby zdą­żyła za­pi­sać. Po­ciąga łyk piwa i roz­gląda się po opu­sto­sza­łym pu­bie, gnio­tąc pa­ra­gon. Pot spływa jej mię­dzy pier­siami.

– W wy­padku sa­mo­cho­do­wym… – mówi dzien­ni­karka. Linn już za­po­mniała, z ja­kiej ga­zety dzwoni. – Co masz na my­śli?

– Otóż nie jedną z tych, które pi­szą książkę i wy­stę­pują w te­le­wi­zji, ale taką, która za­myka się w domu i cierpi, po­nie­waż za­równo ona, jak i wszy­scy inni zo­rien­to­wali się, że nie ma oso­bo­wo­ści. Że to wszystko były tylko po­zory.

Wstaje od sto­lika, pod­cho­dzi do baru w Spe­akers Cor­ner i ma­cha na kel­nera, by po­dał jej ko­lejne piwo. Pot ciek­nie pod ko­szulką.

– A wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy? – po ja­kimś cza­sie od­zywa się dziew­czyna po dru­giej stro­nie słu­chawki.

„Wa­ka­cyjna sta­żystka, zde­cy­do­wa­nie”.

– Kry­zys w prze­my­śle stocz­nio­wym – od­po­wiada cier­pli­wie Linn. – Stocz­nia była twa­rzą mia­sta.

Lu­dzie uwiel­biają roz­pa­mię­ty­wać kry­zys stocz­niowy w tym mie­ście. Wcze­sne lata osiem­dzie­siąte. Naj­więk­szy za­kład prze­my­słowy w Szwe­cji. Land­skrona już ni­gdy się z tego nie pod­nio­sła.

Chło­pak za ladą sta­wia piwo przed nią. Wy­gląda tak, jakby do­piero co wziął prysz­nic w ubra­niu, ale ten upał mu służy. Wła­śnie wtedy Linn do­strzega błysk w jego oczach, coś w stylu „chwi­leczkę, czy to nie ty je­steś tą, która…”. Rzuca po­miętą od wil­goci stówę i po­spiesz­nie wraca do stołu. W mie­ście, które nie ma twa­rzy, trudno się ukryć. To tak, jakby tylko lu­dzie byli in­te­re­su­jący. Wci­ska te­le­fon mię­dzy ucho a ra­mię, bie­rze dłu­go­pis i no­tuje to, co przed chwilą po­wie­działa:

„Land­skrona – twarz zma­sa­kro­wana w wy­padku sa­mo­cho­do­wym”.

Par­ska śmie­chem i bie­rze łyk piwa.

Dzie­sięć lat temu Linn na­pi­sała książkę. W związku z tym lu­dzie z róż­nych re­dak­cji ga­zet nie­ustan­nie pro­szą ją o po­rów­ny­wa­nie miast z ludźmi. Główny bo­ha­ter wła­śnie tak ro­bił.

„Gdyby MOJE mia­sto było czło­wie­kiem, kto by to był?” Py­tano ją o to tak wiele razy, że nie może się już po­wstrzy­mać. Stało się to czę­ścią jej we­wnętrz­nego mo­no­logu.

– Czy pi­szesz coś no­wego? Wiele osób li­czy na to, że nie spo­czniesz na lau­rach. Ile to już czasu mi­nęło?

Linn gry­zie się w ję­zyk, żeby nie zwy­zy­wać dzien­ni­karki z… „Afton­bla­det”? „Lo­kal­tid­nin­gen”?

– Dzie­sięć. Mi­nęło dzie­sięć lat. – Udaje jej się to po­wie­dzieć bez cie­nia uszczy­pli­wo­ści. Być może. Po­tem zmy­śla kilka zdań o tek­ście, nad któ­rym tak na­prawdę w ogóle nie pra­cuje.

– Czy tym ra­zem też bę­dzie wą­tek fe­mi­ni­styczny?

– Tak – na­tych­miast od­po­wiada.

– Czy to dla cie­bie trudne? Czy czu­jesz pre­sję?

– Nie – mówi Linn. Choć oczy­wi­ście jest wszystko na od­wrót.

Trzy sto­liki da­lej czte­rech ko­lesi gra w war­caby, wle­wa­jąc w sie­bie piwo i jäger­me­istera. Dwóch z nich kil­ka­krot­nie pró­bo­wało zwró­cić na sie­bie jej uwagę. To oczy­wi­ste, że wie­dzą, kim jest. Na oko koło pięć­dzie­siątki. Każdy z nich jest tro­chę zbyt otyły, tro­chę zbyt czer­wony na twa­rzy… tro­chę zbyt nie­mrawy i nie jest to tylko wina upału. Świat im uciekł. Są jak cztery mi­nia­tu­rowe kry­zysy stocz­niowe.

– Na co się, kurwa, ga­pisz, ty pie­przona fe­mi­ni­styczna cipo? – sy­czy na nią ten w czapce z na­pi­sem „Pimp”. Do­piero wtedy Linn uświa­da­mia so­bie, że mu­siała się im przy­glą­dać.

Uśmie­cha się, bie­rze dłu­go­pis i pi­sze coś, nie spusz­cza­jąc z niego wzroku, co przy­nosi za­mie­rzony efekt. Fa­cet na­tych­miast kie­ruje wzrok na swoje piwo, zu­peł­nie jakby ten dłu­go­pis miał ma­giczną moc. Jego kum­ple mó­wią coś po­krze­pia­ją­cego. Do niego oczy­wi­ście, nie do Linn. Gru­bas się szcze­rzy i jego twarz się roz­ch­mu­rza, ale już nie pio­ru­nuje jej wzro­kiem.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, lu­dzie w tym mie­ście za­częli się bacz­niej ob­ser­wo­wać, ale są to złe spoj­rze­nia. Linn wie do­kład­nie, kiedy to się za­częło – ze­szłej wio­sny, kiedy zna­leźli tego ma­łego chłopca przy cy­ta­deli.

Osiem lat. Bru­tal­nie po­bity na śmierć. Chu­dziut­kie rączki i nóżki, mały, miękki brzu­szek, ale jed­nak już za duży na ro­bie­nie mu „pier­dziosz­ków” ustami. Stałe zęby, które do­piero co wy­szły i któ­rymi nie zdą­żył się po­chwa­lić, za­nim ktoś mu je wy­bił.

Zi­den­ty­fi­ko­wa­nie ciała za­jęło tro­chę czasu i to nie tylko dla­tego, że było zma­sa­kro­wane. Chło­piec miał na imię Eli. Był ma­ło­let­nim uchodźcą bez opieki. Uciekł z ośrodka na pół­nocy kraju, gdy miał sie­dem lat, i udało mu się ja­koś prze­trwać pra­wie cały rok. Zdany je­dy­nie na sie­bie. Nikt go nie szu­kał. Wszy­scy my­śleli, że po­je­chał do Ko­pen­hagi, a po­tem da­lej do in­nych eu­ro­pej­skich kra­jów.

„Biedny chło­pak”.

Od zna­le­zie­nia go w fo­sie mi­nęły już trzy mie­siące, a po­li­cja na­dal szuka po­dej­rza­nych. Linn śle­dzi sprawę jak wszy­scy inni: za­równo z za­cie­ka­wie­niem, jak i ze znie­sma­cze­niem. Przed śmier­cią Eli do­świad­czył prze­mocy sek­su­al­nej, ale też sa­dy­zmu. Land­skrona wciąż uwa­żana jest za dość małe mia­sto i dla­tego lu­dzie pa­trzą na sie­bie w ten spo­sób, bo wszy­scy się za­sta­na­wiają, kto to zro­bił. To je­den z „nas”.

Jakby kry­zys w stoczni nie wy­star­czył.

– No do­brze, mam chyba wszystko, czego mi trzeba – mówi dzien­ni­karka. – Bar­dzo dzię­kuję za po­świę­cony czas.

– Nie ma za co – od­po­wiada Linn i chrząka. – Czy mo­żesz wy­słać mi ar­ty­kuł ma­ilem, za­nim trafi do druku? Że­bym mo­gła spraw­dzić, czy wszystko jest w po­rządku?

Sta­ży­stce wy­rywa się bar­dzo krót­kie wes­tchnie­nie. „Tak, wiem, je­stem upier­dliwa” ‒ my­śli Linn.

Roz­łą­czają się.

Piwo jest tak chłodne i smaczne, jak za­wsze i roz­luź­nia jej ciało. Linn ry­suje kwa­draty z kol­cza­stymi kra­wę­dziami i ma­łymi oczami. Zdąży wy­pić jesz­cze jedno piwo, po­tem nie ma już wyj­ścia. Po­tem musi wró­cić do Sa­xtorps­sko­gen. Do domu, do mamy. I do swo­jego młod­szego brata. Do­brze bę­dzie go zo­ba­czyć i uści­skać wszyst­kich, za­nim at­mos­fera się za­gę­ści i zrobi się dziw­nie. Kiedy będą mu­sieli o nim mó­wić. O Carlu Wal­te­rze. O ojcu. Wtedy wszy­scy po­czują się jak gówno. A przede wszyst­kim pew­nie jej brat. Był tak mały, kiedy to wszystko się stało, że nie pa­mięta.

Prze­moc wo­bec ko­biet.

Usi­ło­wa­nie za­bój­stwa.

My­śli wę­drują nie w tym kie­runku, w ja­kim Linn by chciała, więc bie­rze trzy duże łyki, je­den po dru­gim, i sku­pia się na kartce pa­pieru przed sobą. Skąd, do cho­lery, dzwo­niła ta dziew­czyna? Na pewno nie z „Lo­kal­tid­nin­gen”. Czy był to dzien­nik „Syd­sven­skan”, czy może „Expres­sen”? A może „Afton­bla­det”?

Linn zdaje so­bie sprawę, że to jej wła­sna hi­sto­ria przy­czy­niła się do szumu wo­kół jej de­biu­tanc­kiej po­wie­ści. Zu­peł­nie tak, jakby była bar­dziej wia­ry­godną fe­mi­nistką, po­nie­waż miała ojca, któ­rego za­mknięto w szpi­talu psy­chia­trycz­nym.

Za dwa lata będą jej trzy­dzie­ste uro­dziny.

Trzy lata temu pró­bo­wała wy­brać swoją drogę ży­ciową i po­sta­no­wiła stu­dio­wać prawo. Po tych wa­ka­cjach roz­pocz­nie siódmy se­mestr – hi­sto­ria prawa i fi­lo­zo­fia prawa. Cał­kiem nie­źle jej idzie.

„Jesz­cze jedno piwo. Tylko jedno” ‒ obie­cuje so­bie. Za­miast iść do baru, ma­cha pu­stą szklanką do bar­mana, gdy pa­trzy w jej stronę. Kiwa głową i pod­cho­dzi do jej sto­lika.

– Sły­sza­łem, co po­wie­dział – mówi, sta­wia­jąc przed nią szklankę, i ru­chem głowy wska­zuje na tro­glo­dy­tów.

Linn wzru­sza ra­mio­nami i uśmie­cha się do niego.

– To przez ten upał. Przez niego lu­dzie tro­chę wa­riują.

– Chcę tylko po­wie­dzieć, że uwa­żam, że je­steś na­prawdę świetna. Ja sta­wiam. – Pod­suwa szklankę bli­żej niej.

– To bar­dzo miłe. Dzięki – mówi Linn i wi­dzi, jak chło­pak się ru­mieni, po czym szybko od­cho­dzi od sto­lika i wy­ciera ladę śmier­dzącą szmatką. Nie mówi nic wię­cej.

Po dzie­się­ciu la­tach by­cia swego ro­dzaju oso­bi­sto­ścią Linn jest po pro­stu zmę­czona i chce mieć nor­malną pracę. Chce być pro­ku­ra­to­rem. Żeby po­sa­dzić tych wszyst­kich drani.

Chce też, by czas sta­nął w miej­scu. By ten wie­czór w ja­kiś ma­giczny spo­sób roz­cią­gnął się tak, że ni­gdy się nie skoń­czy.

Coś wy­do­staje się z jej oczu i spływa wzdłuż dol­nych rzęs. Linn ociera łzy i wy­pija po­łowę piwa za jed­nym za­ma­chem. Szczy­pie ją w no­sie i za­to­kach od gazu w pi­wie. Le­piej tak, niż kiedy dzieje się to w ob­li­czu stra­chu.

On ju­tro wy­cho­dzi na wol­ność.

Roz­dział 6

Elena

Elena wła­śnie we­szła do środka i po­ło­żyła teczkę na sto­liku w ko­ry­ta­rzu. Sły­szy pod­jeż­dża­jący sa­mo­chód, który par­kuje przed do­mem. Nie musi wy­glą­dać przez okno, by zo­ba­czyć, kto to jest. Roz­po­znaje ten dźwięk. Dźwięk sil­nika. Jej ciało słab­nie, wy­ra­ża­jąc re­zy­gna­cję, która bu­dzi w niej wstręt. Przy­gryza we­wnętrzną stronę po­licz­ków.

„Kiedy to się skoń­czy?”

Zdej­muje czó­łenka i usta­wia je sta­ran­nie na półce na buty. Jej stopy śmier­dzą po dłu­gim dniu w biu­rze. Do­brze. To jest coś, co może mu dać. Wie, że lubi pie­przyć ko­biety w biz­ne­so­wych gar­ni­tu­rach, więc gdy sły­szy jego kroki na chod­niku przed do­mem, bie­gnie do ła­zienki. Szyb­kim ru­chem roz­pina za­mek z boku spód­nicy, wy­ska­kuje z niej, zsuwa raj­stopy i zrzuca z sie­bie prze­po­coną na ple­cach bluzkę.

„Za­raz bę­dzie bu­rza”. Myśl, która w tej chwili wy­daje się nad­zwy­czajna w swo­jej zwy­czaj­no­ści.

Roz­lega się pu­ka­nie do drzwi. Igno­ruje to i mu nie otwiera. W końcu i tak wej­dzie. Jest pa­so­ży­tem, wrzo­dem, który wciąż po­wraca, bez­względ­nym i prze­żar­tym złem, a ona nie może nic zro­bić. Bez­sil­ność roz­rywa ją od środka.

Na se­de­sie leży para spra­nych spodni od dresu. Wciąga je na sie­bie i krzywi się, czu­jąc smród stóp.

– Elena… Wiem, że je­steś w domu.

Nie­mal wy­śpie­wuje te słowa. Już sam jego głos spra­wia, że wiel­kie, wy­ima­gi­no­wane ro­baki peł­zają po jej ciele, a włosy na przed­ra­mio­nach stają dęba.

Pod spodniami leży ko­szulka, którą miała na so­bie pod­czas wczo­raj­szego jog­gingu. Czuć ją stę­chli­zną i za­schnię­tym po­tem. Ją też za­kłada.

Męż­czy­zna na­ci­ska klamkę w drzwiach wej­ścio­wych i staje w ko­ry­ta­rzu. U niej w domu.

– Elena?

Tłumi krzyk, który chce się z niej wy­do­stać, i wi­dzi sie­bie w lu­strze w ła­zience. Po je­de­na­stu go­dzi­nach spę­dzo­nych w biu­rze ma uli­zane włosy z pu­szą­cymi się koń­ców­kami. Ma­ki­jaż, który jesz­cze rano wy­glą­dał ide­al­nie, tro­chę się roz­ma­zał, a szminka zu­peł­nie się zmyła. Wy­krzy­wia twarz, a ku­rze łapki wo­kół jej oczu się po­głę­biają. Pięć­dzie­się­cio­ośmio­let­nia pre­ze­ska firmy za­trud­nia­ją­cej trzy ty­siące pra­cow­ni­ków, w tej sy­tu­acji zu­peł­nie bez­silna.

– Tu je­steś, kotku. – Staje w drzwiach ła­zienki. Nie prze­brał się po za­koń­czo­nej pracy. Mu­siał ją ob­ser­wo­wać i cze­kać, aż wyj­dzie, a po­tem od razu za nią ru­szył. Je­chał tuż za nią przez całą drogę z Malmö. Elena nie może się po­wstrzy­mać i kie­ruje wzrok na jego kro­cze i wzwód, ry­su­jący się pod spodniami. Przez chwilę wy­daje jej się, że zwy­mio­tuje na pod­łogę.

Od­po­wiada przez za­ci­śnięte zęby.

– Czego chcesz?

Ką­ciki jego ust uno­szą się w szy­der­czym gry­ma­sie, gdy bawi się za­pię­ciem ze­garka na ręku.

– Czy na­prawdę mu­sisz o to py­tać, ki­ciu? To był długi dzień.

Prze­staje maj­stro­wać przy ze­garku, ta­niej ko­pii dro­giego mo­delu, i do­tyka kro­cze przez spodnie.

Elena od­ru­chowo się od­suwa, kiedy robi krok w jej stronę. Jest dwa­dzie­ścia lat od niej młod­szy i spę­dził na si­łowni wię­cej czasu niż prze­ciętny męż­czy­zna. Ma silne i do­sko­nale wy­rzeź­bione ciało. Gdyby nie to, że na­leży do ta­kiego skur­wiela, by­łoby na­prawdę atrak­cyjne. Może jej zro­bić krzywdę, je­śli tylko bę­dzie chciał. Przez mo­ment my­śli, że po­winna wy­biec na ko­ry­tarz, chwy­cić za te­le­fon i za­dzwo­nić pod 112. Mieć gdzieś kon­se­kwen­cje.

– No już. Bez wy­głu­pów. – Roz­pina roz­po­rek i wyj­muje sztywny czło­nek. – Wkła­daj mo­jego ku­tasa do buzi jak grzeczna dziew­czynka. – Za­czyna się ma­stur­bo­wać i ję­czeć. Wbija w nią mroczne spoj­rze­nie. – Na ko­lana.

Elena pró­buje po­ko­nać ścisk w gar­dle, ale nie może, choćby nie wia­domo jak się sta­rała. Nu­mer 112 nie jest żad­nym roz­wią­za­niem – wie o tym rów­nie do­brze jak on.

Ściany ła­zienki po­chy­lają się nad nią, za­raz za­leją ją emo­cje wy­peł­nia­jące ciało. Nie­na­wiść, po­garda, wście­kłość. Ale także brak na­dziei. Bez­sil­ność.

– To jest gwałt. – Chciała, by za­brzmiało to jak su­che stwier­dze­nie faktu, wy­po­wie­dziane gło­sem, któ­rego używa przez cały dzień w biu­rze. Gło­sem pre­ze­ski. Ale wy­cho­dzi z tego ra­czej li­chy szept.

Męż­czy­zna drży.

– Uwiel­biam, kiedy mó­wisz spro­śne rze­czy. A te­raz na ko­lana.

Czuje się tak, jakby coś na­gle za­lało wnę­trze jej klatki pier­sio­wej. Jakby cała górna część ciała była wy­peł­niona łzami, pod­czas gdy oczy po­zo­stają su­che. Nie da mu, kurwa, tej sa­tys­fak­cji.

Z po­czątku pła­kała, gdy ro­bił z nią, co chciał, ale to tylko bar­dziej go pod­nie­cało. Pod­cho­dzi do niej, staje na­prze­ciwko i prze­ciąga swoim człon­kiem po jej brzu­chu, po ko­szulce. Do­ciera do niej jego za­pach, więc od­wraca głowę.

– Gwałt, po­wia­dasz. Ale co z de­frau­da­cją? – mówi, pusz­cza­jąc do niej oko. – Co z oszu­stwem? Zdradą wo­bec wła­ści­cieli? To nie jest w po­rządku, kotku. Ak­cjo­na­riu­szy krew za­leje. Nie mó­wiąc już o po­li­cji. Jak są­dzisz? – Po­tem wyj­muje te­le­fon z kie­szeni ma­ry­narki, wciąż prze­su­wa­jąc ręką po swoim pe­ni­sie w tę i z po­wro­tem i ciężko od­dy­cha­jąc. – No i mamy jesz­cze to. – Kilka stuk­nięć w ekran, a po­tem od­wraca te­le­fon w jej stronę, by mo­gła zo­ba­czyć sie­bie na na­gra­niu. Fil­mo­wał ją z góry. Nie wi­dać, że to on. Ją na­to­miast wi­dać wy­raź­nie. Z jego obrzy­dliwą sztywną pałą w jej ustach.

– Czy po­wi­nie­nem za­mie­ścić go w sieci we­wnętrz­nej? A może na Fa­ce­bo­oku? Albo na fo­rum in­ter­ne­to­wym? – Kła­dzie jej rękę na swoim fiu­cie. – Albo wszystko na­raz oczy­wi­ście.

Elena go ści­ska.

– O tak, wła­śnie tak… te­raz za­czy­nasz ro­zu­mieć. Do­bra dziew­czynka.

Elena po­ru­sza ręką tam i z po­wro­tem. Pa­trzy na to, co robi, bo lep­sze to niż tra­fić na jego spoj­rze­nie. Męż­czy­zna wy­daje z sie­bie dłu­gie wes­tchnie­nie, które lekko za­la­tuje kawą. Na­stęp­nie kła­dzie ręce na jej ra­mio­nach i po­py­cha ją na ko­lana. Nie ma sensu się opie­rać. Je­śli wy­jawi to, co wie, bę­dzie skoń­czona. Nie tylko w pracy. Wy­lą­do­wa­łaby w wię­zie­niu. Naj­le­piej bę­dzie, je­śli uda jej się do­pro­wa­dzić go do wy­try­sku jak naj­szyb­ciej, wtedy so­bie pój­dzie.

Roz­chyla wargi, a męż­czy­zna wsuwa jej go do ust. Ogar­nia ją nie­mal nie­prze­zwy­cię­żone pra­gnie­nie, by mocno za­ci­snąć zęby. W cza­sie, gdy on od­chyla głowę do tyłu i gło­śno ję­czy, Elena wi­dzi oczami wy­ob­raźni, jak sła­nia się w ła­zience i krzy­czy, a z ki­kuta, który po­zo­stał po jego fiu­cie, try­ska krew. Zrywa za­słonę prysz­ni­cową i zrzuca fla­ko­niki z per­fu­mami, po czym sika z bólu pod sie­bie.

„Czy to jest moż­liwe, je­śli ma się od­gry­zio­nego pe­nisa?”

Chwyta ją mocno za włosy i przy­ci­ska bli­żej sie­bie, spra­wia­jąc, że Elena się krztusi i nie może od­dy­chać. Wszyst­kie jej my­śli ula­tują, a ślina w ustach gęst­nieje i staje się lepka.

– O tak, po­łknij go w ca­ło­ści. Na­prawdę głę­boko. – Ma za­chryp­nięty i drżący głos. Wbija się w nią, raz za ra­zem. – Patrz na mnie, kotku.

Nie udaje jej się już po­wstrzy­mać łez. Spły­wają po skro­niach i po skó­rze głowy, gdy od­chyla ją do tyłu i pa­trzy mu w oczy z peł­nymi ustami.

– O tak, do­brze. To tak… ku­rew­sko… pod­nie­ca­jące.

Za­myka oczy i znów przy­suwa ją bli­żej sie­bie. Czło­nek na­po­tyka opór, ale męż­czy­zna mocno na­ci­ska i po kilku se­kun­dach wpy­cha go głę­biej. Pali ją w gar­dle jak lawa, a od­ruch wy­miotny spra­wia, że wy­daje z sie­bie zdła­wione, prze­raź­liwe łka­nie. Wie, że go to pod­nieca.

– Wła­śnie tak.

Czło­nek w jej ustach na­brzmiewa jesz­cze bar­dziej, a ją­dra się kur­czą. Za­raz bę­dzie po wszyst­kim i pój­dzie so­bie. Trud­no­ści z od­dy­cha­niem prze­ra­dzają się w pa­nikę. Po­ję­kuje, żeby przy­spie­szyć całą ak­cję. Za­czyna stę­kać i po­now­nie na­po­tyka jego spoj­rze­nie. Pa­trzy na niego bła­gal­nym wzro­kiem.

Gdy szczy­tuje, Elena za­myka oczy i po­łyka spermę.

Roz­dział 7

Linn

Linn nie po­winna była pro­wa­dzić po czte­rech pi­wach, ale prze­ko­nuje samą sie­bie, że nic się nie stało, bo je­chała na mo­to­ro­we­rze. Ma swoją czarno-fio­le­tową jawę od pięt­na­stych uro­dzin, a dzięki re­gu­lar­nym prze­glą­dom i mi­ło­ści, jaką ją da­rzy, na­dal wszystko w niej cho­dzi jak w ze­garku. Wpro­wa­dza mo­to­ro­wer na pod­jazd i pa­trzy w stronę domu matki. Przed ga­ra­żem stoi sa­mo­chód jej brata. Pew­nie cze­kają na nią już od ja­kie­goś czasu.

Zbliża się let­nie prze­si­le­nie, więc świa­tło na dwo­rze jest te­raz ma­giczne. Drzewa ską­pane w od­cie­niach ogni­stej żółci, czer­wieni i nie­ziem­skiej zie­leni, bez­wietrzna po­goda. Linn bie­rze głę­boki wdech. Ko­cha to miej­sce. Czło­wiek z lasu wyj­dzie, ale las z czło­wieka ni­gdy.

Dom Linn jest ma­lutki, dwa po­koje i kuch­nia. Sześć­dzie­siąt osiem me­trów kwa­dra­to­wych. Ku­piła go w tym sa­mym roku, w któ­rym uka­zała się jej książka. Dla wielu lu­dzi mo­głoby być nie do po­my­śle­nia, by miesz­kać dwa domy od wła­snej matki, ale mama Linn sza­nuje jej pry­wat­ność, poza tym Linn tak na­prawdę nie mo­gła jej tu sa­mej zo­sta­wić. Oczy­wi­ście do­brze so­bie ra­dzi z ży­ciem na wózku in­wa­lidz­kim, ale na­dal po­trze­buje po­mocy. Sześć­dzie­siąt lat to jesz­cze nie sta­rość, jed­nak to słuszny wiek. Po­nadto bli­skość Linn to chyba je­dyne, co po­wstrzy­muje jej mamę przed za­mknię­ciem się w twar­dej sko­ru­pie.

Nóżka w ja­wie się psuje, gdy pró­buje ją zło­żyć. Krót­kie szar­pa­nie się z nią spra­wia, że pot znów za­czyna się lać z Linn, mimo że zbliża się dzie­wiąta wie­czo­rem. Za ty­dzień bę­dzie noc świę­to­jań­ska, a upał wisi nad Ska­nią od po­czątku czerwca jak ja­kaś pie­przona ciężka kur­tyna. Zdej­muje kask, mo­kry od potu na szyi, i wie­sza go na kie­row­nicy. Dżinn przy­cup­nął na pło­cie i wpa­truje się w nią ja­skra­wo­żół­tymi ko­cimi oczami. Przy­wo­łuje go do sie­bie, puka do drzwi, otwiera i wpusz­cza go do środka. Kot gna pro­sto do kuchni – to na pewno naj­szyb­szy na świe­cie kot z trzema ła­pami. Linn sły­szy ich głosy:

– No cześć, sło­dziaku, i ty też dzi­siaj mnie od­wie­dzasz! – Za­raz po­tem sły­chać, jak ktoś od­zywa się z wy­mu­szoną uprzej­mo­ścią. To głos młod­szego brata:

– Pójdę po puszkę dla kota, mamo.

– Dzię­kuję ci, ko­cha­nie. Cześć, Linn! Je­ste­śmy tu­taj!

Linn się uśmie­cha i kiedy prze­cho­dzi przez próg kuchni, jej brat za­trzy­muje się z karmą dla kota w ręku. Dżinn ociera się swoim czar­nym jak smoła cia­łem o jego nogi, chwieje się i miau­czy. Koci głos jest przy­tłu­miony. Pra­wie jak ludzki. Na wi­dok Linn ką­ciki ust An­tona się uno­szą, a wargi zwę­żają, po czym chło­pak wy­bu­cha śmie­chem.

– O, cho­lera, jak ty wy­glą­dasz!

Chwyta za mopa do pod­łogi opar­tego o szafę. Jest mo­kry, więc Linn się do­my­śla, że mama tasz­czyła go za sobą na wózku, by zmyć pod­łogę, tylko dla­tego, że mieli dziś przyjść. A ona zja­wia się spóź­niona o po­nad go­dzinę.

An­ton od­wraca mopa ki­jem do dołu i robi z nim parę sko­ków po ku­chen­nej pod­ło­dze.

– Siema, Linn, co tam sły­chać?

Od­wraca mopa do sie­bie. Za­ci­ska wargi i sam so­bie od­po­wiada, mó­wiąc ochry­płym gło­sem przez otwór w ką­ciku ust, jed­no­cze­śnie po­trzą­sa­jąc mo­pem:

– Wszystko w po­rządku. Tylko tro­chę go­rąco.

Mama się śmieje przy stole, a Dżinn miau­czy. Na twa­rzy Linn rów­nież po­ja­wia się uśmiech, choć wcale jej to nie bawi. An­ton pew­nie my­śli, że po pro­stu jest z niego taki za­bawny ko­leś – ale ona wie le­piej.

To ich go­rycz, ból jej i jej matki, któ­rego on ni­gdy nie bę­dzie w sta­nie współ­od­czu­wać, spra­wiły, że jest taki, jaki jest. To one spra­wiły, że jest taki, jaki jest. Uczy­nił ze swo­jego po­czu­cia hu­moru broń, by z nimi wy­trzy­mać – lub z sa­mym sobą i tym, co one w nim wi­dzą – i to jest cho­ler­nie smutne.

Pod­cho­dzi do niego i go przy­tula.

– O fuj! – woła, de­mon­stra­cyj­nie strze­pu­jąc rękę, którą gła­dził ją po ple­cach, choć wi­dać, że i tak po­doba mu się, że go ob­jęła. Wi­dzi mamę ką­tem oka: ona też się uśmie­cha. Linn wie, o czym my­śli.

„Co­kol­wiek się sta­nie, za­wsze będą mieli sie­bie”.

– Trudno tu było tra­fić czy co? – mówi An­ton, mru­ga­jąc do Linn, która od­suwa krze­sło i siada przy stole.

Choć wie, która jest go­dzina, zerka na ze­ga­rek wi­szący nad drzwiami kuchni. Żółty, pla­sti­kowy re­likt prze­szło­ści, który ma przy­po­mi­nać słońce. W domu wisi jesz­cze osiem in­nych ze­ga­rów. Upodo­ba­nia mamy co do wy­stroju wnętrz za­wsze były zdo­mi­no­wane przez skłon­ność do zbie­rac­twa.

– By­łam w mie­ście i pra­co­wa­łam. Stra­ci­łam po­czu­cie czasu. Prze­pra­szam.

Mama po­chyla się nad sto­łem i od­gar­nia brą­zowy lok z po­liczka Linn.

– Nic nie szko­dzi, skar­bie. Mamy cie­płe la­sa­gne w pie­kar­niku, a An­ton zro­bił sa­łatkę. Je­steś głodna?

– Umie­ram z głodu – od­po­wiada Linn, wie­dząc, że to uszczę­śli­wia mamę.

Je­dzą.

Mama wy­py­tuje, jak An­ton ra­dzi so­bie w pracy. Zaj­muje się opty­ma­li­za­cją wy­szu­ki­wa­rek in­ter­ne­to­wych. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści swo­ich ró­wie­śni­ków i ró­wie­śni­czek mama do­kład­nie wie, co to zna­czy i co on wła­ści­wie robi w pracy ca­łymi dniami. Jest na wcze­śniej­szej eme­ry­tu­rze, gdyż oj­ciec za­dbał o to, by wy­lą­do­wała na wózku in­wa­lidz­kim, ale raz w ty­go­dniu pro­wa­dzi kursy kom­pu­te­rowe dla osób star­szych w klu­bie osie­dlo­wym w Häl­jarp. Ma dwie po­sta­cie w World of War­craft i trzy w Dia­blo III. Wszyst­kimi do­szła po­wy­żej sie­dem­dzie­sią­tego po­ziomu. Linn i An­ton zga­dzają się, że to, co robi mama, grozi uza­leż­nie­niem. Że sie­dzi i gra w gry ca­łymi no­cami, co­raz bar­dziej za­my­ka­jąc się w so­bie. Wy­daje się, że to rów­nież po­głę­bia na­wyk zbie­rac­twa, ale nikt jej nic o tym nie po­wie­dział. Jesz­cze.

An­ton opo­wiada, że w pracy wszystko w po­rządku i że cho­dzą słu­chy, że zo­sta­nie sze­fem ze­społu.

– Ale ja już wiem, że do­sta­niesz to sta­no­wi­sko, o ile bę­dziesz chciał. Po­roz­ma­wiajmy w ta­kim ra­zie o czymś istot­nym. Jak ci idzie z tą dziew­czyną?

– A więc tak. Mam już wszyst­kie czę­ści ciała. To była pie­kiel­nie ciężka ha­rówa no­cami na cmen­ta­rzu, ale wkrótce będę go­towy, żeby pod­łą­czyć ją do prądu. Bę­dzie ide­alna. Ide­alna, mó­wię ci! – An­ton wali pię­ścią w stół i z ustami peł­nymi ru­koli śmieje się „bu-ha-ha” jak sza­lony na­uko­wiec. Linn ude­rza go w ra­mię, a mama wzdy­cha:

– Och, Boże!

An­ton ma błysk w oczach, gdy ją na­śla­duje. „Och, Boże!”

I wtedy to robi. Ten ruch.

Jest coś w ką­cie na­chy­le­nia jego szyi i tym bły­sku w oku, kiedy splata dło­nie i opiera na nich pod­bró­dek. Kropka w kropkę po­do­bny. To aż prze­ra­ża­jące. Tak wy­glą­dał oj­ciec, gdy wia­domo było, że ktoś za­raz obe­rwie.

W jed­nej chwili Linn prze­nosi się w cza­sie. Wielki, drogi dom i mali, prze­stra­szeni lu­dzie. Za każ­dym ra­zem jest rów­nie zdu­miona, jak ła­two strach, złość i smu­tek mogą wy­buch­nąć i prze­jąć kon­trolę nad cia­łem. Nie­kiedy ła­pie się na my­śli, że może rany już się za­go­iły. Że upły­nęło wy­star­cza­jąco dużo czasu, by mo­gła uchy­lić wieko swo­jej du­szy i zna­leźć w niej spo­kój. I wtedy dzieje się wła­śnie coś ta­kiego, co spra­wia, że czuje się cał­ko­wi­cie po­ko­nana.

W jej gło­wie roz­lega się krzyk mamy i straszne, głu­che od­głosy, gdy upa­dała. Ma przed oczami ślady krwi na ścia­nie, w które nie­chcący we­tknęła rękę, gdy wbie­gała po scho­dach, wi­dzi ramkę ze zdję­ciem, która spa­dła na pod­łogę i się stłu­kła, sły­szy groźny, gniewny od­dech ojca za swo­imi ple­cami. A po­tem to uczu­cie. Wła­śnie to uczu­cie.

„Jak mnie te­raz zła­pie, to po mnie”.

Linn wraca my­ślami do chwili obec­nej, wi­dząc An­tona, który dłu­bie wi­del­cem w swo­ich la­za­niach ze wzro­kiem wbi­tym w ta­lerz. On nie ro­zu­mie, co się dzieje, gdy one wpa­dają w taki stan. Linn spo­gląda na mamę. Ona rów­nież znik­nęła na tro­chę. To wi­dać. To jest jak błona, którą mu­szą ro­ze­rwać, jak bańka, z któ­rej mu­szą się wy­do­stać, i za każ­dym ra­zem wy­maga to tyle samo wy­siłku.

Mama ze stra­pioną miną bębni pal­cem po udzie i sięga po mleko, ale nie­chcący prze­wraca kar­ton. Mała, biała fala za­lewa stół, pły­nąc w kie­runku An­tona, a on, jak za­wsze, wy­ko­rzy­stuje oka­zję. Wstaje i wczuwa się w rolę:

– Tsu­nami! Ko­biety i dzieci naj­pierw!

Mama uśmie­cha się smutno i chwyta za koła swo­jego wózka, ale Linn wstaje i mówi:

– Nic się nie stało, mamo. Przy­niosę pa­pier.

Gdy Linn prze­cho­dzi obok wózka, mama jakby mi­mo­cho­dem chwyta ją za rękę. Ści­ska ją i na­tych­miast pusz­cza.

„Nic ci nie jest? Ze mną wszystko okej. Bę­dzie do­brze. Damy radę”.

To wszystko w jed­nym lek­kim uści­sku dłoni.

Uczu­cie cię­żaru w żo­łądku ła­god­nieje. Lecz Linn wie, że mu­szą wró­cić do bańki. Mama na pewno uzna, że rów­nie do­brze można pod­jąć ten te­mat te­raz. Mieć to już za sobą. I ma ra­cję.

– Czy Mats do was dzwo­nił?

Linn prze­ciąga dwa me­try ręcz­nika ku­chen­nego tam i z po­wro­tem po bla­cie stołu. Dżinn mru­czy u jej stóp i zli­zuje mleko, które spły­nęło na pod­łogę. Jego wy­pro­sto­wany ogon drży. Linn się dra­pie. Ma uczu­cie, jakby małe ro­baczki peł­zały jej po szyi.

– Tak. We wto­rek.

An­ton wy­tarł ser­we­tką tyle mleka, ile zdo­łał, i pę­dzi z nią do śmiet­nika, trzy­ma­jąc jedną rękę pod spodem, by nic wię­cej nie skap­nęło na pod­łogę. Wy­rzuca ją i zo­staje przy zle­wie. Opiera się o niego pupą i głasz­cze się po przed­ra­mie­niu.

– Taa – mówi. – Do mnie też.

– Czy jest coś, o co chce­cie za­py­tać?

„Mnó­stwo rze­czy” ‒ my­śli Linn, ale nic nie mówi. Mats jest ich praw­ni­kiem i jak zwy­kle, kiedy za­dzwo­nił, od razu prze­szedł do sedna sprawy. Po­nie­waż prze­stęp­stwa, któ­rych oj­ciec Linn do­pu­ścił się wo­bec nich, były tak po­ważne, a na po­czątku re­gu­lar­nie do­sta­wali od niego li­sty pełne gróźb i nie­na­wi­ści, zo­stał na­ło­żony na niego za­kaz zbli­ża­nia się. Nie wolno mu się zbli­żać do ni­kogo z nich, a je­śli to zrobi, wraca do psy­chia­tryka.

To wcale nie spra­wia, że Linn czuje się choć tro­chę bez­pieczna. Wi­dzi po matce, że ona czuje się po­dob­nie. Ale Mats jest do­brym czło­wie­kiem. Wspiera ich i wal­czy o nich od dzie­się­ciu lat.

– O, cho­lera! Moja torba na lap­topa! – wy­bu­cha An­ton i rzuca się przed sie­bie.

Mleko spły­wało z kra­wę­dzi stołu w wielu miej­scach. Chwyta torbę i wy­biega z nią z kuchni. Z kranu w ła­zience za­czyna le­cieć woda. O ile Linn go zna, An­ton nie wróci, do­póki nie usły­szy, że zmie­niły te­mat roz­mowy.

Mama wy­daje się te­raz jesz­cze mniej­sza w swoim wózku. I zmę­czona. Prze­suwa swoje wiel­kie oku­lary do na­sady nosa.

– Wszystko w po­rządku? – pyta, kła­dąc dłoń na dłoni Linn.

„Ni­gdy już nie bę­dzie w po­rządku” ‒ chce od­po­wie­dzieć Linn, ale za­miast tego stara się wy­rwać z bańki, więc się uśmie­cha i kła­mie, że wszystko jest okej.

Roz­dział 8

Moa

Coś się wy­da­rzy. Moa czuje to ca­łym cia­łem. To nie jest zwy­kła, uciąż­liwa ci­sza. Te spoj­rze­nia ojca rzu­cane na nią przez cały wie­czór… Wy­glą­dał na pod­eks­cy­to­wa­nego. Jakby skry­wał ja­kiś se­kret i za­raz miał eks­plo­do­wać. Ale nie jest to do­bry se­kret. Tego jest ab­so­lut­nie pewna. Ona te­raz też już wie, ja­kich strasz­nych czy­nów może się do­pu­ścić jej oj­ciec. Czy jest na­stępna w ko­lejce?

Moa stoi w ko­ry­ta­rzu, ci­cho jak mysz pod mio­tłą. Przy­gryza wargę, serce wali jej jak mło­tem. Pró­buje usły­szeć, gdzie on jest. Wy­daje się, że w sa­lo­nie. Je­śli się po­chyli do przodu, zo­ba­czy drzwi do sa­lonu. Udaje jej się bez­sze­lest­nie otwo­rzyć drzwi szafy w ko­ry­ta­rzu. On nie wie – a przy­naj­mniej ona tak my­śli – że ona wie, co tu się znaj­duje. W prze­ciw­nym ra­zie ni­gdy by tego tu nie zo­sta­wił, czyż nie?

Gdy kuca, jej ko­lana skrzy­pią. Ma wra­że­nie, że w ci­szy brzmi to jak strzały z pi­sto­letu. Za­styga w bez­ru­chu, a serce bije jej co­raz moc­niej. Sły­szy, jak oj­ciec od­chrzą­kuje, ale fo­tel nie trzesz­czy. Z cza­sem stała się eks­per­tem w in­ter­pre­to­wa­niu róż­nych dźwię­ków, ta­kich jak na przy­kład dźwięk po­wsta­jący przy wsta­wa­niu z wy­tar­tego sie­dze­nia. Musi zro­bić to te­raz, za­nim opu­ści ją od­waga.