Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
ESENCJA ALKOHOLIZMU. DEFICYT BLISKOŚCI
Książka poświęcona jest tematyce alkoholizmu i współuzależnieniu. Jest połączeniem doświadczeń osobistych autora, swoistym pamiętnikiem, zarówno z okresu rozwoju uzależnienia, jak i z 15-letniego okresu utrzymywania abstynencji, ale także doświadczeń, jako terapeuty uzależnień, z kilkunastoletnią praktyką pracy z osobami uzależnionymi i współuzależnionymi.
Może być przewodnikiem po mechanizmach uzależnienia dla osób, które zmagają się z alkoholizmem, aby mogły zidentyfikować swój problem, a jednocześnie zawiera wskazówki dla tych, którzy przestali już pić.
Autor dużą wagę przykłada do rozróżnienia abstynencji, czyli rezygnacji z alkoholu i trzeźwienia – procesu, który prowadzi do głębszych zmian w rozwiązywaniu problemów życiowych i zmian stylu życia, które ułatwiają pozostawanie w abstynencji, a jednocześnie poprawiają komfort życia i funkcjonowania niepijącego alkoholika i osób w jego otoczeniu.
Również osoby współuzależnione mogą odnaleźć w książce wiele podpowiedzi i wskazówek, jak radzić sobie, gdy w ich bliskim otoczeniu jest osoba nadużywająca alkoholu.
Książka napisana przystępnym językiem, pozwala spojrzeć głębiej na cały problem uzależnienia i zrozumieć temat na różnych płaszczyznach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 169
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przez lata uczestnictwa w spotkaniach Anonimowych Alkoholików nauczyłem się dość swobodnie mówić o swoim uzależnieniu, o doświadczeniach, zarówno tych z okresu picia, jak i z czasu abstynencji i trzeźwienia. Nie wzbudzają już one we mnie takich emocji, a zdobyta poprzez własną terapię i korzystanie z grup samopomocowych świadomość pozwala mi w miarę obiektywnie spojrzeć na własne życie, z całą pewnością inaczej, niż wtedy, kiedy byłem czynnym alkoholikiem. „W miarę”, bo uważam, że nikt nie jest w stanie spojrzeć sam na siebie obiektywnie. Zawsze jest to spojrzenie przez pryzmat własnych przekonań. System wartości zależy przecież od etapu życia, od aktualnej sytuacji rodzinnej, zawodowej, materialnej i wielu innych czynników, z których nawet nie zdajemy sobie sprawy.
Dzielę się więc moimi przeżyciami w przekonaniu, że może komuś to pomoże zrozumieć uzależnienie, podjąć decyzję o rezygnacji z alkoholu, a innym – tym, którzy już nie piją – trwać w abstynencji i trzeźwieć.
Wcześniej byłem bardzo skrytym człowiekiem, niewiele mówiłem o sobie. Nie chciałem, żeby inni wiedzieli, co myślę, a jeszcze bardziej nie chciałem, żeby wiedzieli, co czuję. Tak było, jeszcze zanim stałem się alkoholikiem, a rozwój mojego uzależnienia tylko pogłębił ten stan. Również dlatego, że moje kłamstwa, manipulacje, były już tak bardzo rozbudowane, że sam się w nich gubiłem, nie pamiętałem, co, kiedy i komu mówiłem. Zawsze była to jakaś wersja prawdy, mojej prawdy, niekiedy nie mającej wiele wspólnego z rzeczywistością.
Teraz nie muszę kłamać, a to daje mi wolność. Opowiadając o jakimś zdarzeniu z mojego życia, nie muszę się obawiać, że wcześniej tworzyłem inną jego wersję. Mogę opowiedzieć coś innymi słowami, ale jest to zawsze ta sama spójna historia.
Czasem nawet spotykam się z zarzutem, że opowiadam te same historie. Tak, tak jest, no bo przecież nie wymyślę sobie nowego życiorysu, nie wyprodukuję nowych zdarzeń.
Te zdarzenia, które przeżyłem, są bardzo ważne dla mnie, żeby wyciągnąć wnioski i nie popełniać tych samych błędów. Są mi potrzebne do samorozwoju, a także – mam nadzieję – mogą przydać się innym, żeby nie musieli pogłębiać swojego dna, żeby ułatwić im pracę nad sobą. A ponieważ mam sygnały, że niektórzy z tego korzystają, a moje opowieści są dla nich pomocne, robię to w poczuciu oddania długu, który zaciągnąłem u przyjaciół – niepijących alkoholików, którzy w ten sam sposób pomagali i nadal pomagają mnie.
Czasem dostawałem komunikaty w rodzaju: „powinieneś książkę napisać, więcej osób mogłoby z tego skorzystać”. Za pierwszym razem uznałem to za dobry żart, ale kiedy te sugestie zaczęły się powtarzać, zacząłem o tym myśleć poważnie.
Ale że ja? Mam książkę napisać? Przecież jestem inżynierem – ścisły umysł, jakie ja mam pojęcie o pisaniu? Żadnego! Niby tak, ale jako niepijący alkoholik i terapeuta uzależnień mam jednak coś do powiedzenia.
Zacząłem pisać krótkie artykuły, publikowałem je na Facebooku, ciągle jeszcze nie bardzo wierząc, że mógłbym to robić w bardziej rozbudowanej formie. Ku mojemu zdziwieniu, odbiór okazał się bardzo pozytywny, czytelnicy wręcz zachęcali mnie do pisania kolejnych, czasem nawet podsuwając tematy.
I pewnie na tym bym poprzestał, bo to dawało mi możliwość podzielenia się doświadczeniami i poglądami, a także satysfakcję z przełamania samego siebie, własnych oporów, co traktuję jako formę samorealizacji.
Ponieważ jednak nie jestem osobą medialną, a na FB moje artykuły docierały w większości do grona znajomych, nie mogłem więc tą drogą uzyskać możliwości dotarcia do szerszego grona odbiorców.
A skoro tak, to postanowiłem zaryzykować. Próbuję zatem zebrać te wszystkie przemyślenia i refleksje w jedną całość – książkę. Pomyślałem: „co mi szkodzi, przecież – jeśli nikt tego nie wyda – nic nie stracę”. Najwyżej moje dzieło pozostanie w szufladzie i będzie stanowiło swego rodzaju pamiętnik. Takie trochę większe wypracowanie oparte na faktach z życia, które będę mógł wyciągnąć i przeczytać, kiedy pamięć zacznie mnie już zawodzić.
W moim przypadku alkohol pojawił się dość późno, bo dopiero około trzydziestki. Wcześniej nie byłem abstynentem, choć używałem alkoholu bardzo rzadko – jeden, dwa razy w roku, udawało mi się upić. Przeszedłem przez liceum i studia, właściwie nie uczestnicząc w tych wszystkich alkoholowych imprezach, których było całkiem sporo. Studiowałem na studiach dziennych i pracowałem na budowach, gdzie często byłem jedyną trzeźwą osobą. W akademikach też praktycznie każdego dnia była jakaś impreza, do której można było dołączyć.
Wtedy alkohol po prostu nie był mi do niczego potrzebny, nie był atrakcyjny.
Dopiero w momencie, kiedy rozkręcałem firmę produkcyjną, zacząłem budować dom, a w małżeństwie pojawiły się pierwsze problemy, zacząłem być tym wszystkim zmęczony. Muszę tu dodać, że dom budowałem własnymi rękami – za stan surowy nie daliśmy złotówki za robociznę. Pomagali mi głównie tata i serdeczny przyjaciel, ale większość prac wykonywałem samodzielnie, poczynając od fundamentów, przez murowanie, zalewanie stropów, łącznie z instalacjami elektryczną i hydrauliczną, zrobieniem łazienki i kuchni w glazurze i terakocie. Wychodziłem z domu o czwartej, piątej rano, wracałem o dziesiątej, jedenastej wieczorem, tylko po to, żeby coś zjeść, przespać się, a rano od nowa.
Wtedy to, gdy na budowę czasem wpadł jakiś kolega, żeby zobaczyć, jak mi idzie i przynosił ze sobą piwo, zobaczyłem, że to „dobrze mi robi”, nie czuję zmęczenia i mogę pracować więcej. To poczucie stało się dla mnie na tyle atrakcyjne, że w krótkim czasie wracając do domu, wstępowałem do sklepu, już nie tylko po papierosy, ale także dwa piwa (mocne). Jakoś tak miałem od początku, że musiały być dwa (chyba, żeby było do pary). Szybko się nimi „relaksowałem” i szybciej też zasypiałem, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że to „dobrze mi robi”. Dlaczego mocne – różnych piw próbowałem, a ponieważ alkohol generalnie mi nie smakował, wybrałem takie, które miało słodkawy smak i nie czuć było tego alkoholu zbyt mocno, za to efekt był szybszy.
Praktycznie w ciągu dwóch, trzech miesięcy moje picie stało się już regularne, bo kupowałem te dwa piwa codziennie albo prawie codziennie.
Oczywiście przez długi czas nie widziałem w tym nic złego, tym bardziej, że wykonywałem wszystkie obowiązki, zarówno te zawodowe, jak i związane z budową domu, także rodzinne – zawoziłem i odbierałem córki z przedszkola i szkoły.
Tolerancja rosła i po jakimś czasie dwa piwa już nie pomagały, potrzebowałem więcej. By nie przynosić do domu więcej, zacząłem popijać w ciągu dnia. Piłem więcej w weekendy – no bo weekend, więc można, należy się!
I tak po mniej więcej półtora roku okazało się, że tolerancja nie rośnie w nieskończoność, a dolegliwości związane z piciem narastają – szczególnie rano – nawet do tego stopnia, że trudno było się pozbierać i normalnie funkcjonować. Choć to nie skłoniło mnie do podjęcia jakichkolwiek działań, pod naciskiem mojej ówczesnej żony podjąłem pierwszą w swoim życiu terapię dochodzącą.
Tam dowiedziałem się, że alkoholizm to choroba. Nie było mi trudno zaakceptować, że jestem alkoholikiem, to dawało rozgrzeszenie – choroba; piję, bo muszę. Może i jestem alkoholikiem, ale takim z wyższej półki (dzisiaj powiedziałbym wysoko funkcjonującym), no bo przecież niczego nie straciłem przez picie – firmę prowadzę, dom buduję, rodzina w komplecie – no to, o co chodzi? Przecież nie robię niczego złego. Łyknę trochę wiedzy i na pewno będę umiał się kontrolować!
Nawet przez pierwszy etap terapii (około trzy miesiące) udało mi się utrzymywać abstynencję. W drugim trzymiesięcznym etapie – nie dałem rady, zrezygnowałem mniej więcej w połowie i wróciłem do swoich dwóch piw. Te dwa mocne piwa towarzyszyły mi przez dłuższy czas, bardzo się pilnowałem, żeby nie przekraczać tej ilości, pamiętając, że wtedy, kiedy piłem dwa piwa dziennie, nie stanowiło to problemu.
Jednak po jakimś czasie, gdy już sobie „udowodniłem”, że mam kontrolę, ilości zaczęły znowu rosnąć. Początkowo tylko w soboty, potem również w piątki i niedziele, a gdy w poniedziałek czułem się źle, żeby funkcjonować, musiałem zacząć od piwa. No i w taki oto sposób założone dwa piwa były tylko od wtorku do czwartku, a w pozostałe dni znacznie więcej.
· · ·
Alkoholizm nie jest chorobą, która pojawia się nagle, nie rozwija się z dnia na dzień, miesiąca na miesiąc, czy nawet z roku na rok. Utrata kontroli nad piciem na początku zdarza się sporadycznie i nie niesie najczęściej na tyle dotkliwych skutków, żeby powiedzieć sobie: „alkohol jest nie dla mnie”, „nie umiem pić”. Z czasem jednak coraz częściej pijemy nie wtedy, kiedy planowaliśmy. Pijemy więcej, niż zamierzaliśmy, ale jednocześnie przesuwamy granicę kontroli. To, co wcześniej było „niedopuszczalnym zachowaniem”, staje się nową normą, którą kwitujemy stwierdzeniem: „przecież każdemu się może zdarzyć”, „wszyscy tak robią”.
Dopiero gdy konsekwencje są dotkliwe, nasze otoczenie daje do zrozumienia, że to jednak nie jest norma, a nasze picie przestało już być incydentalne, zaczynamy dostrzegać problem.
Często się zdarza, że osoby uzależnione, szczególnie w pierwszym okresie po uświadomieniu sobie, że ich picie nie mieści się już w stwierdzeniu: „piję, bo lubię”, „taki mam styl”, zadają pytanie: „dlaczego się uzależniłem?”, „kiedy się to stało?”.
Czy tego typu pytania potrzebne są alkoholikowi, żeby zrozumieć problem i zrezygnować z alkoholu? Na początku nie! Bardziej wynikają z chęci odwrócenia uwagi od siebie, uwolnienia się od poczucia winy i wyrzutów sumienia spowodowanych konsekwencjami picia. Szukanie przyczyny takiego stanu rzeczy w innych osobach, sytuacjach, wydarzeniach doskonale uwalnia od tych trudnych emocji, a często daje usprawiedliwienie do dalszego picia. No właśnie, bo jeśli znajdę odpowiedź na pytanie „kiedy się to stało”, to: „wyciągnę wnioski i będą mógł się kontrolować”. Alkoholik tylko wyjątkowo jest gotów do głębokiej autoanalizy, raczej poszukuje prostej odpowiedzi na pytanie „co zrobić, żeby nie rezygnować z alkoholu, żeby używać go tak jak pięć, dziesięć, może dwadzieścia lat temu?”.
Problem w tym, że momenty w naszym życiu, w których upatrujemy początków uzależnienia, to wcale nie te, które są rzeczywistym jego początkiem. „Nie miałem problemu, dopóki nie straciłem prawa jazdy”, „…dopóki nie zmieniłem pracy”, „…do rozwodu” itd., itp., a „później coś się stało i straciłem kontrolę”. Ta utrata kontroli najczęściej pojawiała się dużo, dużo wcześniej, tyle tylko, że konsekwencje nie były dla alkoholika wystarczająco dotkliwe, aby skłonić go do refleksji.
A co, jeśli nałóg pojawił się przed alkoholem?
Tak – to nieumiejętność radzenia sobie z trudnymi emocjami, czy w ogóle ich rozpoznawania, problemy z rozwiązywaniem trudnych sytuacji życiowych. Nie jest ważne, czy dotyczy to kogoś, kto wychowując się w tak zwanej dysfunkcyjnej rodzinie, w wieku piętnastu lat zaczął używać alkoholu, żeby się uwolnić od problemów, czy kogoś, kto w wieku czterdziestu lat przeżył traumatyczne doświadczenie, czy emeryta, który oprócz zakończonej już pracy nie ma innej motywacji do życia. Jedno jest wspólne – nie emocje, sytuacja czy wydarzenie spowodowały, że ktoś zaczyna pić destrukcyjnie, ale nieumiejętność, czasem niemożność poradzenia sobie z tą sytuacją.
Ta nieumiejętność konstruktywnego radzenia sobie z emocjami, z poczuciem własnej wartości, z huśtawkami nastrojów, ze stresem, ze złością, z wyrażaniem własnego zdania – to pierwotne przyczyny tak zwanego „uzależnionego myślenia”, które – gdy pojawia się alkohol – staje się jedynie próbą „samoleczenia” tych deficytów.
Co ważne – te sytuacje czy wydarzenia często są rzeczywiste, często też faktycznie nie są zawinione przez „przyszłego” alkoholika, nie wymyślone. Mogą nimi być alkoholizm rodzica, przemoc, czy inne traumatyczne wydarzenia. Picie staje się jedynie formą ucieczki, a nie szukaniem rozwiązań. Uwalnia na chwilę od napięcia, daje poczucie ulgi, jednak nie rozwiązuje pierwotnego problemu.
W dzisiejszych czasach, kiedy dostęp do wiedzy, za sprawą Internetu, jest łatwy i prosty, niewielu alkoholików zadaje sobie trud, żeby po tę wiedzę sięgnąć. A nawet jeśli sięgają, to tylko po to, żeby stwierdzić, że to do nich absolutnie nie pasuje albo też, że „według tych kryteriów, to wszyscy są alkoholikami”. Wolą żyć w świecie stereotypów, przekonań dających rozgrzeszenie i/lub usprawiedliwienie picia. To też jest mechanizm obronny wynikający z lęku – bo co robić, jeśli okaże się, że rezygnacja z „lekarstwa na wszystkie troski” jest niezbędna? A tak, zawsze można powiedzieć: „nie wiedziałem”, „nie zdawałem sobie sprawy”…
Gdy poznałem moją obecną żonę, byłem czynnym alkoholikiem i to w fazie mocno zaawansowanej. Rozstawałem się właśnie z pierwszą małżonką. Nowa partnerka też była po przejściach i wydawało się, że wszystko jest w porządku, że ze wszystkim sobie poradzę.
Dziś wiem, że nie było w porządku. Moje rozstanie z pierwszą żoną i oznajmienie tego córkom było bardzo nie w porządku. Choć uważam, że decyzja była słuszna, to jednak sposób wprowadzenia jej w życie był po prostu pijany. Właśnie tak, to „marzeniowe planowanie”, pijackie planowanie, kazało mi myśleć, że wszystko jakoś samo się poukłada.
Na początku wydawało mi się, że jest OK. Ja mieszkałem w Warszawie, ona w Krakowie, nasza znajomość była głównie korespondencyjna, a w takim trybie ukrywanie uzależnienia nie było zbyt trudne. Gdy spotykaliśmy się w weekendy, nie byłem abstynentem, wypijałem po kilka piw – no, ale co w tym dziwnego, że facet po ciężkim tygodniu pracy, w weekend napije się trochę alkoholu? – trzymałem fason.
Z czasem jednak traciłem kontrolę coraz bardziej, do tego stopnia, że po intensywnym piciu w tygodniu nie byłem w stanie w weekend wsiąść w samochód i pojechać do Krakowa. Początkowo tłumaczyłem to nadmiarem pracy, czy innymi obowiązkami, ale z czasem, gdy sytuacja pogarszała się, w końcu – w przypływie słabości (albo może siły) – przyznałem się do alkoholizmu.
Reakcja mojej żony (wtedy dobrej znajomej) mnie zaskoczyła. Powiedziała, że to rozumie, że przecież każdy ma jakieś problemy. Jak się później dowiedziałem, pomyślała sobie nawet, że skoro tak, to dobrze się wpiszę w jej imprezowe towarzystwo.
Czyli jednak nie rozumiała, nie miała pojęcia, na czym polega alkoholizm!
Ale takie jej podejście uwolniło mnie od wstydu i wyrzutów sumienia, dało rozgrzeszenie i – niestety – także dalszy rozwój mojej choroby.
Gdy picie przeszło w fazę, w której przestałem już normalnie funkcjonować, moja żona wraz z moim tatą wpadli na pomysł „zaszycia mnie”, czyli wszycia esperalu – tym bardziej, że wyznałem im, iż kiedyś używałem anticolu (to taki esperal w tabletkach) i że działało. Kłamałem – nie było skuteczne, bo gdy chciało mi się bardzo pić, odstawiałem anticol i piłem! Nie chcę teraz rozpisywać się o tych metodach.
Tak czy inaczej, współuzależnienie żony zaczęło się pogłębiać, umiała bezbłędnie rozpoznać, nawet przez telefon, kiedy byłem po alkoholu, a często nawet słyszała zmianę w moim sposobie mówienia, zanim jeszcze zacząłem pić.
Kiedyś przyjechałem do Krakowa pociągiem, odebrała mnie z dworca i poczuła alkohol, choć ja oczywiście chciałem prowadzić. Upierałem się, że to, co poczuła, to piwo bezalkoholowe z pociągowego bufetu. Nie uwierzyła – nie pozwoliła mi kierować i jeździliśmy po mieście w poszukiwaniu drogówki, żebym sprawdził się alkomatem, a że akurat żadnego patrolu nie było, podjechaliśmy nawet pod komisariat, gdzie jednak okazało się, że wszyscy policjanci są w terenie – a komisariat zamknięty. Oczywiście już wytrzeźwiałem trochę z upływem czasu, trochę też dzięki adrenalinie i stresowi, że kłamstwo za chwilę wyjdzie na jaw. Nie wyszło, a ja szedłem w zaparte i upierałem się przy bezalkoholowym.
To oczywiście było jedno z mniej znaczących zdarzeń. Później przyszły o wiele bardziej drastyczne. Na przykład takie, gdy żona cudem znalazła mnie w hotelu, gdzie byłem o krok od zapicia się na śmierć, po zaaplikowaniu trzy razy trzech czwartych litra wódki w ciągu 4–5 godzin. Sprowadzony wtedy lekarz kilka godzin walczył o moje życie, gdy ona mogła tylko bezsilnie się przyglądać i czekać na efekt. Innym razem musiała wciągnąć mnie za fraki, gdy próbowałem wyjść przez okno z piątego piętra do sklepu po piwo, bo nie chcieli wypuścić mnie z domu.
Na szczęście dla mnie żona od początku korzystała z terapii i uczestniczyła wraz ze mną w otwartych mitingach AA, później także Al-Anon. Wiedziała, jak pomagać i jak mi nie pomagać, to drugie było nawet ważniejsze.
Bywało, że ja zapijałem, a koledzy alkoholicy wyciągali moją żonę na mityng, żeby mogła wyrzucić z siebie emocje i poczuć, że ktoś ją rozumie. Powodowało to zresztą wielkie zdziwienie mojej teściowej, która zadawała pytanie: „Krzysiek pije, a ty idziesz do tych pijaków – po co?”. Nie rozumiała, wręcz nie mogła tego pojąć.
Podobnie mój tata, nie rozumiał uzależnienia, nie wiedział i nie chciał wiedzieć, co to jest AA. Nie widział też powodu, bym po raz kolejny jechał na terapię stacjonarną, skoro już przecież tam byłem i okazało się to nieskuteczne.
Gdy, będąc w Warszawie, zmierzałem na spotkanie AA, które odbywało się w przykościelnej salce, to było dla niego w porządku, bo w jego wyobrażeniu szedłem do kościoła. Jeśli się wybierałem na takie samo spotkanie „na mieście”, pytał mnie: „Po co idziesz do tych pijaków? Pewnie siedzicie przy piwku i debatujecie, co zrobić, żeby wypić dwa, a nie dziesięć!”.
Kiedy byłem już ponad dwa lata trzeźwy i pewnego razu nocowałem u niego w Warszawie, wieczorem, idąc do sklepu, zapytał: „Kupić ci te dwa piwa?”. Przecież nie zrobił tego dlatego, żeby mnie rozpić. Zrobił to z chęci kontroli. No bo jeśli kupi tylko dwa, to przecież ja się taką ilością nie upiję i – jego zdaniem – wszystko będzie w porządku, a jeśli sam pójdę do sklepu… A…, no to wtedy nie wiadomo, ile wezmę, no i czy czegoś jeszcze po drodze nie wypiję!
Wiedziałem, że cieszy się z mojego niepicia, tylko że nie wierzył, że utrzymuję całkowitą abstynencję. Myślał, że popijam, tylko tak po trochu, od czasu do czasu, że nauczyłem się kontrolować.
Oczywiście nie tylko żona i rodzice popadli we współuzależnienie.
Po uszy tkwiły w nim także była żona i moje córki. Nie chcę o tym pisać za wiele, bo nie czuję się do tego upoważniony, a poza tym, czy ja alkoholik mógłbym opisać to rzetelnie i prawdziwie? Pamiętam większość zdarzeń jak przez mgłę… ze swojej pijanej perspektywy. One widziały to na trzeźwo, prawdopodobnie zupełnie inaczej.
Być może kiedyś i one zdecydują się opisać je w książkach. Zdarzenia, emocje, bezsilność, złość, może nawet czasem nienawiść. Tak – zdaję sobie z tego sprawę – byłem producentem całej gamy emocji. Szkoda, że głównie nieprzyjemnych i trudnych, bardzo trudnych!
· · ·
Nie tylko alkoholicy zadają sobie pytanie: dlaczego JA? dlaczego mnie to spotyka? Również osoby współuzależnione zadają sobie podobne pytania, chociaż szukanie odpowiedzi ma po obu stronach zupełnie inny cel.
Uzależniony chce to wiedzieć, żeby odzyskać kontrolę i dzięki temu nie musieć rezygnować z alkoholu, natomiast osoby współuzależnione chciałyby znaleźć odpowiedź na to pytanie, żeby móc wpłynąć na osobę pijącą i zapanować nad nałogiem – zrobić to za niego/nią, przejąć kontrolę i w ten sposób doprowadzić do ograniczenia picia lub abstynencji.
I tu zaczynają się schody, bo osoby współuzależnione także muszą uznać własną bezsilność wobec alkoholu, muszą zrozumieć, że nie są w stanie pomóc tak długo, dopóki sam alkoholik nie zrozumie własnego stanu.
Na początku jest najłatwiej: „przecież poradzę sobie z tym”, „wpłynę na niego/nią, żeby nie pił tak dużo”. I rzeczywiście jeszcze wtedy często to się udaje, poprzez kontrolę wypijanych kolejek na uroczystości rodzinnej, straszenie odejściem, a później rozwodem, szukanie ukrytego alkoholu, płoszenie pijących kolegów itd., itp. Na początku uzależniony jest skłonny poddać się tym rygorom dla „świętego spokoju”, jednak gdy tylko „urwie się z łańcucha”, od razu traci kontrolę i wykorzystuje okazję, żeby wypić dużo więcej, na zapas. Przy czym cały czas nie odbiera tych starań osób współuzależnionych jako wsparcie, lecz raczej jako presję, ograniczenie wolności, atak, co często przekłada się na przekonanie, że pije właśnie przez żonę/męża, no bo przecież gdyby nie naciski z ich strony, to na pewno dawno by sobie sam z tym poradził.
Nieskuteczność podejmowanych działań współuzależnieni traktują jako osobistą porażkę, a lęk przed oceną ze strony rodziny, otoczenia powoduje, że nie szukają pomocy, tworzą swoistą „koalicję” z alkoholikiem w ukrywaniu uzależnienia, jego skutków, a często biorą na siebie odpowiedzialność za naprawianie szkód spowodowanych nałogiem. Począwszy od usprawiedliwiania nieobecności w pracy, czy podczas uroczystości rodzinnych, poprzez załatwianie spraw, które alkoholik powinien załatwić, aż wreszcie podejmowanie starań mających skłonić osobę pijącą do leczenia.
Leczenie uzależnienia? Na początku niestety nie! Koncentrują się na umawianiu wizyt do specjalistów, aby leczyć wątrobę, trzustkę, nadciśnienie, wrzody, do neurologa, rzadko do psychiatry, ale nie z powodu uzależnienia, tylko w związku z nerwicą, agresją, depresją, bezsennością – wszystkim, tylko nie uzależnieniem, nie zauważając kompletnie, że większość tych objawów jest skutkiem nadużywania alkoholu, a nie przyczyną picia!
Jeśli nałóg rozwija się nadal, osoby współuzależnione często zadają sobie pytania: „co robię źle, co jeszcze mogę zrobić, żeby on/ona przestał/a pić?”, „może rzeczywiście on/ona pije przeze mnie?”, „nie mogę nic zrobić, muszę nieść ten mój krzyż?!”. A gdy do tego dodamy jeszcze narrację alkoholika: „beze mnie zginiesz, nie dasz sobie rady!”, „jesteś do niczego!”, „to przez ciebie piję!” – wpływa to bardzo destrukcyjnie na ich poczucie własnej wartości. W efekcie nie mają siły, by samodzielnie, bez pomocy z zewnątrz, podjąć jakiekolwiek działania – uwolnić siebie, a często także dzieci, od ponoszenia konsekwencji picia, od agresji, nierzadko przemocy. Ogarnia je niemoc, popadają w depresję, nerwicę, izolację od świata i poddają destrukcji własne wartości duchowe.
Niestety – podobnie jak alkoholik, często upatrują celu w ograniczeniu picia lub abstynencji, nie zauważając potrzeby głębszej zmiany, wymaganej do trwałego poradzenia sobie z uzależnieniem. Podtrzymują iluzję alkoholika przez stwierdzenie: „jeśli nie będziesz pił, to wszystko będzie dobrze!”, „jak nie pijesz, to jesteś fantastycznym człowiekiem!”, co osoba uzależniona chętnie wykorzystuje, podejmując próby abstynencji i główną winą za powrót do nałogu obarcza właśnie osoby współuzależnione – no bo przecież on nie pił, więc spełnił ten warunek, którego wszyscy oczekiwali. I tak niestety to błędne koło może się toczyć całymi latami, ba – nawet przez dziesiątki lat.
Oczywiście – podobnie jak uzależnienie – tak samo współuzależnienie nie rozwija się z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, ale powoli, często niepostrzeżenie, zmieniając panujące w rodzinie schematy, rujnując więzi, wartości, komunikację.
W kwestii kontroli nad trunkami nie różniłem się zbytnio od większości alkoholików. Gdy zdałem już sobie sprawę, że moje picie jest problemem, upatrywałem rozwiązania w zdobyciu umiejętności picia, czyli picia w taki sposób, żeby to nie zaburzało mojego funkcjonowania. I jak większość uzależnionych nie dopuszczałem do siebie myśli o rezygnacji z alkoholu w ogóle.
Zaczynałem od klasycznych sposobów. Robiłem postanowienia o ograniczeniu liczby wypijanych trunków w tygodniu, pozwalając sobie na większe ilości tylko w weekendy, składałem obietnice, przysięgi – niektóre nawet na piśmie. Gdzieś w szufladzie do dziś te moje karteczki leżą, chociaż nigdy nie dotrzymywałem tych postanowień. Zawsze były one deklaracją, początkowo „dla świętego spokoju” i żeby załagodzić gęstą atmosferę, później, gdy już chciałem z alkoholem się rozstać, były one szczere, sam w nie wierzyłem. A ponieważ w nie wierzyłem, umiałem być bardzo przekonujący. Cóż z tego, że były szczere, skoro były też bardzo krótkotrwałe. Po pewnym czasie zmieniałem zdanie i porzucenie alkoholu na stałe znowu jawiło mi się jako przesadzony środek, a ewentualne nowe konsekwencje nałogu nie były już wystarczającym hamulcem. Poza tym, nawet jeśli miałem świadomość, że po raz kolejny nie dotrzymałem słowa, nie wypełniłem postanowienia, to i tak myślałem sobie, że jeśli nie przesadzę, to przecież zawsze te zasady można trochę nagiąć. Udawało się sto razy, to kolejny raz też jakoś się uda.
W pewnym momencie zamieniłem piwo na wódkę – bo doszedłem do wniosku, że rano jestem zmęczony i niewyspany, nie dlatego, że piję za dużo, ale dlatego, że siedzę z tym piwem zbyt długo i to jest powód mojego ciężkiego rozruchu. Ta zamiana nawet przyniosła efekt, bo mocniejszy alkohol działał szybciej, wypijałem działkę i szedłem spać. Nawet moja ówczesna żona mówiła: „tak nawet lepiej ci idzie z tą wódką, bo się nie upijasz, no i jest w sumie taniej”. Ale ja przecież się upijałem i to nawet bardziej, tyle, że ścinało mnie i szedłem szybko spać, i to moje upicie po prostu nie było widoczne.
Wszystko byłoby dobrze, gdybym pozostał przy takich samych dawkach, jednak z czasem, gdy tolerancja rosła, potrzebowałem większej ilości, a to z kolei powodowało, że rano czułem się jeszcze gorzej. Doszły problemy z pamięcią. Może jeszcze wtedy film mi się nie urywał, musiałem jednak bardzo wytężyć umysł, żeby odtworzyć poprzedni wieczór, przejrzeć listę połączeń w telefonie, popatrzyć na SMS-y i maile. Nie do końca pamiętałem, z kim, na co i jak się umówiłem.
Stwierdziłem, że tak nie może być i wróciłem do piwa, bo choć pół litra to to samo co pięćdziesiąt gram, a pół litra mocnego piwa, to tyle samo co sto gram wódki, to jednak pije się dłużej i efekt odcięcia nie następował, a w każdym razie nie tak szybko.
Z czasem nauczyłem się dawkować piwo przez cały dzień, w takich ilościach, że byłem cały czas na rauszu, ale nie upijałem się i mogłem w miarę „normalnie” funkcjonować. Dzisiaj wiem, że nie funkcjonowałem normalnie, jednak wtedy bardzo w to wierzyłem, ba, nawet udawało mi się utrzymywać w tej iluzji moje otoczenie (do czasu!).
Trwało to wiele lat, a dawki zwiększały się po trochu, stopniowo.
Gdy zaczynałem pić w takim stylu, było to 5–6 piw dziennie, a kilka lat później już 12–15 (oczywiście mocnych). Do dziś się dziwię, gdzie mieściłem te 6–7 litrów płynu… Gdzieś po drodze, w momentach, w których traciłem kontrolę nie tylko nad alkoholem, ale także nad życiem – nie byłem w stanie działać, zebrać się do pracy, zawieźć czy przywieźć córki ze szkoły, wtedy pojawił się anticol.
To niby lekarstwo powodowało, że bałem się napić, żeby nie spowodować konsekwencji zdrowotnych. Była to taka proteza psychologiczna, taki straszak, który miał skutecznie zapobiegać sięgnięciu po to pierwsze piwo, pierwszą małpkę, czy cokolwiek innego. Wymuszona kontrola, którą stosowałem później wielokrotnie.
Już sam do siebie straciłem zaufanie, a w związku z tym w momentach, kiedy miałem jakąś ważną rzecz do załatwienia, musiałem być dyspozycyjny, aplikowałem sobie anticol przez kilka dni, a po odhaczeniu sprawy odstawiałem go i wracałem do picia. Zresztą niejednokrotnie zdarzało mi się, że nie odczekałem wymaganych 48 godzin i zaczynałem pić wcześniej, co przeważnie doprowadzało mnie do nagłego i bardzo dużego wzrostu ciśnienia, a czasem nawet utraty przytomności. Strach przestawał działać, a głód alkoholowy wygrywał z bojaźnią o zdrowie i życie.
I chociaż anticol pozornie był skuteczny, to jednak nie było gwarancji, że będę go zażywał systematycznie. Pojawił się wtedy pomysł, nie do końca mój, żeby wszyć sobie esperal, działający podobnie, ale uwalniający się przez cały rok. Takie jakby przymusowe dawkowanie, gdyż były to kapsułki zaszyte w ciele, a pozbycie się ich wymagało interwencji chirurgicznej.
Nie było mi jakoś trudno wytrzymać przez ten rok, nie myślałem też, że przestanę całkiem pić. Myślałem, że przecież nie jestem już taki młody (wtedy byłem po czterdziestce), mój organizm przez rok abstynencji się zregeneruje, no i trochę odzwyczai od dużych ilości alkoholu, a wtedy na pewno będę mógł pić w sposób kontrolowany. Po kilku tygodniach wydawało mi się nawet, że zwyczajnie nie chcę alkoholu, nie wiążąc tego z esperalem (strach spadł do podświadomości, nie odczuwałem go na co dzień).
Piszę, że wytrzymałem, jednak nie do końca. Zaszyłem się tydzień po jednym z długich weekendów, no i za rok znowu był ten długi weekend – akurat na tydzień przed końcem działania esperalu. „No, ale lekarz nie może przecież tak dokładnie wyliczyć, musi być jakiś margines bezpieczeństwa” – pomyślałem sobie – i już wtedy się napiłem. Trochę jednak się bałem, więc było tego niewiele. Gdy jednak przekonałem się, że nic mi nie jest, uznałem, że jestem bezpieczny i po trzech tygodniach piłem już tak, jak przed zaszyciem.
Pomyślałem: „OK, trudno, jeśli nie uda mi się pić w sposób kontrolowany, to najwyżej zaszyję się drugi raz”. I tak też zrobiłem, ale drugi raz wytrzymałem już tylko około trzech miesięcy. Zacząłem od niewielkich ilości, nawet mimo skoków ciśnienia i utrat przytomności, a potem, gdy substancja uwolniła się całkowicie, mogłem już pić jak wcześniej.
Anticol i esperal pozwalały utrzymywać abstynencję, czasem krócej, czasem trochę dłużej, jednak nie robiły niczego z moim sposobem myślenia i psychiką. A przede wszystkim nie przyczyniły się do zmiany celu – nadal było nim odzyskanie kontroli, nadal nie rozważałem trwałej abstynencji jako skutecznego rozwiązania. Nie chciałem się poddać, wciąż walczyłem z alkoholem!
· · ·
Czy osoba, która uświadomi sobie, że jest alkoholikiem, od razu przyzna się do tego i podejmie jakieś działanie, żeby zatrzymać uzależnienie? Najczęściej nie! Wstyd, lęk przed oceną… Tak, to też jest przeszkodą. Jednak podstawowym czynnikiem budzącym opór jest konieczność rezygnacji z „ulubionej substancji”.
Właśnie dlatego ciągle tak dużym zainteresowaniem cieszą się różne metody ograniczania, kontrolowania, uczenia się picia. Ale czy mają one sens?
Ci którzy mnie znają, wiedzą, że nie jestem miłośnikiem – delikatnie mówiąc – tego typu rozwiązań. Rozumiem oczywiście, że ktoś, kto dopiero co uświadomił sobie własne uzależnienie, nie ma jeszcze szansy na zmianę myślenia na takie, które pozwoli „rozbroić” mechanizmy nałogu, a co za tym idzie trwanie w abstynencji – to dla niego abstrakcja. Rozumiem, że ktoś wspomaga się różnymi metodami – no właśnie – wspomaga, a nie traktuje tego jako docelowe rozwiązanie.
Jednak stawianie sobie ograniczenia (kontrolowania) picia jako cel sam w sobie wydaje się zadaniem z pola science fiction. To tak, jakby jechać samochodem z zaciągniętym hamulcem ręcznym, żeby ograniczyć maksymalną prędkość pojazdu – zużyjemy więcej paliwa, wyprodukujemy więcej spalin, a hamulce szybko się spalą i w ogóle przestaną działać!
Właśnie tak, stała koncentracja na utrzymaniu kontroli pochłania dużo energii, nie sprzyja tworzeniu nowego „protrzeźwościowego” stylu życia, a „niedopity” alkoholik bywa udręczeniem dla własnego otoczenia.
Większość alkoholików, nawet w zaawansowanej fazie uzależnienia, potrafi przez długie okresy się ograniczać (bo „pilnuje” ich rodzina, bo pracodawca sprawdza trzeźwość, bo chcą odzyskać prawo jazdy, bo chodzą na terapię albo spotkania AA). Nie jest to jednak żaden dowód odzyskania kontroli i trudno to traktować jako sukces, tym bardziej, że sam alkoholik często traktuje te działania jako „rozgrzeszenie” swojego picia – no bo NIBY coś robi i „wszyscy powinni przestać się czepiać”.
Mówimy, że alkoholizm to choroba całej rodziny. Gdzie są te rodziny w programach ograniczania picia? Mają się cieszyć, że ktoś wypija trzy piwa zamiast sześciu i jeszcze być wsparciem? Może na początku są zadowoleni, jednak gdy widzą, że napięcie uzależnionego rośnie, że zachowania wracają do starych schematów, wiedzą już, że to tylko kwestia czasu, kiedy utrata kontroli stanie się znowu faktem, żyją jak na bombie z opóźnionym zapłonem, a alkoholik ma do nich pretensje, że się czepiają, nie rozumieją problemu i nie są dla niego/niej wsparciem.
Zwolennicy ograniczania picia często podają jako argument redukcję szkód (wpływu na organizm, konsekwencji zawodowych, prawnych i innych). Ale czy rzeczywiście? Moim zdaniem te szkody i tak powstaną, tylko może za kilka miesięcy, rok albo dwa, bo rozwijająca się choroba i tak w końcu doprowadzi do utraty „wymuszonej” kontroli, a często przy tym nastąpi efekt „jojo” i następstwa będą dużo bardziej kłopotliwe od tych początkowych.
Na zakończenie pragnę podkreślić, że wszystko, co napisałem, dotyczy alkoholików. Osoby pijące ryzykownie czy nawet szkodliwie mogą oczywiście stosować tego typu metody z powodzeniem (jeśli nie jest to jeszcze alkoholizm).
Dlatego kluczem do sukcesu jest tutaj UCZCIWA (ze strony pacjenta) i RZETELNA (ze strony terapeuty) diagnoza uzależnienia. I bezwzględne przestrzeganie przeciwwskazań, zaleceń, które profesjonalnie przygotowane programy najczęściej zawierają.
Po drugiej, nieskutecznej próbie z esperalem zdałem sobie sprawę z oczywistej rzeczy – problemem alkoholika nie jest zaprzestanie picia, a przerwa w sięganiu po trunek nie powoduje cofnięcia choroby do wcześniejszego, akceptowalnego poziomu. Wtedy po raz pierwszy na poważnie zdałem sobie sprawę, że jedyną skuteczną ochroną przed uzależnieniem jest całkowita rezygnacja z alkoholu, a więc abstynencja.
Wtedy to postanowiłem skorzystać z terapii stacjonarnej, w ośrodku, który polecił mi wcześniejszy terapeuta. Skoro uznał, że terapia dochodząca nie będzie skuteczna, poddałem się jego sugestii bez wahania i nawet nie sprawdzałem opinii o tym ośrodku – po prostu wiedziałem, że nie poleciłby mi byle czego.
Wiecie, ile wróbelków pozostanie na dachu, jeśli były trzy, a jeden postanowił odfrunąć?
Otóż – w dalszym ciągu trzy, bo on tylko postanowił, ale nie odleciał.
Tak samo było z moim postanowieniem. Mniej więcej pół roku potrzebowałem, żeby w końcu do ośrodka dotrzeć – bo ważny okres w pracy, bo obiecałem partnerce fajny urlop, bo przecież nie piję i chyba daję sobie radę, bo… dużo było tych „bo”, żeby tylko odwlec tę decyzję jak najdalej.
W końcu jednak dotarłem, po absolutnie destrukcyjnym trzytygodniowym ciągu!
Te trzydzieści dni spędzone na leczeniu dały mi czas nie tylko na zatrzymanie picia, wytrzymać miesiąc bez alkoholu umiałem już wcześniej. Nie chodziło również o wiedzę, bo zdobyłem ją w trakcie terapii dochodzącej i w Internecie. Znałem teorię, i umiałem powstrzymać się od nałogu na jakiś czas, jednak kompletnie nie potrafiłem przekuć jej w praktykę, odnieść do siebie, nie rozumiałem własnego uzależnienia. Miałem czas, żeby spojrzeć na życie trochę z boku, z innej perspektywy (przy pomocy terapeutów i informacji zwrotnych od innych uczestników zajęć) i zastanowić się, jak wyjść z chaosu, który przez ostatnie lata sobie wyprodukowałem.
Moje życie wymagało zmiany, a ponieważ chaos był duży, nie była to bułka z masłem. Moi terapeuci mówili, że nie jestem gotowy, że powinienem zostać dłużej, ale ja oczywiście wiedziałem lepiej, w końcu jestem wykształconym, dość inteligentnym człowiekiem – umiem wyciągać wnioski i decydować, co jest dla mnie dobre. Postawiłem na swoim – wyszedłem – i po trzech tygodniach poległem. Po tygodniowym ciągu wróciłem do ośrodka…
Jak pisałem wcześniej, tata dziwił się, po co tam jadę, skoro to nieskuteczne, a żona – no cóż, straciła wiarę i zaufanie do mnie już całkiem. Chociaż myślę, że za pierwszym razem ona wierzyła w sukces, bo miała zaufanie nie tyle do mnie, co do terapii i terapeutów.
Po tym drugim pobycie moje nastawienie się zmieniło. Z większą pokorą stosowałem się do zaleceń, regularnie odwiedzałem terapeutę, żeby omówić bieżące problemy, z którymi się borykałem, no i zacząłem od czasu do czasu uczestniczyć w spotkaniach Anonimowych Alkoholików. W trakcie terapii też uczestniczyliśmy w takich spotkaniach i podobało mi się, że niepijący (niektórzy już wiele lat), dzielili się doświadczeniami. Poza tym ważny dla mnie był także inny aspekt, mogłem być wśród ludzi, przed którymi niczego nie musiałem udawać, no i też potrzebowałem niepijącego towarzystwa.
Ale skąd je wziąć, szczególnie w Krakowie? Moja rodzina, przyjaciele zostali w Warszawie, a tu w Krakowie nie miałem po prostu żadnych znajomych. Owszem żona miała swoją ekipę, ale ponieważ było to imprezowe towarzystwo, nie bardzo mogłem z tych znajomości skorzystać, szczególnie że było to na początku mojego trzeźwienia.
To jednak spowodowało, że zacząłem spotkania AA traktować jak spotkania towarzyskie, niekoniecznie wynosząc z nich to, co mogłoby być pomocne w trzeźwieniu.
Niby wszystko szło dobrze, a jednak co trzy, cztery miesiące zapijałem, zawsze bardzo zgubnie. To w tym pierwszym roku po terapii straciłem prawo jazdy, rozstaliśmy się z żoną (wtedy moją partnerką) na trzy miesiące, bo uznała już własną bezsilność, a sama, z powodu moich zachowań miała poważne problemy emocjonalne. Wtedy to zwiedziłem izby wytrzeźwień, tę krakowską i warszawską, wpadłem w problemy finansowe, zrezygnowałem z pracy, a nowej nie miałem – mój stan psychiczny stale się pogarszał.
Czy były to nawroty – myślę, że nie. Mimo iż okresy abstynencji były względnie długie i porównując moje picie rok do roku, można by było powiedzieć, że piłem dużo rzadziej, to jednak poziom bałaganu, jaki powstał wtedy w moim życiu, pogłębił się bardziej niż przez piętnaście lat wcześniejszego tkwienia w nałogu. To była po prostu lawina, katastrofa!
Nadal nie trzeźwiałem, miałem tylko dłuższe okresy abstynencji.
Byłem suchy, ale nie trzeźwy!
Gdy trzej koledzy z terapii obchodzili swoje pierwsze rocznice trzeźwości, ja byłem w ostatnim trzytygodniowym ciągu. Po odstawieniu alkoholu dojście do względnie normalnego stanu psychofizycznego zajęło mi kolejne dwa tygodnie. Poszedłem do terapeuty, z pytaniem, czy powinienem kolejny raz przyjść na terapię? „Możesz – odpowiedział – tylko po co? Przecież ty już wszystko wiesz, niczego więcej się nie dowiesz, nie będziesz trzeźwy, jeśli nie będziesz stosował się do zaleceń!”
Byłem zły na niego – dlaczego? – bo miał rację. Wybierałem zalecenia terapeutyczne, które mi odpowiadały i łatwo było je wprowadzić w życie, a inne, które mi nie pasowały, zostawiałem na później, na lepsze czasy.
Musiałem jednak uznać, że kolejność powinna być odwrotna. Najpierw powinienem stworzyć nowy, protrzeźwościowy sposób życia, szczególnie emocjonalnego, żeby te lepsze czasy w ogóle mogły nadejść.
Zapytałem doświadczonego kolegę z AA, czy może powinienem przerabiać program (kroki AA), bo słyszałem, że inni przerabiają. Roześmiał się: „Jakie kroki? Zrób najpierw pierwszy krok, uznaj swoją bezsilność wobec alkoholu i że nie kierujesz własnym życiem, dopiero wtedy przyjdzie czas na dalsze kroki”.
Cóż mi pozostało? Nie chciałem szukać innych terapeutów, kolejnego ośrodka, nie chciałem też pić. Postanowiłem, że zacznę – tym razem bardzo regularnie – chodzić na spotkania AA, minimum trzy razy w tygodniu. Postanowiłem i chodziłem, czasem nawet częściej. Tym razem realizowałem postanowienie, choć nie zawsze było to łatwe, bo prawa jazdy nie miałem, żona nie chciała mnie wozić, nie wierzyła w moje trzeźwienie, a że mieszkam na obrzeżach Krakowa, dotarcie na spotkanie nie zawsze było łatwe i proste. Autobusy i pociągi jeździły wtedy bardzo rzadko i zdarzało się, że wychodziłem z domu o trzynastej, a wracałem po dziesiątej wieczorem, po to tylko, żeby być na dwugodzinnym spotkaniu w grupie AA, która mi odpowiadała. Godziny spędzone na przystankach w deszczu albo na dwudziestostopniowym mrozie też nie należały do przyjemności. Czasem koledzy podwozili mnie w jakieś bardziej dogodne miejsce, wtedy było łatwiej, a to też dawało mi dodatkową motywację, no bo skoro się z kimś umówiłem, to wypadało skorzystać z oferowanej pomocy, nawet jeśli się nie chciało. Czasem jeździłem też busikami, które kursują dużo częściej niż autobusy (chociaż nie aż tak często jak dzisiaj), jednak rzadko, bo z powodu finansowej katastrofy, niejednokrotnie nie miałem tych dwóch złotych i pięćdziesięciu groszy na przejazd. Autobusem czy pociągiem jeździłem na gapę, czasem przesiadając się na stacjach pośrednich z wagonu do wagonu, żeby ominąć konduktora.
Wtedy już trzymałem się postanowienia, bez względu na wszystko.
Z czasem też żona zobaczyła, że zależy mi na trzeźwości. Ciągle była pełna obaw i lęku, nie miała zaufania, jednak zaczęła znowu jeździć ze mną na otwarte mityngi AA. Było mi łatwiej, a też dzięki temu razem zyskaliśmy grono wielu życzliwych znajomych.
Razem – nie, że ja miałem własne grono, a ona swoje. Wiedziała, dokąd jeżdżę i z kim się spotykam, a niektóre przyjaźnie zawarte w tamtym okresie przetrwały do dzisiaj, również na prywatnym gruncie, poza Wspólnotą AA.
I tak oto dotrwałem do pierwszej rocznicy trzeźwości, najdłuższego okresu bezwzględnej abstynencji w całym moim dorosłym życiu.
· · ·
Jednym z ważniejszych problemów w leczeniu uzależnień są powroty osób utrzymujących abstynencję do picia, co z jednej strony jest dowodem na to, że choroba jest nieuleczalna, a z drugiej, świadczy o tym, że niepijący alkoholik tak do końca nie zaakceptował trzeźwości jako trwałego rozwiązania problemu i nie wypracował własnego nowego stylu życia, zabezpieczającego go przed nawrotem.
I tu oczywiście pojawia się kwestia, w jakim momencie ten powrót do picia następuje. Moim zdaniem w pierwszym okresie trzeźwienia, przez pierwsze miesiące, czy nawet pierwszy rok abstynencji, trudno jest mówić o nawrocie. Bardziej jest to kwestia braku umiejętności rozpoznania i poradzenia sobie z głodem alkoholowym. Niekoniecznie świadczy o braku motywacji, a często bardziej o braku doświadczenia w nowym, trzeźwym życiu.
Co jednak, kiedy moment ten następuje po długim już okresie abstynencji (nawet po kilku czy kilkunastu latach), kiedy wydaje się, że trzeźwość jest już trwała? Osoby wracające do nałogu często przedstawiają nawrót jako jakąś „magiczną siłę”, która niespodziewanie i znienacka zmusiła ich do sięgnięcia po alkohol. Często słyszymy określenie: „wszystko było dobrze i nagle, nie wiem, dlaczego, napiłem się…”.
Ale czy rzeczywiście wszystko było dobrze? Najczęściej nie. Nawrót często sygnalizuje się dużo wcześniej, nawet parę tygodni przed tym, zanim nastąpi sięgnięcie po pierwszy kieliszek, pierwsze piwo, lampkę wina, drinka. Związany jest najczęściej z jakiegoś rodzaju napięciem, z którym alkoholik nie do końca umie sobie poradzić.
Często spowodowany jest ważnymi zmianami w życiu – przeprowadzką, zmianą pracy, rozwodem albo nowym związkiem, pojawieniem się dziecka lub wyjściem dorosłego dziecka z domu, przejściem na emeryturę, chorobą, osiągnięciem jakiegoś ważnego celu.
Te zmiany, bez względu na to, czy są korzystne czy nie, powodują konieczność dostosowania się, uruchamiają proces adaptacji do nowej życiowej sytuacji, wymuszają tworzenie nowych nawyków, schematów, często zmianę stylu życia, co dla większości ludzi jest trudne, a dla alkoholika szczególnie. Wymaga większego zaangażowania, które samo w sobie może być korzystne, ale jednocześnie wyzwala pragnienie ulgi albo świętowania (w zależności od tego, jak postrzegamy tę zmianę).
I wtedy okazuje się, że to „wszystko było dobrze…”, nie do końca jest zgodne z rzeczywistością. Mało tego, otoczenie uzależnionego często widzi to napięcie i mówi mu o zmianie jego zachowania, nieadekwatności jego stanów emocjonalnych do sytuacji, wydarzeń. On sam najczęściej traktuje to jako atak albo te sygnały ignoruje, nie przyjmuje ich do wiadomości i nie próbuje tych informacji w żaden sposób wykorzystać. W rezultacie „czepianie się”, „pogorszenie relacji z bliskimi, z otoczeniem” uważa za przyczynę nawrotu.
Do tego często nakłada się wzmożony kontakt z wyzwalaczami, bo nieuświadomiona tęsknota za alkoholem „pcha” w miejsca, w których jest alkohol i sytuacje, których powinien unikać, a nadmierna pewność siebie („no bo przecież już tak długo nie piję”, „alkohol jest dla mnie obojętny”) usypia czujność i nie zauważa rozwijającego się głodu alkoholowego.
Na zakończenie jeszcze parę słów o możliwości wystąpienia nawrotów. Czy nawrót jest wpisany w chorobę? Można powiedzieć, że tak, jest elementem nieuleczalnej choroby. NIE JEST to jednak równoznaczne z powrotem do picia (tzw. zapiciem).
Rozpoznany nawrót można zatrzymać i bezpiecznie „rozbroić” mechanizmy uzależnienia. Trudno jednak (a właściwie jest to niemożliwe) zrobić to samemu. Potrzebna jest do tego pomoc kogoś, kto patrzy z boku i pomoże rozpoznać, co się z nami dzieje naprawdę (niepijący przyjaciel, kolega z grupy samopomocowej, terapeuta…). Dlatego tak ważne jest zbudowanie własnej siatki wsparcia, osób, które zauważą, że coś się z nami dzieje, od których będziemy chcieli i umieli przyjąć informacje dotyczące zmiany naszych zachowań.
Mój pierwszy rok bez alkoholu trudno byłoby nazwać trzeźwieniem, raczej była to walka o utrzymanie abstynencji. Celem było nauczenie się rozpoznawania objawów głodu alkoholowego i radzenie sobie z nimi w sposób konstruktywny, tzn. bez sięgania po alkohol.
Był to czas, kiedy dużo było we mnie napięcia, a chwil, w których odczuwałem satysfakcję z niepicia, stosunkowo niewiele. Doświadczenia poprzedniego czasu, kiedy po okresach trzech- czy czteromiesięcznych przerw sięgałem po alkohol, sprawiało, że sam sobie nie ufałem. Żyłem w ciągłym lęku, zadawałem sobie wielokrotnie pytanie – co się znowu stanie, że nie zapanuję nad uzależnieniem i wpadnę w ciąg po raz kolejny?
Nie skreślałem w kalendarzu dni abstynencji, jednak zawsze w okolicach jedenastego każdego miesiąca uświadamiałem sobie, że właśnie minął kolejny miesiąc i były to jedne z niewielu chwil,w których odczuwałem satysfakcję ze zrobienia kolejnego, malutkiego kroku w stronę trzeźwości.
Jeździłem wtedy regularnie na spotkania AA, między innymi do takiej grupy, w której dostawało się małe „medale”, zafoliowane emblematy z cyframi pierwszego, trzeciego, szóstego i dziewiątego miesiąca niepicia. To były takie moje małe święta, wtykałem te medale w klawiaturę laptopa i patrzyłem na nie codziennie z poczuciem, że szkoda byłoby, gdybym musiał zdobywać je od nowa, no i byłoby mi wstyd. Choć z dnia na dzień nie odczuwałem jakiejś szczególnej poprawy samopoczucia, to patrząc z perspektywy trzech miesięcy, dostrzegałem zmianę. Było mi po prostu łatwiej. Z wieloma sytuacjami radziłem sobie lepiej, wyrobiłem nawyk uczestnictwa w spotkaniach AA. Nie zadawałem sobie pytań, czy mam jechać na kolejne, nie zastanawiałem się, czy mi się chce, po prostu w ustalone dni zbierałem się i jechałem. Dawały mi one zresztą coraz więcej satysfakcji. Gdybym miał powiedzieć, co było w tych spotkaniach takiego szczególnego, pewnie nie umiałbym tego określić, jednak czułem się tam dobrze, a po każdym kolejnym miałem taki przypływ energii i na chwilę uspokajałem się, nie czułem tego napięcia, z którym borykałem się cały czas.
Nie tylko ja. Żona też doświadczała tych moich stanów. Czepiałem się o drobiazgi, wszystko krytykowałem, byłem zazdrosny, choć nie było powodu, produkowałem sobie w wyobraźni problemy, których nie było. No i cały czas byłem niezadowolony. Wstawałem rano i już czułem napięcie, takie moje LPW (lekkie poranne wkurwionko) – czasem nie było lekkie, chociaż przecież nic się nie wydarzyło szczególnego, nic, co uzasadniałoby taki stan. Jak ona wytrzymała ten okres?
Jak mówiła później – zauważyła zmianę, zauważyła, że mi zależy, że jestem systematyczny, konsekwentny i zaangażowany w trzeźwienie. Nie tylko dla świętego spokoju, nie dla niej, czy kogokolwiek innego. Zacząłem robić to po prostu dla siebie. To jej dawało nadzieję, że może tym razem się uda.
Teraz wiem, że te emocjonalne trudności, to była konsekwencja wcześniejszych zapić. Obserwowałem innych niepijących alkoholików i zauważyłem, że ci, którzy trzeźwieją „od pierwszego kopa” (od pierwszej terapii, mityngu), szybciej osiągają poziom stabilności emocjonalnej, szybciej mają satysfakcję z nowego, bezalkoholowego stylu życia. Natomiast ci zapijający, rozpoczynający trzeźwienie po raz kolejny (tak jak ja), często mówili o tym, jakie to jest trudne. Jak trudno im osiągnąć satysfakcję, stworzyć pozytywną wizję przyszłości, czy w ogóle mieć dobre nastawienie.
Nawet wytrzymanie tego upragnionego pierwszego roku w trzeźwości wywoływało we mnie skrajnie sprzeczne doznania. W jedenastym miesiącu miałem bardzo silne głody alkoholowe, bałem się, że mogę nie dotrwać. Ale wtedy postanowiłem, że dociągnę do tej rocznicy, choćby nie wiem co, zrobię to „na siłę” nawet, gdyby świat miał się zawalić. Jednocześnie bałem się, że jeśli zrobię to „na siłę”, to chwilę później znów się poddam, bo nie wytrzymam tych wahań nastroju.
Była to z jednej strony radość z osiągnięcia celu, a z drugiej, poczucie porażki.
Na terapii było nas pięciu facetów, spędziliśmy ze sobą miesiąc, poznaliśmy się od podszewki, wiedzieliśmy o sobie więcej niż nasi bliscy. Jeden z tej piątki zapił się śmiertelnie pół roku po terapii, trzej byli trzeźwi (od pierwszego razu), no i byłem ja – wielokrotnie ulegający, niepoprawny absolwent. No więc, jaki to sukces, ta moja pierwsza rocznica, skoro trójka kolegów miesiąc wcześniej świętowała już drugą? Jakoś nie pamiętałem wtedy o tym, któremu się nie udało i się zapił, porównywałem się z tymi, którzy zatrzymali skutecznie uzależnienie, a to niestety nie podnosiło poczucia mojej wartości.
W ośrodku, w którym odbywałem terapię, była tradycja obchodzenia rocznic trzeźwości, czas na pewne podsumowanie, refleksję i przede wszystkim – podzielenie się tym doświadczeniem z innymi. Pamiętam, że na krótko przed moją rocznicą poszedłem do właściciela-terapeuty z wiadomością, że nie chcę świętować, nie chcę – bo co to za sukces? – nie ma czego. Odpowiedział mi wtedy: „Rocznica nie jest dla ciebie, masz pokazać innym, że się da, nawet mimo potknięć, że warto dążyć do celu, nawet mimo popełnionych błędów i porażek! Pamiętasz tego, który się zapił – on nie ma już takiej szansy, a ty tak, choć śmierć była blisko”.
Dałem się przekonać, dostałem pierwszy metalowy rocznicowy medal. Było to wielkie święto dla żony. Dla mnie też, jednak przeplatało się z lękiem o przyszłość, o to, czy zdołam trwać w tym stanie kolejny rok.
Trwałem i myślę, że dopiero te następne trzysta sześćdziesiąt pięć dni można określić jako trzeźwienie. Trochę szkoda było mi tych papierowych medali co trzy miesiące. Teraz na kolejny musiałem czekać cały rok. Tak naprawdę dopiero w tym drugim roku zacząłem porządkować życie, wychodzić z chaosu. Stabilizacji jeszcze nie było, ale też huśtawki emocjonalne nie były już takie mocne, no i pojawiały się rzadziej.
· · ·
Wśród niepijących alkoholików dość dużą wagę przykłada się do rozróżnienia abstynencji od trzeźwości (trzeźwienia). Czy to nie to samo? Dlaczego jest to takie ważne?
W odniesieniu do picia albo niepicia często traktujemy te terminy jak synonimy, ale przecież w codziennym życiu określenia „trzeźwo myślący człowiek”, „trzeźwe spojrzenie” używamy nie tylko w kontekście odniesienia do alkoholu. Bardziej mamy na myśli racjonalne myślenie, adekwatne reagowanie na wydarzenia, umiejętność poradzenia sobie w różnych sytuacjach.
Oczywiście, żeby poradzić sobie z uzależnieniem, trzeba zacząć od abstynencji, jest ona długoterminowym celem, a jednocześnie warunkiem powodującym, że proces trzeźwienia w ogóle może się rozpocząć. Wiele osób, które straciły kontrolę nad piciem, a także osoby z ich otoczenia, często wyobrażają sobie, że utrzymywanie abstynencji załatwi sprawę, a reszta „sama ułoży się już dobrze”. Najczęściej jednak tak się nie dzieje, a w każdym razie nie wszystkie sprawy rozwiążą się tylko z powodu, że ktoś jest abstynentem, co z kolei powoduje frustrację, napięcie i często prowadzi w konsekwencji do powrotu picia.
Na czym więc ma polegać trzeźwienie?
Otóż, mówiąc ogólnie – na zmianie przekonań, postaw, zachowań, stylu życia na taki, w którym będziemy funkcjonować na tyle dobrze, że alkohol przestanie być potrzebny i na tyle komfortowo, że nie będziemy chcieli tego nowego sposobu życia stracić. Co więcej, wcale nie chodzi tu tylko o przekonania dotyczące alkoholu, ale właściwie wszystkich aspektów życia.
W miarę rozwoju uzależnienia alkohol staje się dominującą wartością, a co za tym idzie – bazą do rozbudowywania wokół niego kolejnych obszarów funkcjonowania osoby pijącej.
Zaczynając od rodziny – która zintegrowana jest wokół picia i niepicia osoby uzależnionej – poprzez pracę, która albo jest pretekstem do nałogu („bo w tej branży wszyscy piją”, „bo jest stresująca”), albo też wymusza rytm picia – niepicia, poprzez zainteresowania czy sposoby spędzania wolnego czasu – realizowane często w taki sposób, aby towarzyszył temu alkohol.
Do tego dodajmy relacje ze znajomymi i przyjaciółmi – rezygnacja z tych kontaktów, które nie dają okazji do pogłębiania nałogu, a utrzymywanie tych, w których alkohol jest na piedestale. I to nie tylko po to, żeby z nimi pić. Głównie dlatego, że te osoby, którym uzależnienie nie przeszkadza, nie będą namawiały do rezygnacji z picia lub ograniczeń.
I tak – w miarę nakręcania tej sprężyny – paradoksalnie to właśnie alkohol staje się łącznikiem tych wszystkich obszarów, jedyną wspólną rzeczą, która wszędzie występuje. Na początku utrzymywania abstynencji w większości tych obszarów niewiele się zmienia – praca ta sama, rodzina nie ma zaufania, szczególnie jeśli jest to już któraś podejmowana próba, znajomi najczęściej ci sami, zainteresowania albo są te same, albo też trudno je na nowo określić.
Co więc na dłuższą metę ma spowodować, że przestaniemy tęsknić za alkoholem? Oczywiście jakieś rewolucje najczęściej nie przynoszą nic dobrego, bo nawet jeśli idą w dobrym kierunku, to niepijący alkoholik nie radzi sobie z napięciem związanym z wprowadzeniem nowości w życie. Jednak małymi krokami powinniśmy zmieniać przyzwyczajenia, szukać innych rozwiązań, nowych pomysłów na życie w poszczególnych obszarach, aby życie w trzeźwości było atrakcyjne, ciekawsze od tego pijanego.
Tymczasem niepijącym alkoholikom często trudno stworzyć wizję trzeźwego istnienia. Na pytanie o pomysły na przyszłość, często odpowiadają, czego nie chcą (mając na myśli konsekwencje picia), natomiast nie potrafią określić, czego chcą, jakie nowe cele mogłyby wyznaczyć kierunek, w którym chcą podążać.
Z fascynacją opowiadają swoje pijackie historie, niektórzy niemal na pamięć mogą recytować własne piciorysy (nawet ci, którzy już wiele lat utrzymują abstynencję), udowadniają silną wolę, chodząc na imprezy alkoholowe, polewając, utrzymując kontakty z osobami nadużywającymi trunków – robią to wszystko, co wcześniej, kiedy pili, po to, żeby świat zobaczył, jak doskonale radzą sobie z niepiciem. Często nawet rezygnują ze wsparcia, jakie oferują osoby z ich otoczenia, deklarując chęć rezygnacji z alkoholu czy unikania wspólnie miejsc, gdzie kontakt z wyzwalaczami mógłby „produkować” głód alkoholowy.
A co po drugiej stronie, po stronie nowego, trzeźwego życia? …często niewiele albo prawie nic. Nie ma o czym opowiadać. Może jakieś pojedyncze wydarzenia, które bardziej są wyjątkiem, niż potwierdzeniem chęci zmiany czegokolwiek. Im dłużej to trwa, tym bardziej alkoholik odczuwa brak satysfakcji, wraca do starych schematów, czasem ucieka w depresję, a czasem wymyśla niezliczone aktywności, nie dając sobie czasu na chwilę zatrzymania, spokojnej refleksji nad tym, czy zmierza w dobrym kierunku.
Każdy z tych czynników buduje jakiś rodzaj napięcia, braku poczucia sprawczości, spełnienia, poczucia panowania nad swoim życiem, a to z kolei albo przekłada się na intensyfikowanie myśli o powrocie do uzależnienia i doprowadza do przerwania abstynencji, albo robi z niepijącego alkoholika osobę zgorzkniałą, nieprzyjemną dla otoczenia, którą wszystko i wszyscy irytują, bez żadnych pomysłów na siebie ani też bez propozycji dla bliskich. Chcą tylko „świętego spokoju”, „żeby nie było gorzej”. A więc stagnacja, taki alkoholowy „czyściec”. Nie pije, a myślenie wciąż jest pijane.
Korzystanie z terapii, uczestnictwo w spotkaniach grup samopomocowych może znacząco pomóc w budowaniu motywacji do zmian, może uświadomić, w których obszarach nasze myślenie, przekonania nie są jeszcze trzeźwe.
Jednak sama obecność niczego nie załatwi. Jeśli nie podejmiemy żadnych działań, nie zaczniemy wprowadzać w życie zmian, to samo uczestnictwo – może i doda sił, by utrzymywać abstynencję – ale będzie to tylko abstynencja.
Jeszcze na zakończenie króciutko – dlaczego trzeźwienie, a nie trzeźwość?
Dlatego, że mówimy o nieuleczalnej chorobie, a to znaczy, że trzeźwość nie jest jakimś stanem, który jest dany komukolwiek raz na zawsze. Trudna sytuacja życiowa, ważna zmiana, czy po prostu utrata motywacji, mogą powodować nawroty i z trzeźwienia znów zrobi się tylko abstynencja, a często powrót do picia.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Mnie nie było łatwo żyć teraźniejszością, gdy z jednej strony doganiały mnie konsekwencje picia, a z drugiej – lęk przed przyszłością uruchamiał nerwicowe doznania, a stan emocjonalny przypominał kolejkę górską.
Oczywiście, lepiej byłoby z niektórymi decyzjami poczekać, jednak życie się działo, nie mogłem ich zatrzymać, musiałem jakoś reagować i podejmować decyzje – ważne decyzje.
Czekałem na rozstrzygnięcie postępowania w sprawie zabranego prawa jazdy, informacje o wysokości kary, no i oczywiście czasie, na jaki pozbawiony będę możliwości używania samochodu.
Musiałem się nauczyć na nowo korzystania z komunikacji miejskiej, co po dwudziestu czterech latach prowadzenia auta nie było wcale takie łatwe.
Po drugiej terapii byłem już w trakcie rozwodu, czekała mnie sprawa – nie mogłem przecież powiedzieć sędziemu, żeby łaskawie poczekał parę miesięcy, bo właśnie jestem na początku trzeźwienia. Zresztą, gdym nawet mógł, to chciałem mieć to po prostu za sobą. Nawet zgodziłem się na orzeczenie rozwodu z mojej winy i zostawiłem byłej praktycznie cały majątek i małą działalność gospodarczą, żeby miała jakieś źródło dochodu. Zgodziłem się na alimenty, jakie zaproponowała. Wszystko to po to, żeby mieć święty spokój i nie trwać w konflikcie. Myliłem się, to był duży błąd. Wina może była moja, ale czy wyłącznie moja – no cóż, teraz widzę to inaczej. A oczekiwania finansowe – tutaj niestety nie było końca, a gdy jeszcze straciłem pracę, pogrążyły mnie, na lata.
„Straciłem pracę” – nikt mnie z niej nie wyrzucił, po terapii wróciłem na stanowisko szefa firmy produkcyjnej pod Warszawą, firmy, którą budowałem od zera. Zarządzałem nią przez siedemnaście lat i nawet mimo picia z roku na rok obroty rosły i nie było żadnych reklamacji, a zlecenia realizowano w terminie. Nie była to łatwa działalność, bo osiemdziesiąt procent produkcji to były zlecenia jednostkowe, nie dało się ich wyprodukować wcześniej, nie czekały na klienta. Trzeba było realizować wtedy, kiedy były zlecenia i to w krótkim terminie, bo konkurencja była duża i odbiorcy nie chcieli czekać na zamówienia. Nie były to łatwe czasy. Zmiany przepisów dotyczących spółek joint venture, zmiany systemu podatkowego, celnego, zjednoczenie Niemiec, przyjęcie przez Niemcy euro… Musiałem to wszystko ogarniać, bo prezesowi szkoda było kasy na zatrudnienie zewnętrznych firm, wyspecjalizowanych w pomaganiu takim firmom jak nasza.
I tak, po kilku latach moja praca przestała być inżynierskim zadaniem, w dziewięćdziesięciu procentach polegała na siedzeniu w papierach i studiowaniu nowych przepisów. Robiłem to, czego nigdy nie chciałem i szczerze mówiąc, poza pewną satysfakcją materialną, nie miałem żadnej innej, stałem się pracoholikiem, przez kilka lat nie byłem na urlopie, w domu też prawie mnie nie było…
I choć firma rozwijała się z roku na rok, to nie przekładało się niestety na jej rentowność. Była to niemiecka firma, a ceny sprzedaży skalkulowano tak, żeby zysk powstawał w macierzystej jednostce – w Niemczech, a nie u nas. Rodziło to we mnie dużo frustracji i złości, bo nie mogłem załodze zapewnić takiego wynagrodzenia, na jakie zasługiwali, a potrzebne naprawy, remonty i inwestycje możliwe były tylko w ostateczności. To też była pożywka mojego uzależnienia – ten stres i frustracja!
Gdy wróciłem po terapii, mój prezes zadeklarował pełne wsparcie. I rzeczywiście tak było, w pierwszym okresie mogłem pracować mniej, miałem więcej możliwości, żeby jeździć do Krakowa i zadbać o nowy związek. Po kilku tygodniach dostałem jednak propozycję nie do odrzucenia:
– Dobrze by było, gdybyśmy otworzyli zakład bliżej niemieckiej granicy – zaproponował prezes.
– Świetnie. A kto miałby to robić? – zapytałem.
– No pan!
– Aha. Kto zatem będzie prowadził tę firmę, pod Warszawą?
– Też pan. A w ogóle, to najlepiej byłoby, gdyby pan to robił od nas, ze Stuttgartu – odpowiedział.
Tego już było za dużo, wiedziałem, że nie poradzę sobie z alkoholem w takim kieracie. Do tego ciągłe wyjazdy, które w ostatnim czasie nie kończyły się dobrze, bo na delegacjach w hotelach przeważnie piłem i tym razem pewnie też by tak było.
Gdy pojechałem do Stuttgartu po raz ostatni, zdecydowałem już, że nie chcę tam pracować. Pierwszego dnia omówiliśmy warunki mojego odejścia i gdy wszystko wydawało się uzgodnione, następnego, mieliśmy tylko przedyskutować, jak będzie wyglądał okres przejściowy. Wróciłem do hotelu, a tam… Nie wytrzymałem napięcia, zapiłem, zapiłem tak bardzo, że następnego dnia omawianie czegokolwiek nie było możliwe. Prezes widział, w jakim stanie jestem. Nie było sensu rozmawiać. Potwierdziliśmy tylko warunki rezygnacji, omówione dzień wcześniej i nie było już okresu przejściowego. Moje wypowiedzenie było wprowadzone w życie natychmiast.
Na lotnisku stawiłem się w takim stanie, że nie chcieli mnie wpuścić przez bramki do strefy odpraw. To mnie na chwilę otrzeźwiło, wyszedłem zapalić kilka papierosów na zewnątrz i wszedłem innym wejściem. Tym razem mnie wpuścili, a skoro tak, to w oczekiwaniu na samolot mogłem jeszcze pójść do baru w strefie bezcłowej, żeby wypić kilka piw. W trakcie lotu też chyba nie wyglądałem ciekawie, bo stewardesa, gdy zamówiłem piwo i okazało się, że nie można płacić kartą, podała mi je na koszt przewoźnika.
I tak oto, stałem się bezrobotny. Gdy doszedłem do siebie, po ciągu, który wtedy uruchomiłem, musiałem się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Nie przejmowałem się tym tak bardzo, bo miałem do odbioru pół roku zaległego urlopu, a więc jakieś dochody (choć dużo mniejsze niż normalnie) były zapewnione. Pół roku jednak szybko minęło, a ja ciągle nie miałem pracy. Moja obecna żona(wtedy partnerka) zaproponowała, żebym przeprowadził się do Krakowa. To mi bardzo pomogło, bo mogliśmy normalnie budować nasz związek, ale tu nie miałem żadnych znajomości, które ułatwiłyby mi nowy start. Okazało się, że szefa firmy czy szefa produkcji „z ulicy” raczej nikt nie chce zatrudnić, nawet mimo bardzo dobrych referencji, które dostałem od prezesa, a z kolei w pracy inżynierskiej nie czułbym się pewnie, bo nie wykonywałem jej od lat.
Tymczasem, gdy płatny urlop się kończył, wziąłem jeszcze kredyty, bo zdolność ciągle miałem wysoką (teoretycznie), a nie chciałem zalegać z obowiązkiem alimentacyjnym, gdy zostanę bez dochodu. To jednak okazało się gwoździem do trumny, bo później, gdy nie miałem już żadnych dochodów, kredyty trzeba było zacząć spłacać.
Byłem w czarnej d… Zacząłem ponosić konsekwencje wcześniejszych decyzji i uległości materialnej wobec byłej. Musiałem zarabiać cokolwiek, bo choć mogłem mieszkać u mojej obecnej żony za darmo, to nie mogłem przecież cały czas generować kosztów utrzymania, tym bardziej, że była matką samotnie wychowującą córkę i nie było jej łatwo.
Musiałem przypomnieć sobie, jak zarabiałem w młodości, zacząłem wykonywać drobne remonty, malowanie, naprawy instalacji elektrycznych i hydraulicznych, składałem meble, robiłem meble na zamówienie. Brałem cokolwiek. Nie mogłem jednak rozreklamować się szerzej, bo nie miałem wtedy prawa jazdy, a jeżdżenie do klientów autobusami z drabiną, wiertarką i innymi narzędziami było mało realne. Chodziłem więc po okolicy, na słupach i tablicach ogłoszeń rozwieszałem kartki z ofertą. Gdy coś się trafiło, żona, rano jadąc do pracy, podwoziła mnie ze sprzętem, a wieczorem, po pracy pomagała mi wszystko z powrotem przywieźć. Czasem jeździłem na rowerze, jeśli tych narzędzi nie potrzebowałem za dużo albo gdy praca była kilkudniowa.
Na początku miałem też taką prozaiczną trudność. Bo choć mieszkamy na obrzeżach Krakowa, to ludzie, szczególnie starsze pokolenie, mają jeszcze takie zwyczaje charakterystyczne dla małych miejscowości. Często pojawiało się pytanie: „skąd pan się tu wziął?”, na które nie było mi łatwo odpowiedzieć. Później jednak znalazłem skuteczną odpowiedź: „jestem zięciem pana B.”, czyli miejscowego fryzjera, którego wszyscy znali – to załatwiało sprawę. Moje pochodzenie stało się akceptowalne.
Początkowo tej pracy było bardzo mało, nie starczało na alimenty, a na raty kredytów to już w ogóle. Zaczęli pojawiać się komornicy, a moje zadłużenie rosło lawinowo. Z czasem jednak przybywało klientów. Zadowoleni polecali mnie innym, sami dawali mi też nowe zlecenia. Kiedyś jedna pani jeździła po całej okolicy, żeby znaleźć moją kartkę na którymś słupie, bo zgubiła numer telefonu, a zależało jej, żebym to ja wykonał kolejne zlecenie.
Było coraz lepiej i nawet zacząłem myśleć, że może zatrudnię dwóch, trzech pracowników i stworzę taką małą firmę usługową. Ale wtedy, zupełnie niespodziewanie, pojawiła się kompletnie inna propozycja. Ale o tym może później.
Tak się zastanawiam, że może zbyt dużo uwagi poświęciłem pracy. No ale tak to było, to stanowiło mój główny problem – z tego powodu odczuwałem brak poczucia bezpieczeństwa, stabilności i lęk przed niepewnością materialną w przyszłości.
To też pogorszyło moje relacje z córkami, bo ich matka wyobrażała sobie, że mam górę pieniędzy, tylko ukrywam ją skutecznie, a alimentów nie płacę, bo pieniądze wydaję na przyjemności.
To nie ułatwiało mi „życia dniem dzisiejszym”, czasem musiały mnie do niego sprowadzać bardzo brutalne hasła. „Masz co jeść? – masz; Masz gdzie mieszkać? – masz; Jesteś zdrowy? – w miarę tak!
No to dzisiaj musi ci to wystarczyć” – tłumaczyłem sam sobie.
Nauczyłem się za to dość skutecznie żyć jednym dniem, jeśli pojawiały się głody alkoholowe. Gdy się tak działo, a pojawiały się często, zgodnie z zasadą dwudziestu czterech godzin, stosowaną przez niepijących alkoholików, mówiłem sobie: „dziś nie piję”, „tylko dziś muszę wytrzymać”. I to działało, choć czasem, kiedy było bardzo źle, musiałem dzielić te dwadzieścia cztery godziny na mniejsze okresy.
· · ·
Jedno z istotniejszych zaleceń dla nowo „namaszczonych” niepijących alkoholików jest takie, żeby w pierwszym okresie trzeźwienia nie podejmować żadnych ważnych życiowych decyzji. Najlepiej przez pierwszy rok, a już szczególnie przez pierwsze pół roku trzeźwienia.
Dlaczego? Z prostego powodu: dopiero co zaczynający życie bez alkoholu człowiek i tak ma trudności z okiełznaniem napięcia, a jeśli dołożymy do tego jeszcze trudności związane z wprowadzanymi zmianami, może to skutkować sięgnięciem po alkohol. Powrót do picia z kolei spowoduje, że zmiany nie zostaną przeprowadzone do końca albo też w sposób nieprawidłowy i – choć miały w założeniach iść w dobrym kierunku – mogą ostatecznie pogłębić chaos i przyczynić się do dalszego rozwoju uzależnienia.
