Dziewczyna, która igrała z demonem - Jerzy Jan Ćwiertka, Paulina Wysoczańska - ebook

Dziewczyna, która igrała z demonem ebook

Jerzy Jan Ćwiertka, Paulina Wysoczańska

0,0

Opis

„Dziewczyna, która igrała z demonem” to książka o walce zdrady z miłością i ambicji z potrzebą bliskości. Czytając tę książkę, wnikniesz w głąb siebie i odnajdziesz pochowane w ciemnych zakamarkach karaluchy kompleksów. Wymieciesz z cienia wstyd, niedopasowanie społeczne, obawę o własną urodę, o samospełnienie i rozgnieciesz obcasem. Tytułowa Dziewczyna, igrała z demonem społecznego stereotypu kobiety podległej mężczyznom. Z demonem potężnym, ale czy wszechmocnym? „Dziewczyna, która igrała z demonem”, to również hipnotyczny thriller z mroczną historią i zagadką w tle. Ta powieść oparta jest na prawdziwych wydarzeniach przeżytych przez autorów. Przeniesiesz się do Krakowskiego Kazimierza, do starej kamienicy, w której kiedyś była żydowska jatka. Przejdziesz przez obite czarną folią drzwi klubu go-go „Czarny Diament”. Razem z Pauliną wskoczysz do akwarium z drapieżnymi piraniami. Odkryjesz demony, które wypełzną z ciemnych zakamarków i zamienią „Czarny Diament” w koszmarną arenę. Czy wiesz, że na każdy koszmar znajdzie się większy koszmar? Przekonasz się o tym, poznając nowohuckiego mafiosa. On ma krew na rękach i zajmuje się stręczycielstwem, nielegalnym hazardem i handlem ludźmi. Wierzysz w przypadki? Pojawia się Jot. Poznasz metody walki, jakimi posługuje się były komandos. Gdzie się ich nauczył? W Stasi, WSI, a może w Mosadzie? Czy to, co się potem zdarzy, jest serią przypadków? Nie, bo przypadki czasami złośliwieją i przeistaczają się w zrakowaciałe przeznaczenie. „Dziewczyna, która igrała z demonem” to powieść, w której splatają się ambicje, pożądanie, złość, nienawiść, zranione uczucia, ból samotności i pragnienie miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




​Copyright © by Paulina Wysoczańska i Jerzy Ćwiertka 2023  All rights reserved  

​Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Aviator Ltd., Kraków 2023  

​Redakcja: Jerzy Prudnicki 

​Projekt okładki, ilustracje i opracowanie graficzne  ​Jerzy Ćwiertka  

​Wydanie i Kraków 2023  

ISBN 978-83-968311-1-8

​Wydawnictwo AVIATOR Sp. Z o.o. Kraków  

​e-mail: [email protected] 

​PRZEBUDZENIE  

Pochłonęła mnie w całości czarna dziura. Nikt nie krzyczy i nie wymaga. Szybuję w świecie ciemnych barw, w miejscu, którego nie znam. Przeganiam dłońmi gęstą mgłę. Czy ktoś tu jest? Halo?
– Halo, halo! Obudź się! Halo, Paulina! Czarne chmury rozstępują się.
– Może poszłabyś się przebrać? Ten rudy koleś wyszedł. Koniec zmiany! – mówi Ola.
– No, zbieraj odwłoki, maluszku, jest prawie ósma – dorzuca Franczes.
Wszystko wiruje, szumi i trzeszczy. Mrużę oczy. Owinięta kocem siedzę na skrzynce i spoglądam błagalnie na lodówkę, by pomogła mi wstać.
– Ściągnij szklanki. – Dociera do mnie zatroskany głos Franczes. – Okropna noc – majaczę, rozrzucając buty po kątach socjalnego pokoju.
– Chodź. Musisz się przebrać – mówi kelnerka, wskazując na moje białe koronki.
– Ooo… tańczyłam? – pytam zdezorientowana, pokonując schodki do szatni.
– Żartujesz? Nic nie pamiętasz?
– Co mam pamiętać?
– Frajer był natarczywy, więc skończyłyśmy zabawę po tym, jak ugryzłaś go w szyję.
– Serio? – Obijam się o szafki, próbując ustać.
– Zarobiłyśmy niezłą kasę, ale sprawdź później KWB-ar, czy nie masz jakiejś kary. Nie wiem, czy kamery widziały to ugryzienie.
– Jasne.
– Podoba mi się twój tatuaż na szyi. Wczoraj go zrobiłaś? – pyta odgarniając moje włosy z karku.
– Tak. Muszę do toalety. 
– Uciekam, do zobaczenia wieczorem – mówi Franczes i całuje mnie w policzek. 
Patrzę w lustro, uderzam się po twarzy i próbuję otrzeźwieć. Ubieram się w wąską, karmelową sukienkę, zarzucam futerko, poprawiam pończochy i zakładam ulubione kozaki. 
– Idź do domu, wyśpij się – syczy Marcelina zza baru, nie podnosząc na mnie wzroku. 
Przy wyjściu zatrzymuje mnie Grzesiek. 
– Zmęczona? – pyta. 
– A jak myślisz? – Opieram się o ścianę. 
– Inaczej wyglądasz… – mówi ciszej i obejmuje mnie spojrzeniem. – Zamówić ci taksówkę? – Wyciąga z kieszeni komórkę i gubi wzrok w wyświetlaczu.
– To ile nas jest? – pytam spokojnie. Jego udawana troska ucieka w popłochu. – Ile striptizerek pieprzysz naraz? 
Marszczy brwi i rzuca mi w twarz: 
– Nic sobie nie obiecywaliśmy. 
– Masz rację. – Wzruszam ramionami. – Marny policjant potrzebuje pocieszyć się seksem ze striptizerką.
– Tak chcesz gadać? Nie udawaj takiej cwanej. – Podchodzi blisko. – Jesteś pusta. Jędrne ciało, lśniące włosy i wyuzdane spojrzenia. Nic więcej – wyrzuca z siebie ściszonym głosem.
– Dla ciebie aż za dużo – mówię i odwracam się w stronę drzwi. „Nic sobie nie obiecywaliśmy” – jego słowa rozchodzą się zimnym dreszczem po moim ciele. – Jesteś nikim – mówię cicho.
– Masz zamiar mnie obrażać? 
Liczę podłogowe płytki, które prowadzą do wyjścia. 
– Cztery – mówię szeptem. 
– Myślisz, że jesteś taka zajebista?! – krzyczy za mną. 
– Pięć, sześć.
– Jesteś jebaną kurwą! – Goni mnie jego wściekły głos. 
– Siedem.
– Pustą wydmuszką! – wrzeszczy. 
– Możesz pożegnać się z pracą – mówię, otwierając drzwi. Plac jest prawie pusty, do życia budzi go jedynie mężczyzna w brązowym kaszkiecie i ruda kobieta, którzy siedzą przed Alchemią przy kawie. Poranne ptaszki – parskam do siebie i przenoszę wzrok na komórkę, by zamówić taksówkę. Nagle dostrzegam rozwścieczoną twarz pod sterczącymi na wszystkie strony rudymi włosami. Odwracam się, próbuję otworzyć drzwi klubu, w szparze między drzwiami i framugą dostrzegam Grześka, który zatrzaskuje je przede mną i przytrzymuje od środka. Bicie serca przyspiesza. Rudzielec z impetem ciągnie mnie za ramię,  popycha mnie na ścianę, przypierając do muru i ściskając nadgarstki. Znowu widzę wściekłą twarz z pianą w kącikach ust. 
– Co ty sobie myślisz? Ty kurwo! – Dociska mnie mocniej. – Nie udawaj takiej niedostępnej. – Na czole pulsuje mu żyła. – Nie próbuj gryź. – Bluzga śliną. – Nie krzycz. 
Jestem w pułapce.

CZARNY PIES  

Komórka wibruje w kieszeni.
– Co tam? – mówię do aparatu.
– Idziesz na kawę? Jeżeli tak, to wybiorę się z tobą.
W soboty rano mam zwyczaj pić kawę w Alchemii w swoim towarzystwie. Źle znoszę odstępstwa od tego rytuału. Poza tym nie mam ochoty wysłuchiwać dyrdymałów o szkodliwości palenia.
– Będę palił – mówię.
– Dobrze. – Śmieje się. – Zniosę to jakoś.
– Okej. Alchemia na zewnątrz. Będziesz siedzieć na nawietrznej.
W Smoke Good tyczkowaty chłopak z deskorolką pod pachą próbuje zapłacić za tytoń. Grzebie prawą dłonią w lewej przedniej kieszeni spodni i po chwili wyciąga trzy złotówki.
– Jeszcze siedemdziesiąt groszy – mówi sprzedawca.
Tyczka tą samą dłonią sięga do lewej tylnej kieszeni. Radzi sobie, chociaż zadanie ma karkołomne. Długa, giętka w stawach ręka sięga do kieszeni po drugiej stronie ciała. Dłoń obraca się jak na kulkowym łożysku i grzebie, wyłuskując pojedynczo drobniaki. Sprzedawca spogląda na mnie przepraszająco, wypatrując objawów zniecierpliwienia.
– Odłóż deskę, będzie ci wygodniej – odzywam się do Tyczki.
Nie odkłada, przekręca dłoń o sto osiemdziesiąt stopni i po kilku sekundach wyciąga dwudziestogroszówkę.
– Jeszcze dziesięć groszy – mówi sprzedawca i zwraca się do mnie: – A dla ciebie? Djarumy z goździkami?
– Jak zwykle trzy i dorzuć zapałki – odpowiadam.
Tyczka wydłubuje dwie pięciogroszówki, kładzie na ladzie i wychodzi, zaczepiając końcem deski o framugę drzwi.
– Płacę gotówką – informuję i kładę wyliczone pieniądze na szklanym talerzyku.
Ściągam kaszkiet, wkładam cygaretki do środka, za zagięcie materiału, zakładam czapkę. Cygaretki roztaczają korzenny zapach, jakbym pod czapką chował indyjskie Biri. Zapałki chowam do kieszeni.
W Alchemii jest prawie pusto. W starym fotelu, przeniesionym tu z drobnomieszczańskiego salonu, siedzi w niedbałej pozie mężczyzna koło sześćdziesiątki. Ma wysoko zaczesane siwe włosy i siwą brodę. Na nosie okulary w czarnej oprawie, zza których spogląda na gazetę trzymaną w rękach. Przypomina mi znanego publicystę, który w telewizorze i radiu żarliwie próbuje naprawiać Polskę. Wygląda na właściciela baru.
Na stoliku przed nim stoi herbata. Wertuje gazetę, rozkładając szeroką płachtę przed sobą. Woda paruje spod papieru i mokra plama wykwita na tytule: "321 ofiar na Sri Lance". Mężczyzna opuszcza okulary na czubek nosa i kręci głową z wyrazem zdumienia na twarzy, jakby myślał: "Do czego ten świat zmierza?"
– Podwójne espresso, proszę – zwracam się do brodatego barmana, którego tu jeszcze nie widziałem.
– Arabika czy robusta? – pyta.
– Nie rozróżniam. Obojętne.
Barman oprócz paska przy spodniach nosi szelki. Wsuwa za nie kciuki na wysokości klatki piersiowej i wpatrując się we mnie nieruchomym wzrokiem mówi:
– Arabika jest słaba, a robusta mocna.
– Więc mocną – odpowiadam, mając nadzieję uciąć korowód pytań.
Wciąż wisząc nieruchomym wzrokiem na mojej twarzy, oświadcza:
– Mamy ugandyjską i brazylijską.
To jest ten moment, gdy zamieniam się w Charlesa Bronsona. Opuszczam ręce wzdłuż ciała. Wbijam wzrok w tors barmana na wysokości splotu słonecznego. Harmonijka w mojej głowie zawodzi w tonacji G-dur. Błyskawicznie sięgam po swojego Peacemakera kaliber 45 i napinam kurek.
– Brazylijską. – Oddaję strzał z biodra.
– Brazylijska jest bardziej kwaśna od ugandyjskiej. – Barman nie spuszcza ze mnie wzroku.
Spudłowałem.
– Brazylijską. – Oddaję strzał ponownie.
– Mogę zrobić mieszankę arabiki z robustą, będzie mniej kwaśna.
Znowu pudło. Jego kciuki rytmicznie napinają gumę szelek. Zostały mi cztery pociski.
– Nie ufam facetom, którzy nie ufają swoim spodniom. – Opróżniam magazynek i odwracam się pewny trafienia. Biorę gazetę, którą na stoliku zostawił właściciel.
Tym razem pociski dosięgły celu, bo słyszę, że włącza w ekspresie dyszę z gorącą wodą.
Siadam w zdezelowanym fotelu. „Lakhijski rząd twierdzi, że zamach był odwetem za marcowy atak białego suprematysty na meczety w Nowej Zelandii” – czytam na mokrej plamie. Przypominam sobie, że religią wiodącą na Sri Lance jest buddyzm, a zbuntowani Tamilowie są hinduistami, kto więc mści się za ataki na muzułmańskie meczety w Nowej Zelandii? Płacę za kawę gotówką i wychodzę na zewnątrz.
Plac Nowy jest pusty, Aviator pokazuje ósmą dziesięć. Wyjmuję cygaretkę z kaszkietu i delikatnie roluję ją w palcach, żeby rozbić nierówno ubity tytoń. Pierwsza i druga zapałka gaśnie, zanim zdążę je przyłożyć do końcówki cygaretki. Z kartonika z zapałkami gapi się na mnie klaun, napis „Joker” ściska jego głowę z lewej, napis „Barber” z prawej. Ostro sklepione brwi, usta wykrzywione w drwiącym uśmiechu i czapka z dzwoneczkami zwisającymi smętnie mają mnie zachęcić do zrobienia sobie „Hair” lub „Beard”. Mam ochotę zdmuchnąć grzywkę z oczu, ale włosy mam krótkie, a grzywki nie posiadam już od dawna. Cień, który przysłania mi lewe oko, rzuca krzaczasta brew. Przeciągam dłonią po szczęce. Efekt trzydniowego zarostu uzyskuję przy pomocy maszynki marki Braun z półtoramilimetrową nakładką.
Udaje mi się zapalić cygaretkę trzecią zapałką, zaciągam się i wypuszczam dym w górę, sprawdzając, w którą stronę odpłynie. Obłok powoli przesuwa się na zachód. Przestawiam filiżankę i kieliszek z wodą. Przesiadam się na krzesło po zawietrznej. Wschodnia strona placu pogrążona jest w zimnym mroku, dopiero za godzinę słońce rozświetli elewacje. Jest pusto i spokojnie. Nagle z ulicy Meiselsa wychodzi pies. Rozgląda się, płoszy gołębie stłoczone przy kałuży, wciąga lśniącym, czarnym nosem zapachy, oblizuje pysk jęzorem i siada po drugiej stronie jezdni, naprzeciwko drzwi oklejonych czarną folią. Odwraca się nerwowo, gdy z Meiselsa wychodzi mężczyzna. Pies przywiera brzuchem do chodnika i węszy niespokojnie. Mężczyzna zbliża się pośpiesznie i chwiejnie do oklejonych drzwi, łapie za gałkę, cofa rękę, mówi coś do siebie i krąży przed drzwiami nerwowo gestykulując.
– Hej! – słyszę głos.
Gośka stoi nade mną uśmiechnięta, a jej włosy spływają po lewym ramieniu niczym złota struga.
– Nawietrzna? – pyta, wskazując wolne krzesło i zdejmuje z ramienia torebkę.
– Nawietrzna – potwierdzam i wstaję, by podać jej rękę.
– Chcesz kawę? – pytam.
– Wolę herbatę – odpowiada. Jej dłoń jest zima i drży.
Naciskam dzwonek na kontuarze. Gdy zjawia się barman, zamawiam herbatę i sernik.
– Herbaty są w skrzynce na ladzie – informuje mnie, pokazując gustowne, drewniane pudełko. Wybieram czarną cejlońską. Barman podaje mi kubek z wrzątkiem i talerzyk z ciastkiem.
– Gorąca herbata i sernik dla osłody – mówię, kładąc na stoliku kubek i talerzyk.
Spoglądam na nerwusa ponad ramieniem Gośki. Jego koszula jest krzywo zapięta i metką do wierzchu.
– Co mi się tak przypatrujesz? – pyta Gośka, poprawiając włosy.
– Bo jesteś – odpowiadam. – To normalne, że wstałaś tak wcześnie? – pytam, wyciągając z czapki cygaretkę.
– Wstałam wcześniej, bo przypomniałam sobie, że rano w sobotę przychodzisz tu na kawę. Pomyślałam, że zobaczę, jak to jest i jestem. – Tuli w rękach kubek, bierze ostrożnie łyk gorącej herbaty, zerkając na mnie.
Zaciągam się korzennym dymem cygaretki. „Sir Williams. King of Ceylon” – odczytuję na zawieszce połączonej sznurkiem z saszetką herbaty. Najlepsza herbata pochodzi z Cejlonu czyli ze Sri Lanki, tej samej, gdzie 321 osób zginęło w zamachach.
– Smaczna herbata? – pytam.
Gośka uśmiecha się zdziwiona pytaniem, unosi kubek jak do toastu.
– Smaczna – odpowiada. – Na zdrowie.
Wypija łyk i odgania dłonią strzępek dymu z cygaretki.
Pies warczy. Rudy nerwus mierzwi dłonią włosy, pociera nos, drepcze w miejscu. Drzwi oklejone czarną folią otwierają się. Z klubu wychodzi dziewczyna w króciutkim płaszczu i sięgających do uda butach na wysokim obcasie. Spódnica kończy się tuż pod pośladkami. Pies wstaje i węszy. Dziewczyna klika w telefon, podnosi głowę, dostrzega rudzielca, zawraca gwałtownie w stronę drzwi. Nerwus doskakuje do niej i z impetem popycha na ścianę elewacji.  

FURIAT  

Moje nadgarstki trzeszczą w żelaznym uchwycie. Szamoczę się, próbując się wyrwać.
– Chyba nie chcesz zrobić mi krzywdy? – pytam, patrząc w wykrzywioną gębę. 
Na szyi ma ślad zębów. To pewnie ugryzienie, o którym wspominała Franczes. Karol – przypominam sobie imię. 
– Karol – mówię, ubierając twarz w pokorę. – Tęskniłam.
Ponad ramieniem Karola widzę kaszkiet i brązowe spojrzenie. Wstrzymuję oddech.
Wypuszczam powietrze z płuc, gdy Karol klęczy z palcami wwiercającymi się w jego oczy i mówi:
– Przepraszam za swoje zachowanie.
Włączam nagrywanie w komórce i kieruję obiektyw na łkającego Karola. Uśmiecham się.
– Spierdalaj – syczy nieznajomy.
Karol odchodzi chwiejnie, ocierając łzy. Gdy jest po drugiej stronie ulicy, krzyczy coś ochrypłym głosem.
Nieznajomy robi kilka kroków w jego kierunku i Karol błyskawicznie znika w najbliższej przecznicy. Chowam telefon. Podciągam niesforną pończochę i smaruję usta błyszczykiem.
Mężczyzna staje przede mną w lekkim rozkroku. Ubrany jest w ciemne jeansy wpuszczone w brązowe oficerki, rozpiętą, sportową marynarkę i ciemny kaszkiet. Ma szerokie barki, a biała, przylegająca do ciała koszulka doskonale podkreśla mięśnie klatki piersiowej. Ciemne oczy patrzą na mnie badawczo, ale na jego twarzy widzę tylko obojętność.
– Dziękuję. – Wyciągam dłoń.
Uścisk ma mocny i delikatny zarazem. Podniecający. Jego perfumy pachną magnetycznie. Mój punkt G chce, by zrzucić stringi, rozchylić kolana i poddać się pokusie.
– Drobiazg – odpowiada mężczyzna bez uśmiechu.
Przy krawężniku zatrzymuje się taksówka. Zerkam w komórkę i odczytuję smsa: „Czarny mercedes jest na miejscu, numer boczny…”.
– Twój pies? – pyta nieznajomy.
Dziwne pytanie.
– Wolę koty – mówię, układając usta w wesołego banana. – Do widzenia.
Punkt G skomli, gdy zmuszam się, by wsiąść do samochodu.

SKÓRA REKINA   

– Myślałam o tobie i poczułam, że muszę się z tobą spotkać – mówi Gośka, zdejmując z ust niesforny, złoty lok.
Wzdryga się przestraszona, gdy gwałtownie wstaję. Wymijam ją. Idę szybko w stronę szamoczącej się pary. Mężczyzna popycha dziewczynę na ścianę, łapie za nadgarstki i dociska do muru. Doskakuję do nich. Dziewczyna dostrzega mnie. Ma zielone oczy. Łapię mężczyznę od tyłu za kołnierz i pociągam. Wciskam stopę w zgięcie pod kolanem. Klęka, łapię dłońmi jego uszy i wykręcam. Krzyczy z bólu, próbuje się wyrwać, ściskam mocniej, przydeptując jednocześnie jego łydkę.
– Przeproś panią! – rozkazuję.
Szarpie się. Ogłuszam go, uderzając w małżowiny otwartymi dłońmi. Obejmuję skronie od tyłu i wciskam mu środkowe palce w oczodoły.
– Nie szarp się, bo ci wydłubię gały – mówię.
Pies stoi po mojej lewej i warczy. Dziewczyna podnosi z chodnika telefon. Robi zdjęcia albo filmuje.
– Powtarzaj za mną! – Zwiększam nacisk na oczy. – Przepraszam za swoje zachowanie.
Duka niewyraźnie.
– Głośniej! – mówię i butem roluję boleśnie jego łydkę.
– Przepraszam za swoje zachowanie – powtarza głośno i jęczy: – Puść.
Dziewczyna wydaje się spokojna. Jej podkreślone czerwoną szminką usta unoszą się w uśmiechu i na lewym policzku wykwita mały dołek. Uwalniam mężczyznę. Dźwiga się niezdarnie, popycham go w stronę ulicy.
– Spierdalaj! – mówię ostro.
Odbiega chwiejnie, przecierając załzawione oczy. Zatrzymuje się po drugiej stronie ulicy i krzyczy:
– Nie wiesz, z kim zadarłeś, skurwysynu! Dopadnę cię i zajebię! Tę kurwę też zajebię!
Robię kilka kroków w jego kierunku. Pies warczy przy mojej nodze. Nerwus odwraca się i ucieka. Nie gonię go. Wracam do dziewczyny. Pies siada przy mnie. Dziewczyna poprawia kruczoczarne włosy, podciąga pończochę, wyjmuje z torebki błyszczyk i pociąga nim usta. Podnosi wzrok i patrzy mi w oczy.
– Dziękuję – mówi.
Podaje mi rękę.
Jej dłoń jest zimna jak skóra rekina – odzywa się Ponury Żniwiarz.
– Drobiazg – odpowiadam.
Przy chodniku zatrzymuje się taksówka.
– Twój pies? – pytam.
Mruży oczy, omiata wzrokiem taksówkę, unosi usta do lekkiego uśmiechu.
– Wolę koty. Do widzenia – odpowiada zalotnie.
Rusza w stronę samochodu, stawiając stopy do środka. Nie odwraca się, gdy mówię do widzenia. Wsiada, zwija włosy w kok i spina gumką. Taksówka odjeżdża. Pies wyciąga wilgotny nos w kierunku auta i cicho skomli.
Wracam do stolika. Gośka stoi przy krześle i pyta poruszona:
– Co się tam działo?
Herbata z przewróconego kubka zalała zapałki z klaunem i niedopaloną cygaretkę.
– Pomogłem facetowi ochłonąć – odpowiadam, wycierając stolik serwetką.
– Dlaczego on zaatakował tę dziwkę?
– Dziwkę? – pytam, zawijając w serwetkę rozmokły kartonik i rozpadającą się cygaretkę.
– Był pijany czy naćpany?
– Pewnie to i to.
Słyszę nadjeżdżający samochód. Przy krawężniku zatrzymuje się czarny mercedes. Idę do najbliższego kosza wyrzucić śmieci. Gdy wracam, Kruczowłosa stoi przy samochodzie, przypala papierosa i patrzy na mnie. Podchodzę. Ogarnia mnie chmura dymu.
– Zapomniałam się przedstawić.
Uśmiecha się i wyciąga do mnie dłoń. Ujmuję jej palce zakończone ostro czerwonymi paznokciami.
– Jestem Paulina – mówi, a paznokcie wbijają się w moją skórę.
– Jestem… – milknę i zastanawiam się, kim jestem. Ponury Żniwiarz jęczy: Jesteś głową przebitą włócznią. Jesteś gwoździem w krzyżu. Jesteś muchą w piwie.
– Jestem Jot.
Zdziwione, zielone oczy skanują moją twarz.
– Do zobaczenia, panie Jot – mówi wreszcie.
Wysuwając dłoń z uścisku, drapie paznokciami wnętrze mojej dłoni. Upuszcza niedopalonego papierosa, rozdeptuje go, pochyla się w drzwiach samochodu. Jej krótka spódnica podnosi się. Dziewczyna mówi coś do kierowcy, pochyla się bardziej, pośladki wyskakują spod materiału. Dziewczyna wydobywa spod siedzenia torebkę i wsiada. Mam erekcję.

WŁOSY CZARNE JAK SMOŁA  

Wracam do stolika, wyciągam z czapki cygaretkę. Piecze mnie wnętrze dłoni. Ponury Żniwiarz chrypi: Jej skóra była biała jak kość mątwy.
Wchodzę do baru, barmana nie ma, podnoszę klapę lady, zapalniczka leży pod ścierką przy kasie. Barman objuczony skrzynką coli wychodzi z zaplecza i zdziwiony podnosi brwi.
– Pożyczam zapalniczkę – mówię.
Chrapliwy głos drapie czaszkę: Jesteś kluczem, który się zagubił.
Gośka tkwi przy stoliku zamyślona. Siadam i zapalam cygaretkę, zaciągam się, wypijam łyk kawy, wiatr już nie wieje. Unoszę twarz, powoli wydmuchuję dym, który unosi się pionowo. Ta kobieta cię przygarnie, ta kobieta zrobi z tobą coś, czego jeszcze nie widziałeś, ta kobieta cię złamie, ta kobieta ma ostre zęby. Ponury Żniwiarz nie odpuszcza.
– Zamówić ci drugą herbatę? – patrzę na pustą szklankę po czarnej cejlońskiej.
Gośka odwraca twarz w moją stronę, ma ściągnięte rysy, ruchem głowy odrzuca z policzka złoty kosmyk.
– Po co ta dziwka wróciła?
– Przedstawić się.
– Podziękowała chociaż?
Wydobywam z pamięci obrazy. Rudzielec wrzeszczy, pies warczy, dziewczyna odwraca głowę od plujących śliną ust. Jej zielone oczy są dziwnie spokojne. Wciągam do płuc ostatni buch cygaretki. Polewam wodą żarzący się niedopałek i odkładam do popielniczki.
– Podziękowała – mówię.
Zaglądam do filiżanki z kawą. Jej włosy były czarne jak wiadro smoły – rzęzi uporczywie Żniwiarz.
– Dziwne, że nie chciała od ciebie numeru telefonu! – Gośka przygląda mi się uważnie. – Chciała? – Sięga po moją filiżankę i wypija resztkę kawy.
– Nie – odpowiadam.
Pocieram piekące wnętrze dłoni o krawędź stolika.
– Co o niej sądzisz? – pyta, odstawiając na blat pustą filiżankę.
– Nic nie sądzę – mówię, patrząc na jej długie palce tańczące na blacie. Podnoszę wzrok, nad jej ramieniem dostrzegam, że czarny pies znika za rogiem w ulicy Meiselsa.
– Co mi się tak przypatrujesz? – pyta, poprawiając włosy.
– Bo jesteś – odpowiadam.
Jej długie palce zakończone ostrymi, czarnymi paznokciami wystukują nerwowy rytm na stoliku.
– Zależy mi… – mówi. Bierze głęboki wdech. Paznokcie nieruchomieją. – Chcę pogłębić naszą znajomość.
Rozbawia mnie to dziwne wyznanie, kładę dłoń na jej dłoni.
– Jak głęboko chcesz zanurkować? – pytam ze śmiechem.
– Nie śmiej się, lubię cię i tyle.
– Na serio? – pytam.
Biorę w palce złoty kosmyk.
– Podobają ci się moje włosy? – pyta, mrużąc oczy.
Kładę dłoń na jej policzek.
– Czego ode mnie chcesz, mała oszustko?
Otwiera szeroko oczy i podnosi brwi w wyrazie zdumienia.
– Idę zamówić espresso, chcesz coś? – pytam, wstając z krzesła.
– Latte – odpowiada głucho i wyciąga z torebki szminkę.
Przy barze jest trzech klientów. Wszyscy zamawiają cappuccino. Barman powoli i dokładnie przemywa ściereczką dyszę spieniacza, podstawia wysoką szklankę.
Ciągnę za srebrny łańcuch przy pasku, z kieszeni spodni wyskakuje Aviator, pokazuje dziewiątą trzynaście, odruchowo nakręcam mechanizm, wkładam go do kieszeni.
Barman wciska guzik, szklanka napełnia się spienionym mlekiem, pociąga trzy razy za wajchę podajnika z kawą, wsypuje do kolby, ugniata tłoczkiem, podstawia małą pustą filiżankę pod dyszę z ukropem, włącza przycisk, podgrzewa filiżankę, wpina kolbę w dyszę, filiżankę napełnia gęstą kawą, dnem szklanki z mlekiem uderza dwa razy w stół, powoli wlewa do niej kawę z filiżanki, resztką kawy rysuje na spienionym mleku brązowy listek i stawia szklankę na ladzie.
– Fifteen zloty – mówi.
Aviator pokazuje dziewiątą siedemnaście. Barman jest baristą neofitą, więc mam około osiem minut, zanim zrobi następne dwie kawy. Siadam w fotelu szefa, biorę gazetę. Na pomarszczonym papierze znowu mój wzrok przyciąga tytuł: „321 ofiar na Sri Lance”. Na końcu artykułu papież Franciszek oświadcza, „że potępia zamachy, które wymierzone były przeciwko wszystkiemu, co jest święte: wiara, tolerancja, wolność, wartości humanistyczne”.
Tamilowie hinduiści, w imieniu muzułmanów z Państwa Islamskiego, zabijają senegalskich buddystów i turystów wyznania kapitalistycznego. Niezły kocioł na tej Sri Lance. Muszę się tam wybrać.
– Masz długopis? – pytam barmana.
Grzebie pod ladą i podaje mi bic’a. Na marginesie gazety robię kilka próbnych kresek i w niezadrukowane miejsce pod artykułem wpisuję: „Naprawdę wolałbym, byście nie wykorzystywali mojego imienia do agresji, zniewalania, karania, patroszenia i sami wiecie, bycia niemiłymi dla innych – oświadcza prorok Bobby w imieniu Latającego Potwora Spaghetti”.
– Długo cię nie było – mówi Gośka z wyrzutem, gdy stawiam na stoliku kawę.
Wyciągam Aviatora.
– Piętnaście minut – odpowiadam.
Wpatruje się w moją twarz z mieszaniną ciekawości i obawy. Pewien jestem, że huczy jej w głowie moje: „Czego ode mnie chcesz, mała oszustko”. Otwiera usta, ale nie wie, jak spytać. Jest miękka jak plastelina. Czas ulepić kukiełkę.
– Pamiętasz, gdy pierwszy raz przyszedłem do pubu, zamówiłem Tullamore dew bez lodu?
– Pamiętam.
– Przyniosłaś z lodem, a ja kazałem ci zabrać Tullamore i poprosiłem o Jamsona bez lodu. Gdy przyniosłaś whiskey, zorientowałem się, że dostałem Tullamore w szklance Jamsona. Tak było?
– Tak. Pomyślałam: dwie dychy w plecy, bo gość wydziwia. Wysypałam lód i przelałam Tullamore do szklanki Jamesona. – Uśmiecha się niepewnie. – Czułam, że się zorientowałeś, wiesz? A właśnie, dlaczego zawsze zamawiasz whisky bez lodu? – Podnosi brwi.
– Tullamore dew z lodem to jak piękna dziewczyna z wytatuowaną łzą na policzku – odpowiadam.
Palcem powoli kreślę na jej policzku szlak łzy od powieki do wargi.
– Dziewczyna z wytatuowaną łzą? A tak na serio?
– Na serio – odpowiadam. Palec kończy trasę między jej wargami.
– Wiesz, dlaczego cię lubię? – pyta, biorąc ostrożnie łyk gorącej latte.
– Wiem – odpowiadam. – Dlatego, że w pubie, gdy mnie obsługujesz, nigdy nie patrzę ci na cycki.
Uśmiecham się.
– Co tak cię bawi?
– Bo mówi się, że oczy są zwierciadłem duszy.
– I to cię tak rozśmieszyło?
– Nie – odpowiadam. – Rozbawiła mnie myśl, że jakby pokombinować, to piersi też mogą być zwierciadłem duszy.
Wyciągam z kieszeni Aviatora.
– Już prawie dziesiąta, idę na trening, potem mam kilka innych spraw, o siedemnastej podjadę do ciebie. Będę czekał dziesięć minut, jeśli przyjdziesz, to pojedziemy do Zakopanego pogłębiać znajomość – mówię, pociągam za sprężynkę włosów i zakładam kaszkiet.
– Zastanawiam się, skąd się wziął ten pies? – mówię głośno do siebie, wstając z krzesła.
– Jaki pies?
– Czarny.
Gośka rozgląda się zdezorientowana.

REWOLWER  

Gośka wsiada, zdejmuje buty, podnosi długie nogi i kładzie stopy na deskę rozdzielczą. Klosz sukienki podwija się na biodra i odsłania szwy brązowych rajstop. Sunę wzrokiem od stóp, poprzez łydki, biodra, brzuch, zatrzymuję się na dekolcie. Pełne, duże piersi są przysłonięte ażurową plątaniną kręconych włosów.
– Na pończochy jest za zimno – mówi z przekąsem.
Poprawia sukienkę, zasłaniając biodra. Zapinam pas bezpieczeństwa za plecami, przekręcam kluczyk w stacyjce, nastawiam radio, soulowe dźwięki wypełniają wnętrze auta.
– Jutro masz wolne? – pytam, włączając się do ruchu.
– Wzięłam wolne do poniedziałku – odpowiada.
– No to masz długi weekend – stwierdzam i prawą ręką podciągam rąbek jej sukienki, odsłaniając znowu szwy rajstop na łonie i biodrach. Czerwieni się lekko.
– Wzięłam buty trekkingowe, wybierzemy się w góry? – mówi, zsuwając sukienkę na uda.
– To jedna z opcji – odpowiadam. – Weekend planuję intensywny – dodaję i podciągam wyżej sukienkę.
Dźwięk klaksonu przerywa erotyczną grę. Spoglądam we wsteczne lusterko. Czarny suw trąbi na mnie i mruga światłami. Zmniejszam prędkość, kieruję samochód bliżej prawej krawędzi jezdni. Suw z dużą prędkością wyprzedza mnie mimo podwójnej ciągłej i gwałtownie hamuje tuż przede mną. Jedzie wolno. Prędkościomierz pokazuje czterdzieści kilometrów na godzinę.
Mijają minuty. Czarne bmw z rejestracją S1 KAROL wlecze się. Za mną ciągnie się ogon trąbiących samochodów. Przybliżam się do linii ciągłej na środku jezdni i próbuję ocenić szanse na szybkie wyminięcie. Masywne bmw ogranicza mi widok. Nie wiem, jak daleko jest zakręt i czy jakieś auto nie jedzie z naprzeciwka. Włączam prawy kierunkowskaz i zatrzymuję auto na poboczu. Suw też się zatrzymuje 50 metrów przede mną. Przypuszczam, że za chwilę poziom frustracji kierowcy suwa się obniży i odjedzie.
– Dlaczego stoimy? – pyta Gośka, podnosząc wzrok znad ekranu telefonu.
– Gość w beemce nie pozwala się wyminąć – odpowiadam. – Poczekam, aż mu się znudzi.
– Jest pijany albo naćpany – mówi i przenosi wzrok na telefon.
Wymija mnie sznur aut, niektóre trąbią, w innych otwierają się szyby i kierowcy lub pasażerowie wymownie pukają się w czoło. Po kilku minutach sprawdzam drogę za sobą. Jest czysto, decyduję się na szybki manewr. Nie włączając kierunkowskazu, wjeżdżam na pas ruchu i wciskam gaz do maksimum. Gdy jestem kilka metrów od suwa i zamierzam go wyprzedzić, słyszę ryk potężnego silnika. Kierowca bmw rusza, zajeżdżając mi drogę. Ratuję się zjechaniem na lewy pas. Wciąż przyspieszam. Po kilku sekundach licznik pokazuje sto na godzinę. Czarny samochód również przyspiesza, nie pozwalając się wyprzedzić. Jedziemy równolegle. Około dwieście metrów przede mną, zza zakrętu wyłania się ciężarówka. Pędzi prosto na mnie. Gwałtownie hamuję. Chcę zjechać na prawy pas. Suw też hamuje, blokując mnie. Jestem w potrzasku. Nie mogę zjechać na prawy pas, a lewe pobocze jest za wąskie, by się tam wcisnąć i na dodatek kończy się skarpą. Mrugam światłami, licząc na to, że kierowca ciężarówki się zatrzyma. Ale ciężarówka nie zwalnia, kierowca również miga światłami. Przede mną, po lewej dostrzegam zatoczkę przystanku autobusowego. Mam do niej około pięćdziesiąt metrów. Do zderzenia z ciężarówką zostały cztery sekundy. Wciskam pedał gazu do oporu. Po dwóch sekundach gwałtownie hamuję i skręcam na szutrową nawierzchnię przystanku, koła wzbijają gęsty tuman kurzu. Z rykiem klaksonu mija mnie szesnastotonowy jelcz.
Gośka łapie mnie za ramię.
– Kurwa mać, on nas chce zabić! – krzyczy roztrzęsiona.
Kropla potu spływa mi z czoła i zatrzymuje się na brwiach. Jestem wściekły na siebie, że dałem się tak wmanewrować. Najważniejsza zasada na drodze to brać pod uwagę najgorszy scenariusz. Kurz opada i osadza się szarą warstwą na szybach. Włączam spryskiwacze i wycieraczki. Spoglądam na Gośkę, obejmującą ramionami kolana tuż pod brodą.
– Ten debil tam stoi! – Gośka pokazuje palcem na suwa, który stoi przed nami, w odległości około dwustu metrów, na prawym poboczu z włączonymi światłami awaryjnymi.
Uśmiecham się. Już nie jestem zły na siebie. Jestem po prostu zły. Chcesz wojny? Będziesz ją miał.
– Wysiądź z auta i poczekaj na przystanku – zwracam się do dziewczyny.
Gośka otwiera drzwi. Chce wysiąść, ale blokuje ją pas. Próbuje go odpiąć, lecz w nerwach nie może wcisnąć zwalniacza. Pomagam jej. Wysiada i chwiejnym krokiem idzie do wiaty. Sprawdzam drogę. Jest pusto. Ruszam. Jestem kilkanaście metrów od suwa. Oznaczenia na tylnej klapie zdradzają, z czym mam do czynienia: to najnowszy model BMW X7 z napędem na cztery koła, który dysponuje mocą ponad 500 koni mechanicznych.
Przychodzi mi do głowy, że to nie może być przypadek, że to właśnie ja jestem celem jego ataku. Za chwilę się wszystko wyjaśni.
Gdy jestem kilka metrów za beemką, ta rusza, wyrzucając masywnymi oponami żwir i kamienie z pobocza i zajeżdża mi drogę. Jedzie przede mną z małą prędkością. Wlokę się za nią, od czasu do czasu markując próbę wyprzedzenia. Chcę, żeby myślał, że wciąż gramy według jego zasad. Gdy mijamy zakręt przyspieszam, zrównuję się z beemką. Tak jak poprzednim razem kierowca suwa nie pozwala się wyprzedzić. Jedziemy równolegle. Przyciskiem na podłokietniku otwieram szybę po prawej stronie, zerkam na okno od strony kierowcy, szyba jest przyciemniona, widzę tylko zarys głowy kierowcy. Muszę coś zrobić, żeby go zobaczyć. Obserwując jezdnię przed sobą, wyciągam rękę z zaciśniętą pięścią w kierunku otwartej szyby i unoszę środkowy palec. Już po sekundzie opada przyciemniana szyba w oknie kierowcy. Kątem oka zerkam na nalaną twarz, rozczochrane rude włosy i oślinione usta wykrzykujące przekleństwa.
Wkładam dłoń pod pokrywę podłokietnika, wymacuję obły przedmiot. Oceniam, że do zakrętu, mam jeszcze około 350 metrów. Wyjmuję rewolwer, kieruję lufę na rudzielca. Ten dostrzega broń. Na jego twarzy pojawia się grymas zaskoczenia. Hamuje gwałtownie. Hamuję również. Wciąż mam jego głowę na przedłużeniu lufy. Odciągam kurek rewolweru. Grymas zaskoczenia zamienia się w paniczny strach. Silnik ryczy i suw gwałtownie przyspiesza. Naciskam spust. Celuję w niebo. Dzwoni mi w uszach od huku. Strzelam ponownie. Suw z dużą prędkością wjeżdża w zakręt, inercja wyrzuca go na lewy pas. Jadący z naprzeciwka Renault Master gwałtownie hamuje. Suw w ostatnim momencie odbija, unikając kolizji. Wciąż przyspiesza i za zakrętem z dużą prędkością zjeżdża z głównej drogi w poprzeczną. Skręcam za nim. Mijam znak „Jordanów 17 km”. bmw jest daleko przede mną. Tracę go z pola widzenia.
Zatrzymuję się na poboczu. Otwieram wszystkie okna, by ulotnił się zapach prochu. Wyciągam ze skrytki w podłokietniku kartonowe pudełko z nabojami i uzupełniam w bębenku. Czerwona, nalana twarz, rozczochrane, rude włosy – widziałem tego człowieka dzisiaj rano, klęczał i skomlał. To nie jest przypadek, że spotykam go na trasie do Zakopanego.
Zawracam. Z daleka widzę Gośkę. Macha do mnie, stojąc przy krawędzi jezdni.
Zapina pas trzęsącą się ręką. – Dorwałeś gnoja? – pyta.
– Tak – odpowiadam.
– Co za kretyn! Mógł nas zabić? – Patrzy na mnie, usta jej drżą.
– Dorwałem go za zakrętem – mówię spokojnie. – Wywlokłem go z auta i skopałem tak, że długo się nie pozbiera – kłamię.
– O kurcze, ale przypał. – Kręci głową zniedowierzaniem. – Znasz go? – pyta.
– Nie – odpowiadam.
– Słyszałam strzały, on strzelał?
– Ja strzelałem, żeby się zatrzymał.
– Po co ci pistolet? – pyta zdziwiona.
– Rewolwer jest na naboje hukowe – kłamię.

GRA WSTĘPNA  

Hotel Radisson Blu wita nas szerokimi uśmiechami dwóch recepcjonistek. Apartament jest duży i co najważniejsze, ma osobną sypialnię. Gośka z westchnieniem ulgi rzuca się na olbrzymie łóżko, zamyka oczy, na pełnych wargach wykwita błogi uśmiech. Siadam w fotelu naprzeciwko i analizuję kompozycję złożoną z jej ciała, sterty poduszek i lśniącej, niebieskiej narzuty. Gośka przeciąga się i zachęcająco klepie dłonią w materac. Wstaję, ściągam pasek ze spodni, podchodzę do łóżka. Zamyka oczy. Przekładam pasek przez sprzączkę i w tak zrobioną pętlę wkładam jej prawą dłoń. Zdumiona otwiera oczy, próbuje się oswobodzić. Szybko okręcam wolną końcówkę paska wokół lewego nadgarstka, unieruchamiając obydwie ręce. Przywiązuję pasek do metalowego wezgłowia łóżka. Niebieską narzutą owijam jej ciasno nogi.
– Ej, co to za zabawa? – mówi przestraszona.
Wpatruje się we mnie rozszerzonymi źrenicami. Kładę na jej oczach otwartą dłoń, czekam, aż powieki się uspokoją, zsuwam dłoń na usta, badam palcami ich miękką, sprężystą powierzchnię. Słyszę ciche westchnienie.
– Nie otwieraj oczu i nic nie mów – mówię.
Wsuwam dłoń pod narzutę, palcami rozrywam cienki materiał rajstop. Nie ma majtek. Bawię się płatkami warg.
Gdy jej westchnienia przechodzą w cichy jęk, zanurzam palec. Cipka jest gorąca i mokra. Powolnym ślizgiem przesuwam opuszek palca w stronę łechtaczki. Gośka wciąga gwałtownie powietrze. Otwiera oczy.
– Miałaś nie otwierać – mówię spokojnie. – Jesteś nieposłuszna. Zataczam krąg wokół nabrzmiałej łechtaczki i wyciągam rękę spod narzuty.
– Za dziesięć minut wychodzę do restauracji, jak się zdołasz ogarnąć, to zjemy razem kolację – mówię i uwalniam jej ręce z paska.
Kąpiel zajmuje mi siedem minut. Wychodzę z łazienki. Gośka stoi przed lustrem, zapina klamerkę pasa na pończosze. Jest ubrana w czarną plisowaną spódniczkę, która nie zakrywa koronkowej manszety niebieskich pończoch, i w rozpiętą na dekolcie białą bluzkę, pod którą niebieski, ażurowy stanik przepełniony jest jędrnymi piersiami.
– A teraz to już nie będzie za zimno na pończochy? – pytam, udając zdziwienie.
– Zrobiło się gorąco – odpowiada.
Zapina ostatnią żabkę pasa, podnosi przód spódnicy i przesuwa palcami po wewnętrznej stronie stringów, układając koronkowy materiał na cipce. Widzę, jak jej odbicie taksuje uważnie centymetr po centymetrze elementy swojego ubioru, makijażu, uczesania.
– Jesteś okrutny. – Zwraca wzrok w stronę odbicia mojej twarzy. – Przerwałeś zabawę w tak interesującym momencie.
Podchodzę od tyłu, otaczam ramieniem jej dekolt. Lustro odbija kontrast jej jasnej, gładkiej skóry z ogorzałym, żylastym wężem mojego przedramieniem. Przykładam usta do jej ucha.
– Ten moment – mówię.
– Moment? – pytają karminowe usta.
– Jak bardzo był interesujący?
Nie odpowiada. Zamyka oczy. Delikatnie chwytam wargami jej ucho, wsuwam dłonie pod materiał stanika i obejmuję palcami ciężkie piersi, potem zsuwam dłonie po brzuchu i biodrach na uda, odpinam sprzączki pasa. Chwyta moją dłoń i wkłada sobie między nogi. Cipka jest mokra. Odsuwam się, siadam na taborecie, luzuję sznurówki na cholewach i naciągam buty na bose stopy.
– Pamiętaj, gdy będę pieścił twoje ucho, będziesz myślała łechtaczką – mówię.
Otwiera szeroko oczy.
– Wariat – mówi i pochyla się. Spódnica ślizga się po jędrnych udach i tyłku. Ponownie zapina klamerki na pończochach. Pochyla się niżej, w lustrze odbijają się jasne kule pośladków. Zapina paski butów. Prostuje się.
– Jestem gotowa. Może być? – Unosi ręce do góry i obraca się powoli.
Czarne szpilki, niebieskie pończochy, złoty wodospad włosów na ramionach i dekolcie.
– Brakuje obroży na szyi – mówię. – Poza tym może być – dodaję.
Ściągam z wieszaka marynarkę, wyjmuję kartę hotelową z gniazda na ścianie, otwieram drzwi i staję w przejściu. Przeciska się obok mnie, dotykając dłonią mojego krocza

KOSHU Z LICI 

Restauracja hotelowa jest elegancka i pusta. Kelner holuje nas od drzwi w kierunku stolika z dwoma krzesłami. Na stoliku stoi wino i karafka z wodą. Podaje nam menu i pyta, czy przynieść coś na początek. Zamawiam espresso i czystą wódkę z trzema kostkami lodu w szklance, a Gośka prosi o owocową herbatę. Wyjmuje z torebki lusterko i poprawia czerwoną szminką obrys warg, składając przy tym usta w słodki dzióbek. Kilka godzin temu, te same usta wykrzywione w grymasie przerażenia drżały, gdy drogowy szaleniec próbował nas zabić.
– Mamy tematyczny wieczór. – Wskazuję na butelkę.
– Tematyczny? – Gośka obraca wino etykietą w swoją stronę i czyta głośno: – Haramo Vintage Koshu.
– Japońskie wino i Pinkie Pie – mówię, patrząc w jej duże, czarne oczy. Sekundy mijają, a ona wpatruje się zdezorientowana w moją twarz.
– Bredzisz – mówi w końcu i opuszcza wzrok na otwarte menu.
Zamawia krem pomidorowy z karczochem i płatkami migdałów. Ja biorę krem z leśnych grzybów z kluseczkami.
– Kim jest ta Pinkie Pie? – pyta, gdy kelner odchodzi.
– Pinkie jest lubiącą się zabawić, pokręconą suczką. Jest ładna, ale przede wszystkim nie boi się łamać stereotypów.
– Jak ta dziwka ze stripa?
– Kolejny raz nazwałaś ją dziwką, dlaczego?
– Bo nią jest! – odpowiada. – Ten facet nie bez powodu się do niej dowalił. No i wyszła z klubu ze striptizem.
– Czy to oznacza, że jest dziwką?
– A co, myślisz, że tam pracują przedszkolanki i śpiewają facetom „Mam chusteczkę haftowaną”?
– Jest zupka dla pani – mówi kelner i z przymilnym uśmiechem stawia przed Gośką talerz. – Jeszcze grzaneczki – dodaje, zdejmując z tacy mały talerzyk. – A dla pana leśne grzybki w kremie.
Podstawia mi aromatyczną, jasnobrązową zupę, w której pływają zielone kluski.
– Smacznego – mówi z uśmiechem i odwraca się, by odejść.
– Panie kolego – odzywam się, wskazując na Vintage Koshu: – Proszę nam nalać wina.
– Oczywiście, świetna myśl.
Wyciąga z kieszeni fartucha otwieracz, ujmuje butelkę tak, by etykieta była skierowana w naszą stronę, zdejmuje kapsel nożykiem.
– To wino przyjechało specjalnie dla państwa ze stoków góry Fudżi.
Wkręca korkociąg, ustawia dźwignię na krawędzi butelki i płynnym ruchem wyciąga korek.
– Znają państwo smak owoców lici?
Nie czekając na odpowiedź, mówi dalej:
– Owoce lici są wyjątkowe, znane z tego, że poprawiają… nastrój – kończy, mrugając do mnie znacząco.
Z lewego przedramienia zdejmuje białą serwetkę i podkłada pod butelkę. Płynnym ruchem nalewa odrobinę do kieliszka Gośki, a następnie do mojego.
– Proszę spróbować.
Delikatnie mieszam odrobinę czerwonego płynu i wącham.
– Pachnie śliwkami – mówię i podstawiam kieliszek do napełnienia.
– Tak. Ten aromat, przypominający zapach śliwek, to właśnie dzięki owocom lici, które cudownie komponują się z winogronami ze szczepu Koshu – z radością oznajmia kelner, uzupełniając kieliszki. – A czy państwo wiedzą, że winogrona Koshu przybyły do Japoni dzięki mnichom…
– Dzięki! – przerywam. – Dzięki bardzo, panie kolego, ale zupki stygną.
– Smacznego – mówi i skonsternowany się oddala.
– Fajny ten kelner – odzywa się Gośka.
– Tak, a nie wyglądało to dobrze, gdy serwował nam zupki, grzaneczki i grzybki – odpowiadam z uśmiechem.
– Ale ta zupka jest pyszna – oznajmia Gośka i podsuwa mi talerz pomidorowej. – Chcesz spróbować?
– Nie chcę, nie mieszam smaków. Grzybowa też jest dobra – dodaję.
Przyglądam się jej łapczywym, czerwonym ustom, iskrzącym, czarnym oczom.
– Nalej mi jeszcze – mówi Gośka, podsuwając kieliszek.
Nalewam i wracam myślami do prostych, czarnych włosów, długich rzęs, śmiałych, zielonych oczu. Więc tak wygląda dziwka?
– A teraz mamy japoński wieczór, droga Pinkie Pie. – Biorę w dłoń kieliszek i podnoszę do toastu. – Twoje zdrowie.
– Pinkie Pie to ja? – dopytuje zdziwiona.
– No tak. Pinkie Pie ma bujne rude włosy, czarne, gorejące oczy, nosi pończochy i buciki na obcasie, a wewnątrz jest różową, pokręconą suczką – mówię, kładąc dłoń na jej długich, ciepłych palcach.
Czerwieni się. Unosi brwi, jej wargi lekko drżą, szukając słów. Milczy. Nachylam się nad stołem i biorę delikatnie w palce płatek jej ucha.
– Podobają mi się twoje kolczyki – mówię, pieszcząc miękką skórę przebitą gwoździem z łebkiem w kształcie trupiej czaszki.
Jej oddech przyspiesza.
– Napijmy się Koshu z owocami lici. – Podnoszę kieliszek.
Drżącą ręką łapczywie wlewa całą zawartość w usta, a ja napełniam jej kieliszek ponownie.

UDAWANY ORGAZM 

– Opowiedz mi o swoim chłopaku.
Gośka się peszy.
– Chłopaku? – pyta, zbierając myśli.
– Miłosz, ten barman. Jest przecież twoim chłopakiem. Jaki jest?
Przesuwam pełny kieliszek w jej stronę. Odchylam się na krześle, dłonie kładę na blacie i patrzę jej prosto w oczy. Dobra jest. Mija całe pięć sekund, zanim ucieka wzrokiem.
– Miłosz jest bardziej przyjacielem niż chłopakiem – mówi, oglądając z uwagą pomalowane na czarno, długie paznokcie. – Pomógł mi, jak zaczynałam, a potem uczył różnych trików.