Dzieci zimy - Magdalena Zawadzka-Sołtysek - ebook + audiobook

Dzieci zimy ebook i audiobook

Magdalena Zawadzka-Sołtysek

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Trzeci tom serii skierowanej do dorosłego czytelnika, osadzonej w świecie dawnych Słowian

Seria “ŚLADY LESZEGO”  będzie się składać z kilku niezależnych opowiadań.

“Ślady Leszego” to opowieści tylko pozornie o bogach i demonach. Przede wszystkim to historie o ludziach uwięzionych w potrzasku między jednym i drugim. To też opowieści o samotności, odrzuceniu i gniewie, który potrafi być tak wielki, że wreszcie musi spłonąć we własnym żarze. To również historie o tym, że czasem łatwiej mierzyć się z demonami atakującymi w ciemnym lesie niż z tymi, które czają się w ludzkiej duszy. Na szczęście są sposoby, by pokonać jedne i drugie.


W trzecim tomie serii Ślady Leszego zatytułowanym Dzieci zimy do Krukowca wkracza właśnie najtrudniejsza dla ludzi pora roku. Uwięzieni w chatach mieszkańcy muszą się zmagać z ciasnotą izb oraz własnych wnętrz. Szykują się do szczodrych godów i narodzin nowego słońca. Niestety ktoś wnosi w ich i tak niespokojne życie coraz więcej nieszczęścia. A kiedy wydaje się, że złapano już winnego, z osady zaczynają znikać dzieci…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 5 min

Lektor:
Oceny
4,8 (89 ocen)
68
20
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fruehmette

Dobrze spędzony czas

3,75
00
Piszkitle

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna część, bardzo dobrze napisana.
00
Widelcowa

Dobrze spędzony czas

Najlepsza z serii
00
Mirinda08

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna lektura
00
KasiaKW

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna - jak pozostałe z serii. Natychmiast sięgam po następną część.
00

Popularność




Projekt okładki:

Patrycja Tkaczyk

Ilustracje: TUTUCONCEPT SPÓŁKA Z O.O.

Redakcja i korekta:

Monika Pruska

Redakcja merytoryczna:

Elżbieta Żukowska

Skład: TUTUCONCEPT SPÓŁKA Z O.O.

Copyright © by Magdalena Zawadzka-Sołtysek

Copyright © for the Polish edition by TUTUCONCEPT SPÓŁKA Z O.O.

ISBN: CYKL: 978-83-949468-0-7 ISBN: TOM III: 978-83-949468-3-8

TUTUCONCEPT SPÓŁKA Z O.O. ul. Żeromskiego 26 81-346 [email protected]

Biografia autorki:

Magdalena Zawadzka-Sołtysek – urodzona w 1983 roku w Sławnie. Mieszka w Gdyni. Ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Gdańsku, ale jej rozliczne zainteresowania wykraczają poza obszar sztuki wizualnej. Podejmuje wyzwania na wielu polach zawodowych. Literacko zadebiutowała krótkimi formami dla najmłodszych wydanymi w zbiorowej publikacji. W książkach Gra bogów, Saga jesionu oraz Trollscy wykorzystała swoją pasję historyczną i zamiłowanie do folkloru. W cyklu Ślady Leszego pierwszy raz zaczerpnęła z kultury słowiańskiej.

Dedykacja:

Dla wszystkich,

których ogarnęła zima.

ŚLADY LESZEGO

TOM 3

DZIECI ZIMY

PROLOG

Dziecięcy koszyk był pusty. Młoda kobieta o wyjątkowo jasnych oczach i długim, prawie białym warkoczu wpatrywała się w niego przerażona. Drżącymi dłońmi osłaniała usta.

– Zabrały ją – szeptała cicho, patrząc na czerwony sznureczek, który zamiast tkwić na dziecięcej rączce, leżał na ziemi pod ławą.

Zimny wiatr szarpnął połami wełnianej sukni. Nadciągała zima, a maleńkie dziecko nie przeżyje długo z dala od matki, jej ciepła i mleka.

– Wiłka! Gdzieżeś jest?! Skaranie bogów z tymi dziewuchami. Jak ja byłam młoda, to nie kazałam starszym za sobą ganiać – sarkał jakiś niski starczy głos. – A! Tu jesteś! Nareszcie. Słuchaj no. Przybieżałam, bom chciała spytać, czy masz komplet ziela, o które prosiłam. Mojmira już taka wielka jest na brzuchu, że lada dzień ino patrzeć, jak dzieciak z niej wylezie. Krwawnika żeś solidnie napakowała? A korę wierzby masz? Wiłka?

Stara Libusza wyszła zza rogu i spojrzała na bladą jak płótno młodą kobietę, która stała w obejściu i nieruchomym wzrokiem wpatrywała się w stojący na ławie kosz.

– Wiłka? Czego tak stoisz jako ten słup w płocie? Stało się co? – zapytała skrzekliwie.

Młoda kobieta wciąż nie odpowiadała, choć przecież musiała już dawno usłyszeć starą.

– Od gapienia kosz się nie napełni. Gdzie masz dziecko? – zapytała po raz trzeci Libusza, a gdy Wiłka wciąż milczała, staruszka poczęstowała ją solidnym kuksańcem. Musiała trafić celnie w żebro, bo mimo grubego przyodziewku młoda kobieta skrzywiła się z bólu.

– No? Gdzie mała?

– Nie ma jej – wyszeptała zbielałymi wargami Wiłka. – Zabrana!

– Co znaczy: nie ma? Co znaczy: zabrana? Kto zabrał?!

– One!

– Mamuny? – Libusza wreszcie pojęła.

Wiłka nie odpowiedziała, tylko zakryła twarz dłońmi i rozszlochała się rozpaczliwie, jakby miało jej pęknąć serce.

PORÓD

Zgięła się wpół i opadając na kolana, zajęczała. Drżącymi rękami objęła ogromny brzuch, jakby chciała go osłonić przed niewidzialnym ciosem. Atak jednak przyszedł z wnętrza jej ciała. Przy kolejnym skurczu zagryzła wargi, by nie krzyczeć. Pomimo chłodu miała wrażenie, że cała płonie z gorąca.

– Mamo?! Co ci jest?! Mamo! – Zza węgła chaty wybiegła licząca sobie może z sześć wiosen dziewczynka.

– Nic, nic – wydyszała Mojmira, czując, jak krople potu spływają jej spod zawoju na skroń i policzki. – Leć po babkę! Jest u Wiłki.

– Ale… – Dziewczynka nerwowo przestępowała z nogi na nogę, niepewna, co powinna zrobić – rzucać się i podnosić mamę z kolan czy posłuchać polecenia.

– Idź! – wyjęczała Mojmira, dysząc ciężko i zginając się tak głęboko do przodu, jak tylko mogła.

Mira odwróciła się na pięcie i popędziła w głąb osady szukać babki u sąsiadek.

Mojmira, czując, jak jej suknia przesiąka na kolanach wilgocią, odczekała, aż skurcz ustąpi, po czym spróbowała się podnieść.

– Już dobrze, kochanie. To normalne. Jeszcze troszkę i będzie po wszystkim. Nie bój się. Mama nie da zrobić ci krzywdy – szeptała zesztywniałymi z przerażenia wargami, myśląc o dziecku znajdującym się w jej brzuchu.

Wreszcie poczuła, że może się lekko wyprostować. Odsunęła rękę od podbrzusza i oparłszy ją na ławce, z trudem podźwignęła się z kolan. Gdy zobaczyła na swojej dłoni krew, zawirowało jej w głowie i zaczęła osuwać się w ciemność.

Gdy się ocknęła, zbudzona kolejną falą bólu, leżała na szerokim łożu odziana jedynie w cienkie giezło. Dyszała ciężko, wodząc spłoszonym spojrzeniem za matką, którą wspomagała Falka, żona kowala. Stara Libusza nie poruszała się zbyt szybko. Oszczędna w ruchach, robiła tylko to, co absolutnie niezbędne. Wciśnięta w kąt Mira obserwowała wszystko rozszerzonymi z przerażenia oczami. Z każdym kolejnym jękiem Mojmiry coraz bardziej żałowała, że babka nie wygoniła jej z izby, jak to zrobiła z ojcem i starszym bratem. Teraz pragnęła tylko wyjść na zewnątrz i wdychać mroźne powietrze. Za bardzo się jednak bała, by choćby drgnąć.

Libusza zbliżyła się do córki. Mojmira zadrżała, gdy kościste, powykręcane palce zaczęły ją badać. Jedyne, na czym potrafiła się teraz skupić, to ogromne, zgrubiałe kostki i stawy. Gdy Libusza nacisnęła brzuch, rodząca myślała, że się zsika wprost na łoże. Zajęczała cicho.

– Muszę…

– Dobrze, już dobrze. Nie robimy tego pierwszy raz. Nie użalaj się nad sobą. Chodź, bo zapaskudzisz siennik – mruczała Libusza. – Mira! Daj matce wiadro.

Dziewczynka stała przyklejona do ściany i nerwowo przygryzała końcówkę jednego z warkoczy.

– Ruszże się! – huknęła babka.

Mira natychmiast rzuciła się w stronę łoża i podsunęła pod jego brzeg przygotowane wcześniej wiadro. Ciężarna z trudem przesunęła się na krawędź posłania i spuściła nogi na ziemię.

– Szybko, sikaj i kładź się z powrotem. Trzeba, żebyś nie traciła tyle krwi.

Mojmira wykonała polecenie, po czym opadła plecami na siennik.

– Dopilnuj wody w kociołku. Ma się porządnie zagotować – mruknęła stara do wnuczki.

– Ja przypilnuję! Mała zaraz się przewróci ze strachu – powiedziała Falka, podwijając rękawy.

Dziewczynka z ulgą cofnęła się pod ścianę. Odruchowo złapała końcówkę jednego z rudawych warkoczy i przygryzła luźny pukiel. Kowalowa dorzuciła drew do ognia i zajrzała w głąb kociołka. Na dnie zaczęły się pojawiać drobne bąbelki.

Libusza ciągle badała brzuch Mojmiry. Z zafrasowaną miną kręciła głową, mrucząc jednocześnie pod nosem.

– Co z nią? – zapytała Falka.

– Dziecko jest dobrze ułożone, a mimo to nie chce wyjść. Poprzednie wyskakiwały w kilka chwil i było po wszystkim, a tutaj… – Urwała, bojąc się powiedzieć za dużo.

– Woda gotowa – oznajmiła Falka.

– Zrób w misce napar z krwawnika. Jak szybko nie zatrzymamy upływu krwi, będzie źle.

Żona kowala bez słowa wykonała polecenie. Mojmira dygotała, coraz bardziej przerażona. Nigdy wcześniej jej się to nie przytrafiło. Bez żadnych kłopotów urodziła pięcioro dzieci! Dlaczego teraz jest inaczej? Pochwyciła spojrzenie córki. Dziewczynka była blada jak płótno. Mojmira poczuła, jak zalewa ją kolejna fala strachu. Już nie tylko o to pchające się na świat maleństwo, ale też o dzieci, które wciąż potrzebowały matki. Co się z nimi stanie, jeśli jej zabraknie? Następny skurcz oślepił ją bólem i jedyne, co mogła uczynić, to krzyknąć żałośnie.

– Już jestem! – Do chaty wpadła Czębira, taszcząc pod pachą solidnie wypchaną torbę.

– Nareszcie! – mruknęła Libusza. – Wszystko masz?

– A juści. Zaraz jej malin dam do wypicia. Trza biedaczce poluźnić kości i mięśnie.

– Niech ona to zrobi – Libusza wskazała Falkę – a ty pomóż Mojmirze się podnieść i podeprzyj jej plecy.

Rodząca walczyła z bólem, modląc się w duchu do bogini o łaskę i ratunek. Mokosz pozostawała jednak niema. Do Mojmiry docierały jedynie strzępki rozmów krzątających się wokół niej kobiet. Nagle poczuła szarpnięcie. Zaskowyczała z bólu, gdy jakieś silne ręce podźwignęły ją z posłania i zmusiły, aby usiadła. Kolejny skurcz i kolejna fala rozrywającego ciało bólu pozbawiły ją na moment oddechu. Jakaś litościwa ręka przetarła jej czoło chłodną ściereczką.

– Spokojnie, kochana. Oddychaj głęboko. Zanim się obejrzysz, berbeć będzie z nami. Nóż położyłam ci pod plecy, zaraz poczujesz ulgę. Ostry jest. Szybko przetnie ból. – Chropowaty głos Czębiry sączył jej w uszy łagodne słowa.

Jednak Mojmira wiedziała lepiej. Coś było nie w porządku. Dziecko umierało, a ona wraz z nim. Poczuła ciepło na wargach. Z trudem podniosła powieki, gdy ktoś przysunął jej do ust kubek.

– Pij. To rozluźni kości – poleciła Falka. Mojmira posłusznie pociągnęła kilka łyków naparu z malin.

– A teraz przyj! – poleciła Libusza.

Mojmira zajęczała, ale zrobiła, co jej kazano.

– Dobrze, dobrze. Nie przestawaj.

Mojmira parła, czując okropny ból. Z każdym kolejnym uderzeniem serca miała wrażenie, że rozpada się na części.

– Przyj, córko! Przeca ci nie pierwszyzna! – rozkazała Libusza. – No! Postaraj się!

Mojmira zagryzła zęby i parła. Ale choćby nie wiadomo ile wkładała w to mocy, dziecko nie chciało wyjść. Wkrótce asystujące kobiety zaczęły wymieniać zaniepokojone spojrzenia. Zbyt wiele porodów już widziały, by mieć jakiekolwiek złudzenia. Czas płynął, a rodząca coraz bardziej opadała z sił.

– Może by tak wezwać Czaru… – zaczęła Czębira, ale Libusza zgromiła ją spojrzeniem.

– Nie potrzeba. Weźmiem bylicy i okadzim izbę. To powinno pomóc – mruknęła stara, odcinając pęk suszonego ziela wiszącego w kącie izby.

Falka spojrzała niepewnie na Mojmirę, ale nie odezwała się, wiedząc, ile doświadczenia w takich sprawach miała Libusza. Gdy ogień zaczął trawić solidny wiecheć ziela, ostry, gryzący dym wypełnił izbę. Nie trzeba było długo czekać, by wszystkie kobiety zaczęły kaszleć. Pomagające rodzącej szybko osłoniły nosy i usta zawojami, a Mira przycisnęła dłońmi warkocze do twarzy. Jedynie Mojmira, nie mając żadnej ochrony przed dymem, dusiła się nieprzerwanie.

– Może dziecko się zaplątało w pępowinę i dlatego nie daje rady wyjść? – podsunęła Czębira.

Libusza kiwnęła głową, chwytając się tej drobnej nitki nadziei.

– Mira!

Wnuczka aż podskoczyła, słysząc babkę.

– A leć no wokół obejścia i wszędzie, gdzie jaki supeł obaczysz, rozpleć go. Pamiętaj tylko, rozpleć dokładnie. Nie wolno ciąć, bo nieszczęście na matkę sprowadzisz.

Dziewuszka pokiwała głową na znak, że zrozumiała.

– No? Czego stoisz? Leć! – huknęła Libusza i Mira rzuciła się do drzwi.

– Mira! – Dziewczynka zamarła, słysząc głos matki. – Idź po Wiedzącą! Szybko!

– Nie potrzeba! Same se tu damy radę! Nie pierwszyzna nam dzieci na świat sprowadzać! – burknęła Libusza. Odpowiedział jej tylko rozdzierający krzyk rodzącej.

Mira wypadła z domu jak burza. Przeskakując przez próg, omal nie runęła, potykając się o fałdy sukienki. Gdy znalazła się w obejściu, zobaczyła przed chatą ojca, dwie siostry i brata oraz kilkoro sąsiadów szepczących z niepokojem. Zapewne słyszeli krzyki matki.

– Trzeba wszystkie supły w obejściu rozpleść, bo matce się dziecko zawiązało! – zawołała, nie patrząc na nikogo konkretnego.

– Słyszeliście? – zapytał ojciec. – Biegiem! – Dzieci posłuchały bez protestów.

Tymczasem Mira, zrywając rzemienie z końcówek warkoczy, bez słowa rzuciła się ku bramie osady i mglistą ścieżką pognała do puszczy. Szybko zboczyła na przełaj, przez biegnącą ku skrajowi Martwych Bagien łąkę. Pędziła, jakby sam Strzybóg[1] niósł ją na swoim oddechu i pomagał przy tym rozplatać ciasne warkocze.

Gałęziste cienie drzew majaczyły w gęstym oparze mgły. Zwolniła dopiero pod samą linią lasu. Wtedy też poczuła, jak powoli wsiąka w nią strach. Zimny i podstępny, o chciwych palcach ściskających gardło. Gryzący, smrodliwy zapach ciągnął się od strony Martwych Bagien. Coś się snuło za zasłoną mgły, coś pluskało i posapywało. Nagle rozległ się dziwny, skrzekliwy śmiech. Mira poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Chciała uciekać, ale myśl o pomocy mamie zmusiła ją, by iść dalej.

Wreszcie stanęła, rozglądając się bezradnie. Mgła gęstniała z każdą chwilą, otulając ją mlecznym oparem. Nie mając lepszego pomysłu, zaczęła krzyczeć:

– Czarucho! Czarucho! Pomocy! – Poczuła, jak strach ścisnął ją za gardło i zdusił, zmieniając wołanie w charkotliwy szept. Skrzekliwy rechot i mokre plaśnięcia rozległy się tuż za jej plecami. Coś pociągnęło ją za włosy, wrzasnęła i rzuciła się naprzód. Gdy szarpnęła głową, poczuła piekący ból, jakby ktoś wyrwał jej garść włosów. Oślizgła ręka trzymająca zdobyty pukiel cofnęła się we mgłę, ale w stronę dziewczynki zaczynały się wyciągać kolejne łapska.

– Precz, plugawe pomioty bagien! Precz mi stąd! Wynocha na mokradła. Nie macie tu czego szukać! – rozbrzmiał we mgle zgrzytliwy kobiecy głos.

Mira zobaczyła, jak z gęstego niby mleko oparu wyłania się wysoka, chuda postać o białych włosach. Zalała ją fala ulgi, gdy rozpoznała Czaruchę.

– Twoja matka umiera – oznajmiła Wiedząca, wbijając w Mirę intensywne spojrzenie, jakby chciała ją przejrzeć na wylot.

Mira zadrżała, a w oczach zakręciły jej się łzy. O dziwo, w towarzystwie tej kobiety przestała się bać lasu, mgły i stworów z bagien. Nie bała się też samej wiedźmy. Potrafiła jedynie myśleć o mamie.

– Pomóż – wykrztusiła dziewczynka, łapiąc Czaruchę za rąbek szarej sukni.

Wiedźma dotknęła rudawych włosów rozsypanych po ramionach i plecach dziewczynki. Od razu zauważyła, że mała jeszcze niedawno miała splecione ciasno kosy.

– Kto ci kazał to zrobić? – zapytała. Dziewczynka natychmiast ją zrozumiała.

– Nikt. To znaczy babcia kazała wszystkie węzły w obejściu rozwiązać, coby mamusi ulżyło i dziecko wreszcie wyszło. To ja pomyślałam, że może z włosami jest tak samo i rozplotłam je – tłumaczyła.

Wiedząca spojrzała w zamyśleniu na dziewczynkę.

– Życie kosztuje. Nie ma nic cenniejszego. A ty żądasz ode mnie aż dwóch żywotów! Co mi dasz za życie matki i brata?

NARODZINY

Libusza kucnęła między udami Mojmiry i zajrzała w głąb jej krocza.

– No! Teraz, dziewczyno! Wypchnij dzieciaka! Już widać…! – zachęcała, gdy nagle urwała.

Widząc jej minę, Falka natychmiast podeszła i uklękła obok starej, podążając za jej spojrzeniem. Mimo solidnego kuksańca, jaki otrzymała od Libuszy, nie potrafiła powstrzymać jęku.

– No, mówcie, co się dzieje! – zażądała zniecierpliwiona Czębira.

Żadna z klęczących kobiet nie była w stanie wykrztusić słowa. Zgroza ścisnęła je za gardła i mogły jedynie obserwować, jak spomiędzy ud rodzącej kobiety zamiast oblepionej śluzem główki dziecka wysuwa się maleńka rączka…

– Co się dzieje? – wydyszała Mojmira, ale kobiety wciąż milczały. – Wezwijcie Wiedzącą! – powtórzyła po raz kolejny, bliska obłędu z przerażenia.

– Dość bredni! Zaraz się z tym wszystkim uwiniemy. Tylko jeszcze trochę musisz się postarać. – Słowa z trudem wydobywały się ze zdrewniałych warg Libuszy. Gdyby Czębira słabiej ją znała, byłaby pewna, że sama nie wierzy w to, co mówi. Falka natomiast posłała starej pełne niedowierzania spojrzenie. Przez głowę przemknęła jej myśl, że być może Libusza była gotowa poświęcić własną córkę, byle tylko nie dać wiedźmie górować nad sobą. Nim zdążyła się odezwać, zapłakana Mojmira powtórzyła błagalnie:

– Wezwijcie Wiedzącą, proszę…

Naraz z jękliwym skrzypieniem otwarły się drzwi i w progu stanęła wysoka, chuda kobieta w szarej sukni. Luźno puszczone białe włosy okrywały ją niby płaszcz. Tuż za nią, uczepiona sukni i rozczochrana jak rosochaty rzep z łąki, tkwiła Mira. Dziewczynka wyraźnie unikała wzroku babki.

Wiedźma bez słowa weszła do izby, ciągnąc za sobą uczepioną jej sukni dziewuszkę.

– Czego tu szukasz? – napadła na nią Libusza.

Czarucha zerknęła na nią lekceważąco, nie zaszczycając jej nawet słowem, po czym skupiła się na rodzącej. Mojmira była w strasznym stanie. Blada z wycieńczenia i od utraty krwi, rzęziła ciężko. Oczy, wypełnione niezdrowym blaskiem, patrzyły z desperacką nadzieją. Widząc przed sobą białowłosą kobietę, poczuła tak niewyobrażalną ulgę, że omal nie zaczęła znowu płakać. Wiedziała, że jeśli ktokolwiek ma ocalić jej dziecko, to tylko wiedźma.

– Nie potrzebujemy cię tutaj! – prychnęła Libusza. Falka i Czębira jęknęły przerażone, słysząc zuchwałe słowa rzucane w twarz Czaruchy. Wiedząca tylko zmrużyła oczy.

– Nie z tobą mam rzecz – powiedziała półgłosem, ale zdawało się, że moc tych słów uderzyła w Libuszę jak potężny cios w brzuch, bo ta zgięła się wpół.

– Wzywałaś mnie – zwróciła się Czarucha do Mojmiry.

– Błagam! Zrobię dla ciebie wszystko, tylko ratuj me dziecko! – wydyszała kobieta.

Czarucha skinęła lekko głową, jakby na znak, że przyjmuje jej obietnicę, i zbliżyła się do rodzącej. Przy okazji rozejrzała się uważnie po izbie.

– Ty, daj mi czystej wody dla obmycia rąk – poleciła Falce. – A ty podeprzyj jej plecy i mocno trzymaj – zwróciła się do Czębiry. Sama wyjęła z torby ciężką glinianą flaszę i zaczęła poić rodzącą.

– Co to jest? – zapytała Mira.

– Sporysz z miodem. Pomoże dziecku wyjść, a biedaczce uśmierzy ból – odparła Czarucha tak cicho, by słyszała ją tylko dziewczynka. – Zmuś matkę, by wypiła jak najwięcej – dodała, wciskając w dłonie małej flaszę, a sama zanurzyła ręce w misce przyniesionej przez Falkę.

Umyła je dokładnie, szorując aż po łokcie, a uprzednio podwijając rękawy. Gdy skończyła, uklękła między udami Mojmiry i zbadała ją szybko.

– Twoja córka i wnuk umierają – rzuciła prawie obojętnie, podnosząc szare spojrzenie na Libuszę. Stara zbladła i wyraźnie zadrżała. Zdawało się, że dopiero teraz, kiedy zostało to wypowiedziane na głos, dotarło do niej to, o czym przecież już wiedziała. Przełknęła upokorzenie oraz gniew. Bez słowa zbliżyła się do łoża i usiadła na nim obok córki.

– Wystarczy. – Czarucha odsunęła Mirę trzymającą przy ustach matki flaszę, a potem spojrzała na Libuszę i pozostałe kobiety.

– Jest słaba, bardzo słaba, musicie jej pomóc. Róbcie, co powiem, to może oboje uda się uratować. Gotowe?

Kobiety skinęły głowami.

– Wciągnijcie ją głębiej na łoże. Gdy powiem, odwróćcie ją szybko na brzuch. Nie może leżeć! Trzymajcie ją tak, by się oparła na łokciach i kolanach. Tyłek ma być wyżej niż głowa.

– Ty, dziecko – zwróciła się do Miry. – Rób, co rozkażę. Rozumiesz?

Mira wyszeptała bezgłośnie, że rozumie. Długie włosy skręciła ciasno jak linę i wepchnęła sobie na karku pod sukienkę, by nie przeszkadzały.

Czarucha tymczasem zamknęła w swojej dłoni maleńką rączkę rodzącego się dziecka i delikatnie, acz zdecydowanie wepchnęła ją z powrotem w głąb łona Mojmiry. Tamta wrzasnęła i zapłakała. Jednak alkohol przytępił jej zmysły, więc była w stanie znieść to cierpienie. Wiedząca pchnęła jeszcze głębiej i przytrzymała dziecko w środku.

– Teraz!

Asystujące kobiety najostrożniej, jak potrafiły, obróciły jęczącą z bólu Mojmirę na brzuch. Wkładając w działanie wszystkie swoje siły, przytrzymały ją w pozycji nakazanej przez Czaruchę. Wiedząca skinęła głową.

– Dobrze. Dziecko opadło w głąb, to teraz znowu na plecy. Szybko! A ty – spojrzała na Libuszę – wiesz, co robić! Popychaj malucha!

Mojmira ponownie została obrócona na plecy. Libusza natychmiast oparła na jej brzuchu przedramię i pchnęła ukrytą pod matczyną skórą główkę dziecka, starając się docisnąć ją do ujścia łona.

– Dobrze! – pochwaliła Czarucha, cofając umazaną krwią i śluzem rękę. – Teraz będzie szła główka! Podnieście matkę trochę wyżej.

Falka i Czębira podparły plecy Mojmiry, która zaskowyczała, gdy dziecko zaczęło się z niej wysuwać.

– Przyj, córuchna! Przyj, a zaraz będzie po wszystkim!

Rzeczywiście! Wystarczyło kilka uderzeń serca i dziecko wyślizgnęło się wprost w silne dłonie Czaruchy.

– Przetnij pępowinę – poleciła Mirze, a widząc, że mała się waha, huknęła: – Już! Miałaś być posłuszna!

Dziewuszka chwyciła z ławy leżące na czystym płótnie nożyce, po czym zbliżyła się do Czaruchy, patrząc na nią błagalnie. Ręce jej drżały. Dygotała jak w febrze.

– Życie za życie. Zapłaciłaś, więc tnij, by dopełnić czaru. Inaczej wszystko na nic.

Mira zagryzła wargi i próbowała zrobić, co jej kazano, ale za bardzo się bała. Gdy omal nie upuściła nożyc, Czarucha wzięła je od niej i sama uwolniła matkę od dziecka.

– Przewiąż tu ciasno nicią – poleciła Wiedząca, trzymając palcami krótki fragment pępowiny przyrośniętej jeszcze do dziecka.

– Może ja to zrobię? – odezwała się Falka, widząc przerażenie na twarzy dziewczynki.

– Nie! To jej zadanie. Niech zrobi choć tyle! – mruknęła Czarucha. – Weź czerwoną nić i rób, co mówię.

Tym razem Mira wykonała polecenie. Ręce wciąż jej się trzęsły, ale zdołała się opanować. Mojmira zaś, kompletnie wykończona, opadła na plecy. Była pewna, że już nigdy w życiu nie zdoła się podnieść. Jedyne, czego w tej chwili pragnęła, to spać. Chciała się poddać zmęczeniu i odpłynąć w błogi niebyt, gdy nagle uświadomiła sobie, że słyszy tylko ciszę. Otworzyła oczy i spojrzała na pochylającą się nad maleństwem Czaruchę.

– Co z dzieckiem? – spytała.

– Nie wiem – odparła tamta zdawkowo.

„Kłamiesz!” – pomyślała Mojmira, czując, jak serce ściska jej się ze strachu. „Dobra Mokoszy, nie teraz! Nie dopuść do tego, by teraz coś się stało!”

Wiedząca wprawnym ruchem ręki położyła sobie dziecko brzuszkiem na przedramieniu. Kierując je głową w dół, mocno klepnęła maleńkie pośladki. Rozległo się wilgotne klaśnięcie, a potem upragniony krzyk.

– Niech będzie błogosławiona Mokosz, matka wszelkiego stworzenia, dawczyni życia! – wyszeptała Mojmira, a za nią Falka i Libusza powtórzyły modlitwę.

– Masz syna – rzekła Czarucha do Mojmiry i wpychając noworodka w ramiona Miry, która stała obok jak zamrożona, dodała: – A ty weź ode mnie dziecko. – Dziewczynka odruchowo przygarnęła do siebie maleństwo, pozwalając, by brat umazał ją krwią. Dygocąc na całym ciele, przytuliła policzek do maleńkiej, wykrzywionej twarzyczki. W tej chwili poczuła, jak strach ustępuje przed wzruszeniem. Teraz w końcu nie była najmłodsza, została starszą siostrą i miała się kim opiekować. Gdy wrzeszczące maleństwo rozsmarowało drobną piąstką krew na jej drugim policzku, Mira wiedziała, że nigdy w życiu nie pozwoli zrobić mu krzywdy.

Tymczasem Wiedząca znów pochyliła się nad Mojmirą. Położnica była śmiertelnie blada, a jej pierś falowała w urywanym oddechu.

– Dajcie napar z kory wierzby! – przykazała Czarucha. – Teraz ją chwyci potężna febra.

Falka, żona kowala, natychmiast rzuciła się szykować napój. Wiedząca sięgnęła po czystą szmatkę leżącą na ławie i zmoczywszy ją w naparze z krwawnika, delikatnie przemyła krocze Mojmiry. Położnica całkowicie poddała się obezwładniającej ciało błogości ciągnącej ją w świat snu. Nawet słysząc ostatnie słowa otaczających ją kobiet, nie była w stanie otworzyć oczu.

– Co to jest?

– Ślepaś? Toż widać, że palec.

– Jeszcze jeden? To za dużo!

– O Mokoszy, odmieniec!

PASTWISKO NIEPRZYJAŹNI

Niewielkie ognisko, przy którym siedział Mały Ropuch, dawało więcej dymu niż ciepła. Mikre płomyczki, które wytrwale usiłował podsycać, nie chciały się porządnie rozpalić na wilgotnym chruście. Siedząca obok dziewczynka otulała ramionami podciągnięte niemal pod brodę kolana i patrzyła poważnym wzrokiem w ogień. Obok niej, na grubym kocu, stał koszyk z jabłkami.

– No nie! Chyba nie dam rady! – wydyszał Mały Ropuch, czując, jak mu się w głowie kręci od ciągłego dmuchania w żar.

– Czekaj! Pomogę ci! – zawołał, biegnąc w ich stronę Jaruś.

Jego rudawe kędziory okrywała dziergana z szarej wełny czapka. Z ramion spływał gruby pled, spięty pod szyją fibulą z surowego żelaza. W ręku dźwigał okryty czystym płótnem koszyk, a za nim wędrowała dorodna krowa. Po chwili Ślicznotka odbiegła swobodnie na bok w poszukiwaniu ostatnich jesiennych listków i traw. Jaruś natomiast przypadł do ogniska i ściągnąwszy z rąk rękawice, odłożył je na koszyk i zabrał się do podsypywania ogniska igliwiem.

– Dzięki – powiedział Mały Ropuch. – Ledwo żyję, ale nikt jakoś nie kwapił się pomóc – rzucił kąśliwie, zerkając na nieruchomą dziewczynkę.

Ta siedziała zatopiona we własnych myślach i nie zwracała uwagi na chłopców, którzy teraz we dwóch biedzili się przy ognisku. Po dłuższej walce w końcu udało im się je porządnie rozpalić.

– No nareszcie! Umieram z głodu! – zawołała Witka, podbiegając do nich.

Dziewuszka licząca może z pięć wiosen, ale pyskata, jakby miała za sobą o wiele więcej, przysiadła na kocu obok Miry i wyciągnęła zmarznięte ręce do ognia, co chwilę dodatkowo w nie chuchając. Miała zaczerwienione paluszki, które drżały odrobinę w oczekiwaniu, aż ciepło wniknie pod skórę i je rozgrzeje.

– Mira, mogę jabłko?

– Bierz, nie pytaj – burknął Mały Ropuch, ocierając czoło od potu, bo strasznie się zasapał przy rozdmuchiwaniu ognia.

Witka popatrzyła na niego z oburzeniem, po czym znów spytała:

– Mira! Mogę wziąć jabłko? – A gdy wciąż nie otrzymała odpowiedzi, szturchnęła dziewczynkę łokciem pod żebro.

– No co?

– Mogę jabłko?

– Yhm – mruknęła Mira i znów zapatrzyła się w ognisko.

– Cały czas tak siedzi. Jakby ją wiły zauroczyły – burknął Mały Ropuch.

– Głupiś! Wiły tylko na chłopaków uroki rzucają, każdy to wie. Zostaw ją, dobra? – prychnęła Witka, nabijając jabłko na jeden z przygotowanych patyków i skierowała je nad ogień. – Dziecko ciągle u nich ryczy, niewyspana jest.

– Ja też jestem niewyspany – mruknął Mały Ropuch. – I głodny – dodał, rozglądając się za czymś do jedzenia. Jabłko Witki szybko się piekło i jego zapach drażnił nos, sprawiając, że burczenie w brzuchu stawało się nieznośne.

Wkrótce więcej dzieci zbiegło się do ich ogniska, by się ogrzać i przy okazji coś podjeść. Kręcące się po okolicy krowy i kozy wyglądały jak leniwe cienie wśród drzew. Wysokie trawy, które mogły latem obgryzać do woli, zniknęły. Teraz soczysty przysmak został zastąpiony przez uwiędłe wiechcie, porastające tu i ówdzie ziemię.

– Nie znalazłem nawet jednego! – pożalił się Pszczelik, podchodząc do ogniska.

– Przecie jak wychodziliśmy z Krukowca, to mówiłam ci, że tak będzie – mruknęła Witka, chciwie zatapiając zęby w pieczonym jabłku.

Aromatyczny sok prysnął jej lekko w nos. Pozostałe dzieci też już piekły swoje jabłka. Tylko Mira wciąż siedziała milcząca i nieobecna. Nikt też, poza Witką, nie usiadł obok niej. Wszyscy trzymali się z daleka, tłocząc się po drugiej stronie płomieni.

– Znowu szukałeś żuków? – zapytał Jaruś, zrywając zębami podwędzoną skórkę ze swojego owocu. Pszczelik kiwnął na potwierdzenie płową czupryną.

– Aha! Ale wszystkie się pochowały – westchnął jak człowiek ciężko doświadczony przez los – a do wiosny to chyba z nudów przyjdzie mi umrzeć.

– Spokojna głowa! Zamiast marzyć o wyścigach żuków, pomyśl, że matka zaraz każe ci wełnę czyścić i gręplować. To cię na pewno wyleczy z nudy – powiedziała piegowata siostra Pszczelika, a reszta dzieciarni się zaśmiała.

– Kobieto! Jak ty nic nie rozumiesz! – jęknął Pszczelik, łapiąc się za głowę i opadając na koc obok Witki i Miry.

Nim zdążył się porządnie rozsiąść, jego starsza siostra Brzózka złapała go za rękę i pociągnęła. Z bolesnym jękiem klapnął na zmarzniętą ziemię i ostre patyki.

– Co robisz, wariatko!? – wrzasnął.

Dziewczynka spojrzała tylko na niego ze złością i ponownie wyciągnęła patyk z nabitym jabłkiem w stronę ognia.

– Głupek! – syknęła.

– Ty naprawdę nic nie wiesz? – spytała inna dziewczynka, zakutana w kubraczek z zielonej wełny.

Wszyscy popatrzyli po sobie jakoś dziwnie. Wydawało się, że tylko Pszczelik niczego nie pojmuje.

– O co chodzi?

– No przecie odmieńca mają w domu! – odparł ktoś szeptem.

Pszczelik rozglądał się po znajomych twarzach, wciąż nie rozumiejąc, w czym problem. Dzieciaki wydawały się jakieś spłoszone. Wszyscy szeptali albo spoglądali na Mirę ukradkiem i zaraz odwracali wzrok, jakby samo patrzenie na nią mogło się okazać niebezpieczne.

– Nic z tego nie rozumiem. Co to znaczy?

– To znaczy – zaczęła Witka, ostentacyjnie ogryzając następne jabłko – że oni są głupi albo tchórze, sam zdecyduj. – Siedziała obok Miry z wyciągniętymi w stronę ognia nóżkami i patrzyła na wszystkich drwiąco.

– Cicho bądź, smarkata! Nie wiesz, o czym mówisz, to się nie odzywaj, bo oberwiesz! – fuknęła na nią Brzózka.

– Ale się ciebie boję! – Witka przewróciła oczami. – A jak mi coś spróbujesz zrobić, to powiem bratu. Wtedy dopiero się przekonamy, jaka jesteś odważna!

Brzózka, słysząc groźbę małej, połknęła słowa, które miała najwyraźniej na końcu języka, bo ze starszym bratem Witki nikt nie miał ochoty zadzierać.

– Daj spokój – mitygował Jaruś, dorzucając do ognia. – Dziecko jak dziecko. Widzieliście je?

Odpowiedziało mu mamrotanie i kręcenie głowami.

– No! To znaczy, że niczego na pewno nie wiadomo i lepiej skończyć to gadanie, bo jak nie będziemy uważać, to nam się zwierzęta po lesie rozlezą!

– No jak tam, Mira? Zjesz jabłko? – zapytał, podchodząc do dziewczynki i wyciągając w jej stronę patyk z upieczonym owocem.

– Co? – zapytała wyrwana z zamyślenia.

– Po co w ogóle pytasz? Odmieńca ma w domu, to pewno ją zaczarował. Dlatego tak siedzi jak świątynny słup – stwierdził Mały Ropuch.

Mira westchnęła i rozprostowała nogi, przysuwając je w stronę ogniska. Spod sukienki wysunęły się porządnie obute stópki, otulone grubo dzierganymi skarpetami.

– To nie jest odmieniec – burknęła, zerkając na chłopca spode łba.

– Ciotki gadają, że jest – upierał się Mały Ropuch. – Normalni ludzie nie rodzą się z dodatkowymi palcami u ręki!

Mira nadęła się jak rybi pęcherz. Na policzkach wykwitły jej krwawe rumieńce, a w oczach zapłonął gniew.

– A co ty tam wiesz? Nigdy nie widziałeś, jak się rodzi dziecko, i w ogóle to jesteś głupi! – wrzasnęła z furią.

– To nie ja jestem głupi, tylko ty, skoro jesteś tak ślepa, że nie widzisz tego, co wszyscy! – odparował Mały Ropuch.

– Odwołaj to! – syknęła Mira, a jej oczy zwęziły się w dwie wąskie szparki.

– Zmuś mnie – prychnął chłopiec.

Nie spodziewał się, że dziewczynka go zaatakuje. Mira była raczej płochliwa i jeśli wpadała w kłopoty, to przez Świstunkę, a nie dlatego, że sama je sprawiała. Tym bardziej się zdziwił, gdy się na niego rzuciła. Nim zdążył zareagować, padł na plecy, a Mira, siedząc mu na brzuchu, okładała go pięściami, bijąc gdzie popadło.

– Przestań! – krzyczał Mały Ropuch, osłaniając się przed nią rękami.

Mira jednak nie słuchała, tylko biła go jeszcze mocniej. Okazała się przy tym tak silna i zdeterminowana, że chłopiec nie mógł jej z siebie zrzucić. Dzieciaki zbiegły się z całego pastwiska, ale nikt się nie kwapił, by pomóc Ropuchowi. Jedni zagrzewali do walki Mirę:

– Dobrze! Dołóż mu! – wołali ci, których Ropuch ogrywał w wyścigach żuków, albo ci, którym zdarzyło się już kiedyś oberwać od Ropucha w bójce.

– Nie daj się, Mira! Niech sobie nie myśli! – darła się Witka.

Inni wspomagali szyderczo Małego Ropucha:

– No już! Zrzuć ją! Nie dasz rady? Dawaj!

– Dziewczyna go leje! No patrzcie, zaraz kądziel do łapy weźmie!

– Ej, Ropuch, a zapaskę też chcesz? Mogę siostrze zwędzić, bo sobie nową zrobiła!

Kilka dziewczynek, w tym Brzózka, piszczało, żeby wreszcie przestali, a chłopcy rechotali. Śmiechy ucichły, gdy dzieciaki się zorientowały, że w stronę pastwiska biegnie ktoś dorosły. Na wszelki wypadek wszystkie zaczęły się cofać jak najdalej od szamoczącej się na ziemi dwójki.

– Czy to Świstunka? – wysepleniła Witka, dostrzegając jasne włosy biegnącej postaci.

– Nie. Przecie ona od Dziadów z chaty nie wychodzi – mruknęła Brzózka, mrużąc oczy i usilnie starając się rozpoznać, kto biegnie.

Kilka chwil później, zdyszana i zaczerwieniona od długiego biegu, stanęła między nimi dziewczyna.

– Lerka, co się stało? – zapytał Jaruś.

Ta oparła ręce o kolana i dyszała przez chwilę, walcząc o każdy oddech, nim odpowiedziała:

– Macie… Macie zabrać zwierzęta i wracać do Krukowca!

– Co się stało? – zapytała Brzózka.

– Wszyscy się boją, żeby was nie zabrały mamu… Ej! Dlaczego się bijecie?! – Lerka przyskoczyła do Miry i Małego Ropucha, którzy szamotali się jak wściekłe koty. – Przestań! Zostaw go! – krzyknęła. Chwyciła dziewczynkę za ucho i pociągnęła tak mocno, aż tamta wrzasnęła rozdzierająco i natychmiast zaprzestała walki.

– To boli!

– I dobrze – prychnęła starsza siostra Świstunki. – Dość tych głupot, marsz po zwierzęta i wszyscy zbierać się do osady! – rozkazała.

Dzieciarnia posłuchała niechętnie, choć chłopcy burczeli po cichu słowa, za które dostaliby po uszach od matek, gdyby te ich słyszały. Jaruś szybko znalazł pasącą się między drzewami Ślicznotkę i razem z nią ruszył do domu. Po drodze dostrzegł Witkę, która szła obok Miry i coś jej zawzięcie tłumaczyła. Mira w odpowiedzi kręciła tylko głową i raz za razem ponaglała długim patykiem idące przed nią kózki.

– Nic nie będzie dobrze. – Jaruś dosłyszał jej gniewną odpowiedź. – Nic a nic. Żywia nas zostawiła i siedzi u starej Gniewichy, mama jest chora i oczy sobie wypłakuje przez dziecko. Mojego nowego brata wszyscy się boją i nazywają go potworem, a do tego Świstunka w ogóle nie chce ze mną gadać!

– Ona też się boi twojego brata?

– Nie. – Mira machnęła od niechcenia ręką. – Od czasu gdy się zgubiła w lesie po Dziadach, strasznie dziwna się zrobiła. Z nikim gadać nie chce, z chaty wcale nie wychodzi. A przecie wszyscy mówią, że żerca upiora odpędził, tak czy nie? No to skoro żerca przegnał stąd stwora, to chyba mogłaby jak wszyscy się zachowywać? Przecie nikt jej nie zje – złościła się Mira. Nierozważnie smagnęła jedną z kóz tak mocno, że zwierzę zameczało z wyrzutem i w kilku podskokach wyrwało do przodu.

– Może coś widziała i teraz się boi? – podsunęła Witka.

– Mnie raz bracia zabrali na kurhany i blisko Martwych Bagien. Opowiadali też straszne historie o strzygoniach, utopcach i wilkołakach. Potem nie mogłam spać i wszystkich w nocy budziłam.

– Ty i tak wszystkich budzisz w nocy – mruknął Pszczelik.

– Cicho bądź! Co ty tam wiesz! – nadęła się Witka.

– A wiem, bo jak raz musiałem spać u was, gdy rodzice pojechali na targ do grodu, to spać się nie dało przez twoje chrapanie.

– Ożeż ty… – Witka rzuciła w Pszczelika szyszką.

Zręczny chłopiec się uchylił i odbiegł w podskokach, a potem zaśpiewał:

W nocy Witka chrapie,

przez sen muchy łapie!

I je nosem wciąga,

a potem puszcza bąka!

– Teraz dopiero oberwiesz! – wrzasnęła Witka i puściła się cwałem za Pszczelikiem.

Chłopiec chyżo niby młody jelonek przeskakiwał zmarniałe kępy traw i wyraźnie świetnie się bawił, bo po chwili znowu zaśpiewał: W nocy Witka chrapie…

– Chłopaki to jednak są strasznie durne – mruknęła przechodząca obok Brzózka, która z niesmakiem patrzyła na wygłupy brata.

Mira szła dalej w posępnym milczeniu. Nieopodal wędrował Mały Ropuch, który wciąż miał na twarzy resztki rozmazanej krwi. On też był ponury jak chmura gradowa. Podbite oko pulsowało nieznośnym bólem. Raz po raz łypał wściekle na Mirę, z którą zamierzał się solidnie policzyć.

Gdy dotarli do Krukowca rozciągniętą w nierównych odstępach grupą, był już zdecydowany. „Jeszcze mnie popamiętasz” – pomyślał, patrząc na Mirę z nienawiścią.

ODMIENIEC

W chacie było cicho i ciepło. Gniewicha słyszała trzask płonącego ognia i suchy szelest kurzych piór, gdy ptaki co jakiś czas je czyściły. W powietrzu unosił się jakiś smakowity zapach. Gdy otworzyła oczy, zamrugała nerwowo, czując pod powiekami kłucie, jakby ktoś jej nasypał pod nie piasku. Spróbowała podnieść rękę, ale ból wciąż był zbyt potężny, by z nim walczyć. Ostrożnie odwróciła głowę. Żywia siedziała na ławie pod ścianą i przędła, zatopiona we własnych myślach. Nakrapiana czarnymi cętkami kura spała przytulona do jej biodra.

Korzenia nigdzie nie było widać. Gniewicha zagryzła zęby i spróbowała podnieść się lekko na łokciach. Ból niemal ją oślepił.

– Nie! Nie wolno! Jeszcze się sama nie podnoś! – zawołała Żywia, odkładając kądziel i wrzeciono.

Gniewicha opadła na poduszkę, czując, że ten drobny wysiłek wyczerpał ją niemal do cna.

– Napijesz się wody? – spytałaŻywia, podchodząc do niej.

Tkaczka łypnęła na nią, ale rozumiała, że wrogość wobec dziewczyny nie ma sensu. Musiała sama przed sobą przyznać, że bez pomocy sobie nie poradzi. Skinęła więc krótko głową. Żywia podała jej kubek i pomogła się napić.

– Znowu febra cię łapie – powiedziała, przyglądając się kropelkom potu na czole kobiety i jej silnie zaczerwienionym policzkom.

– Nic mi nie będzie! – burknęła Gniewicha.

Żywia westchnęła.

– Już ci jest. – Odeszła na moment i przez chwilę stukała naczyniami przy kociołku, po czym wróciła i podścieliła dodatkowe warstwy pod głowę rannej, by podnieść ją do pozycji półleżącej. Potem przysunęła jej do ust kubek, z którego wystawała łodyga słomy.

– Pij, tylko powoli – nakazała dziewczyna. – To lekarstwo na gorączkę. Wiedząca mi dała. Pomaga ci.

Gniewicha skrzywiła się i odwróciła głowę w bok. Zanim Żywia zdążyła cokolwiek zrobić, rozległo się pukanie i bez zaproszenia do izby wmaszerował Jaruś.

– Dzień dobry, ciotko Gniewicho i Żywio. Przyszedłem odprowadzić Ślicznotkę! – zawołał.

Piegi na jego wyszczypanych przez mróz policzkach wydawały się bardziej widoczne niż kiedykolwiek. Jasne pukle o rudawym połysku wymykały się spod naciśniętej na uszy szarej czapki.

– A zachodź Jaruś zachodź – wyszeptała Gniewicha, po raz pierwszy od dawna czując ciepło w sercu.

– Zaraz, jak to odprowadzić? Przecie dopiero coś ją wziął i poszedł na pastwisko. Co się stało? – zapytała Żywia.

– Ano! Tak sobie paślim zwierzęta jak zwykle – odparł Jaruś. – Potem z Małym Ropuchem rozpaliliśmy ognisko i wszyscy się zbiegli, żeby piec jabłka. Bo wiesz, ciotko Gniewicho, pieczone jabłka to jest najpyszniejsiejsza rzecz, jaką można zjeść! A ja miałem jeszcze trochę miodu w kubku, bo mi Żywka dała, i jak sobie polałem to jabłko, to powiadam ci, ciotko Gniewicho myślałem, że umrę z przyjemności! Musisz kiedyś spróbować!

– O ile dożyję – mruknęła kwaśno.

– Ale co z krową? – dopytywała Żywia.

– No właśnie mówię – oświadczył Jaruś, wprowadzając krowę za sąsiek. – Jak się dzieciaki zlazły do ognia, to Mały Ropuch zaczął pytać Mirę o to nowe dziecko, co się urodziło ciotce Mojmirze. – Żywia drgnęła, ale nie przerywała mu, chłonąc każde słowo. – I Mały Ropuch powiedział, że to odmieniec jest. Ponoć wszyscy tak mówią. I jak Mira to usłyszała, to się na niego rzuciła i nikt nie mógł jej od niego oderwać! Powiadam ci, ciotko Gniewicho, spuściła mu taki łomot, że chłopak by się lepiej nie sprawił!

– Niemożliwe! – zawołała Żywia. – Mira nie robi takich rzeczy!

Jaruś zerknął na nią spod oka, przy okazji napełniając świeżą wodą poidło Ślicznotki.

– A kto by się przyznał, że go dziewczyna zlała? – zapytał rozsądnie.

Gniewicha zacharczała gwałtownie. Równie dobrze mógł to być duszący kaszel, co tłumiony śmiech. Żywia natomiast skrzywiła lekko wargi.

– Ale wciąż nie rozumiem, dlaczego musiałeś wrócić z pastwiska!?

– Bo Lerka przyleciała i kazała wszystkim wracać. Powiedziała, że mamuny porwały dziecko Wiłki i Gniewomira. I teraz wszyscy się boją odmieńca.

Żywia tak zbladła, jakby cała krew z niej odpłynęła. Wypuściła z rąk drewniany kubek z resztką naparu, który wcześniej piła Gniewicha, po czym rzuciła się do drzwi. Chwyciła wiszący na kołku obok nich kaftan i nie oglądając się na nic, wybiegła na zewnątrz.

Gdy tylko znalazła się za progiem, jej oddech zmienił się w delikatny obłok białej pary. Ziemia i wszystko wokół było pokryte cienką warstwą bieli. Dość jeszcze łagodny mróz ostrzegał, że niebawem zima uderzy. Kilka zaciekawionych głów odwróciło się w stronę Żywii, a kilka niekoniecznie życzliwych spojrzeń podążyło za nią, gdy biegła przez osadę. Lecz dziewczyna, gnana niepokojem o matkę, nie widziała i nie słyszała żadnych ludzi.

Przed domem rodziców dostrzegła grupkę kobiet. W otwartych na oścież drzwiach chaty stała matka. Przeraźliwie blada, z zapadniętymi policzkami i ogromnymi, błyszczącymi oczami, patrzyła na przybyłe, które zdawały się jazgotliwie coś jej tłumaczyć. Dziewczyna przystanęła, kryjąc się w podcieniu najbliższego domu, i czekała. Nie chciała zwracać na siebie uwagi. Wciąż najbezpieczniej czuła się zamknięta w czterech ścianach chałupy Gniewichy. „Czy tak właśnie czuje się przez cały czas Gniewicha? Czy mnie czeka to samo?” – przemknęło jej przez myśl, ale szybko zdusiła w sobie obawy.

– To tylko dziecko! – usłyszała. Zdyszany i słaby głos matki utonął wśród protestów.

– To odmieniec, dobrze o tym wiesz! Mamuny porwały córkę Wiłki i Gniewomira, a w zamian zostawiły swój pomiot! – krzyknęła matka Radochny.

– Pewnie nie zabezpieczyłaś dobrze izby! Wetknęłaś kolce róży wokół wejścia?

– Powinnaś go porządnie obić wierzbową witką! Jak zacznie ryczeć, przyjdą mamuny i swoje młode odbiorą!

Kobiety przekrzykiwały się wzajemnie.

– To tylko dziecko! – powtórzyła cicho Mojmira.

– Ja też mam dzieci! – krzyknęła kobieta ubrana w grubą kapotę z brunatnej wełny. Do piersi tuliła szczelnie zawinięte w kocyk dzieciątko. Maleństwo, przestraszone hałasem i krzykiem matki, zaczęło kwilić. – Ja też mam dziecko! – powtórzyła kobieta. – A w drodze kolejne. Nie chcę, żeby coś im się stało!

Mojmira nie odpowiedziała. Opuściła tylko nisko głowę i trwała w milczeniu.

Żywii na jej widok ścisnęło się serce. Matka stała na chłodzie, odziana tylko w giezło. Długie włosy, z których zawsze była taka dumna, spływały w nieładzie po ramionach. Spomiędzy sinych warg ulatywały strzępki białej pary. Tuż za nią Żywia dostrzegła babkę. Zgięta wpół Libusza tkwiła za plecami Mojmiry i spoglądała posępnie na przybyłe sąsiadki.

– To odmieniec! Trzeba się go pozbyć, a może demonice oddadzą córkę Wiłki. Ty masz jeszcze czworo dzieci, a ona straciła swoje jedyne! – zaatakowała jedna z kobiet, osłaniająca głowę szarą chustą z żółtym obrzeżeniem.

Mojmira zachwiała się i odruchowo chwyciła ościeżnicę, by nie upaść.

– Dość już tego mielenia ozorami! Idźta, baby, do domów. Robota wam stygnie! – powiedziała Libusza, wysuwając się do przodu.

– Ale… – zaczęła znowu kobieta w szaro-żółtej chuście.

– Żadne ale! Leźcie do chałup brać się za kądziel. Przędza do tkania potrzebna, a wy tu dziobami trzaskacie. Ostawcie nas w spokoju i dzieciaka też!

– To się tak nie skończy! Zobaczycie! – krzyknęła Radomira, była świekra Żywii.

Pozostałe kobiety pokiwały głowami i mamrocząc gniewnie, zaczęły się niechętnie rozchodzić. Raz po raz któraś zerkała przez ramię i patrzyła ze strachem na dom Mojmiry i Jeża.

Libusza ujęła córkę pod ramię i delikatnie, acz zdecydowanie wciągnęła ją w głąb izby. Gdy drzwi trzasnęły, a przed domem zrobiło się pusto, Żywia zsunęła z głowy chustę otulającą ją niby głęboki kaptur i ruszyła do chaty. Przed wejściem zawahała się na moment, ale zastukała i pchnąwszy drzwi, weszła.

Powitała ją cisza i zdumione spojrzenia. Po chwili rozległ się płacz dziecka i chwila niezręczności prysła jak stłuczona glina.

– Żywka! Ty tu? – szepnęła Mojmira.

– Ano przyszłam, bo Jaruś przyleciał z wieściami. Mówił, że urodziłaś. Chciałam zobaczyć, jak się czujesz, i przywitać dziecko – odparła Żywia, czując, jak babka świdruje ją spojrzeniem. Gula w gardle uniemożliwiała jej przełykanie, więc wciągnęła powietrze i, zmuszając się do mówienia, zapytała: – A co te babska przed domem chciały?

– Słyszałaś? – Mojmira zbladła jeszcze bardziej.

– Ano. Tak jazgotały, że głuchy by usłyszał – odparła dziewczyna, konsekwentnie unikając spoglądania na babkę. – A najgorzej darła się ta jędza, matka Ościenia… – Przy imieniu zmarłego męża głos uwiązł dziewczynie w gardle.

Mojmira wybuchła płaczem i wyciągnąwszy ramiona do najstarszej córki, przytuliła ją.

– Kochanie! Moje ty kochanie! Nareszcie jesteś! – Załkała, nie odpowiadając na pytanie córki.

Żywia stała sztywna jak kołek, gdy matka tuliła ją do siebie. Po chwili zmusiła się jednak do objęcia jej i pogłaskania po plecach.

– Nie płacz, matuś. Ja po prostu… Ja… Nie mogłam przyjść – wyszeptała w splątane włosy matki.

Prowadząc ją w stronę ławy i delikatnie nakłaniając, by usiadła, zauważyła, że więcej wśród tych włosów było już srebrnych niż złocistych nitek. Poczuła ukłucie w sercu i coś na kształt strachu.

– Nareszcie żeś poszła po rozum do głowy! – mruknęła Libusza, pochylając się nad dzieckiem.

Delikatnie trąciła zwisający z belki na długim powrozie kosz i zaczęła kołysać wnuka. Maleństwo nie przestawało krzyczeć. Żywia widziała dwie piąstki unoszące się nad krawędzią kosza. Drżały w rytm spazmatycznego płaczu.

– Mam siostrzyczkę czy braciszka? – zapytała Żywka, uśmiechając się do matki łagodnie.

Mojmira objęła się ramionami i załkała rozpaczliwie.

– Moje maleństwo! Moje maleństwo!

– O co tu chodzi? Powiecie wreszcie? – spytała Żywia, przenosząc pytające spojrzenie na babkę. – Co z dzieckiem? O czym te baby gadały?

Libusza zacisnęła mocno i tak już wąskie usta i patrzyła uparcie w głąb kosza. Dziewczyna nie mogła tego znieść. Zbliżyła się do kołyski i zajrzała. Zobaczyła tylko maleńkie, wciąż mocno różowe dzieciątko o lekko spiczastej główce pokrytej czarnym puszkiem. Bezrzęsne powieki miało mocno zaciśnięte, a bezzębne usteczka szeroko otwarte. Wrzask, jaki się z nich wydobywał, był jednak ogłuszający. Piąstki drżały w miarę nasilającego się krzyku.

– Może jest głodne? – zapytała dziewczyna, a widząc, jak babka kręci głową, uniosła rąbek kołderki. – To może ma mokro? – zastanawiała się, sprawdzając ręką, ale nie poczuła na materiale wilgoci.

– Drze się tak i drze, niewiada czemuż. Taki się nam nigdy nie trafił. Nawet moje dzieciaki nie zdzierały tak gardeł, jako on czyni – burknęła Libusza, machając ręką od niechcenia.

– Ciiiii – szepnęła Żywia. – Nie płacz. Przyjdą okropne baboki i będą cię straszyć.

Mojmira załkała jeszcze głośniej, ale dziecko jakby zrozumiało, co mówiła starsza siostra, bo ucichło i zacisnęło rączkę na podsuniętym przez Żywię palcu. Młoda kobieta drgnęła, gdy nagle pojęła, że drobniutka dłoń miała o jeden paluszek za dużo.

– Stąd cała awantura – mruknęła Libusza, podążając za spojrzeniem wnuczki. – Te baby, coś się o nie pytała, to się zleciały, bo oczywiście Czębira nie utrzymała ozora w gębie. I teraz wszystkie chcą, żeby… – Nie dokończyła, bo Mojmira zaniosła się tak spazmatycznym szlochem, że nawet pyskatą staruszkę chwyciło to za serce.

Żywia uwolniła palce z uścisku maleńkiej piąstki brata i usiadłszy obok matki, objęła ją czule. Mojmira przytuliła głowę do ramienia córki, całkowicie poddając się rozpaczy. Jej czerwona, zapuchnięta twarz i mokre policzki zmieniły urodziwą jeszcze do niedawna niewiastę nie do poznania.

– Nie płacz, mamo. Ja ci pomogę. Wszystko będzie dobrze.

– N-n-nie b-b-będzie! – załkała Mojmira.

– Będzie, zobaczysz. Tylko już nie płacz. Przyjdę pomagać. Razem z babcią damy sobie radę, póki nie wydobrzejesz. Dzieciaki siedzą jeszcze na pastwisku, a ojciec przy robocie. Jak tylko śnieg spadnie, chłopy pójdą do lasu drewno spuszczać. Będziesz miała spokój.

– Nie! – krzyknęła Mojmira, niemal rozdrapując sobie policzki paznokciami. W jej szarych oczach lśnił obłęd. Dziecko znowu zaczęło płakać, gdy ona, usiłując nie patrzeć w stronę kołyski, bełkotała:

– Zniszczą nas! Trzeba to zrobić, bo inaczej nie dadzą nam żyć.

– Po co masz z nimi gadać? Jak przyjdą, to nie otwieraj drzwi. Gniewicha może, ja mogę, to ty też! A poza tym śnieg niedługo spadnie, za gręplowanie wełny się wezmą, po chatach będą siedzieć i o cudzych sprawach zapomną.

Mojmira kręciła głową, jakby broniła się przed słowami córki.

– Ty nic nie rozumiesz. Trzeba to zrobić!

– Co zrobić? – szepnęła Żywia.

– Trzeba wynieść dziecko do lasu…

Przerażona Żywia, słysząc słowa matki, zerwała się z miejsca, przewracając z hukiem stojący obok zydel.