Drzewo krwi - Kim de l'Horizon - ebook

Drzewo krwi ebook

Kim de l'Horizon

0,0
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jak ogień niszczy wszystko na swojej drodze: podziały na kobiece i męskie, przynależność klasową, ideologie, sposoby opowiadania. Drzewo krwi to wstrząs dla naszych najgłębszych przekonań i poglądów.

Niemiecka Nagroda Książkowa i Szwajcarska Nagroda Książkowa.

Ponad 150 000 sprzedanych egzemplarzy.

Tę historię opowiada Kim, osoba niebinarna. Ma dwadzieścia sześć lat, po coming oucie i ucieczce z prowincjonalnego przedmieścia mieszka w Zurychu. Poszukując języka, którym może wyrazić to, kim był_, kim jest i kim się staje, odnajduje go w szalonej eksperymentalnej narracji, bezlitośnie intymnej, odważnej, wyzwalającej, łamiącej wszelkie reguły i chwytającej za serce.

„… pozwolić traumom naszych rodzin w końcu wytrysnąć, potokiem z wymiocin i kału, i spermy, i krwi, i łez. Przeciąć linię krwi i nie przekazywać tego gówna dalej”.

To sprowokowane demencją babci poszukiwanie własnych korzeni, rodzinna księga strachu i wstydu – najdokładniejszej siły pamięci. Opowieść o przodkiniach, które znikły nagle z domowych przekazów; czarownicach podtrzymujących tajemną więź z naturą; buntowniczkach, które nie mieściły się w strukturach społeczeństwa, religii i płci. Osobista i polityczna historia milczenia.

„Ta książka wywołała burzę”. „Gazeta Wyborcza”

„Debiut trudny do prześcignięcia. Porusza jak wielkie teksty konfesyjne Édouarda Louisa, Annie Ernaux, Daniela Schreibera czy Hanyi Yanagihary”.

Jury Nagrody Literackiej Fundacji im. Jürgena Ponto

„Literackie mistrzostwo”.

„Die Welt”

„Są książki, w których wystarczy przeczytać pierwsze sto stron, aby poczuć całość. W tej nieustannie zmienia się ton i tryb narracji, i to tak radykalnie, że nie pozostaje nam nic innego, jak chłonąć chciwie każde słowo od pierwszej do ostatniej strony”.

„Time”

„Odczuwam tę książkę tak, jakby była ona wielką ucztą w ogrodzie, na której wszyscy goście tańczą w maskach przebrani za drzewa. Albo jakby była ona wielkim różowym swetrem zrobionym na drutach. Splot wątków o rodzinnych sekretach, queerach, botanicznym śledztwie i szwajcarskich mniejszościach jest olśniewający, przejmujący i prawdziwy. Układanie się z rzeczywistością, przyswajanie dalekich od naturalności reguł i wrastanie w jej zdrewniałe tkanki nigdy dotąd nie zostały zapisane tak zmysłowo. Czytanie tej książki jest doświadczeniem emocjonalnie intensywnym. To niemożliwe, ale odczułam też głęboki wzrost – pewnie sama stałam się drzewem”.

Dorota Kotas

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 383

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Blut­buch
Opieka re­dak­cyjna: AN­DRZEJ STAŃ­CZYK
Re­dak­cja: JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA
Ko­rekta: JAN STRZAŁKA, KRY­STYNA ZA­LE­SKA
Pro­jekt okładki: STE­FA­NIE NA­UMANN (Lüb­beke Na­umann Tho­ben, Köln)
Opra­co­wa­nie okładki i stron ty­tu­ło­wych: MI­RON KO­KO­SIŃ­SKI
Na okładce wy­ko­rzy­stano zdję­cie rzeźby Apollo i Dafne ze zbio­rów Ga­le­rii Bor­ghese au­tor­stwa Gian­lo­renza Ber­ni­niego
© Co­lo­Art/Shut­ter­stock
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Du­Mont Bu­chver­lag, Köln 2022 © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Elż­bieta Ka­li­now­ska © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Pio­senka Ma­niego Mat­tera (s. 95–96) Es git e Bueb mit Name Fritz © Mat­ter + Co. Ver­lag, Bern / Zyt­glogge Ver­lag, Schwabe Ver­lags­gruppe AG, Ba­sel (prze­kład nie­we­ry­fi­ko­wany przez Mat­ter + Co. Ver­lag)
Uwaga: Po­wieść za­wiera przed­sta­wie­nia ra­si­zmu i ste­reo­ty­pów et­nicz­nych, które mogą wy­wo­ły­wać nie­po­kój i re­trau­ma­ty­zo­wać.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07924-9
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Sie­dzę przy moim biurku w Zu­ry­chu, mam dwa­dzie­ścia sześć lat, po­woli zmierz­cha, to je­den z tych jesz­cze zi­mo­wych wie­czo­rów, gdy czło­wiek wie­trzy już za­po­wiedź wio­sny, za­pach gładki jak ak­sa­mit: ka­lin, prze­sad­nie słodki i bia­ło­ró­żowy; lu­dzi, któ­rzy znów za­częli bie­gać, nio­sąc swój pot przez o wiele za czy­ste ulice. Ja nie bie­gam. Sie­dzę tu i ob­gry­zam pa­znok­cie, mimo że są po­ma­lo­wane ecri­na­lem, gorz­kim la­kie­rem prze­ciw ob­gry­za­niu, ob­gry­zam cały biały brzeg i da­lej, prze­su­wam go co­raz głę­biej i głę­biej. Pół roku temu do­sta­ł_m me­ga­nudną pracę w ar­chi­wum pań­stwo­wym, tkwię przez cały dzień mię­dzy re­ga­łami w pod­zie­miu, ka­ta­lo­guję akta dawno zmar­łych pa­cjen­tów i pa­cjen­tek, z ni­kim nie roz­ma­wiam, je­stem za­do­wo­lon_, je­stem nie­wi­dzialn_, za­pusz­czam włosy, wra­cam do domu, sia­dam tu, przy biurku, skąd wi­dzę buk przy domu są­sia­dów, skąd wspo­mi­nam czer­wony buk, nasz czer­wony buk, wielki, czer­wo­no­listny buk po­środku ogrodu. Pi­szę. Gdy moi przy­ja­ciele Dina i Mo, któ­rzy też gdzieś sie­dzą i pi­szą, py­tają przez ko­mu­ni­ka­tor: „Wy­sko­czymy się cze­goś na­pić?”, nie od­po­wia­dam. Pró­buję pi­sać i gdy nie mogę, gdy tonę w mo­rzu z waty prze­szło­ści, golę się, biorę prysz­nic i jadę ro­we­rem na obrzeża mia­sta, na out­skirts, ze­wnętrzne spód­nice, jak mó­wią An­glicy, prze­cze­suję sta­cje ben­zy­nowe i bo­iska do piłki noż­nej, łażę tam i z po­wro­tem przed si­łow­niami, Grindr jest moją bladą po­chod­nią w nocy aglo­me­ra­cji, wska­zuje mi drogę do męż­czyzn, któ­rych szu­kam, któ­rych po­trze­buję, któ­rym daję sie­bie po­trze­bo­wać, któ­rym po­zwa­lam pod­no­sić spód­nicę za sto­ja­kami na ro­wery i wsu­wać się we mnie, szybko i bez czu­ło­ści, moja czu­łość wy­star­czy, nie po­trze­buję wię­cej, po­trze­buję wresz­cie ostrego rżnię­cia. Sio­strzę się z za­rdze­wiałą kratą pod­miej­skiej si­łowni, wcze­piam się w nią, na­stęp­nym ra­zem sio­strzę się z ba­rierką wy­mar­łego wej­ścia na try­buny, która daje mi opar­cie i last, but not le­ast tak długo ude­rzam po­licz­kiem w drzwi do po­miesz­cze­nia so­cjal­nego ochrony, aż moje uczu­cia wpy­chają mnie z po­wro­tem w ciało, po­tem wra­cam, sperma ob­cego męż­czy­zny we mnie, jego za­pach na mnie, cie­pło wy­peł­nia mój pu­sty śro­dek na drogę do domu. Wcho­dzę do ła­zienki, znów się golę, pa­chy, nogi, kro­cze, za­wsze się boję, że obu­dzę się w nocy, pach­nąc kimś in­nym, po­now­nie wcho­dzę do ła­zienki, żeby wy­przeć z sie­bie resztkę spermy, wy­ką­pać się, wy­szo­ro­wać pu­mek­sem, na­kre­mo­wać. Skóra pie­cze mnie od tego wiecz­nego go­le­nia. Wra­cam do biurka, w pole wi­dze­nia buka, i do­piero te­raz za­uwa­żam, że cały czas pi­szę do cie­bie. A kiedy nie pi­szę, czy­tam albo my­ślę o moż­li­wo­ści wy­da­nia mo­jego ciała dro­dze Świę­tego Ja­kuba. My­ślę o tym, by iść, aż prze­stanę my­śleć albo do­trę do San­tiago de Com­po­stela, albo nad mo­rze i my­ślę o tym, by tego wszyst­kiego nie ro­bić.

Ni­gdy nie roz­ma­wia­ł_m z tobą o tym, że pew­nego po­po­łu­dnia nie zna­la­złaś drogi do domu, a do matki za­dzwo­niła po­li­cja. Ani o od­da­niu cię do domu opieki. Gdy mie­siąc temu mia­łaś silny rzut cho­roby i obu­dzi­łaś się w ośrodku re­ha­bi­li­ta­cyj­nym, i za­py­ta­łaś, gdzie jest bal­kon z wi­do­kiem na Berno, matka po­wie­działa: „No prze­cież go usu­nęli, nie był bez­pieczny”. Ty od­par­łaś: „Ach tak, rze­czy­wi­ście” i za­śmia­łaś się sama z sie­bie nieco za gło­śno, a po­tem za­czę­łaś mó­wić o pe­lar­go­niach na bal­ko­nie. Nie­na­wi­dzi­ł_m matki za to, że stchó­rzyła i nie po­wie­działa ci prawdy, wku­rzy­ł_m się, ale po­tem jej na­gła tro­ska wzru­szyła mnie bar­dziej niż­bym chciał_. Matka na­gle stała się ca­ring dau­gh­ter, ale ja nie, po­my­śla­ł_m, ja nie zo­stanę ca­ring dau­gh­ter, mamo, i po­że­gna­ł_m się z nią jesz­cze chłod­niej niż zwy­kle. Nie roz­ma­wiamy o wy­so­kim praw­do­po­do­bień­stwie, że w ciągu ko­lej­nych sze­ściu mie­sięcy do­sta­niesz ko­lej­nego rzutu (d o s t a n i e  rzutu – ten żar­gon le­kar­ski, jakby to był pre­zent) i nie roz­ma­wiamy o wy­so­kim praw­do­po­do­bień­stwie, że ten rzut od­bie­rze ci resztki pa­mięci.

Jest noc, wy­obra­żam so­bie, że i ty sto­isz przy oknie po­koju w ośrodku re­ha­bi­li­ta­cyj­nym i też pa­trzysz jej w twarz. Czuję, że po­woli zni­kasz. Ko­chana bab­ciu, chcia­ł_bym jesz­cze do cie­bie pi­sać, za­nim cał­kiem znik­niesz z ciała albo stra­cisz do­stęp do wspo­mnień.

Chcia­ł_bym ci po­wie­dzieć, że się cie­bie ba­ł_m, że na przy­kład to ja stłu­kł_m wtedy słoik ze świeżo zro­bio­nym przez cie­bie dże­mem ma­li­no­wym, my­śla­łaś, że to była matka, i rze­czy­wi­ście matka mnie chro­niła, wzięła winę na sie­bie, a ty ją strasz­nie zje­cha­łaś. Mam z tego po­wodu wy­rzuty su­mie­nia wo­bec was obu. Chcia­ł_bym wie­dzieć, co stało się z cio­teczną babką Irmą, z dziew­czynką, która w ro­dzin­nym al­bu­mie idzie z tobą za rękę, a po­tem znika. Chcia­ł_bym zro­zu­mieć, jak to było być tobą: zwy­kłą ko­bietą z niż­szej klasy śred­niej w Szwaj­ca­rii dwu­dzie­stego wieku. Chcia­ł_bym zro­zu­mieć, dla­czego pra­wie nie mam wspo­mnień z dzie­ciń­stwa, a je­śli, to tylko o to­bie. Zna­leźć ję­zyk, który po­zwoli mi za­py­tać: „Gdzie są moi krewni?”. Chcia­ł_bym wie­dzieć, jak to gówno zna­la­zło się w na­szych ży­łach.

By­łaś za gło­śna, za wy­ma­ga­jąca, za ob­ce­sowa, ni­gdy nie słu­cha­łaś, przy­sy­ła­łaś mi pie­nią­dze i do­łą­cza­łaś zda­nie: „Wiesz, że za­wsze mo­żesz mnie od­wie­dzić”. Przy­kro mi, że ta­kie ze mnie złe wnu­czę. Je­stem za de­li­katn_, żeby być de­li­katn_.

Ko­chana bab­ciu. Gdy o to­bie my­ślę, my­ślę o wszyst­kich tych rze­czach, któ­rych ni­gdy nie mo­gli­śmy so­bie po­wie­dzieć i ni­gdy nie bę­dziemy mo­gły. Pa­mię­tam, że za­wsze z dumą uży­wa­łaś słów, które dia­lekt ber­neń­ski wziął z fran­cu­skiego i wpraw­dzie mogę tę dumę zro­zu­mieć, ale uwa­żam to za nad wy­raz nie­przy­jemne. Bo fran­cu­ski zo­stał przy­wle­czony przez Na­po­le­ona, był ję­zy­kiem oku­pan­tów, wy­kształ­co­nych kul­tu­ral­nych, ale bar­ba­rzyń­skich żoł­da­ków. Na­po­leon przy­niósł nam ję­zyk i prawa, ale w za­mian ukradł słynny na całą Eu­ropę ber­neń­ski skarb pań­stwa. W prze­li­cze­niu na dzi­siej­sze franki (od franc!) szwaj­car­skie to było kil­ka­set mi­liar­dów. Spła­cił dzięki nim długi i mógł sfi­nan­so­wać wy­prawę egip­ską. Wiem, to są ob­łudne łezki bia­łego uprzy­wi­le­jo­wa­nego czło­wieka, prze­cież już od końca dzie­więt­na­stego wieku je­ste­śmy mi­strzami i mi­strzy­niami w sztucz­kach wiel­kiej fi­nan­sjery. Ale wy­prawa ra­bun­kowa Na­po­le­ona spra­wiła, że na po­czątku dzie­więt­na­stego wieku Szwaj­ca­ria miała wy­soki od­se­tek emi­gran­tów, a jej skutki, je­śli idzie o po­datki, utrzy­my­wały się aż do dwu­dzie­stego wieku: wcze­śniej mia­no­wi­cie Ber­neń­czycy i Ber­nenki nie byli opo­dat­ko­wani. Więc to dla mnie dziwne, że z taką dumą no­sisz owoce czło­wieka, który po­nosi winę za twoją biedę.

Ślady Na­po­le­ona jesz­cze cią­gle wi­doczne w twoim uży­ciu ję­zyka:

dr Nöwö – der Neffe [bra­ta­nek / sio­strze­niec] – ne­veu

ds Fi­seli – der Sohn [syn] – fils

dr Po­tscham­ber – der Na­cht­topf [noc­nik] – pot de cham­bre

ds Glo­schli – gloc­ken­för­mi­ger Unter­rock [roz­klo­szo­wana halka] – od clo­che

dr Ga­schpo – der Blu­me­nüber­topf [osłonka na do­nicę z kwia­tami] – ca­che-pot

ds La­wet­tli – das Wa­sch­tuch [myjka] – od la­ver.

Opo­wia­da­łaś o ma­dame De­Meur­ron, eks­cen­trycz­nej ary­sto­kratce z Berna: pierw­szej ko­bie­cie w Szwaj­ca­rii, która pro­wa­dziła sa­mo­chód, pa­try­cjuszce uży­wa­ją­cej nie­mal wy­łącz­nie fran­cu­skich zwro­tów, żeby po­ka­zać, jak jest ele­gancka. Która nie ro­lo­wała także „r”, jak czy­nią to gar­ba­rze z Mat­te­qu­ar­tier, bied­nej dziel­nicy Berna, lecz wy­ma­wiała je pięk­nie gar­dłowo, à la fra­nça­ise. „Schaf­fed Iir no oder sid Iir scho öber?”. Pra­cu­je­cie jesz­cze, czy już się cze­goś do­chra­pa­li­ście?, cy­to­wa­łaś ją, wy­ma­wia­jąc to gar­dłowe „r” z wielką prze­sadą, i śmia­łaś się, po­ka­zu­jąc zęby. Nie ro­zu­mia­ł_m tej sen­ten­cji. Jak czło­wiek ma wspiąć się po spo­łecz­nej dra­bi­nie, skoro nie pra­cuje? (Jesz­cze nie poj­mo­wa­ł_m, że duży ka­pi­tał można tylko odzie­dzi­czyć, a nie wy­pra­co­wać, wbrew bajce o pu­cy­bu­cie, którą ser­wu­jemy so­bie ły­żeczką Ne­stlé). Za­czy­nasz za­po­mi­nać wszystko, co nie zda­rzyło się przed two­imi pięć­dzie­sią­tymi uro­dzi­nami. Zni­kasz. Ale fran­cu­ski ci zo­staje. My­ślę o tym, jak bli­ska mi je­steś, gdy do cie­bie pi­szę, i jak da­leka, gdy cię wi­dzę. Gdy opo­wia­dasz, że pój­dziesz kie­dyś do San­tiago i jak by to uszczę­śli­wiło twoją matkę i Ma­ryję, jak po dłu­giej, dłu­giej wę­drówce wsko­czysz do Atlan­tyku, w ubra­niu. My­ślę o tym, że nie­ustan­nie mó­wisz, o czym­kol­wiek, o pro­mo­cjach w su­per­mar­ke­cie Mi­gros, o dniach z po­dwój­nymi ku­mu­la­cjami punk­tów. Twój strach przed ci­szą. Pa­mię­tam, jak się mną stale opie­ko­wa­łaś po śmierci dziadka, żeby nie mu­sieć mie­rzyć się ze stratą. Nie, wróć, nie pa­mię­tam, to wspo­mnie­nie matki.

W ję­zyku, który po to­bie odzie­dzi­czy­ł_m, w moim mat­czy­nym ję­zyku, matka to MEER, tak samo jak mo­rze. Mówi się DIE MEER albo ME­INE MEER, z fran­cu­skiego. Na ojca PEER. Na babkę GROS­SMEER. Ko­biety mo­jego dzie­ciń­stwa to ży­wioł, mo­rze wła­śnie. Pa­mię­tam nogi matki, pa­mię­tam, jak je obej­mo­wa­ł_m, pa­trzy­ł_m w górę i mó­wi­ł_m: DU BIST ME­INE MEER, je­steś moją matką. Pa­mię­tam uczu­cie, że je­stem w domu, to­tal­nego otu­le­nia. Mi­łość ma­tek była tak wielka, że czło­wiek nie był w sta­nie uciec, nie jest w sta­nie uciec i pływa całe ży­cie, żeby z tego mat­czy­nego mo­rza wyjść.

W ję­zyku, który po to­bie odzie­dzi­czy­ł_m, w moim mat­czy­nym ję­zyku, ist­nieją tylko dwie moż­li­wo­ści, by stać się cia­łem. Do­ra­sta­nie z nie­miec­kim stale zmu­szało mnie do usta­wia­nia się w tym przed­szkol­nym dwu­sze­regu.

Nie wiem, jak pi­sać o so­bie w ję­zyku, któ­rego się od cie­bie na­uczy­ł_m, w moim MO­THER TON­GUE. Jest w nim ję­zyk matki i twoje oczy i ja – moje – to zna­czy – ja, moje ciało, moje ciała, moja cie­le­sność? Z jed­nej strony to pi­szące ja, z dru­giej dziecko, któ­rym by­ł_m, sto­jące w przy­mu­sie dwu­sze­regu, dziecko, które jesz­cze musi się prze­bić. Je­stem prze­siąk­nięt_ tym dziec­kiem, tak jak Księ­życ utrzy­muje się w swo­jej in­te­gral­no­ści dzięki Ziemi, choć ta go nie do­tyka, ale pi­sząc, mu­szę mię­dzy nami roz­róż­niać, w prze­ciw­nym ra­zie zmyje mnie dzie­ciń­stwo, dzie­cięce ciało, fale prze­szło­ści.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki