Droga do władzy. Spin off Konsorcjum. Część II - A.S. Sivar - ebook
NOWOŚĆ

Droga do władzy. Spin off Konsorcjum. Część II ebook

Sivar A.S.

0,0

62 osoby interesują się tą książką

Opis

Nadchodzi dzień, w którym jedno z nich będzie musiało wybrać: miłość albo wolność.

Iga nigdy nie przypuszczała, że Zander stanie się jej największą słabością. Że mężczyzna, który miał być tylko epizodem w jej życiu, wywróci je do góry nogami. Po wszystkim, co się wydarzyło, powinna odejść. Wrócić do Berlina. Zapomnieć… Jednak co robić, gdy serce zaczyna odmawiać posłuszeństwa?

Zander wiedział, że uczucia do Igi mogą być jego zgubą, a każda chwila spędzona u jej boku to igranie z demonami przeszłości. W jego świecie nie ma miejsca na miłość. A już na pewno nie na miłość do kobiety, której obecność może zburzyć wszystko, co przez lata budował.

Gdy wydaje się, że gra dobiega końca, przeszłość uderza ze zdwojoną siłą. Wróg, który powinien zostać unicestwiony, powraca. Zander będzie musiał podjąć decyzję, która zmieni wszystko. Chronić Igę, zgodnie z powierzonym mu zadaniem, czy walczyć o nią do samego końca, nawet jeśli oznacza to życie z długiem, którego nie da się spłacić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



A.S. Sivar

Droga do władzy

Spin off KonsorcjumCzęść II

Prolog

Jaką cenę ma wolność?

Ile jesteśmy w stanie za nią zapłacić? Co gotowi jesteśmy dla niej poświęcić? Własną duszę? Sumienie? Uczucia? A może jeszcze więcej? Cóż… Być może nigdy nie poznamy pełnej odpowiedzi. W końcu tylko nasze serce wie, ile naprawdę jesteśmy w stanie znieść.

W świecie, gdzie brutalność to chleb powszedni, wolność staje się pojęciem względnym. Dla jednych oznacza brak jakichkolwiek granic. Dla innych – możliwość wyboru w ramach zasad narzuconych nam przez tych, którzy mają władzę.

Jednak dla mnie…

Wolność chyba od zawsze była mrzonką. Czymś ulotnym, nieosiągalnym, czego nigdy nie potrafiłam uchwycić. Wydawało mi się, że odzyskałam ją tamtego dnia, gdy Nadia wyrwała mnie z rąk oprawców i zleciła swoim ludziom, by pomogli mi bezpiecznie dotrzeć na granicę z Polską. O, moja naiwności… Nie sądziłam, że aż tak można było się mylić. Bo, jak się okazało, prawdziwą wolność utraciłam dużo wcześniej. W dniu, w którym poznałam Damiana. A przynajmniej kogoś, kogo za Damiana wtedy uważałam.

Miłość – ta młodzieńcza, bezwarunkowa – często bywa ślepa. Moja z pewnością taka była. Sama zapięłam kajdany na własnych nadgarstkach, nieświadoma, że wpuszczam do życia najgorszego z potworów. Człowieka o megalomańskich ambicjach, który za zasłoną czułych słów skrywał pięści. Bo przecież… nie chciał cię uderzyć, prawda? To był tylko ten jeden raz. „Wypadek”. „Stres”. „Mój błąd” – tak mówił. Tak zaczęłam myśleć.

A potem, głupia trzpiotko, jeszcze wierzyłaś w każde jego słowo. W każde puste „przepraszam”. W każdą obietnicę bez pokrycia. Oddawałaś kolejne kawałki siebie. Twoje granice przesuwały się niepostrzeżenie, aż w końcu… zniknęły. Zatraciłam siebie. Tę dawną mnie – silną, uśmiechniętą, pełną życia dziewczynę z bujnymi planami na przyszłość. Dopiero po latach, dzięki ludziom, którzy podali mi dłoń, zaczęłam dostrzegać, w jak bardzo toksycznym związku żyłam i w co się uwikłałam.

Paradoksalnie, wbrew przeświadczeniu wszystkich, to nie Damian okazał się moim największym życiowym zaskoczeniem, tylko Nadia – członkini jednej z najpotężniejszych organizacji w Europie; kobieta, po której nigdy nie spodziewałabym się takiej siły i czułości. Jednak to właśnie ona obdarzyła mnie zrozumieniem, dając mi wybór. Uwolniła mnie. A przynajmniej tak wtedy myślałam. Tamtego dnia, gdy przekraczałam granicę, wierzyłam, że wracam do kogoś, kto mnie kocha, kto oddałby za mnie życie. Ale prawda okazała się o wiele bardziej brutalna. Piekło dopiero wtedy zaczęło otwierać przede mną swoje wrota. A to, co wydarzyło się trzy lata później, sprawiło, że to Nadia – przez moje decyzje – znalazła się w pułapce bez wyjścia. Jej dobroduszny gest, który miał być moim wybawieniem, stał się tylko wstępem do nadchodzącej tyranii ze strony Damiana. Do nowej formy niewoli – mentalnej, podstępnej, niewidocznej. Kosztowałam jej każdego dnia ze strony osoby, od której powinnam była dostać wsparcie i ciepło. Bo przecież tak właśnie wygląda miłość, czyż nie?

I owszem, skłamałabym, mówiąc, że byłam dobrym człowiekiem. Przed tym, jak dostałam szansę na zdefiniowanie siebie na nowo, nie byłam nawet jego cieniem. W swoim krótkim życiu podjęłam wiele złych decyzji. Robiłam rzeczy, których Bóg nie pozwoliłby mi cofnąć nawet za cenę własnej duszy. A jednak – po tym wszystkim, co się wydarzyło – Nadia mi wybaczyła, nie przekreśliła mnie jak inni. I właśnie dlatego najbardziej bałam się zawieść ją po raz kolejny. Jedyną osobę, która bezinteresownie wyciągnęła do mnie rękę. Która pokazała mi, że przyjaźń nie jest wymianą przysług, ale czymś więcej.

A teraz… ponownie czuję, że ją zawodzę.

Zawodzę, bo moje serce znowu zaczęło czuć. Nieokiełznanie. Bez kontroli. Jak nigdy wcześniej. Zawodzę, bo zaczęłam darzyć uczuciem kogoś, kto od początku nie był mi pisany. Kogoś, kto miał jasne zadanie: przyjąć mnie pod swój dach i chronić do czasu, aż mój niezrównoważony były zostanie unieszkodliwiony.

Zander miał rację – skomplikowaliśmy sobie zbyt wiele…

Dotarło to do mnie aż nadto w dniu naszego drobnego incydentu w domku Terry’ego, kiedy moje schruściałe serce odczuło ten przeszywający, odbierający mi dech, bolesny ucisk w piersi. Wiedziałam, że Zander nie był mężczyzną dla mnie. Twardy, arogancki… i niebezpiecznie nieprzewidywalny. Miał wszystko, czego obiecałam sobie unikać po Damianie. Przecież tak wiele nas różniło. Zbyt wiele ran z przeszłości nad nami wisiało. Tyle niedopowiedzeń. Ta jego nienasycona nienawiść do Konsorcjum.

A jednak… to właśnie przy nim czułam się bezpieczna. Chociaż on nie próbował udawać lepszego. Przy nim mogłam w końcu być sobą. Bez masek. Bez udawania.

I to przerażało mnie bardziej niż żywe zagrożenie, jakim był sam Damian. Bo jego ciosy już znałam. Tego, co mogłoby mnie spotkać przy boku Zandera – nie. Bałam się, że zostanę zraniona. Że oddam za dużo. Że znowu się zatracę. W końcu on chciał raz na zawsze odejść. Zerwać z Konsorcjum. Odciąć się od przeszłości i zamknąć za sobą te drzwi na dobre.

A ja? Ja nie miałam dokąd pójść. Konsorcjum to była moja rodzina. Mój dom. Jedyny świat, jaki naprawdę znałam.

Rozdział 1

Damian

Holandia

– Miałeś rację. Czekali.

– Co z moim bratem? – rzucam do słuchawki, zaciskając zęby tak mocno, że niemal słyszę trzask własnej szczęki.

– Nie było go na miejscu. Tylko ten jego pupilek, Robert. Gdy tylko zameldował, że cię nie ma, dostał rozkaz czystek. – Nadzieja, że ten skurwiel w końcu spadnie z pieprzonego piedestału, gaśnie z każdym słowem Rubena jak niedopałek rzucony w kałużę.

Nie pofatygował się osobiście… Ponownie wysłał swoje psy na żer, żeby to one odwaliły brudną robotę… Cóż, może to nawet lepiej? Wychodzi na to, że po naszym ostatnim spotkaniu, dochodzi do siebie i podobnie jak ja liże rany. Wypadek musiał także jemu pokrzyżować plany.

– Ilu? – pytam bez zbędnego owijania w bawełnę. To wkurwienie, które zagnieździło się pod skórą i narasta od blisko czterech miesięcy, obecnie zdaje się osiągać punkt kulminacyjny.

– Wszyscy.

– Co, kurwa?! – Zrywam się gwałtownie z miejsca. Fotel protestuje przeciągłym skrzypnięciem, jakby chciał mnie zatrzymać, ale to nie on mnie powstrzymuje. To moje własne ciało odmawia mi posłuszeństwa.

Z sykiem opadam z powrotem na oparcie, fala wspomnień uderza we mnie z siłą tsunami. Każde pieprzone cięcie, każda zgruchotana kość i każda kropla krwi, która spłynęła tamtego dnia. Zaciskam powieki, ale obrazy nie chcą odejść. Wracają jak przeklęte piętno, każąc mi patrzeć na jego cholerną twarz. Jebany psychol.

– Wszyscy wysłani przez ciebie ludzie zostali wybici w pień. – Ruben powtarza się, jakbym był niedosłyszącym idiotą. – Siedzą nam na karku, Aztek. Jeśli mamy osiągnąć to, co obiecywałeś, czas przestać…

– Zamknij ryj! – przerywam mu ostro. – I nigdy, kurwa, więcej nie mów mi, co mam robić! Rozumiesz?!

– Dobra, stary, luz. Tylko mówię…

– To przestań gadać i rób, co do ciebie należy! Wyciągnij z Klaudii, ile się da. Niech zaśpiewa ten ostatni raz. Potem pozbądź się jej. Najlepiej na dobre.

– Jasne, zrozumiałem. Co z grubym Benem?

– Tę przyjemność zostawiam sobie. – Na moich ustach pojawia się cień uśmiechu, choć w środku czuję, jak frustracja wypala mnie żywcem. Trawiący amok to jedyne, co trzyma mnie jeszcze na powierzchni. – Będzie zdychał godzinami. Na oczach wszystkich. Zobaczą, jak kończą pierdolone, zdradzieckie szczury. Dam im pierwszą i ostatnią lekcję: Aztek nie wybacza. Nigdy!

Rozłączam się, nie czekając na reakcję Rubena. Telefon z głuchym stuknięciem ląduje na stole. Sięgam po szklankę z whisky i opróżniam ją jednym haustem, czując, jak palący płyn toruje sobie drogę do żołądka. Mój cholerny brat zawsze był o krok przede mną. Zawsze ten jeden pieprzony krok dalej. Ale tym razem będzie inaczej. Tym razem to ja rozdaję karty. Aztek powrócił, a świat szybko się przekona, że nikt, absolutnie nikt nie stawia się Niepokonanemu!

Wypuszczam szkło z ręki. Z impetem rozbryzguje się o posadzkę tuż przy moich stopach. Zapieram się o podłokietniki i z warknięciem podnoszę na równe nogi. Adrenalina pulsuje w każdej żyle, zmuszając ciało do ruchu. Mój syk odbija się głuchym echem od obdrapanych ścian. Cuchnący zapach wilgoci wdziera się w nozdrza, oblepiając mnie niczym niechciana druga skóra, przypominając dokładnie, gdzie jestem.

Ta pieprzona nora… Ta melina…

To nie jest moje miejsce!

– Kurwa! – Spluwam pod nogi. Myśli na nowo zaczynają wirować, rozdzielają się, zderzają, a potem łączą w coś innego.

Obcego.

Uderzam się w skroń. Raz, drugi, trzeci. Jakbym mógł w ten sposób zabić to, co próbuje przejąć nade mną kontrolę. Ale to na nic. To nie pomaga. Ono wraca. Zawsze wraca.

– To jest moja pierdolona rzeczywistość?! To?! – Słowa wybuchają jak ogień, ale sam nie wiem, czy to pytanie, czy stwierdzenie. – Nie! – Ryk niesie się ścianami i właśnie wtedy go słyszę…

Głos. Mój własny, schowany głęboko w mojej czaszce. Drwiący i szyderczy.

– Nie! – wrzeszczę na całe gardło.

Cofam się o krok, potem drugi, próbując złapać równowagę. To miejsce, ten zapach, to pieprzone poczucie upodlenia… Wszystko zaciska się wokół mnie. Dusi, z każdą sekundą wciągając głębiej w mroczne otchłanie przeszłości.

A jednak… Nie pozwolę, żeby cokolwiek mnie powstrzymało. Nie teraz, kiedy jestem o krok od celu! Poświęciłem wszystko, co miałem. Poświęciłem samego siebie! Uśmierciłem Damiana, by narodzić się na nowo. By stać się NIM. Dominikiem Alexandrowem. Aztekiem. Pierdolonym symbolem, którego samo imię sieje postrach.

Ruszam w stronę szafki nocnej. Każdy ruch pali mięśnie jak rozżarzone ostrze, ale nie zwalniam. Jedną ręką wspieram się o krawędź obdartej szafki, drugą o ścianę i, drżąc, opadam na kolana. Klękam niczym przed pieprzonym ołtarzem. Dreszcze przebiegają mi po plecach, gdy w końcu sięgam po strunowy woreczek. Moje niespokojne palce wysypują biały proszek na gładką powierzchnię. Karta. Ścieżka. Jednym ruchem wciągam działkę przez nos, a świat wokół nagle cudownie zwalnia, jakby ktoś nacisnął pauzę. Śmiech samoistnie wypada z moich ust – histeryczny, dziki, a zarazem pełen ulgi. Plecami zsuwam się po ścianie, aż opadam na posadzkę. Wpatruję się w sufit, który wydaje się coraz bardziej odległy.

Mój brat. Mój pieprzony brat. Myślał, że jest taki sprytny… a mimo tego, w desperackiej próbie pozbycia się mnie, to on poświęcił swoje jebane ferrari. Ba! Kretyn zaryzykował własne życie, żeby zagwarantować naszej przepięknej Nadii spokój. Spokój, kurwa! Śmieję się jeszcze głośniej.

Jego ludzie zawiedli. Znowu. Dlatego tym razem postanowił wziąć sprawy w swoje ręce… Jak na pieprzonej taśmie filmowej widzę te wszystkie obrazy, każdy detal tego parszywego tygodnia. Wspomnienia uderzają jak eksplozja, a mój śmiech raptownie gaśnie. Mimo solidnie obmyślonego planu tym razem prawie mnie dorwał. Cholerny pościg… Pieprzona przepaść… Gdyby nie one, znów bez szwanku spierdoliłbym mu sprzed nosa. Lecz tym razem nie wszystko poszło po mojej myśli. Na dodatek Belgowie już wiedzą, że to nie on rości sobie prawa do nowych terytoriów. Tyle że nawet zepchnięcie mnie w skalistą przepaść nie rozwiązało problemów Konsorcjum. Naprawdę założyli, że roztrzaskane auto będzie końcem dla Azteka? Żałosne. Zapomnieli, z kim mają do czynienia?! Jestem pierdolonym feniksem! Kilka dni i wrócę do siebie. W końcu jestem niezniszczalny, nie takie numery odwalałem.

Parskam na samo wspomnienie własnego samobójstwa. Koroner, z którym od samego początku współpracowałem, okazał się mistrzem w swoim fachu. Za pół bańki pomógł mi odegrać najwspanialszą z możliwych sztuk. Trochę barbituranów, beta-blokerów i precyzyjnie odmierzona dawka wystarczyły, żeby moje funkcje życiowe niemal całkowicie zanikły. W końcu ludzkie oko widzi tylko to, co chce zobaczyć. Nie byłem martwy, ale wyglądałem jak trup. Kiedy znaleźli mnie na posadzce, otoczonego pustymi blistrami po tabletkach, wezwali lekarza. Ten kretyn, ledwie rzuciwszy na mnie okiem, stwierdził zgon. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że to misternie zaplanowana mistyfikacja, bo mój koroner dopilnował każdego najmniejszego szczegółu. Załatwił odpowiednie środki, przygotował dla mnie instrukcje, a potem przeprowadził „sekcję”. Podrobił wszelkie dokumenty – czas zgonu, przyczynę, nawet okoliczności. Wszystko poszło jak z płatka. Przyspieszył całą procedurę i dopilnował, żebym w mniej niż czterdzieści osiem godzin trafił do piachu. Mógłbym przysiąc, że słyszałem wbijane w wieko trumny gwoździe… czułem smak stęchłej ziemi… Ale skoro taka była cena moich narodzin jako Aztek, zapłaciłem ją. I zrobiłbym to ponownie.

Przymykam powieki, odchylam głowę i oczami wyobraźni widzę minę Dominica… Tę mieszaninę szoku i furii, gdy dociera do niego, że żyję. Że spokój, który wszyscy odczuli po mojej śmierci, stał się tylko ulotnym wspomnieniem. A co najlepsze, gdy dowiaduje się, że to właśnie ja – jego martwy brat – posłałem kulę prosto w serce tej zdradzieckiej kurwy, Igi. Większy niefart koronera, bo nie zdążył wydać chociażby jednej trzeciej otrzymanej sumki, gdy mój braciszek wpadł do niego z „podziękowaniami” i za pomoc w epickim zmartwychwstaniu zatłukł go gołymi rękami. A wystarczyło tylko zniknąć na dobre, posłuchać własnej rady, zanim na pieprzonym cmentarzu, po wykopaniu trumny przez moich najbardziej zaufanych ludzi, wstrzykiwano mi prosto w serce końską dawkę adrenaliny. No cóż… błąd zdarza się nawet najlepszym.

Biorę głębszy oddech i tym razem przed oczami przesuwa mi się obraz mojej ukochanej. Mojej Nadii. Mojej żony… Była w takim szoku, kiedy mnie zobaczyła, że sięgnęła po broń i strzeliła. Nie mogę jej winić. Jej przerażona twarz wciąż do mnie powraca. Nie w ten sposób chciałem do niej wrócić. Nie tak miało się to skończyć. I nie skończy!

Otwieram oczy: świat nabiera wreszcie ostrości, gniew przysłania wszystko inne. Przecieram nos, wstaję na chwiejnych nogach, ale determinacja sprawia, że szybko odzyskuję równowagę. Wyciągam zza paska broń – zimny, pewny ciężar w dłoni uspokaja mnie. Przeładowuję z mechanicznym kliknięciem. Ruszam do drzwi, chwytam za klamkę i wychodzę z tej zatęchłej speluny. W tym momencie liczy się tylko ten szczur… Gruby Ben. Jeszcze do niedawna nazwałbym go jednym z moich najbardziej zaufanych ludzi. A teraz? Kretem, śmieciem, błędem, który wymaga natychmiastowej eliminacji! Jak śmiał?! Jak odważył się wydać informacje o moich dalszych planach?! Miejscach pobytu?! Nawet z rozprutym gardłem i płucami zalanymi krwią powinien trzymać język za zębami! Uważał, że się nie dowiem? Że nie znajdę przecieku? Że jego zasłużona pozycja przy moim boku ochroni go przed podejrzeniami? Nic z tego! Nikt nie ma pojęcia, co tak naprawdę planuję! Wszyscy myślą, że wciąż jestem tym samym Damianem, który potrzebuje frakcji i odrzuconych pretendentów, aby zbudować swoją armię. Ale to przeszłość. Ruben okazał się znacznie bardziej przydatny niż inni. Frakcje mnie już nie interesują. Odrzuceni przez Konsorcjum pretendenci? Są nieistotni. Mam to, czego potrzebuję. Mam ludzi, którzy za odpowiednią cenę pójdą za mną w ogień.

W tym wszystkim został mi tylko jeden przystanek – Wielka Brytania. Tam ich doszkolę. Tam domknę krąg budowanego imperium. A potem… na dobre zacznie się wojna. Bezwzględnie czuję jej zapach w powietrzu. To zapach krwi, gniewu i mojego triumfu. To one napędzają mnie do działania bardziej niż cokolwiek innego.

– Beeen!!! Nie kryj się, gruba szmato! – Mój złowrogi ryk odbija się od zrujnowanych korytarzy opuszczonego hostelu.

Przemierzam korytarz. Jest zbyt pusty i cichy. Jakby nawet duchy tego miejsca wiedziały, że zbliża się coś, czego lepiej nie oglądać. W mojej głowie pulsuje tylko jedno: zemsta.

– Jest z chłopakami w piwnicy – zza pleców dobiega do mnie drżący głos Rudego.

Obracam się gwałtownie, a jego twarz mówi mi więcej, niż mógłby kiedykolwiek wypowiedzieć. Widzę w oczach to niedowierzanie, strach, który przebija przez fasadę twardego najemnika. Był pewien, że, jak było ustalone, pojechałem na pewną rzeź.

Ale i on zapomniał, z kim ma do czynienia.

Bez chwili wahania podnoszę broń. Trzy oddane strzały rozbrzmiewają jak pieśń. Zwłoki Rudego padają na posadzkę. Krew obryzguje mi twarz, a jej ciepło przypomina, jak bardzo brakowało mi tego bestialskiego uczucia. Oblizuję usta. Metaliczny posmak – znak mojej dominacji i nieograniczonej władzy.

Jeszcze tylko kilka spraw do załatwienia. Dopilnuję interesów, zabezpieczę każdy pieprzony szczegół, a potem… Braciszku, przysięgam, że się spotkamy. Skoro Włosi, Francuzi, Belgowie, a po dzisiejszym także Holendrzy poznali prawdę i zamiast, jak planowałem, czekać na twoją głowę, oczekują mojej, wezmę sprawy w swoje ręce… Wypatroszę wszystkich, jeśli zajdzie taka potrzeba. Każdego, kto stanie mi na drodze. Nie zdechnę, dopóki całe Konsorcjum i ONA nie będą moje. Nie ma siły, która mnie zdejmie z tej planszy, bo narodziłem się na nowo! Jako czystej krwi Dominic Alexandrow! Legendarny Aztek! Członek pieprzonego Szczytu Konsorcjum! Król tej organizacji! I nikt, absolutnie nikt, nie stanie mi na drodze do tronu, który bezprawnie mi odebrano!

Rozdział 2

Zander

Obrzeża Londynu toną w ciemności, gdy skręcam na teren opuszczonej wytwórni papieru. Ulewny deszcz bębni o dach samochodu, a opadająca mokra kurtyna zniekształca widok zaparkowanego nieopodal F-Pace. Zatrzymuję się tuż przy nim i gaszę silnik. Wycieraczki jeszcze przez chwilę walczą z napierającym deszczem, odsłaniając wreszcie rozmytą postać Malcolma.

Wysiada z jaguara, narzuca kaptur, po czym szybkim krokiem przemyka w stronę Urusa. Uchyla drzwi pasażera i wślizguje się do środka, zostawiając po sobie mokre ślady na skórzanej tapicerce.

– Co za parszywa pogoda… – mamrocze, zsuwając z głowy przesiąknięty kaptur. – Też wybrałeś sobie moment na spotkanie.

– Moment dobry jak każdy inny. A teraz mów, co masz? – rzucam twardo.

– Przywitanie zwięzłe i serdeczne jak za starych, dobrych czasów… – dogaduje z przekąsem, ale sięga do kieszeni po telefon.

Opieram łokieć na drzwiach i przekręcam się w jego stronę. Jest niewątpliwie jednym z najlepszych ludzi specjalizujących się w tropieniu tych, którzy za wszelką cenę chcieliby pozostać w ukryciu. A jednak całe życie na usługach Konsorcjum i na nim odcisnęło swoje piętno.

– Wyglądasz w kurwę nędznie, Mal. Zmarniałeś przez te wszystkie lata – stwierdzam sucho, ale bez złośliwości. To bardziej konstatacja faktu niż przytyk.

– Za to ty niewiele się zmieniłeś. Wciąż wyglądasz jak facet, który ma wszystko. Poza odpowiedzią na pytanie, czego właściwie chce – ripostuje, na co parskam śmiechem. Muszę przyznać: w punkt.

– Szczery do bólu. Zawsze to w tobie ceniłem.

– A chcesz jeszcze więcej szczerości? Proszę bardzo. Na własne życzenie pchasz się w niezłe gówno. Ta cała sprawa z tym pojebem Damianem… Nie łapię, po co w ogóle się w to mieszasz.

– Mam w tym swój interes. Dlatego mów, co wiesz – ucinam, bo tak naprawdę nikt nie musi wiedzieć, że chodzi o nią. O Igę.

W zasadzie odkąd pojawiła się pod moim dachem, zawsze chodzi o nią. Gdziekolwiek pójdę, cokolwiek robię, nie mogę wyrzucić jej ze swojej głowy. Jej delikatne rysy, miękka, niemal jedwabista skóra, aksamitny głos… Wystarcza wspomnienie jej, by na karku stanęły mi włoski. Jakby jej oddech sunął po mojej szyi, przypominając, że to już nie tylko kobieta pod moim dachem. To potrzeba. Chora. Paląca. Kurwa! Mentalnie potrząsam sobą w duchu, próbując wyrwać się z tego pieprzonego transu, ale to na nic. Ta kobieta nawiedza mnie jak obsesja. Wżera się w każdą pieprzoną komórkę ciała.

Malcolm rzuca mi krótkie spojrzenie, ale nie mówi nic więcej. Po prostu wraca do swojego smartfona, a potem powoli przesuwa palcem po ekranie.

– Ostatni trop: Holandia. Vlissingen. Widziano go tam trzy dni temu. Później ślad się urywa. Udało mi się złapać kontakt do jego człowieka, ale od kilku dni telefon milczy. Podejrzewam, że po ostatnim niefortunnym spotkaniu z Dominikiem chujek robi roszady wśród swoich najbardziej zaufanych ludzi. I nawet ja muszę przyznać, śmieć jest szalenie przebiegły. Szczęścia też mu nie brakuje. Stara musiała rodzić go w czepku, bo gdzie się nie pojawi, zostawia za sobą totalny syf, zawsze wymykając się w ostatniej chwili. Jakby doskonale wiedział, jak nas zwodzić, jednocześnie wpierdalając przy tym Alexandrowa w coraz większe bagno.

– Tak, obiło mi się o uszy coś o waszym małym incydencie z rodziną Milano – nadmieniam.

– Rodzina Milano? – Malcolm powtarza z kpiną. – Daj spokój, to tylko przystawka. Gdziekolwiek ten skurwiel Damian się nie pojawia, podaje się za Dominica. A gdy coś idzie nie po jego myśli… nie liczy się z niczym. Śmieć myśli, że jest nietykalny. Na dodatek ma czelność określać się mianem niepokonanego. Dominic popełnił ogromny błąd, zamykając go w ośrodku dla czubków. Powinien był pozbyć się go przy pierwszej nadarzającej się okazji.

– Zmiękł na starość, co zrobić – kwituję z ironicznym uśmiechem. Trudno powiedzieć, czy bardziej mnie to bawi, czy zwyczajnie obrzydza. Jakim cudem megaloman pokroju Alexandrowa poświęcił wszystko, co budował latami? Jakim sposobem podporządkował się tej blond lalce, Nadii? Stracił resztki rozumu? Czy zwyczajnie Konsorcjum stoczyło się na tyle nisko, że ich jedynym ruchem jest teraz umieszczanie ludzi w psychiatryku? Śmiechu warte.

– Nie sądzę. Alexandrow jedynie dotrzymał słowa danego matce. Honor, którego z pewnością teraz gorzko żałuje…

– Matce? – Marszczę brwi. Coś tu nie gra. Ta kombinacja nie pasuje do obrazu, który znam sprzed lat.

– Zaraz… więc oni ci nie powiedzieli? – Mal patrzy na mnie, jakbym właśnie wyszedł z jebanego lasu.

– Niby o czym? – Nawet nie wiem, w którym momencie moje dłonie zacisnęły się w pięści. Jednak on nagle urywa, jakby w ostatnim momencie zdał sobie sprawę, że celowo nie przekazano mi tych informacji. Jakby było w tym jakieś drugie dno. – No mów, kurwa! – Moje samoopanowanie wyparowuje. Szyby aż drżą od mojego ryku.

– Ten, którego razem z Dominikiem tak obsesyjnie szukacie… Zresztą sam zobacz… – Na moich oczach zaczyna przebijać się przez galerię zdjęć w telefonie, a znalazłszy to, czego szukał, czym prędzej obraca ekran w moją stronę.

Zabieram smartphone’a, spoglądam i… dosłownie zamieram.

Zamieram, patrząc prosto w twarz, która na dobre powinna zostać pogrzebana w mojej przeszłości. W twarz Dominica Alexandrowa wyjętą żywcem sprzed trzynastu lat. Nie dowierzam.

– To jego brat. Młodszy. Wręcz pierdolony sobowtór. – Słowa uderzają we mnie jak tsunami. Patrzę na Malcolma, próbując przetrawić to, co właśnie powiedział, ale moje myśli giną w chaosie.

Napięcie tłamsi moją klatkę, krew dudni w skroniach, powietrze w samochodzie nagle gęstnieje. Brat tego sukinsyna? Niemal jego chodzący sobowtór? To jakiś popierdolony żart?! Co w takim razie poodkurwiało się przez te wszystkie lata w zrzeszeniu?! Matka Dominica po takim czasie dobrodusznie wróciła, przypomniawszy sobie, że zaraz po narodzinach zostawiła dzieciaka na pastwę losu, w rękach ostatniej osoby, która kiedykolwiek powinna zostać nazwana „ojcem”? I jeszcze przytargała ze sobą młodszego synusia? To brzmi jak kiepski dramat klasy B. Nie kupuję tego. Nie po tym, co ten megaloman pośrednio przeszedł właśnie z jej rąk. Tylko co go skłoniło, żeby dać jej jakiekolwiek słowo? Jakim cudem miał w sobie tyle… Nawet nie wiem czego. Litości?! Głupoty?! I na dokładkę wziął sobie na głowę niezrównoważonego braciszka, który przy pierwszej okazji próbował zająć jego miejsce? W momencie, gdy ich matka jedną nogą była na tamtym świecie? Niee… Chwila… Moje myśli zaczynają wreszcie łączyć się w spójną całość, układanka związana z Igą element po elemencie składa się do kupy.

Pozmywane nazwiska z tablicy… Plany rezydencji… Ołtarzyk… Podszywanie się… I teraz jeszcze to pieprzone podobieństwo. Iga mówiła coś o jakimś przeistoczeniu Damiana w Azteka… Ja pierdolę. Czuję, jak moje płuca zaciskają się pod naporem ciężkiego oddechu. Skurwiel naprawdę zapragnął miejsca Dominica Alexandrowa… ale dosłownie w każdym aspekcie jego życia. W każdym pieprzonym ogniwie, jakby planował wejść w jego skórę: od nazwiska, przez pozycję, aż po ciało. A to, jak przy naszej ostatniej rozmowie ta cała Nadia próbowała zniechęcić mnie do grzebania w przeszłości… Gówniara już wtedy zakładała, że jeśli poznam całą prawdę, nie będę chciał się dłużej w to mieszać, a co ważniejsze: zająć się Igą. I w zasadzie kilka tygodni temu miałaby rację. Dążyłbym do tego, żeby pozbyć się jej raz-dwa z mojego domu. Ale dziś…

Podobny czy nie, to nie ma znaczenia. Znajdę go i załatwię sprawę po swojemu. Nie pozwolę, żeby cokolwiek więcej złego spotkało tę małą. Iga będzie bezpieczna. I nie odpuszczę, dopóki na własne oczy nie zobaczę, że jej skurwiały były skończył martwy.

– Zander? – Gdzieś przez moje myśli przedziera się głos Malcolma.

Wracam do rzeczywistości i, rzuciwszy mu harde spojrzenie, oddaję komórkę.

– Spróbuj nawiązać kontakt z człowiekiem od Damiana. Zaproponuj mu spotkanie w moim imieniu. Pretekst? Mogą być wspólne interesy. Resztę bajeczki wymyśl sam, w końcu lanie wody to twoja specjalność. Masz wolną rękę – rzucam i naraz widzę, jak Malcolm kręci głową. Jego uśmiech przepełnia gorycz.

– Myślisz, że nie próbowałem? Że nie dostałem już identycznych wytycznych? To nie takie proste. Nie tak łatwo wpakować Damiana w zasadzkę. To szczur, który zaszył się głęboko. Wyciągnąć go z jego nory? Powodzenia.

– W takim razie zrób, co trzeba. Kwota nie gra roli. Skoro chce się zabawić, czas, żebym i ja wszedł do gry. Tyle że tym razem to ja ustalę jej zasady. Pożałuje, że naprawdę nie zdechł półtora roku wcześniej.

– Kurwa, naprawdę nadal jesteście tacy sami… – Malcolm, śmiejąc się, kręci głową, jakbym co najmniej opowiedział mu świetny dowcip. – Ty i Alexandrow… Ja pierdolę… Jakbyście mówili tym samym głosem. To pojebane! – dogaduje.

Mój poziom irytacji osiąga apogeum. Napięcie w powietrzu staje się niemal namacalne.

Sugeruje, że skoro Dominic wydał mu identyczne zalecenia, to jesteśmy tacy sami? Jeżeli tak, niech lepiej dla własnego dobra zamknie gębę. Myli się. Nie jesteśmy tacy sami i nigdy nie byliśmy!

– Masz może jeszcze coś sensownego do dodania czy zasadność tego spotkania dobiegła właśnie końca? – cedzę przez zęby, patrząc na niego bezwzględnie. Czas naszych przyjacielskich pogaduszek definitywnie został zakończony.

– Tylko tyle, że niespełna tydzień temu podesłałem Dominicowi lokalizację Damiana otrzymaną od informatora. Gdy pod belgijską granicą ten skurwiel znów prawie zwiał, Dominic wpierdolił się w niego i zepchnął z drogi w przepaść.

Mal znów milknie, czym wkurwia mnie jeszcze bardziej.

– I? – pytam, lecąc na oparach cierpliwości.

– Ten skurwiel Alexandrow ma więcej szczęścia niż rozumu! – wybucha zaaferowany. – Kilka zadrapań i tyle. Jebana maszyna!

– Nie pytałem o Dominica – mamroczę, sam będąc w szoku, że jego imię przecisnęło mi się przez gardło. Nie wymawiałem go… przynajmniej od dobrej dekady.

– Myślałem…

– Więc może nie myśl, tylko odpowiadaj. Co z Damianem? – warczę.

– Już mówiłem: w czepku urodzony. We wraku nie znaleźli ciała, a jedynie ślady krwi i kilkanaście metrów dalej odciski butów w błocie. Rodzeństwo pełną parą.

– Zajebiście… – Wzdycham, co Malcolm kwituje wzruszeniem ramionami.

– Co mam ci powiedzieć?

– Nic, wystarczy, że weźmiesz się do roboty. Skoro nie potraficie porządnie tego załatwić, sam się tym zajmę – nadmieniam oschle.

– Jak tam sobie chcesz. Zrobię, co w mojej mocy, ale nic nie obiecuję. Dam znać, jeśli tylko uda mi się nawiązać ponowny kontakt z informatorem. – Wkłada telefon do kieszeni spodni, a potem chwyta za klamkę.

– I jeszcze jedno – dodaję, nim wysiądzie z Urusa. – Chcę być na bieżąco z tym, co wie Alexandrow. Wszystko, co do jednej jebanej informacji. Rozumiesz?

Spojrzenie Malcolma nie odrywa się od szyby pasażera, jakby zamarł z odpowiedzią, której wcale nie chce mi udzielić.

– Nadal parszywy skurwiel… – bąka pod nosem.

– Niezmiennie – przytakuję mu, gdyby myślał, że nie dosłyszałem.

– Będziesz na bieżąco. Jednak w tym miejscu mój dług u ciebie dobiega końca. Niczego więcej nie dostaniesz. Postaram się umówić spotkanie, dostaniesz wszelkie informacje, ale po tym nasze drogi raz na zawsze się rozchodzą.

– Zatem jesteśmy w kontakcie. – Kiwam głową w geście przystania na warunki.

Malcolm trzaska za sobą drzwiami i znika w strugach deszczu. Odpalam silnik, po czym opuszczam teren byłej papierni. Napięcie, które towarzyszy mi od chwili, gdy opuściłem Bristol… gdy opuściłem ją, rozlewa się po moich żyłach. Coś znów we mnie pęka. Drobna, ledwie wyczuwalna rysa, ale wystarcza. Chwilę później przez tę szczelinę przeciska się wszystko, czego nie potrafię zatrzymać – strach, niepokój, pieprzona potrzeba sprawdzenia, czy nic jej nie jest… Czy nadal jest moja. Obawy rozprzestrzeniają się jak trucizna, świdrując mnie od środka.

Te uczucia… są mi obce. Irytujące w swojej uporczywości. A jednak, kurwa, wiem, że tym razem to coś więcej. Czuję to. Coś się zmieniło. Coś we mnie się zmieniło. I choć nie chcę tego nazwać, nawet w myślach, wiem, że wszystko sprowadza się do niej. Do ciepła jej ciała, które moje dłonie wciąż pamiętają. Do jej skóry, smakującej jak grzech i zostającej na języku dłużej, niż powinna. Do spojrzenia, które odciska się we mnie nawet wtedy, gdy nie ma jej obok.

Ona… Stała się pęknięciem, przez które przecieka wszystko, co tłumiłem w sobie przez lata. Stała się tą, która mnie rozbraja. Tą, która mnie zmienia.

Rozdział 3

Iga

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Epilog

Dwa miesiące później

Umarłam? Chyba tak… i trafiłam do własnego Edenu. Na tę samą plażę, na której nabrałam pewności, że zakochałam się bez pamięci. W mężczyźnie, który był mi zakazany. Który mając jedyną szansę na uwolnienie się od swoich demonów i przeszłości, zrezygnował z niej…

Zrezygnował z niej dla mnie. Aby móc być ze mną.

Wśród błogiego szumu fal i ostatnich, muskających moją skórę promieni słońca, wtulam się mocniej w miarowo unoszącą się i opadającą klatkę Zandera. Jego ramiona nawet na moment nie wypuszczają mnie ze swojej silnej ramy. Jestem tam, gdzie moje miejsce. Gdzie mój dom. Moje nowe życie.

Pomimo tylu przeciwności, popełnionych błędów i upadków wreszcie odnalazłam to, czego każdy z nas tak uporczywie szuka – bezwarunkową miłość. Znalazłam ją właśnie w nim. Tak nieoczekiwanie, w najmniej sprzyjającym nam czasie. A mimo to nadal tu jestem. Z nim. Wciąż w jego twardym objęciu, z którego za nic w świecie nie zrezygnuję. A już na pewno nie bez walki.

I coś mi mówi, że mój narzeczony niewątpliwie będzie podobnego zdania. Nie pozwoli mi odejść ze swojego życia. Bo w końcu, jak powiedział: beze mnie nie ma jego, a bez niego – mnie. Chyba jesteśmy na siebie skazani. Ale wiecie co? Wcale nie zamierzam się skarżyć. Mogę żyć z taką klątwą. Jest nieopisanie przyjemna.

Mocniejszy podmuch wiatru rozwiewa moje włosy. Zander odrywa skroń, by ugłaskać burzę ciemnych, łaskoczących go kosmyków. Po słodkim buziaku w tył głowy znów się ze mną scala. Siedzimy na kocu, stykając się każdą możliwą częścią ciała. Uśmiecham się, czując, jak moje serce bije w rytm jego. Kocham go. Nieokiełznanie. Narowisto. Bez opamiętania. A już szczególnie kocham momenty, gdy razem znikamy dla całego świata i zaszywamy się tutaj. W naszym małym cudownym świecie, przeznaczonym tylko dla nas.

Zander nazywa je domem naszego Kupidyna, bo właśnie tutaj – podobnie jak ja – uświadomił sobie, co naprawdę do mnie czuje. Czego pragnie. Więc jak w tym wszystkim miałabym nie ubóstwiać tego przytulnego hoteliku i cudownie piaszczystej plaży, gdzie jego skamieniałe serce otworzyło się na mnie? To nasze miejsce. I najchętniej skryłabym się w nim z Zanderem na zawsze.

Jednak skoro nie mogę, mam zamiar korzystać z jego uroków chociaż w weekendy. Chłonąć tę beztroskę i pławić się w niej, nim w tygodniu znów wrócimy do Bristolu. Do naszego życia, codzienności i pracy.

No właśnie, a propos pracy…

Dziwię się, że wciąż ją mam. A jeszcze bardziej, że nadal mam swoją postrzeloną kumpelę, która – mimo niebezpieczeństwa, jakie sprowadziłam na Bastiana – wcale się na mnie nie wypięła.

Chociaż, z drugiej strony, tak sobie teraz myślę… Przecież Bastian dostał dokładnie to, czego chciał. Obruszył się, kiedy usłyszał, że nie weźmie udziału w takiej akcji… a tu proszę. Zapewniłam mu pełen wachlarz atrakcji.

Naprawdę nie ma za co, Bass…

Zdecydowanie jutro w pracy użyję tego argumentu, gdy Sandra z tym swoim drakońskim uśmieszkiem znów zacznie się nade mną pastwić i powtarzać, że muszę być bardziej niezrównoważona niż jej brat, skoro zgadzam się za niego wyjść i dobrowolnie piszę na życie z takim despotą jak on.

Tak, dokładnie to jej powiem!

A potem jeszcze przypomnę, że tylko dlatego, że nadal dyszę, ten rzekomy despota zgadza się na jej związek z Bastianem. I że powinna się pośpieszyć z sidłaniem swojego lubego, bo jakby nie spojrzeć – po drodze, między Damianem a Zanderem – trafiłam na kolejnego czubka, któremu, kto wie, może z czasem też coś się odklei. Liczę, że w końcu, przy takiej sile perswazji, ta wariatka skapituluje i przestanie dręczyć mnie swoimi czarcimi docinkami.

Z bałaganu myśli wyrywa mnie dźwięk przychodzących SMS-ów – zarówno do mnie, jak i do Zandera. Poruszam się w ramionach mojego mężczyzny, wyciskam z kieszeni szortów iPhone’a i odblokowuję go. Zander unosi głowę, jego objęcie na moment łagodnie słabnie, gdy sięga po własny telefon, by zaraz znowu zamknąć mnie w silnych ramionach. Uśmiecham się na ten gest, bo to coś więcej niż tylko fizyczna bliskość. To jego sposób na przypomnienie, że stałam się częścią niego.

Widząc, że Zander położył telefon przede mną, zagłębiam się w swój ekran. Prycham tylko, otworzywszy wiadomość, a na moich ustach raptownie pojawia się pełnowymiarowy uśmiech numer pięć. Nadawca i data mówią mi wszystko.

– Wyjaśnisz mi, co to takiego? – Zander ze zmarszczonym czołem zerka raz na mnie, raz na telefon.

– Wiadomość od Aśki z zaproszeniem na trzecią rocznicę ślubu. Odbędzie się szesnastego w rezydencji. Podobnie jak dwie poprzednie – odpowiadam niewinnie.

– Od Aśki? – Nic nie rozumie, ale nie powinnam go winić.

– Żony Kamila – wyjaśniam, rzucając mu poweselałe spojrzenie.

– Chwila, dobrze zrozumiałem…? Ona organizuje im co roku imprezę rocznicową?! Tak się w ogóle robi? – pyta wyraźnie zatrwożony, jakby co najmniej przebudził się w nim żywy lęk, że gdy tylko założy mi obrączkę, będę rok w rok odwalać taki sam cyrk.

Zaczynam się śmiać.

– Nie. Tak się nie robi, nie musisz się martwić, Zander. – Wywracam oczami, gdy na jego wargach pojawia się wyraz dosłownej ulgi. – To znaczy Aśka tak robi. Ale głównie po to, żeby co roku przypominać, jak twierdzi: tym wszystkim dziwkom kręcącym się po rezydencji, że Kamil jest już oficjalnie zajęty i jedyne, co mogą, to z kilkunastu metrów na niego popatrzeć i powzdychać…

– Czekaj, co?! – Nawet nie daje mi już dokończyć, bo wybucha donośnym śmiechem.

– Autentyk – zapewniam go.

– W co ten młody się wpieprzył…

Na ten komentarz ostrzegawczo mrużę na niego oczy i grożę palcem. Co jak co, ale Aśka z Kamilem pasują do siebie wręcz perfekcyjnie. Oboje są ostro trzepnięci, a w swoich idiotyzmach przeganiają się każdego dnia. Są nie do podrobienia. I mimo moich trudnych relacji z tą choleryczką, bądź co bądź, szczerze ją lubię, choć do tego, jak już mówiłam, nigdy głośno się nie przyznam.

– Zatem szesnastego… – Na niezbyt przekonany ton Zandera czule się uśmiecham i delikatnie gładzę jego policzek.

– Tak, szesnastego – potwierdzam. – Podobno obiecałeś komuś ostatniego drinka, a nie zdążyłeś dotrzymać słowa. To może być dobra okazja. – Niewinie wzruszam ramionami.

Zander prycha.

– Mdlejąca przy oświadczynach dziewczyna to dość dobry powód, żeby go nie dotrzymać. I wierz lub nie, ale zrozumiał to nawet Iwan Dimitrescu – dogaduje z aluzją.

– No dobra. Owszem, to całkiem niezła wymówka. – Podrywam się, by złożyć pocałunek na jego pełnych wargach. – Ale akurat nie dla mnie. Więc jak? Co mam odpisać? – pytam z czupurnym uśmiechem, tuląc się do jego umięśnionego ramienia.

– Co uważasz. Bo za tobą, Polina, pojechałbym do samego piekła i ani razu nie obejrzał za siebie. Pójdę, gdzie zechcesz, jeżeli tylko będę pewny, że ty pójdziesz tam razem ze mną.

Koniec.

Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazały się również:

Droga Czytelniczko,

serdecznie zapraszamy Cię do polubienia naszego profilu na Facebooku. Dzięki temu jako pierwsza dowiesz się o naszych nowościach wydawniczych, przeczytasz i posłuchasz fragmenty powieści, a także będziesz miała okazję wziąć udział w konkursach i promocjach.

Przyłącz się i buduj z nami społeczność, która uwielbia literaturę pełną emocji!

Zespół

Droga do władzy

Spin off Konsorcjum. Część II

ISBN: 978-83-8423-086-2

© A.S. Sivar i Wydawnictwo Amare 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Amare.

REDAKCJA: Marta Grochowska

KOREKTA: Agata Ogórek

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

GRAFIKA: freepik.com

Wydawnictwo Amare należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://wydawnictwo-amare.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek