Dieta karniwora od podstaw - Baker Shawn - ebook + książka

Dieta karniwora od podstaw ebook

Baker Shawn

0,0
79,70 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Międzynarodowy bestseller, rzucający nowe światło na sposób odżywiania się. Dieta karniwora to rozszerzony rodzaj diety ketogenicznej, opartej wyłącznie na produktach zwierzęcych. Autor książki przekazuje wiedzę, jak w prosty sposób możesz wprowadzić swoje ciało w stan ketozy. Udowadnia prozdrowotne właściwości tej diety, dzięki której z łatwością pozbędziesz się chorób autoimmunologicznych, stanów zapalnych, problemów z układem krążenia, otyłości, a nawet depresji. Ponadto dowiesz się, czym jest dobry cholesterol i jaki wpływ ma na twoje zdrowie. Znajdziesz odpowiedź na pytanie, jak zrzucić zbędne kilogramy i wprowadzisz stopniowo aktywność fizyczną. Dieta mięsożerców dla lepszego zdrowia i samopoczucia!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 351

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




REDAKCJA: Paweł Uklejski

SKŁAD: Krzysztof Nierodziński

PROJEKT OKŁADKI: Krzysztof Nierodziński

TŁUMACZENIE: Magdalena Szewczuk

ZDJĘCIA: © Jasmine Forbes

Wydanie I

Białystok 2023

ISBN 978-83-8272-576-6

Tytuł oryginału:The Carnivore Diet

First published in 2019 by Victory Belt Publishing Inc.

Copyright © 2020 Dr. Shawn BakerCopyright © Interior design by Elita San Juan

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Vital, Białystok 2022

All rights reserved, including the right of reproduction in whole or in part in any form.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy żadna część tej książki nie może być powielana w jakimkolwiek procesie mechanicznym, fotograficznym lub elektronicznym ani w formie nagrania fonograficznego. Nie może też być przechowywana w systemie wyszukiwania, przesyłana lub w inny sposób kopiowana do użytku publicznego lub prywatnego – w inny sposób niż „dozwolony użytek” obejmujący krótkie cytaty zawarte w artykułach i recenzjach.

Książka ta zawiera porady i informacje odnoszące się do opieki zdrowotnej. Nie powinny one jednak zastępować porady lekarza ani dietetyka. Jeśli podejrzewasz u siebie problemy zdrowotne lub wiesz o nich, powinieneś skonsultować się z lekarzem, zanim rozpoczniesz jakikolwiek program poprawy zdrowia czy leczenia. Dołożono wszelkich starań, aby informacje zaprezentowane w tej książce były rzetelne i aktualne podczas daty jej publikacji. Wydawca ani autor nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za jakiekolwiek skutki dla zdrowia, mogące wystąpić w wyniku stosowania zaprezentowanych w książce metod.

15-762 Białystok

ul. Antoniuk Fabr. 55/24

85 662 92 67 – redakcja

85 654 78 06 – sekretariat

85 653 13 03 – dział handlowy – hurt

85 654 78 35 – www.vitalni24.pl – detal

strona wydawnictwa: www.wydawnictwovital.pl

Więcej informacji znajdziesz na portalu www.odzywianie24.pl

Wstęp

Gdyby pięć lat temu ktoś zapytałby mnie, czy zamierzam napisać książkę, a konkretnie poradnik o zdrowym odżywianiu, powiedziałbym mu, że chyba oszalał. Cóż, oto ja i moja książka, w której wywracam do góry nogami zasady zdrowego żywienia znane nam od co najmniej stu lat.

Niewątpliwie ta książka wkurzy wielu ludzi. Ideowi weganie mnie znienawidzą, co nie powinno wcale dziwić. Popieram jedzenie mięsa — ogromnych ilości mięsa. Dietetycy będą żywić obawy wobec moich przekonań, ponieważ są one sprzeczne z powszechnie znanymi zasadami zdrowego żywienia, których trzymamy się od przeszło stulecia, oraz zapewne będą je kwestionować ze względu na brak dokładnych badań nad mięsną dietą. Jednak najbardziej wkurzeni będą ci ludzie, którzy zdecydują się przejść na dietę karniwora1 i zrozumieją, że wszystko, czym karmiono ich przez lata, to zwykłe śmieci.

Na początku tej lektury możesz mieć pewne wątpliwości. Dieta mięsożercy? Co do licha! Jak ktokolwiek może sądzić, że jedzenie dużej ilości mięsa nie jest szkodliwe dla zdrowia ani dla naszej planety? Przekonanie o negatywnych skutkach spożywania mięsa panuje już od kilku pokoleń. Przekaz ten nie był dotąd kwestionowany i nie ma żadnych dowodów na poparcie tezy, że jedzenie dużej ilości mięsa jest niekorzystne dla zdrowia.

Od dwóch i pół roku jestem mięsożercą. Nie spożywam żadnych owoców i warzyw. Żadnych ziaren, zbóż i ani grama błonnika. Zero fitoskładników czy antyoksydantów pochodzenia roślinnego. Mimo iż nie jem tych wszystkich rzeczy, nadal żyję. Co więcej, obecnie cieszę się lepszym zdrowiem niż kiedykolwiek. Dolegliwości, które odbierałem jako naturalne konsekwencje procesu starzenia, zaczęły stopniowo zanikać. Moja kondycja znacząco się poprawiła, pobiłem trzy rekordy świata w wioślarstwie i widzę, jak zwiększyła się siła moich mięśni.

Celem tej książki nie jest przekonanie wszystkich, że dieta mięsożercy jest dla każdego. Właściwie nieco się obawiam zbyt wielkiej popularności tego stylu odżywiania — im więcej mięsożerców, tym mniej soczystych steków dla mnie. Jednakże czuję spoczywający na mnie obowiązek uświadomienia ludziom, że taka dieta jest możliwa i wiele osób może na niej skorzystać.

Przyjmujemy liczne założenia na temat żywienia i wynikają one częściej z naszych przekonań niż z solidnie udokumentowanych dowodów. W efekcie staramy się zdobywaną wiedzę i dane dopasowywać do tych głęboko zakorzenionych przeświadczeń. Gdy wyniki badań stoją z nimi w sprzeczności, są odrzucane i dyskredytowane. Na szczęście czasy się zmieniają i zaczynamy zdawać sobie sprawę, że wyniki powinny mówić same za siebie. Fundamenty wiedzy na temat żywienia są zbudowane właśnie na przekonaniach, ale uzyskując nowe dane, musimy postarać się dostosować nasze stanowisko do istniejących dowodów.

Standardowo, jak na książkę o diecie przystało, na poparcie swoich argumentów odnoszę się do licznych badań naukowych oraz wtrącam nieco historycznych zagadnień i ewolucyjnych przesłanek. Zamieszczam również historie kilku osób, które zmieniły swoje życie i osiągnęły osobisty sukces, co uważam za nie mniej pouczające niż naukowe doniesienia. Nie piszę z myślą o przeciwnikach tego stylu odżywiania i krytykach, których z pewnością nie zabraknie. Piszę dla ludzi, którzy chcą poważnie zmienić kierunek swego życia, zdrowia i ogólnego rozwoju. Niektórzy zrozumieją, o czym mówię, a inni nie (lub nie będą chcieli). Bez wątpienia postawiłem przed sobą trudne zadanie, ale zamierzam czerpać z tego jak najwięcej radości i po prostu dobrze się bawić, pisząc tę książkę!

Rozdział pierwszyMoja historia

Zanim przejdziemy do części naukowej, chciałbym opowiedzieć o tym, kim jestem, co mnie ukształtowało, jak zacząłem swoje eksperymenty z jedzeniem mięsa i dlaczego jestem teraz zagorzałym zwolennikiem diety karniwora. Jeśli nie masz ochoty czytać biograficznych wątków, przeskocz do następnego rozdziału. Obiecuję, nie będę się gniewać.

No dobrze, ale od czego zacząć? Dorastałem w latach 70., w pobliżu Chicago w stanie Illinois. Postanowiłem zostać sportowcem po tym, jak Bruce Jenner zdobył złoto w dziesięcioboju lekkoatletycznym na Letnich Igrzyskach Olimpijskich w 1976 roku. Pamiętam, jak sam urządziłem potem osiedlową olimpiadę. Zwycięzcy otrzymywali medale, które sam zrobiłem z miedziaków owiniętych folią aluminiową. W programie zawodów był „maraton”, czyli cztery okrążenia po sąsiedztwie, sprinty, skok wzwyż na stary materac i rzut kamieniem do celu. W tym wydarzeniu wzięły udział wszystkie dzieciaki z osiedla.

Zawsze miałem małą obsesję na punkcie lekkoatletyki i zawsze dawałem z siebie wszystko. Z jakiegoś powodu byłem też dość wysoki, miałem 195 cm wzrostu, mimo że moi rodzice byli niżsi, moja matka mierzyła 154 cm, a ojciec 184 cm. Taki wzrost bywa pomocny w niektórych dyscyplinach sportowych, w innych zaś ograniczający. Z tej przyczyny gimnastyka, jeździectwo czy CrossFit były poza moim zasięgiem. Dorastając, byłem raczej chudym gościem, kiedy kończyłem liceum, ważyłem 61 kg, co przy moim wzroście można uznać za lekką niedowagę. Jednak nawet przy tak niskiej wadze miałem dość odstający brzuch.

Jak się odżywiałem w dzieciństwie? Jadłem to samo, co wszyscy. Na śniadanie miska słodkich płatków z chudym mlekiem, Count Chocula, Fruity Pebbles i Cap’n Crunch należały do moich ulubionych. Taki posiłek zdecydowanie dobrze smakował, a wypicie na koniec resztki słodkiego mleka, które zabarwiło się na dziwny kolor od płatków, było najlepszą częścią śniadania. Na lunch dostawałem kanapkę z szynką, do tego jakiś owoc, batonik zbożowy lub ciasteczka. Obiad składał się z kawałka mięsa, ziemniaczanego purée i warzyw. Bardzo często dostawałem też deser. Gdy stawałem się coraz starszy, wypijałem kilka litrów mleka tygodniowo, ku zdenerwowaniu mojego taty, który po powrocie z pracy zastawał w domu tylko puste kartony po mleku. Zjadałem solidne porcje chipsów i lodów waniliowych, zakąszając to czekoladowym ciastem. Czasami brałem puszkę gotowego kremu do tortów i z pomocą łyżki pałaszowałem całą zawartość. (Ale cicho sza, nie mówcie tego mojej mamie!)

Kiedy skończyłem czternaście lat, zacząłem podnosić ciężary i nieco interesować się właściwym odżywianiem. Zacząłem pochłaniać ogromne ilości jogurtu, ponieważ jedna z ówczesnych reklam telewizyjnych sugerowała, że ludność żyjąca w odległych rosyjskich wioskach cieszy się długowiecznością właśnie dzięki jogurtowi. Oczywiście jogurt miał niską zawartość tłuszczu, ale zawierał tony cukru. Jednakże wówczas eksperci głównie zalecali unikanie tłuszczu, cukrem nikt się jeszcze nie przejmował.

Wraz z wiekiem dowiadywałem się coraz więcej, głównie z magazynów o kulturystyce, o tym jak zyskać dużą masę i siłę. Zakładałem, że ci umięśnieni faceci ze stron gazet wyglądają tak świetnie dzięki proteinowym odżywkom i suplementom, które sam zacząłem zażywać. Dziś wiem, że to nie proteiny, tylko sterydy zapewniały kulturystom tak oszałamiający wygląd, ale wtedy nie miałem o tym pojęcia.

Z końcem liceum ważyłem już prawie 89 kg i mierzyłem 195 cm wzrostu. Zdaniem szkolnego trenera byłem najsilniejszym dzieciakiem w całej szkole. Po szkole średniej spędziłem jeszcze dwa lata w lokalnym koledżu, zanim udałem się na studia licencjackie na Uniwersytecie Teksańskim w Austin. Ponieważ fascynowało mnie ludzkie ciało, już jako szesnastolatek wiedziałem, że chcę zostać lekarzem, dlatego wybrałem kurs przygotowujący do studiów medycznych.

Oczywiście jogurt miał niską zawartość tłuszczu, ale zawierał tony cukru. Jednakże wówczas eksperci głównie zalecali unikanie tłuszczu, cukrem nikt się jeszcze nie przejmował.

Starałem się pogodzić naukę, życie towarzyskie i dorywczą pracę — przed lekcjami zajmowałem się załadunkiem ciężarówek dla firmy kurierskiej UPS. Nawet mając tak pełny kalendarz, zawsze znajdowałem czas na trening. Odkryłem, że mam naturalny talent do podnoszenia i układania bardzo ciężkich rzeczy. Mój szef w UPS, Jerry, był w moim wieku i chodził do tej samej siłowni co ja. Pewnego razu postanowił się ze mną założyć i obiecał, że jeśli dźwignę 200 kg w martwym ciągu, to załaduje za mnie cały towar. Miałem wtedy dziewiętnaście lat i nigdy wcześniej nie podnosiłem sztangi w martwym ciągu, nie wspominając nawet o tak dużym obciążeniu. Podszedłem do sztangi, chwyciłem ją i pociągnąłem z całych sił. W roku 2000 byłem już w stanie dźwignąć 325 kg, pobijając tym samym bez dopingu rekord Stanów Zjednoczonych w trójboju siłowym. (Przy okazji, ten bydlak Jerry nigdy nie załadował za mnie ciężarówki).

Nadal ciężko pracując i poświęcając dużo czasu nauce, przeniosłem się na Uniwersytet Teksański. Zdobyłem dyplom z biologii i zostałem przyjęty na studia medyczne.

Okrężna droga do mojej medycznej kariery

Zacząłem naukę na Uniwersytecie Teksańskim w Galveston, w stanie Teksas. Krótko po przyjeździe do Galveston znalazłem świetną siłownię, nazywała się Sergeant Rock’s Gym, a jej właścicielem był gość, który nazywał się Paul McCartney (nie, to nie ten z Beatlesów). Paul żartobliwie stwierdził, że jeśli chcę dalej ćwiczyć w jego siłowni, to muszę grać w lokalnej drużynie rugby. Przystąpienie do drużyny okazało się wydarzeniem całkowicie zmieniającym moje życie i to na kilku poziomach.

Nigdy wcześniej nie interesowałem się rugby, ale przecież byłem wysportowany, duży, silny i szybki. Po wstępnym zapoznaniu z tym sportem wciągnąłem się na całego. Wkrótce w centrum mojej uwagi były treningi rugby, a szkoła zeszła na nieco dalszy plan. Otrzymywałem niezłe stopnie, ale mogłyby być znacznie lepsze, gdybym bardziej skupił się na nauce. Stawałem się coraz lepszym zawodnikiem i zacząłem grywać w coraz lepszych drużynach z Teksasu, a później z całego zachodu Stanów Zjednoczonych.

Z powodu ciągłych wyjazdów na rozgrywki przegapiłem zajęcia laboratoryjne z farmakologii. Mogłem je odrobić, ale po krótkim zastanowieniu, jak ta nieobecność wpłynie na moją ocenę, wykalkulowałem sobie, że nawet jeśli obleję te ćwiczenia, to dalej mam szansę na piątkę z całego przedmiotu. Uprzedziłem wydziałowy sekretariat, że rezygnuję z poprawki tych ćwiczeń laboratoryjnych, co najwyraźniej nie zostało dobrze przyjęte, i byłem o włos od skreślenia z listy studentów. Dokładnie w tym samym czasie nadarzyła się okazja wyjazdu do Nowej Zelandii — światowej mekki rugbistów, którzy marzą o grze w pierwszoligowych zespołach. Po kilku minutach namysłu stwierdziłem „Do diabła, czemu nie? Pieprzyć szkołę medyczną, jadę do Kraju Kiwi!”. Zabrałem swoje papiery ze szkoły ku zdumieniu moich profesorów i wyruszyłem do Nowej Zelandii.

Rugby to nie sport dla delikatnych. Może być brutalny, ale wykonywany z techniczną precyzją może być również piękny. Ani przez sekundę nie żałowałem decyzji o porzuceniu studiów, by przyjechać do Nowej Zelandii; wspaniale spędziłem ten czas. Będąc tam, podejmowałem się wielu różnych dziwnych prac: byłem śmieciarzem, wykonywałem roboty ziemne przy budowie rurociągów gazowych, strzygłem owce, byłem mleczarzem, a także pracowałem jako barman. Jako „importowany Amerykanin”, często bywałem goszczony przez miejscowych w ich domach i zapraszany na obiad, który prawie zawsze wyglądał tak samo: jagnięcina podawana z pieczonymi słodkimi ziemniakami. Podczas pobytu w Nowej Zelandii zjadłem tyle jagnięciny, że przez kolejne dziesięć lat nie mogłem na nią patrzeć. (Jak na ironię, jako mięsożerca, którym obecnie jestem, jem wołowinę codziennie, a mimo to mi nie brzydnie. A jagnięcinę chętnie zjadam, kiedy tylko mogę ją dostać).

Gdy skończył się czas mojego pobytu w Nowej Zelandii, wróciłem do Teksasu. Potrzebowałem pracy, a wówczas amerykańska armia szczyciła się najlepszym programem sportowym w kraju, więc zasiliłem szeregi Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Zapisałem się do Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych, którą ukończyłem z wyróżnieniem. Otrzymywałem pełne uposażenie, co nie było regułą. Najczęściej, aby uzyskać takie wynagrodzenie, trzeba było być absolwentem Akademii Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Byłem za wysoki na pilota i mój wzrok nie był doskonały, zostałem więc desygnowany do nauki obsługi wyrzutni międzykontynentalnych pocisków balistycznych. Musiałem przejść serię testów osobowości i testów psychologicznych, zanim zostałem przyjęty i mogłem uzyskać poświadczenie bezpieczeństwa upoważniające do dostępu do ściśle tajnych informacji.

Po sześciu miesiącach w Kalifornii, w bazie sił powietrznych Vandenberg, podczas których uczyłem się wszelkich zawiłości związanych z obsługą pocisków Minuteman III, zostałem przeniesiony do bazy F. E. Warren w Cheyenne, w stanie Wyoming. Przez pięć lat, osiem razy w miesiącu odbywałem dwudziestoczterogodzinne dyżury polegające na pilnowaniu 150 głowic nuklearnych i przygotowaniach do III wojny światowej. Byłem całkiem niezły w symulowaniu odpalania pocisków i bomb atomowych, uzyskałem tytuł dowódcy Grupy Rakietowej Roku. Wreszcie - sam zostałem instruktorem.

Gdy zbliżałem się do trzydziestki, rugby nie było już w centrum moich zainteresowań. Podczas pewnego meczu z drużyną z Rosji dostałem kilka kopniaków głowę od jednego z przeciwników. Z mojego ucha obficie polała się krew i zdecydowałem wtedy, że nadszedł czas, aby zejść z boiska i rozejrzeć się za „prawdziwą” ścieżką zawodową. Co zaskakujące, w sektorze cywilnym nie było zbyt dużego zapotrzebowania na oficerów obsługujących pociski balistyczne. Szczęśliwie udało mi się namówić przełożonych, aby armia sfinansowała mi powrót do szkoły medycznej.

Najpierw musiałem zostać ponownie przyjęty. Niestety, dogoniła mnie własna przeszłość, żeby teraz ugryźć mnie w tyłek. Ponieważ skończyłem ostatni semestr z dość niską średnią ocen, musiałem ukończyć masę dodatkowych kursów, nadrobić zaległości i poprawić oceny. Zacząłem zdalnie kurs na Uniwersytecie Wyoming i zaliczałem kolejne przedmioty w szalonym tempie. Zdawałem wszystko na piątki, więc udało mi się podnieść średnią do poziomu, który dawał szansę na przyjęcie ponownie na studia. Musiałem również ponownie podejść do testu MCAT (Medical College Admission Test), obowiązkowego dla wszystkich kandydatów do szkół medycznych. Na szczęście zdałem go celująco, co znacząco poprawiło moją pozycję w rankingu i zostałem przyjęty na Uniwersytet Texas Tech.

Po powrocie na studia byłem zdeterminowany, żeby dać z siebie wszystko. Chociaż jako gość ważący 130 kg byłem dobry w podnoszeniu ciężarów, to przegrywałem walkę z sennością na zajęciach. Teraz, mając znacznie większą wiedzę dotyczącą prawidłowego odżywiania, podejrzewam, że główną przyczyną mojej senności była śmieciowa wysokowęglowodanowa dieta.

Bardzo skrupulatnie studiowałem wszystkie podręczniki i dostawałem wysokie oceny z testów; ostatecznie to one decydowały o sukcesie i możliwości wyboru upragnionej specjalizacji. Aby osiągnąć swój cel, musiałem się również popisać podczas praktyk klinicznych. To ciężka praca i wymaga ogromnej motywacji. Bycie sportowcem dało mi w tym zakresie fizyczną przewagę, byłem w stanie harować jak wół, podczas gdy inni padali ze zmęczenia. Wiedziałem, do czego dążę, miałem przed sobą jasno wyznaczony cel, a była nim rezydentura z chirurgii ortopedycznej. Pod koniec czwartego roku studiów byłem jednym z najlepszych studentów i zapewniłem sobie miejsce na wybranej specjalizacji z chirurgii, którą miałem odbyć na Uniwersytecie Teksańskim - na uczelni, którą porzuciłem prawie dziesięć lat wcześniej.

Rozpocząłem rezydenturę w pediatrycznym centrum leczenia oparzeń w placówce Shriner Hospitals, jednej z największych w Stanach Zjednoczonych. To było wstrząsające doświadczenie! Byłem kompletnie zagubiony, nieustannie wyczerpany i zacząłem się zastanawiać, co ja tu właściwie robię i dlaczego w ogóle chcę zostać chirurgiem. Odbywałem dyżur co trzecią noc, a każdy dyżur oznaczał odpowiedzialność za cały oddział intensywnej terapii pełen potwornie poparzonych dzieci, z których wiele było bliskich śmierci. Dzięki wsparciu doświadczonych pielęgniarek, które od lat pracują na oddziale, udało mi się przez to przejść, mimo że byłem bardzo niedoświadczonym lekarzem. Po tej próbie ognia spędziłem resztę stażu, próbując swoich sił w różnych specjalizacjach chirurgicznych.

Po czterech latach spędzonych nad książkami i pięciu długich latach rezydentury moja nauka dobiegła końca, a przynajmniej tak mi się wydawało. Ukończyłem swoją specjalizację z wyróżnieniem, otrzymałem swoje papiery i zostałem wypuszczony w świat.

Byłoby to niestosowne z mojej strony, gdybym nie wspomniał, że w momencie, gdy kończyłem swoją rezydenturę, urodziło się moje pierwsze dziecko. Saxon Michael Baker przyszedł na świat we wczesnych godzinach porannych 26 marca 2006 roku. Był uderzająco pięknym małym chłopcem, a jego pojawienie się zmieniło moje życie na zawsze! Dopiero gdy miał około 18 miesięcy, zaczęliśmy podejrzewać, że nie jest taki jak inne dzieci. Kiedy skończył trzy lata, mieliśmy już oficjalną diagnozę – autyzm. Później do mojej rodziny dołączyły dwie cudowne dziewczynki, Emmie i Nylah, w końcu urodziło się moje czwarte dziecko, Lucas.

Ponieważ to armia sfinansowała moją medyczną edukację, po zakończeniu mojej nauki chciała odzyskać zwrot ze swojej inwestycji. Na początku 2006 roku ponownie wstąpiłem do Sił Powietrznych w randze majora i tam zacząłem praktykować ortopedię. Moją pierwszą samodzielną operacją była artroskopia kolana – poszła dobrze, ponieważ podczas stażu wykonałem setki podobnych zabiegów. Gdy miałem swój pierwszy oficjalny zabieg za sobą, wszystko zaczęło układać się w powtarzalny wzorzec, a sama praca była w dużej mierze bardzo przyjemna. Niestety, ta prosta robota polegająca na opiece nad w większości zdrowymi i młodymi żołnierzami oraz ich rodzinami skończyła się w styczniu 2007 roku. Zostałem wówczas wysłany na pół roku do Afganistanu, aby tam nieść pomoc ofiarom działań wojennych.

W strefie wojny

Mówią, że wojna to piekło. I muszę przyznać: mają rację. Podczas mojej rezydentury zajmowałem się ofiarami wypadku kolejowego i ofiarami wybuchu rafinerii. Te przypadki wypadają blado w porównaniu z ogromem zniszczeń, jakie wyrządzamy sobie nawzajem podczas wojny. Podczas mojego pobytu w Afganistanie nie było ani jednego dnia, w którym nie bylibyśmy zalewani ofiarami. Operowaliśmy non stop każdego dnia, robiąc sobie przerwy tylko na jedzenie, trochę ruchu i sen, jeśli w nocy ustawała akcja bojowa.

Kiedy wyjechałem na Bliski Wschód, zaledwie sześć miesięcy dzieliło mnie od ukończenia rezydentury i natychmiast zostałem wrzucony do jednego z najbardziej dotkniętych konfliktem miejsc na Ziemi. Ja i mój kolega, fantastyczny ortopeda, dr Tom Large (który również niedawno skończył rezydenturę) byliśmy specjalistami od urazów ortopedycznych w całej strefie działań wojennych w Afganistanie. Widzieliśmy wszystko: świeże rany odniesione w pobliżu i rany co najmniej jednodniowe, pośpiesznie opatrzone na froncie. Trafiały do nas dzieci, dorośli, żołnierze amerykańscy, siły NATO, żołnierze afgańscy, talibowie, jeńcy wojenni, agenci wysokiego szczebla, trafili ci dobrzy i ci źli. Gdy mieliśmy czas, staraliśmy się udzielać pomocy miejscowej ludności. Zajmowaliśmy się przewlekłymi problemami ortopedycznymi czy deformacjami stawów u dzieci i dorosłych. Nigdy wcześniej nie byłem i pewnie nigdy więcej nie będę tak zapracowany jak wtedy. Chciałbym wierzyć, że wyszedłem z wojennego doświadczenia bez żadnych psychicznych blizn, ale zauważyłem, że teraz trudno mi znieść widok ludzi doznających kontuzji czy urazów, gdy oglądam film lub program telewizyjny, co wcześniej nigdy mi nie przeszkadzało.

Pod koniec mojej misji jakiś generał, którego nigdy wcześniej nie widziałem i którego nazwiska nie pamiętam, przypiął mi do munduru medal. Odetchnąłem z ulgą, że wracam do domu i jak cholera cieszyłem się, że stamtąd spadam. Jeden z chirurgów podsumował to w ten sposób: „To było doświadczenie warte milion dolarów, za które nie zapłaciłbym ani centa”. Mogę szczerze powiedzieć, że po tym doświadczeniu czuję, że nie istnieje nic, co mogłoby mnie zmartwić lub zaniepokoić. Wojna to piekło, ale jeśli miałbym powiedzieć o niej coś dobrego, to to, że nauczyłem się wiele o praktyce lekarskiej i o życiu w ogóle.

Kiedy wróciłem do domu, mój syn Saxon zmienił się z bobasa w małego chłopca, który płakał, widząc mnie wychodzącego z samolotu. Minęło kilka miesięcy, nim przyzwyczaiłem się do normalnego rodzinnego życia, ale w końcu wszystko zaczęło się normalizować. Zostałem mianowany szefem ortopedii w bazie Sił Powietrznych, w której stacjonowałem, a następnie przeniosłem się do innej bazy, gdzie również zajmowałem tę samą pozycję. Gdy upłynęło moje pięć lat w Siłach Powietrznych, zdecydowałem się opuścić wojsko i odstąpiłem od służby w stopniu podpułkownika.

W cywilu

Przejście ze służby wojskowej do prywatnej praktyki lekarskiej okazało się dość łatwe. Po około dwuletniej rozłące z moją rodziną wspaniale było być znowu razem. Dołączyłem do małego zespołu, który składał się z zaledwie dwóch innych lekarzy i razem prowadziliśmy niewielki oddział ortopedii. Szybko zostałem poproszony przez administrację szpitala o pokierowanie zespołem i z przyjemnością przyjąłem ten obowiązek. Wkrótce udało mi się zmienić grupę trzech stosunkowo mało wydajnych chirurgów w zespół dwunastu lekarzy świadczących usługi w dwóch lokalizacjach. Biznes się kręcił i szło nam świetnie.

Oprócz pełnienia obowiązków kierownika zespołu miałem niesamowicie pełny grafik. Regularnie przyjmowałem od czterdziestu do pięćdziesięciu pacjentów dziennie i nadzorowałem pracę kilku asystentów lekarzy i pielęgniarek. Harmonogram sali operacyjnej był napięty i wykonywałem blisko 600 operacji rocznie, co stanowi mniej więcej dwukrotność średniej krajowej dla przeciętnego ortopedy. Dużo pracowałem, moi pacjenci byli zadowoleni, wyniki wyglądały dobrze, a szpital był zadowolony z przychodów oraz z pracy mojego zespołu.

Mroczne dni i zmiana diety

Niestety, nie wszystko układało się tak pięknie. W 2012 roku rozstałem się z żoną i straciłem codzienny kontakt z dziećmi. To było jedno z najbardziej bolesnych doświadczeń i boli do dziś. Cierpiałem w milczeniu i tylko kilku najbliższych przyjaciół wiedziało, co dzieje się w moim prywatnym życiu. Dotrzymałem wyczerpującego harmonogramu pracy i zacząłem szukać odprężenia w intensywnych treningach.

Upłynęło sporo czasu, nim znów znalazłem się w związku. Poznałem Jasmine, wspaniałą, wspierającą kobietę, która pomogła mi stanąć na nogi i jest ze mną do dzisiaj. (Co ciekawe, kiedy poznałem Jasmine, była wegetarianką, co wydało mi się dość dziwne, zważywszy na fakt, że Jasmine pochodzi z Francji — ojczyzny wołowiny à la Chateaubriand, masła i śmietany).

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — gdy zaczęły się moje problemy osobiste, zacząłem bardziej zwracać uwagę na swoje zdrowie. Zbliżałem się do czterdziestki, ale wciąż trenowałem jak bestia. Właściwie całkiem niedawno osiągnąłem mistrzostwo świata w zawodach Highland Games Masters. Teraz, z perspektywy czasu widzę, że mimo intensywnych treningów już wtedy rozwijał się u mnie zespół metaboliczny. Nikt nie nazwałby mnie grubasem, choć byłem dużym facetem. Ważyłem 130 kg, ale wmawiałem sobie, że cała moja masa to mięśnie. Słabo sypiałem, dużo chrapałem, często byłem zmęczony i dokuczał mi bezdech senny. Moje ciśnienie krwi zaczęło rosnąć i coraz częściej doskwierały mi różne bóle. Jako lekarz i odnoszący sukcesy sportowiec nie mogłem zaakceptować faktu, że podupadam na zdrowiu. Wyznawana przeze mnie zasada „jeśli ciężko trenujesz, możesz jeść to, na co masz ochotę” okazała się zgubna. Co prawda nie jadłem ogromnych ilości żarcia typu fast food, ale od czasu do czasu pozwalałem sobie na większą porcję lodów, pizzy lub innych wyjątkowo smacznych potraw. Na co dzień spożywałem dużo owoców, chudego nabiału (wciąż trzymałem się tego jogurtu), tony płatków zbożowych i makaronu. Uwielbiałem mięso i nigdy nie byłem wielkim fanem warzyw. Zasadniczo, po prostu jadłem dużo.

Uświadomiłem sobie, że nie mogę już polegać wyłącznie na ćwiczeniach i zdecydowałem się na zmianę diety. Jako lekarz miałem ogólną wiedzę na temat żywienia, dodatkowo interesowałem się tym jako sportowiec. Moim pierwszym krokiem było ograniczenie ilości spożywanych kalorii. Postanowiłem zredukować dotychczasowe 6000 kcal do 3000 kcal. Wyeliminowałem ze swojej diety śmieciowe jedzenie i cukier, zastąpiłem je zielonymi warzywami, produktami bogatymi w błonnik i chudym mięsem, kurczakiem i rybami. Jednocześnie zwiększyłem intensywność ćwiczeń, każdy dzień zaczynałem od 1000 skoków na skakance. W porze lunchu podnosiłem ciężary, wieczorem robiłem kolejne 1000 podskoków ze skakanką. Waga szybko zaczęła spadać — już po miesiącu schudłem 13 kilogramów. Dalej redukowałem ilość przyjmowanych kalorii i wydłużałem ćwiczenia ze skakanką do 2000 podskoków, później do 3000. W ciągu kolejnych dwóch miesięcy zgubiłem dodatkowe 10 kilogramów. Chociaż wyglądałem dużo lepiej (wprawdzie pielęgniarki w szpitalu mówiły, że jestem za chudy), cały czas byłem głodny i markotny.

Zainteresowałem się dietą paleo, postanowiłem więc poeksperymentować, zmieniając dotychczasowe nawyki żywieniowe i dostosować je do wytycznych tej diety. Zacząłem czuć się znacznie lepiej. Moja waga utrzymała się na tym samym poziomie, a ja zacząłem się uczyć gotowania w stylu paleo. Przeczytałem kilka publikacji na temat odżywiania i wpadłem po uszy, zacząłem czytać każdą książkę na ten temat. Gdy przeczytałem Good Calories, Bad Calories Gary’ego Taubesa, byłem zdumiony tym, jak błędne jest nasze rozumienie zdrowego odżywiania. Ta książka dała mi wiele do myślenia i sprawiła, że zakwestionowałem wiele dogmatów, które wcześniej przyjmowałem bez żadnego namysłu. Po lekturze The Big Fat Surprise autorstwa Niny Teicholz byłem zszokowany wpływem korupcji na ustalenia dotyczące powszechnych norm żywienia. Drążyłem temat coraz głębiej, sięgnąłem również po książki Stephena Phinneya, Jeffa Volka, Jimmy’ego Moore’a i Jasona Funga. W rezultacie przeszedłem na dietę ketogeniczną i po raz pierwszy byłem w stanie całkowicie uwolnić się od uczucia głodu.

Całkowicie przeszedłem na dietę keto, kupowałem książki z przepisami i przygotowywałem wszelkiego rodzaju potrawy, w tym przepyszne desery. Do wszystkiego dodawałem olej MCT w nadziei, że pomoże to podnieść mój poziom ketonów. Aby poprawić swoją kondycję fizyczną, stosowałem zarówno celowaną, jak i cykliczną dietę ketogeniczną. W niektóre dni było mi naprawdę ciężko przełknąć te wszystkie zalecane węglowodany. Pomimo że na początku nie mogłem się doczekać kolejnej dawki węglowodanów, to z biegiem czasu zauważyłem, że są one przyczyną moich problemów żołądkowych i nie pomagały mi uzyskać lepszych wyników na siłowni.

Ostatecznie byłem zagorzałym zwolennikiem diety ketogenicznej. Włączyłem do mojej diety mięso i często zabierałem kolegów z pracy na grillowane żeberka. Jadłem sporo jajek i boczku, ale równie często na moim stole gościła wielka sałatka ze szpinakiem, oliwą z oliwek, orzechami, bekonem i garścią jagód.

Ponieważ odczuwałem ciągłą poprawę zdrowia, zacząłem rozmawiać o diecie ketogenicznej z moimi pacjentami dotkniętymi otyłością. Cieszyłem się, że mogę udostępnić im odpowiednie narzędzia do walki z nadwagą. Wydrukowałem ulotki z zalecaną listą lektur i filmami, które wyjaśniają dokładnie, na czym ta dieta polega i jak ją wcielić w życie. Dieta ketogeniczna okazała się skuteczna u dużego odsetka pacjentów, którym ją poleciłem.

Niebawem zorientowałem się, że wiele schorzeń układu ruchu, które standardowo leczy się pigułkami, zastrzykami lub zabiegiem operacyjnym, można wykurować za pomocą odpowiedniej diety. Szukałem publikacji, które dokładniej wyjaśniłyby mi związek między dietą a dolegliwościami ortopedycznymi, ale niestety, istnieje niewiele danych na ten temat. Znalazłem wyniki kilku badań klinicznych, które potwierdzały to, co zaobserwowałem u moich pacjentów. To jeszcze bardziej zmotywowało mnie do działania, rozdawałem już ulotki wszystkim pacjentom, którzy wyrażali choćby najmniejsze zainteresowanie zmianą diety.

Widoczne efekty diety budziły we mnie coraz większy entuzjazm. Chociaż uwielbiałem pracę na sali operacyjnej, coraz bardziej angażowało mnie obserwowanie, jak zmienia się stan zdrowia moich pacjentów pod wpływem nowych nawyków żywieniowych. Czułem, że robię coś, co naprawdę ma znaczenie. Właśnie na to liczyłem, gdy jako szesnastolatek marzyłem o byciu lekarzem.

Spotkałem się z moim przełożonym w szpitalu, by opowiedzieć mu o moich obserwacjach. Powiedział, że owszem to bardzo interesujące, ale nie podziela mojego entuzjazmu. Zasugerowałem, że chciałbym poświęcić trochę czasu w klinice na dokładniejsze badania nad medycyną stylu życia, lecz moja propozycja została zignorowana. Pomyślałem, że podzielę się swoim odkryciem z kierowniczką programu wellness. Kiedy dotarłem do jej gabinetu i zobaczyłem na jej biurku ogromną misę z brzoskwiniami, uświadomiłem sobie, że jest zwolenniczką diety roślinnej. Nie udało nam się uzyskać porozumienia.

Tak się złożyło, że szpital właśnie zatrudnił na pełen etat bariatrę, z którym bardzo dobrze się dogadywałem. Część programu opieki bariatrycznej miała obejmować poradnię dietetyczną. Niestety, poradnia dietetyki nigdy nie wystartowała, podczas gdy chirurgia bariatryczna pracowała na pełnych obrotach. Zapytałem, czy mógłbym prowadzić poradnię w niepełnym wymiarze godzin, odpowiedź brzmiała zasadniczo: „Nie, dzięki”. Byłem sfrustrowany, zacząłem więc samodzielnie wprowadzać zmiany w grafiku. Zamiast ośmiu minut podczas wizyty, zacząłem poświęcać każdemu pacjentowi czterdzieści minut. Zamiast planować codziennie zabiegi operacyjne, zacząłem sugerować pacjentom zmianę stylu życia, zanim zdecydują się na operację. Moja pielęgniarka drukowała dla mnie ulotki, których zapas wyczerpywał się po kilku dniach. Administracja szpitala ostrzegała mnie, że w klinice ortopedii nie ma za bardzo miejsca na sprawy związane z dietą i stylem życia, ale jako kierownik zespołu miałem to gdzieś i dalej robiłem swoje.

Wreszcie musiałem odbyć kolejne spotkanie z personelem administracji szpitala. Zostałem poinformowany o niedawnej zmianie przepisów, w wyniku której mam zostać poddany audytowi. Podczas kontroli dokumentów w moim gabinecie audytor wyjaśnił mi, że podczas rewizji losowo zostanie wybranych kilkanaście przypadków, które następnie ma ocenić inny chirurg ortopeda.

Kilka miesięcy później zostałem wezwany do dyrekcji. Powiedziano mi, że rewizja została zakończona i kilka moich przypadków oceniono „poniżej średniej”. Poprosiłem o możliwość przyjrzenia się tym sprawom, ale nie pozwolono mi ich zobaczyć. (Dowiedziałem się później, że takie działanie było niewłaściwe i powinienem mieć możliwość przedstawienia wyjaśnień dotyczących spraw, które zostały poddane ocenie). Doszły mnie słuchy, że chirurg oceniający moją pracę jest zatrudniony w konkurencyjnej placówce z innego miasta. Wyraziłem swoje niezadowolenie z takiego obrotu spraw. Szpital przyznał mi rację. Uznano, że ze względu na zaistniały konflikt interesów prześlą moją sprawę do weryfikacji zewnętrznej firmie. Zapewniono mnie, że większość problemów dotyczyła tego, w jaki sposób dokumentuję medyczne akta i że nie mam o co się martwić. Wróciłem więc do pracy i opieki nad pacjentami.

Po upływie kilku kolejnych miesięcy otrzymałem wiadomość, że mam odwołać wszystkie wizyty w klinice i wszelkie nadchodzące operacje. Tego popołudnia miałem się spotkać z dyrekcją szpitala. Na spotkaniu otrzymałem kopię raportu zewnętrznego audytu, który zawierał podsumowanie przypadków poddanych rewizji. Raport wskazywał na niedopatrzenia w mojej pracy, stwierdzono, że wielokrotnie wykonywałem zabieg, który nie był wskazany lub był źle udokumentowany bądź w inny sposób problematyczny. Kiedy czytałem ten raport, moje serce na chwilę zamarło. Zostałem poinformowany, że ze skutkiem natychmiastowym moje uprawnienia zostają zawieszone do czasu formalnej weryfikacji przez komisję.

Jak łatwo sobie wyobrazić, ta wiadomość była dla mnie ogromnie emocjonalnie obciążająca. Następnego ranka dyrektor szpitala, który miał zasiadać w komisji mającej rozstrzygnąć mój los, zapytał, czy nie zechciałbym z nim porozmawiać przy śniadaniu. Powiedział mi, że na podstawie raportu było prawie pewne, że zostanę formalnie zawieszony, i zasugerował, że lepiej będzie, jeśli po prostu złożę wypowiedzenie. Wciąż odrętwiały i w szoku, zgodziłem się je napisać i zrobiłem, jak zasugerował, sądząc, że dyrektor ma na uwadze mój interes.

Przygnębiony jak diabli, pojechałem spotkać się z moją dziewczyną. Kilka następnych dni spędziłem jak zombie, całkiem odrętwiały, czekając na werdykt komisji. Powiedziano mi, że to była bardzo trudna decyzja, ponieważ wielu członków komisji znało mnie, pracowało ze mną i bardzo mnie lubiło. Nikt nie miał osobistych zastrzeżeń do mojej pracy, jednak lekarze z innych specjalności opierali się na informacjach zawartych w raporcie. Konsultant ortopeda był dostępny dla komisji, ale dowiedziałem się, że był nim lekarz z konkurencyjnej placówki.

Z początku byłem pogodzony ze swoim losem i oświadczyłem, że nie będę kwestionował ustaleń komisji. Kilka kolejnych tygodni spędziłem w domu, próbując wymyślić, co do cholery mam teraz zrobić ze swoim życiem. Jednak kiedy stan początkowego szoku minął, zacząłem odczuwać złość. Skonsultowałem się z prawnikiem i postanowiłem złożyć wniosek o przeprowadzenie rzetelnej rozprawy bez udziału osób pracujących w bezpośredniej konkurencji.

Mój prawnik wystąpił o dostęp do wszystkich akt, które były częścią audytu i stanowiły podstawę decyzji o zawieszeniu. Kiedy w końcu przejrzałem te dokumenty, byłem w szoku. Niezależny recenzent popełnił wiele rażących błędów i najwyraźniej był pod silnym wpływem pierwszego raportu sporządzonego przez mojego rywala. Ten raport wcale nie był niezależną oceną. Byłem bardzo zdenerwowany, ale przynajmniej mogłem teraz wskazać, gdzie popełniono liczne błędy.

Kiedy w końcu nadszedł dzień mojej rozprawy, w milczeniu słuchałem, jak władze szpitala bagatelizują fakt, że zewnętrzny raport stanowił główną przyczynę mojego zawieszenia. Szpital twierdził też, że kiedyś w mailu użyłem sformułowania gówno prawda, a dyrekcja zamierzała mnie zwolnić bez względu na zewnętrzny audyt. Wszystko to stało w całkowitej sprzeczności z tym, co wcześniej mi mówiono. Wyglądało na to, że władze szpitala wiedziały, że raport jest niewiele wart i jego znaczenie w sprawie jest minimalne. Byłem ogromnie sfrustrowany po wysłuchaniu tego zeznania.

Kiedy nadeszła moja kolej na przedstawienie sprawy, stanowczo podważyłem integralność audytu. Po wysłuchaniu stron urzędnik poinformował nas, że do końca miesiąca otrzymamy protokół posiedzenia i rozpatrzenie sprawy. Codziennie nerwowo sprawdzałem skrzynkę na listy. Gdy w końcu przyszła koperta, na którą czekałem, natychmiast ją rozerwałem i zacząłem czytać. Stwierdzono, że niezależny raport jest problematyczny i pełen błędów. Jednakże ustalono, że dawałem moim pacjentom „zbyt dużą swobodę wyboru” w zakresie możliwych opcji leczenia, w związku z czym szpital słusznie mnie zawiesił. Wciąż jestem zdumiony, jak uznano szkodliwość dawania pacjentowi „zbyt dużego wyboru” w sprawach opieki medycznej!

Nie muszę mówić, że byłem bardzo rozczarowany tym werdyktem. Niedługo potem nowa komisja lekarska została zaangażowana w sprawę, ponieważ szpital złożył na mnie formalną skargę. Miałem dwa wyjścia. Pierwszym było wniesienie sprzeciwu i dalsze przesłuchania w sądzie wyższej instancji, lecz na termin rozprawy trzeba czekać rok albo i dłużej, a zorganizowanie własnego obrońcy w takiej sprawie byłoby bardzo kosztowne. Byłem bez pracy już prawie dwa lata, a moje oszczędności topniały. Wiedziałem, że szpital nie jest zainteresowany dojściem do prawdy, a jedynie zyskiem. Wybrałem więc drugą opcję, którą miała być całkowicie niezależna ocena sprawy, jeśli dobrowolnie zrzeknę się lekarskich uprawnień.

Pojechałem do Denver w stanie Kolorado, gdzie przez kilka dni niezależna agencja przeprowadzała z moim udziałem liczne testy fizyczne, psychologiczne i neurokognitywne. Odbyłem kilka wywiadów z innymi chirurgami, kilka symulowanych wizyt z pacjentami i dokonano dokładnego przeglądu kart moich pacjentów. Na koniec powiedziano mi, że agencja sporządzi dokładny raport i prześle mi wyniki. Raport otrzymałem cztery miesiące później, a wynikało z niego, że zakres moich kompetencji pozwala mi wrócić do zawodu. Aby odzyskać uprawnienia, musiałbym zaktualizować swoją medyczną na odpowiednim kursie, ponieważ przez ponad dwa lata nie wykonywałem zawodu. Oczywiście byłem zadowolony z wyników i poczułem ulgę. Po ponad trzech i pół roku odzyskałem swoje uprawnienia.

Skok na głęboką wodę i przemiana w prawdziwego mięsożercę

Podczas gdy toczyło się to całe zamieszanie wokół moich uprawnień lekarskich, nadal pochłaniałem kolejne książki i publikacje naukowe na temat żywienia. Wciąż eksperymentowałem z moimi nawykami żywieniowymi i stylem życia. Na początku 2016 roku zainteresowała mnie grupa ludzi, która odżywiała się wyłącznie mięsem. Stosując dietę ketogeniczną, zaobserwowałem u siebie poprawę niektórych wyników, ale ludzie, którzy stosowali tę szaloną mięsną dietę, odnotowywali jeszcze większą poprawę stanu zdrowia, występującą znacznie częściej. Jak to możliwe, że osoby, które będąc już na diecie niskowęglowodanowej lub ketogenicznej, nie spożywały już cukru i olejów roślinnych stały się jeszcze zdrowsze po zrezygnowaniu ze szpinaku, brokułów i jarmużu? Coś tu się nie zgadzało. Zawsze, odkąd pamiętam, mówiono, że to warzywa są kluczem do zdrowia i nikt nigdy tego nie kwestionował. Owszem, słyszałem o społecznościach (takich jak Inuici i Masajowie), które żywią się głównie mięsem, ale czynią tak ze względu na wyjątkowe warunki, w jakich przyszło im żyć. Oczywiście, słyszałem też, że przedstawiciele tych kultur odznaczali się dobrym zdrowiem, ale zakładałem, że wynika to z braku dostępu do fast foodów i ich dużej aktywności fizycznej.

Coraz bardziej interesowałem się mięsożercami i byłem zafascynowany ich dobrym zdrowiem, zgłębiałem każdą dostępną literaturę na ten temat. Dotarłem do zapisków Vilhjalmura Stefanssona, który przez ponad dziesięć lat żył wśród Inuitów, odżywiając się wyłącznie mięsem. Twierdził, że nigdy nie czuł się tak dobrze jak wtedy. Przyjrzałem się późniejszym badaniom z udziałem Stefanssona, w których zgodził się jeść przez cały rok wyłącznie mięso, aby udowodnić sceptycznie nastawionemu światu naukowemu, że jest to możliwe. Wyniki badania stwierdzały, że zarówno on, jak i jego partner uczestniczący z nim w tym badaniu, po trwającym rok eksperymencie cieszą się znakomitym zdrowiem i są wolni od wszelkich chorób i niedoborów.

Bardzo spodobała mi się prostota tej diety, wydawała mi się łatwa w zastosowaniu. Jednocześnie widziałem, jak coraz więcej ludzi jest sfrustrowanych i zmęczonych przeróżnymi nieskutecznymi poradami żywieniowymi. Istotą diety opartej na mięsie jest zaspokojenie potrzeb żywieniowych bez względu na presję społeczną, przyjemnościowy aspekt wyboru pokarmu, nawyki i oczekiwania. Jasne, wiele osób rozpoczynających tę dietę adaptowało się do niej z trudnością, ale wiele zredefiniowało dzięki niej swój stosunek do jedzenia. Odżywianie staje się prostsze, a frustracja zaczyna znikać. Z relacji wielu mięsożerców wynika, że dzięki tej diecie po raz pierwszy w życiu zaczęli odczuwać prawdziwą satysfakcję z jedzenia. Postanowiłem spróbować. Zawsze przepadałem za smakiem mięsa, ale jedząc je, odczuwałem lekkie wyrzuty sumienia – nie z powodu zjadania zwierząt, lecz dlatego, że zawsze mówiono mi, że jedzenie dużych porcji mięsa i małych ilości warzyw i owoców nie jest dobre dla zdrowia.

Latem 2016 roku zacząłem wcielać w życie dietę karniwora. W niektóre dni jadłem tylko jajka, bekon, owoce morza, steki i burgery. Bardzo mi się to podobało, szczerze mówiąc, czułem się z tym cholernie dobrze. W pozostałe dni jadałem „normalne” posiłki i nie czułem się już tak wspaniale. Niecierpliwie wyczekiwałem dni pełnych mięsa. Powoli przeszedłem od kilku mięsnych dni do pełnego tygodnia. O dziwo, wcale nie tęskniłem za innymi produktami spożywczymi. Stopniowo tydzień zamienił się w dziesięć dni, następnie w dwa tygodnie, w ciągu których czułem się po prostu świetnie.

Pod koniec 2016 roku stałem się dość aktywny w mediach społecznościowych, zwłaszcza na Twitterze, i ogłosiłem wszystkim swój udział w szalonym trzydziestodniowym wyzwaniu mięsożercy. Pod moim postem pojawiło się wiele zabawnych komentarzy. Stworzyłem nawet ankietę dla użytkowników, w której mogą obstawiać, na co umrę. Czy dostanę szkorbutu? Zwężenia tętnic? Może wypadnie mi odbytnica? Kilka osób wraz ze mną podjęło wyzwanie karniwora i dzieliło się swoimi rezultatami. Przeżyłem cały miesiąc, jedząc wyłącznie mięso i nie rozwinął się u mnie szkorbut ani żadna inna choroba. Poza lekkim bólem głowy utrzymującym się przez pierwszy tydzień nie odczułem żadnych dolegliwości i czułem się bardzo dobrze.

Następnego dnia po zakończonym trzydziestodniowym wyzwaniu pozwoliłem sobie na produkty, których - jak mi się wydawało, brakowało mi. Zjadłem kilka owoców, trochę orzechów i parę innych rzeczy i poczułem, jakby moja doskonała przemiana materii została zakłócona. Odnotowałem powrót bólu pleców i nie odczuwałem takiej satysfakcji z jedzenia. Początkowo planowałem zakończyć eksperyment z jedzeniem wyłącznie mięsa po trzydziestu dniach, ale odkryłem, że zdecydowanie wolę ten sposób odżywiania się. Kolejnego dnia wróciłem do diety i kontynuowałem dyskusję na ten temat w mediach społecznościowych. Mimo że z każdym tygodniem stawałem się zdrowszy, zyskiwałem coraz większą siłę i poprawiałem swoje sportowe wyniki, wiele osób wciąż przekonywało mnie, że jedząc wyłącznie mięso, robię sobie krzywdę. Niebawem ściągnąłem na siebie uwagę wegan krytykujących mój styl życia.

Z początku próbowałem nawiązać z nimi merytoryczną dyskusję. Szybko okazało się jednak, że jest to niemożliwe, ci ludzie byli całkowicie oddani swojej ideologii i nie przekonywały ich żadne przedstawiane przeze mnie fakty. Zacząłem zadawać im proste pytanie „Czy zacząłbyś jeść mięso, gdyby to miało poprawić stan twojego zdrowia?” i w odpowiedzi zawsze otrzymywałem „Nie!”. Dla mnie ta odpowiedź wydawała się niedorzeczna. Ostatecznie zablokowałem te osoby w mediach społecznościowych, ponieważ interakcja z nimi była ogromną stratą czasu i energii. Jak na ironię, część z tych osób, która dalej śledziła moje publikacje, porzuciła później weganizm, poprawiając tym samym swój stan zdrowia.

Dwa miesiące jedzenia wyłącznie mięsa zamieniły się w sześć miesięcy, a ja nadal byłem krytykowany za swoje eksperymenty. Mówiono mi, że moje rezultaty w żaden sposób nie odzwierciedlają tego, czego większość z nas mogłaby się po takiej diecie spodziewać. Postanowiłem przekonać się, czy naprawdę jestem odosobnionym przypadkiem, czy może są ludzie, którzy mogliby odnieść takie same korzyści z diety karniwora. Przeprowadziłem kolejną ankietę, żeby sprawdzić, czy znajdą się chętni do eksperymentu polegającego na jedzeniu mięsa przez dziewięćdziesiąt dni. W parę dni zebrała się setka kandydatów. Wraz z Mattem Maierem, weteranem sił powietrznych i również mięsożercą, postanowiliśmy przeprowadzić własne „badanie”, mimo że nie mieliśmy na to żadnych funduszy. „Zespół badawczy” składał się z naszej dwójki i zajmowaliśmy się badaniami w wolnym czasie. Zebraliśmy dane wszystkich uczestników i utworzyliśmy stronę internetową pod domeną Nequalsmany.com.

Do sierpnia 2016 roku do udziału w naszym badaniu zgłosiło się kilkaset osób gotowych zrezygnować z kawy i węglowodanów na rzecz steków i burgerów. Po upływie dziewięćdziesięciu dni mieliśmy mnóstwo danych. Analiza i uporządkowanie zebranych informacji zajęło nam około sześciu miesięcy. Żaden z uczestników nie zachorował na szkorbut, nikt nie zmarł ani nie doznał żadnych poważnych problemów zdrowotnych. Zdecydowana większość odnotowała zmniejszenie ilości tkanki tłuszczowej w okolicy brzucha. Uczestnicy spożywali najczęściej około 1 kilograma mięsa dziennie i większość z nich odczuła poprawę samopoczucia (w tym poprawę trawienia, regenerację stawów, lepszy sen). Jednakże nasz mały „naukowy eksperyment” nie był wolny od błędów, a te skłaniały krytyków do lekceważenia uzyskanych wyników. Zarzucono nam stronniczość selekcji w doborze przypadków, błąd przeżywalności, brak grupy kontrolnej oraz brak kontroli nad tym, co faktycznie spożywali uczestnicy. Wiele ocen było subiektywnych, a niektóre czynniki zakłócające (takie jak ćwiczenia fizyczne) mogły wpłynąć na wynik. Jednakże w ogólnym podsumowaniu faktem jest, że ogromna większość badanych na skutek diety mięsożercy stała się zdrowsza.

Coraz więcej osób zaczęło zwracać uwagę na to, co robię, i wkrótce byłem zapraszany do gościnnych udziałów w podcastach i różnych wywiadach. Joe Rogan, który jest gospodarzem prawdopodobnie jednego z najbardziej wpływowych podcastów na świecie, zaprosił mnie do swojego programu. W rezultacie miliony ludzi dowiedziało się o diecie karniwora. Większość uważała to za szaleństwo — w tym najprawdopodobniej także Joe. Atakowało mnie coraz więcej wegan, niektórzy porównywali mnie nawet do Hitlera i samego szatana. Mimo tego krytycyzmu zainteresowanie dietą gwałtownie rosło. Starałem się udzielać jak największej liczby wywiadów i przedstawiać w nich uczciwe, pozbawione dogmatów podejście do diety. W mediach głównego nurtu często byłem przedstawiany jako nieco szalony, a nawet niebezpieczny. Większość artykułów na mój temat zaczynała się od słów „Dr Shawn Baker, którego zawieszono w prawie wykonywania zawodu lekarza, bla, bla, bla”. Mówiąc delikatnie, niechęć mediów do tej diety jest ogromna.

Popularne media regularnie napuszczają licencjonowanych dietetyków, którzy mają ostrzegać przed niebezpieczeństwami związanymi z dietą opartą wyłącznie na mięsie. Twierdzą, że dieta ta jest tak niedorzeczna, że choćby próba wcielenia jej życie będzie miała straszne skutki dla zdrowia. Dietetycy twierdzą, że jeśli nie odczuwasz negatywnych skutków od razu, to z pewnością skazujesz się na przyszłość z chorobami układu krążenia, rakiem okrężnicy i cukrzycą. Nie zwracają uwagi na to, że czynniki ryzyka związane z tymi chorobami zasadniczo maleją u mięsożerców, i ignorują fakt, że społeczności, których diety są oparte na mięsie, są wolne od tych schorzeń. W językach tych kultur nie ma nawet słów opisujących takie choroby. Osoby mięsożerne — takie jak Mikhaila Peterson, córka kontrowersyjnego kanadyjskiego psychologa Jordana Petersona, są oskarżane o kłamanie na temat ich stanu zdrowia. Zdaniem krytyków, jedynym powodem, dla którego ich zdrowie faktycznie miało szansę się poprawić, jest utrata wagi. Mięsożercy z długoletnim stażem (dziesięć lat lub więcej) — jak na przykład Joe i Charlene Andersen lub Charles Washington — są podejrzewani o spożywanie warzyw, owoców i innych produktów w tajemnicy. Zgodnie z utartymi przekonaniami dotyczącymi żywienia, jedzenie wyłącznie mięsa nie może być dla nas dobre. Mimo że człowiek jest mięsożerny od samego początku istnienia gatunku, chcemy obarczyć winą za współczesną epidemię chorób właśnie mięso.

Jeden rok na diecie zamienił się w dwa lata, a ja nadal zauważałem poprawę zdrowia, wyglądu ciała i kondycji. Podobne zmiany stwierdzili inni mięsożercy, których liczba sięgała już kilku tysięcy. Każdego dnia dostawałem listy opisujące pozytywne zmiany w życiu osób, które przeszły na ten styl odżywiania. Ludzie tracili na wadze, zmniejszali ilość przyjmowanych leków lub nawet byli w stanie z nich zrezygnować i na nowo zaczęli cieszyć się życiem. Stany depresyjne trwające kilka dekad ustąpiły, podobnie jak przewlekłe bóle. Byłem bardzo poruszony tymi historiami, postanowiłem wraz z Michaelem Goldsteinem, także mięsożercą, zebrać, uporządkować i posortować te opowieści, a następnie opublikować na założonej przez nas stronie Meatheals.com. Wciąż napływają do nas kolejne listy.

Ponieważ media nadal walczyły z dietą opartą na mięsie, wiele osób próbowało upolitycznić ten styl życia, twierdząc, że jest to dieta prawicowych konserwatystów i neonazistów. Czasami podczas wywiadów wyczuwałem, jak reporterzy próbują nakłonić mnie do potwierdzenia swoich podejrzeń, jakby liczyli na to, że wyznam, że każdy, kto je tylko wyłącznie mięso, musi w jakiś sposób żywić antygejowskie, rasistowskie lub inne bigoteryjne przekonania. Tu stanowczo chcę zaznaczyć, nie należę do żadnej z tych kategorii i wiem, że dietę tę stosują ludzie różnych ras, religii, orientacji seksualnych i poglądów politycznych. Pyszny stek jest dla każdego, bez względu na kogo głosujesz!

Mam nadzieję, że podobała ci się moja historia. Każdy z nas tworzy własną historię, a twoja może bardzo różnić się od mojej. Nikt nie może za ciebie zdecydować, co jest dla ciebie dobre, musisz tę decyzję podjąć sam. Jedyne, co mogę ci polecić, to żebyś starał się obiektywnie ocenić, co jest dla ciebie ważne. Pamiętaj o realizacji własnych potrzeb, a nie o oczekiwaniach twojej rodziny, przyjaciół, lekarza czy całego społeczeństwa. To twoje ciało i nie będziesz miał innego. To, jak zdecydujesz się żyć i zadbać o to ciało, zależy od ciebie. Czy bycie mięsożercą będzie dla ciebie dobre? Nie mogę tego obiecać, ale w tej książce znajdziesz odpowiedzi na niektóre pytania.