Diabolika. Diabolika. Tom 1 - Kincaid S.J. - ebook + książka
NOWOŚĆ

Diabolika. Diabolika. Tom 1 ebook

Kincaid S.J.

4,0

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Diabolika jest bezwzględna. Diabolika jest potężna. Diabolika ma jedno zadanie: zabijać, by chronić osobę, dla której została stworzona.

Wygląda jak człowiek, ale to tylko pozory. Jest bezlitosna, niepokonana, oddana. To diabolika. Istota, której istnienie ma jeden sens: zabijać lub umrzeć za tę, której życie ma chronić: Sidonię – córkę galaktycznego senatora...

Nemezis i Sidonia są ze sobą związane jak siostry. Kiedy bezwzględny cesarz wzywa dziewczynę do galaktycznego dworu, aby zatrzymać ją tam jako zakładniczkę, diabolika wpada na sposób, aby ją chronić: zamierza udać się tam sama i podać się za córkę senatora. Teraz Nemezis, jedna z najbardziej zabójczych istot w galaktyce, znajduje się w skorumpowanym świecie pełnym intryg. Musi jednak ukrywać swoje prawdziwe moce, bo inaczej wszystko może zostać stracone...

Kochasz „Czerwoną królową”, „Illuminae” i „Kosiarzy”? „Diabolika” jest dla Ciebie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 518

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mysl_nik

Dobrze spędzony czas

Wydajcie całą resztę!!!
00



TYTUŁ ORYGINAŁU:The Diabolic. The Diabolic #1

Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz Redakcja: Agata Przywara Korekta: Katarzyna Sarna Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Ilustracje na okładce: @ Andrey; @ 3d_kot; @ PNG Lab; @ Panna PNG / Stock.Adobe.com

The Diabolic by S.J. Kincaid Polish Language Translation copyright © 2025 by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k. Original English language edition copyright © S.J. Kincaid 2016

Published by arrangement with Simon & Schuster Books for Young Readers, An imprint of Simon & Schuster Children’s Publishing Division.

All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage and retrieval system, without permission in writing from the Publisher.

Copyright © for the Polish translation by Anna Hikiert-Bereza, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-441-8

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska

Dla Jamiego (alias Poosen) oraz Jessiki (aka The Real Yaolan)Posiadanie jednego przyjaciela na całe życie, któremu można całkowicie zaufać i na którym można bezwarunkowo polegać, jest prawdziwym darem losu. Spotkało mnie niesamowite szczęście, ponieważ mam dwoje takich przyjaciół. Znaczycie dla mnie więcej, niż jesteście sobie w stanie wyobrazić.

Czy się swym dziełem Ten nie strwożył, kto Jagnię, lecz i ciebie stworzył?

WILLIAM BLAKE, Tygrys*

* W. Blake, Tygrys, tłum. S. Barańczak (przyp. tłum.).

Wszyscy myślą, że diaboliki są nieustraszone ale ja w dzieciństwie znałam tylko strach. Dopadł mnie również tego ranka, gdy Impirianowie przyszli obejrzeć mnie w zagrodzie.

Nie umiałam mówić, ale rozumiałam większość słów. Główny opiekun zagrody wydawał gorączkowe polecenia swoim asystentom: senator von Impirian i jego żona, matriarchini, mieli się wkrótce zjawić. Jego podwładni krzątali się wokół klatki, lustrując mnie uważnie od stóp do głów w poszukiwaniu jakichkolwiek wad.

Czekałam na senatora i matriarchinię z sercem walącym jak młotem, cała spięta i gotowa do walki.

Aż w końcu się zjawili.

Trenerzy i opiekunowie padli przed nimi na kolana. Główny zarządca zagrody w wyrazie najwyższej czci przyłożył dłonie do policzków.

– Państwa wizyta to dla nas zaszczyt.

Mój strach się nasilił. Kim byli ci ludzie, że przerażający zarządca zagrody giął się przed nimi w ukłonach? Moja klatka, otoczona jarzącym się polem siłowym, nigdy nie wydawała mi się tak ciasna. Wcisnęłam się w jej kąt, byle dalej od nich. Senator von Impirian i jego żona podeszli bliżej i spojrzeli na mnie przez przejrzystą barierę.

– Jak państwo widzą – zagadnął zarządca – Nemezis jest mniej więcej w wieku państwa córki. Jej cechy fizyczne zostały zmodyfikowane zgodnie z państwa wytycznymi. W ciągu najbliższych lat będzie rosła i stawała się silniejsza.

– Czy jesteś pewien, że… ta dziewczyna jest niebezpieczna? – spytał senator, przeciągając zgłoski. – Wygląda na przestraszone dziecko.

Jego słowa zmroziły mnie do szpiku.

Nie mogłam okazywać strachu. Nigdy. Za strach groziły wstrząsy, zmniejszone racje żywnościowe, ból. Nikt nie mógł widzieć, że się boję. Spiorunowałam senatora wzrokiem.

Gdy podchwycił moje spojrzenie, na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. Otworzył usta, by coś dodać, ale zawahał się, mrużąc oczy.

– Być może masz rację – mruknął, przerywając kontakt wzrokowy. – Widać to w jej oczach. Jest w nich coś… nieludzkiego. Moja droga, czy jesteś pewna, że potrzebujemy tego… monstrum w naszym domu?

– Każdy liczący się ród ma teraz diabolikę. Nasza córka nie może być jedynym dzieckiem pozbawionym ochrony – stwierdziła matriarchini i odwróciła się do zarządcy zagrody. – Chciałabym zobaczyć, za co płacimy.

– Oczywiście – zapewnił ją i odwrócił się, dając gestem znak jednemu ze strażników. – Przyprowadź no tu któregoś z…

– Nie – ucięła ostro matriarchini. – Chcemy mieć pewność, że jest warta swojej ceny. Mamy trójkę własnych skazańców. Powinni stanowić bardziej odpowiednie wyzwanie dla tego… stworzenia.

Zarządca uśmiechnął się przymilnie.

– Ależ oczywiście, grandeé von Impirian. Ostrożności nigdy dość. Niestety, wielu hodowców znacznie zaniża standardy… Mogą być państwo jednak pewni, że Nemezis was nie zawiedzie.

Matriarchini skinęła komuś poza zasięgiem mojego wzroku i już po chwili tuż przede mną zmaterializowało się zapowiedziane zagrożenie w postaci trzech mężczyzn prowadzonych do mojej klatki.

Ponownie przywarłam plecami do pola siłowego, aż przeniknęło mnie mrowienie. Żołądek skręcił mi się w lodowaty węzeł. Wiedziałam, co nastąpi za chwilę. To nie byli moi pierwsi goście tego typu.

Asystenci zarządcy zagrody rozkuli ich i dezaktywowali pole siłowe, które włączyli natychmiast po tym, jak wepchnęli mężczyzn do klatki. Oddychałam szybko, płytko. Nie chciałam tego robić. Naprawdę…

– Co to ma znaczyć? – spytał jeden ze skazańców, spoglądając na mnie, a potem wodząc wzrokiem po reszcie zgromadzonych.

– Czyż to nie oczywiste? – Matriarchini ujęła senatora pod rękę, zerknęła na niego z pełnym samozadowolenia uśmieszkiem, a następnie zwróciła się do skazanych zwodniczo uprzejmym tonem: – Wasze brutalne występki doprowadziły was w to miejsce, ale teraz macie okazję odkupić swoje ohydne czyny. Wystarczy, że zabijecie to dziecko, a mój mąż was ułaskawi.

Skazańcy spojrzeli na senatora, który machnął pobłażliwie ręką.

– Będzie tak, jak mówi moja żona.

Jeden z mężczyzn zaklął siarczyście pod nosem.

– Wiem, w co próbujecie nas wrobić. Myślicie, że jestem głupcem? Nie zbliżę się do… tego czegoś!

– Jeśli tego nie zrobisz – odpowiedziała matriarchini z uśmiechem – wszyscy trzej zostaniecie straceni. A teraz… zabijcie to dziecko.

Skazańcy przyjrzeli mi się, a po chwili najpotężniej zbudowany z nich uśmiechnął się szyderczo.

– To tylko dziewczynka. Sam się nią zajmę. Chodź no tu, dzieciaku. – Ruszył w moją stronę. – Wolicie, żeby było krwawo, czy mam po prostu skręcić jej kark?

– Wybór należy do ciebie – powiedziała matriarchini.

Jego pewność siebie ośmieliła pozostałych i rozświetliła ich twarze nadzieją na wolność. Serce waliło mi w piersi jak szalone. Nie mogłam ich ostrzec. A nawet gdybym to zrobiła, przecież by mnie nie posłuchali. Ten człowiek właśnie oznajmił, że jestem tylko dziewczynką – i tak mnie teraz postrzegali. Cóż, popełnili fatalny błąd, za który mieli słono zapłacić.

Wielkolud wyciągnął rękę w moją stronę, aby mnie schwycić. Stał tak blisko, że czułam zapach jego potu, który jakby coś we mnie wyzwolił. Było tak samo jak wcześniej za każdym razem: strach zniknął bez śladu. Przerażenie rozpłynęło się w fali wściekłości.

Zacisnęłam zęby na jego dłoni. Trysnęła krew, czułam na języku jej gorący, żelazisty posmak. Wrzasnął i spróbował się wycofać – za późno. Złapałam go za nadgarstek i rzuciłam się naprzód, wykręcając mu ramię, aż zatrzeszczały więzadła. Wtedy kopnęłam go pod kolanem, powalając błyskawicznie. Odbiłam się od ziemi i wylądowałam na jego potylicy. Jego czaszka pękła z przyprawiającym o mdłości mokrym chrupnięciem.

Kolejny z mężczyzn, podjudzony przez kolegę, również znajdował się za blisko – dopiero teraz zdał sobie sprawę ze swojego błędu. Z jego gardła wydarł się okrzyk przerażenia, ale nie mógł już uciec. Byłam zbyt szybka. Moja pięść wystrzeliła w mgnieniu oka, uderzając w grzbiet jego nosa i wbijając go prosto w jego mózg.

Przeszłam nad dwoma ciałami ku trzeciemu z mężczyzn – ostatniemu, który miał dość oleju w głowie, by w porę uznać mnie za zagrożenie. Wrzasnął i zatoczył się na pole siłowe, kuląc się jak ja wcześniej, kiedy jeszcze nie wpadłam w szał. Wyciągnął przed siebie drżące ręce. Jego ciałem targnął szloch.

– Proszę, nie… Proszę, nie rób mi krzywdy, proszę, ja…

Jego słowa sprawiły, że się zawahałam.

Całe dotychczasowe życie spędziłam w ten sposób: odpierając ataki, zabijając, aby uniknąć śmierci. Mordując z zimną krwią, byle tylko nie dać się zabić. Ale tylko raz do tej pory ktoś błagał mnie o litość. Wtedy nie wiedziałam, co robić. Teraz, gdy stałam nad tym kulącym się ze strachu nieszczęśnikiem, ogarnęła mnie ta sama dezorientacja, która sprawiła, że zatrzymałam się niepewna. Jak powinnam się zachować?

– Nemezis?

Matriarchini stanęła przede mną – dzieliła nas jedynie bariera pola siłowego.

– Czy ona mnie zrozumie, jeśli coś do niej powiem? – spytała zarządcę zagrody.

– Ma w sobie wystarczająco duży pierwiastek człowieczeństwa, by przyswoić język – wyjaśnił główny opiekun – ale nie nauczy się odpowiadać, dopóki nie wprowadzimy dodatkowych modyfikacji w jej mózgu.

Matriarchini skinęła głową i zwróciła się do mnie:

– Zaimponowałaś mi, Nemezis. A teraz powiedz, czy chciałabyś stąd wyjść. Czy chciałabyś mieć coś własnego, cennego – coś, co mogłabyś darzyć miłością i chronić za cenę własnego życia, oraz dom pełen wygód wykraczających poza twoje najśmielsze marzenia?

Miłość? Wygody? To były dziwne słowa. Nie znałam ich znaczenia, ale jej ton był dziwnie kojący, nabrzmiały obietnicami. Wnikał w mój umysł jak melodia, zagłuszając jęki przerażonego mężczyzny.

Nie mogłam oderwać wzroku od oczu matriarchini, które zdawały się przenikać mnie na wskroś.

– Jeśli chcesz być kimś więcej niż tylko zwierzęciem w tej zawilgłej zagrodzie – dodała – udowodnij, że jesteś godna służyć rodzinie Impirianów. Pokaż, że potrafisz być posłuszna, gdy trzeba. Zabij tego człowieka.

Miłość. Wygody. Nie wiedziałam, co to jest, ale pragnęłam tego. Chciałam poznać ich smak. W kilku krokach pokonałam dystans dzielący mnie od oprycha i skręciłam mu kark.

Gdy trzeci trup upadł na podłogę u moich stóp, usta matriarchini rozciągnęły się w triumfalnym uśmiechu.

*

Nieco później strażnicy zaprowadzili mnie do laboratorium, w którym czekała młoda dziewczyna. Dla jej bezpieczeństwa byłam skrępowana, a moje ręce i nogi zakuto w ciężkie żelazne kajdany pod napięciem. Nie mogłam przestać wpatrywać się w to dziwne małe stworzenie, skulone i drżące, o ciemnych włosach i skórze, z prostym noskiem, który najwyraźniej nigdy nie został złamany.

Wiedziałam, co to za istota. To była prawdziwa dziewczyna.

Wiedziałam to… bo kiedyś już taką zabiłam.

Gdy podeszła krok w moją stronę, warknęłam gardłowo. Wzdrygnęła się.

– Ona mnie nienawidzi – powiedziała, a jej dolna warga zadrżała.

– Nemezis wcale cię nie nienawidzi – zapewnił ją lekarz sprawdzający ponownie moje kajdany. – To typowe zachowanie diaboliki na tym etapie rozwoju. Wygląda jak my, ale nie jest prawdziwym człowiekiem jak ty czy ja. Jest… drapieżnikiem. Nie odczuwa empatii, jest pozbawiona uczuć. Po prostu nie zostały wpisane w jej osobowość. To właśnie dlatego, gdy dorasta, musimy ją poddać procesowi ucywilizowania. Podejdź bliżej, Sidonio. – Przywołał ją skinieniem palca.

Dziewczyna posłusznie podeszła do ekranu komputera.

– Spójrz – poprosił.

Widziałam, co pokazuje, ale nie dostrzegałam w tym nic interesującego. Rozłupałam wystarczająco dużo czaszek, by rozpoznać ludzki mózg.

– To się nazywa płat czołowy. – Urwał na chwilę, a gdy zerknął na dziewczynę, w jego oczach lśniło coś na kształt strachu. – Ma się rozumieć, nie badałem tego osobiście, ale w mojej pracy po prostu uczysz się, obserwując maszyny…

Sidonia zmarszczyła brwi, jakby jego słowa wprawiły ją w zakłopotanie.

Lekko podenerwowany, podjął szybko:

– O ile dobrze rozumiem, nasze maszyny powiększą tę część jej mózgu. Znacznie. Sprawią, że Nemezis będzie… mądrzejsza. Nauczy się z tobą rozmawiać i samodzielnie myśleć. Maszyny zainicjują również proces tworzenia więzi…

– Więc mnie polubi?

– Jeszcze dziś stanie się twoją najlepszą przyjaciółką.

– I nie będzie już taka zła? – spytała dziwnie cicho Sidonia.

– Cóż, agresja to po prostu nieodłączna cecha diabolik. Ale nie martw się, Nemezis nie wymierzy jej w ciebie. Będziesz jedyną osobą w całym wszechświecie, którą pokocha. A każdy, kto spróbuje cię skrzywdzić, niech lepiej uważa. I dwa razy się zastanowi.

Sidonia uśmiechnęła się blado, niepewnie.

– A teraz, moja droga, stań tak, aby dobrze cię widziała. Kontakt wzrokowy ma kluczowe znaczenie dla procesu tworzenia więzi.

Lekarz ustawił dziewczynę, którą nazywał Sidonią, przede mną, pilnował jednak, aby przez cały czas była w bezpiecznej odległości. Zręcznie unikając moich kłapiących zębów, przymocował stymulacyjne przylgi do mojej czaszki. Po chwili rozległy się szum i ciche buczenie.

Poczułam w mózgu dziwne mrowienie, a w moim polu widzenia pojawiły się migotliwe punkciki.

Moja nienawiść, moja potrzeba niszczenia i niszczenia… wszystko zaczęło niknąć. Słabnąć.

Kolejne przeszywające mrowienie, potem jeszcze jeden impuls…

Spojrzałam na stojącą przede mną dziewczynkę i w mojej piersi zaczęła wzbierać dziwna fala czegoś nowego – uczucia, którego nigdy wcześniej nie znałam.

Moją czaszkę wypełnił narastający ryk zwiastujący zmiany, przekształcający mnie…

Chciałam pomagać tej dziewczynie. Chciałam ją chronić.

Ryk trwał i trwał, a potem ucichł – i nagle we wszechświecie przestało się liczyć cokolwiek poza nią.

*

Przez kilka godzin, gdy mój mózg był modyfikowany, lekarz przeprowadzał różne testy. Pozwolił Sidonii zbliżyć się do mnie, a potem jeszcze odrobinę. Obserwował mnie, a ja obserwowałam ją.

W końcu nadszedł czas.

Lekarz wycofał się, zostawiając nas same. Dziewczyna wstała, dygocząc na całym ciele, a naukowiec na wszelki wypadek wycelował we mnie broń energetyczną, a następnie mnie uwolnił.

Wyprostowałam się i oswobodziłam z krępujących mnie więzów. Dziewczynka zaczerpnęła gwałtownie tchu. Mój wzrok padł na jej obojczyk wystający tuż nad szczupłą klatką piersiową. Tak łatwo byłoby go złamać… Wiedziałam o tym. Mimo że mogłam ją bez trudu skrzywdzić, mimo że zostałam uwolniona, sama myśl o zranieniu tej delikatnej istoty sprawiła, że się wzdrygnęłam.

Postąpiłam bliżej, aby móc lepiej przyjrzeć się tej dziewczynie, tej nieskończenie cennej, kruchej istocie, której życie miało teraz dla mnie wartość znacznie większą niż moje przetrwanie. Wydawała się tak drobna i bezbronna. Poświęciłam chwilę na przemyślenie tego dziwnego, przepełniającego mnie uczucia, które wypełniało ciepłem moją klatkę piersiową. Ta cudna błogość nasilała się, gdy patrzyłam na tę dziewczynę – to ona była jej źródłem.

Kiedy dotknęłam miękkiego policzka Sidonii, drgnęła i odruchowo się cofnęła. Przyjrzałam się jej ciemnym włosom, tak mocno kontrastującym z moimi rozjaśnionymi do białości. Pochyliłam się, aby obrzucić spojrzeniem tęczówki jej dużych oczu. Kłębił się w nich strach, a ja chciałam sprawić, by zniknął. Wciąż drżała, więc położyłam dłonie na jej wątłych ramionach i stałam kompletnie nieruchomo, czekając cierpliwie w nadziei, że mój bezruch ją uspokoi.

Sidonia przestała drżeć. Strach zniknął. Kąciki jej ust powędrowały do góry…

Powtórzyłam ten gest, zmuszając wargi do wygięcia się w łuk. Czułam się przy tym nienaturalnie i dziwnie, ale zrobiłam to – dla niej. Po raz pierwszy w życiu robiłam coś dla kogoś, nie dla siebie.

– Witaj, Nemezis – szepnęła dziewczyna i przełknęła głośno ślinę. – Mam na imię Sidonia. – Między jej brwiami pojawiła się zmarszczka, a ona przycisnęła dłoń do piersi. – Si-do-nia.

Ten gest również powtórzyłam, kładąc sobie dłoń na klatce piersiowej.

– Sidonia.

Roześmiała się.

– Nie. – Chwyciła mnie za rękę i przycisnęła ją do swojej piersi. Czułam pod palcami szaleńcze bicie jej serca. – Ja jestem Sidonia. Ale możesz mi mówić Donia.

– Donia – powtórzyłam, poklepując ją lekko po obojczyku na znak, że rozumiem.

Uśmiechnęła się do mnie, a to sprawiło, że przepełniły mnie… ciepło, błogość, duma.

Sidonia spojrzała ponownie na lekarza.

– Miał pan rację! Wcale mnie już nie nienawidzi!

Mężczyzna skinął głową.

– Nemezis łączy teraz z tobą silna, trwała więź. Od tej pory jej jedynym celem będzie chronienie ciebie. Pójdzie za tobą w ogień.

– Ja też ją lubię – oświadczyła Donia, wciąż uśmiechając się do mnie. – Myślę, że zostaniemy przyjaciółkami.

Lekarz zaśmiał się cicho.

– Och, tak. Masz na to moje słowo: Nemezis będzie najlepszą przyjaciółką, jaką możesz sobie wymarzyć. Na dobre i na złe. Na śmierć i życie.

W końcu poznałam nazwę tego uczucia – tego dziwnego, ale cudownie świeżego doznania – to było właśnie to, co obiecała mi matriarchini von Impirian.

To była miłość.

1

Pewnego wieczoru Sidonia popełniła błąd, który mógł się skończyć katastrofą.

Rzeźbiła właśnie w wielkiej kamiennej płycie. Było coś hipnotyzującego w płynnych pociągnięciach i błyskach laserowego ostrza jaśniejącego na tle ciemnego okna, za którym rozciągało się niebo usiane gwiazdami. Nie umiałam przewidzieć jej ruchów ani dostrzec w nich żadnej prawidłowości, ale w jakiś sposób zawsze udawało jej się odtworzyć w kamieniu obraz, którego nigdy nie wyczarowałaby moja wyobraźnia. Dziś był to wybuch supernowej, scena z historii Helionu, idealnie odwzorowana w skale.

Jednak w pewnym momencie odcięła zbyt duży kawałek od podstawy rzeźby. Od razu to zauważyłam i zerwałam się przerażona na równe nogi. Konstrukcja nie była już stabilna. W każdej chwili mogła runąć…

Donia kucnęła tymczasem, aby ocenić swoje dzieło, nieświadoma zagrożenia.

Podkradłam się do niej bezszelestnie. Nie chciałam jej niepotrzebnie niepokoić – mogłoby to sprawić, że zareagowałaby gwałtownie, odskakując, lub co gorsza skaleczyłaby się laserem. Wolałam załatwić to po cichu. Przeszłam przez pokój, a gdy do niej dotarłam, rozległo się pierwsze chrupnięcie i ze szczytu rzeźby posypały się drobinki.

Chwyciłam Donię i odepchnęłam ją na bok. Do naszych uszu dobiegł potężny huk, a w powietrze wzbił się obłok dławiącego pyłu.

Chwyciłam laserowe ostrze i je wyłączyłam. Donia wyrwała mi się, przecierając oczy, żeby usunąć z nich pył.

– O nie! Jak to się mogło stać? – Na widok zrujnowanej rzeźby zrzedła jej mina. – Nic z tego już nie będzie, prawda?

– Mniejsza o to – powiedziałam. – Nic ci nie jest?

Zignorowała moje pytanie z ponurą miną.

– Nie mogę uwierzyć, że wszystko zepsułam. Tak dobrze mi szło! – Odkopnęła na bok odłamek kamienia, po czym spojrzała na mnie z westchnieniem. – Nie podziękowałam ci, prawda? Dzięki, Nemezis.

Jej wdzięczność mnie nie interesowała. Liczyło się wyłącznie jej bezpieczeństwo. Byłam jej diaboliką. Tylko ludzie pragnęli pochwał.

A diaboliki... to nie ludzie.

Choć wyglądaliśmy jak ludzie i mieliśmy ludzkie DNA, byliśmy czymś innym: istotami tworzonymi z myślą o byciu całkowicie lojalnymi wobec jednej konkretnej osoby. Gotowymi dla niej zabijać – i tylko dla niej. To dlatego najznamienitsze imperialne rody tak chętnie korzystały z naszych usług – abyśmy służyli im w charakterze dożywotnich ochroniarzy strzegących ich samych oraz ich dzieci i byli postrachem ich wrogów.

Ale ostatnio coraz częściej podnosiły się głosy, że diaboliki wykonują swoją pracę zbyt dobrze. Donia często podpinała się do senackiego łącza, aby obserwować ojca przy pracy. W ostatnich tygodniach Senat Imperialny zaczął debatować nad zagrożeniem ze strony diabolik – dyskutowano o tych z nas, którzy zbuntowali się, zabijając wrogów swoich panów z powodu drobnych zniewag, a nawet mordując członków rodziny dziecka, które mieli chronić, aby wspierać jego interesy. Dla niektórych rodzin okazaliśmy się większym zagrożeniem niż atutem.

Wiedziałam, że Senat miał podjąć decyzję w naszej sprawie, ponieważ tego ranka matriarchini dostarczyła córce list – bezpośrednio od imperatora. Donia rzuciła na niego okiem, po czym bez reszty skupiła się na rzeźbieniu.

Towarzyszyłam jej od prawie ośmiu lat. Można powiedzieć, że wspólnie dorastałyśmy. Była milcząca i rozkojarzona tylko wtedy, gdy się o mnie martwiła.

– Co było w liście, Doniu?

Dotknęła palcem roztrzaskanej rzeźby.

– Nemezis, oni… zakazali korzystania z usług diabolik. Z mocą wsteczną.

Z mocą wsteczną. To oznaczało, że obejmuje wszystkie diaboliki. W tym mnie.

– A więc z rozkazu imperatora powinnaś się mnie pozbyć.

Potrząsnęła głową.

– Nie zrobię tego, Nemezis.

Oczywiście, że nie. A potem zostanie za to ukarana.

– Skoro nie chcesz tego zrobić, wezmę sprawy w swoje ręce – oświadczyłam ostro.

– Powiedziałam, że tego nie zrobię, Nemezis. I ty też nie! – Oczy rozbłysły jej gniewnie i uniosła hardo podbródek. – Coś wymyślę.

Sidonia zawsze była łagodna i nieśmiała, ale pozory myliły. Już dawno przekonałam się, że potrafi postawić na swoim – jeśli się na coś uparła, nikt, ani nic, nie był w stanie jej powstrzymać.

Okazało się, że w tej konkretnej sprawie może liczyć na pomoc senatora von Impiriana, który żywił silną niechęć do imperatora Randevalda von Domitriana.

Kiedy Sidonia błagała o moje życie, w jego oczach pojawił się błysk pogardy.

– Imperator żąda jej śmierci, tak? Cóż, spokojnie, moja droga. Nie musisz rezygnować ze swojej diaboliki. Poinformuję go, że dokonaliśmy egzekucji i będzie po sprawie.

Cóż, brzmiało prosto, ale rzeczywistość miała się okazać znacznie bardziej skomplikowana.

*

Podobnie jak większość możnych rodów, Impirianowie woleli żyć w izolacji i utrzymywać kontakty towarzyskie jedynie w przestrzeni wirtualnej.

Najbliżsi członkowie plebsu – wolni ludzie rozproszeni po różnych planetach – zamieszkiwali układy znacznie oddalone od siedziby senatora von Impiriana i jego rodziny, z której ci sprawowali nad nimi rządy. Ich imponująca rodzinna twierdza orbitowała wokół niezamieszkanego gazowego olbrzyma otoczonego martwymi księżycami.

Tak więc wszyscy byliśmy zaskoczeni, gdy kilka tygodni później z głębi kosmosu przybył statek – niezapowiedziany, bez żadnego uprzedzenia. Został wysłany przez imperatora pod pretekstem inspekcji ciała diaboliki, ale na pokładzie nie podróżował zwykły inspektor.

Tylko inkwizytor.

Senator von Impirian nie docenił, jak wrogo nastawiony jest imperator wobec jego rodziny. Moje istnienie dało imperatorowi pretekst do umieszczenia jednego ze swoich agentów w twierdzy Impirianów. Inkwizytorzy byli specjalnym rodzajem namiestników wyszkolonych do konfrontacji z najgorszymi innowiercami i egzekwowania edyktów religii helionickiej, często z użyciem przemocy.

Sam fakt pojawienia się inkwizytora powinien był przerazić senatora i zmusić go do posłuszeństwa, ale ojciec Sidonii nadal nie zamierzał tego robić.

Inkwizytor przybył, by zobaczyć ciało… więc mu je pokazano.

Tyle tylko, że nie było ono moje.

Jedna z serwitorek Impirianów cierpiała na chorobę słoneczną. Podobnie jak diaboliki, klasa serwitorów była genetycznie warunkowana do służby. W przeciwieństwie do nas nie potrzebowali jednak zdolności do podejmowania decyzji, więc ta kwestia nie była uwzględniana przy ich programowaniu. Senator zaprowadził mnie do łóżka chorej serwitorki i wręczył mi sztylet.

– Zrób to, co potrafisz najlepiej, diaboliko.

Byłam wdzięczna, że odesłał Sidonię do jej komnat. Nie chciałam, żeby to oglądała. Zatopiłam nóż w klatce piersiowej dziewczyny. Nawet nie drgnęła. Przez chwilę wbijała tylko we mnie spojrzenie pustych oczu, a kilka sekund później już nie żyła.

Dopiero wtedy inkwizytorowi pozwolono zadokować do twierdzy. Dokonał pobieżnych oględzin ciała, komentując jedynie zdawkowo:

– Dziwne. Wygląda, jakby… dopiero co zmarła.

Stojący obok niego senator fuknął:

– Ta diabolika umierała na chorobę słoneczną już od kilku tygodni. Postanowiliśmy zakończyć jej cierpienia tuż przed tym, gdy przybył pan do układu.

– W wiadomości przesłanej imperatorowi twierdziliście coś innego – zauważył inkwizytor, odwracając się gwałtownie w jego stronę. – Zapewnialiście, że egzekucja została już wykonana. Gdy na nią patrzę, zastanawia mnie jej postura. Jest raczej… drobna jak na diabolikę.

– A więc teraz nie pasuje wam również jej ciało? – ryknął senator. – Jak już wspomniałem: dziewczyna marniała od tygodni!

Obserwowałam inkwizytora z kąta pokoju, ubrana w uniform serwitorki skrywający pod fałdami sukni moje muskularne ciało. Jeśli przejrzy podstęp, zamierzałam go zabić.

Miałam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Wytłumaczenie śmierci inkwizytora mogłoby okazać się… problematyczne.

– Być może gdyby wasza rodzina bardziej szanowała Żywy Kosmos – stwierdził inkwizytor – los nie pokarałby was tak straszliwym nieszczęściem, jakim jest choroba słoneczna.

Wzburzony senator zaczerpnął gwałtownie tchu, by coś odpowiedzieć, ale w tym momencie matriarchini rzuciła się naprzód ze swojego miejsca przy drzwiach i chwyciła męża za ramię, skutecznie go uciszając.

– Ma pan całkowitą rację, inkwizytorze! – zawołała. – Jesteśmy niewymownie wdzięczni za pańskie cenne rady. – Uśmiechnęła się przy tym potulnie – w odróżnieniu do męża wolała nie przeciwstawiać się otwarcie imperatorowi, którego gniew odczuła na własnej skórze już w młodym wieku. Jej rodzina popadła w niełaskę i jej matka słono za to zapłaciła. Nic dziwnego więc, że teraz cała była wręcz rozdygotana i pałała wyraźną chęcią udobruchania gościa.

– Bylibyśmy zachwyceni, gdyby zechciał pan zabawić u nas nieco dłużej i wziąć udział w nabożeństwie, inkwizytorze – zagruchała przymilnie. – Być może, obserwując nas, dostrzegłby pan coś jeszcze, co robimy źle? – Jej ton aż ociekał słodyczą, dziwnie zgrzytliwą u kogoś, kto zwykle wyrażał się opryskliwie.

– Z przyjemnością to uczynię, grandeé von Impirian – odparł udobruchany inkwizytor. Wyciągnął rękę, aby sięgnąć po jej dłoń i przyłożyć ją do swojego policzka, ale cofnęła się spłoszona.

– Pójdę poczynić ustalenia z naszymi serwitorami. Wezmę ją ze sobą. Ty! Idziemy. – Wezwała mnie skinięciem głowy.

Nie chciałam stąd wychodzić. Wolałam nie spuszczać inkwizytora z oka. Pragnęłam obserwować każdy jego ruch, każdy gest, ale matriarchini nie pozostawiła mi wyboru – mogłam tylko podążyć za nią, jak przystało na serwitorkę. Gdy tylko opuściłyśmy komnatę i znalazłyśmy się poza zasięgiem wzroku inkwizytora, moja chlebodawczyni przyśpieszyła kroku, podobnie jak i ja. Skierowałyśmy się w stronę komnat senatora.

– Istne szaleństwo! – utyskiwała po drodze pod nosem. – To czysty obłęd podejmować teraz takie ryzyko! Powinnaś w tej chwili leżeć martwa przed tym inkwizytorem, a nie kroczyć u mojego boku…

Posłałam jej znaczące spojrzenie. Bez wahania oddałabym życie za Donię, ale gdyby w grę wchodził wybór: życie moje lub matriarchini, bez namysłu chroniłabym siebie.

– Czy zamierzasz wyjawić mu moją tożsamość? – spytałam, zastanawiając się jednocześnie nad ciosem, którym mogłabym ją zabić. Uderzenie w potylicę… Nie było potrzeby ryzykować, że zdąży krzyknąć. Gdyby Donia coś usłyszała, mogłaby wyjść na korytarz. A ja wolałam nie mordować jej matki na jej oczach.

Matriarchinię cechował instynkt przetrwania, którego brakowało jej mężowi i córce. Chociaż starałam się mówić spokojnie, moje pytanie sprawiło, że otworzyła szerzej oczy, przerażona, jednak ów przebłysk strachu zniknął tak szybko, że zaczęłam się zastanawiać, czy go sobie przypadkiem tylko nie wyobraziłam.

– Oczywiście, że nie! Wyjawienie mu prawdy pogrążyłoby nas wszystkich.

Cóż, a więc nie musiałam jej zabijać. Rozluźniłam spięte mięśnie.

– A skoro już tu jesteś – burknęła – to przydaj się na coś. Pomożesz mi ukryć rzeczy mojego męża, zanim inkwizytor postanowi przeszukać jego komnaty.

Przynajmniej tyle mogłam zrobić. Gdy weszłyśmy do gabinetu senatora, matriarchini podkasała suknię i natychmiast zabrała się do gromadzenia porozrzucanych gdzie popadnie przedmiotów – dowodów, które zagwarantowałyby nam błyskawiczny wyrok, gdyby inkwizytor przypadkiem je znalazł.

– Szybko – przynagliła mnie, gestem dając znać, bym jej pomogła.

– Zabiorę je do spalarni…

– Nie – zaprotestowała ostro. – Mój mąż wykorzysta ich zniszczenie jako pretekst do zgromadzenia kolejnych. Na razie wystarczy, że usuniemy je z widoku. – Wsunęła palce w szczelinę w ścianie i fragment podłogi się odsunął, odsłaniając schowek, a potem opadła na fotel senatora, wachlując się dłonią, podczas gdy ja wrzucałam do schowka różne elementy, które wyglądały jak części komputera i układy scalone z danymi. Senator spędzał tu całe dnie, naprawiając wszystko, co udało mu się zdobyć, i zapisując informacje w bazie danych lub pogrążony w lekturze tekstów, o których często dyskutował z Sidonią – a dotyczących teorii naukowych i odkryć z dziedziny technologii uznawanych za bluźniercze. Obrażających Żywy Kosmos.

Gdy wrzuciłam na stertę komputer senatora, matriarchini podeszła do ściany i zamknęła skrytkę wciśnięciem ukrytego mechanizmu w ścianie. Klapa w podłodze się zamknęła, a ja przesunęłam biurko tak, by dodatkowo zakryło schowek.

Kiedy się wyprostowałam, zobaczyłam, że matriarchini uważnie mi się przygląda.

– Tam, w korytarzu… Wiem, że zabiłabyś mnie bez mrugnięcia. – W jej oczach lśniło wyzwanie, jakby sprawdzała, czy zaprzeczę.

Nie zrobiłam tego.

– Wie pani, kim jestem.

– O, tak. – Wykrzywiła usta. – Potworem. Wiem, co się dzieje za tymi twoimi zimnymi, bezdusznymi oczami. Właśnie dlatego zakazano korzystania z usług diabolik – chronią jedną osobę, stanowiąc jednocześnie zagrożenie dla całej reszty. Nie zapominaj jednak o tym, że Sidonia mnie potrzebuje. Jestem jej matką.

– A pani nie powinna zapominać, że jestem jej diaboliką. Mnie potrzebuje bardziej.

– Nie jesteś w stanie pojąć, ile matka znaczy dla dziecka.

Nie. Nie byłam w stanie. Nigdy nie miałam matki. Wiedziałam tylko, że ze mną Sidonia jest bezpieczniejsza niż z kimkolwiek innym w całym wszechświecie. Nawet wliczając w to jej najbliższych krewnych.

Matriachini zaśmiała się gorzko.

– Zresztą… po co w ogóle o tym dyskutować? Równie dobrze mogłabym próbować nauczyć psa rozumieć poezję. O, nie – liczy się to, że łączy nas wspólny interes. Sidonia to miłe, naiwne stworzenie. Poza tą twierdzą, w bezkresnym Imperium… może i moja córka będzie potrzebowała kogoś takiego jak ty, by przetrwać. Ale nigdy – przenigdy – nie możesz nikomu powiedzieć o tym, co dziś zrobiliśmy.

– Nigdy – potwierdziłam karnie.

– A jeśli ktoś zacznie podejrzewać, że oszczędziliśmy naszą diabolikę, to dopilnujesz, by nigdy nie poznał prawdy.

Na samą myśl o tym zaczął we mnie wzbierać palący gniew, który uruchomił ze zdwojoną siłą moje instynkty i potrzebę chronienia istoty powierzonej mojej opiece – za wszelką cenę.

– Oczywiście.

– Nawet jeśli będzie to oznaczało… – matriachini utkwiła we mnie przenikliwe, przeszywające spojrzenie – …konieczność zmierzenia się z samą sobą.

Nie pofatygowałam się nawet, by to skomentować. To było naturalne, że oddałabym życie za Sidonię. Była całym moim wszechświatem. Tylko ją darzyłam uczuciem – tylko ona się liczyła. Bez niej… Cóż, moje istnienie nie miało sensu.

A w sytuacji, w której nie miałabym po co żyć, śmierć byłaby wybawieniem.

2

Tego samego wieczoru wszyscy domownicy – zarówno ludzie, jak i serwitorzy – zgromadzili się w heliosferze, przezroczystej kopule na szczycie naszej orbitującej twierdzy. Choć matriarchini nie była z tego powodu zbyt szczęśliwa, senator nigdy nie zawracał sobie głowy obrządkami religijnymi – chyba że mieliśmy akurat gości. Dziś zgodził się wziąć udział w nabożeństwie dla zachowania pozorów, ale nie starał się zbytnio ukryć lekceważącego grymasu, który ani na chwilę nie opuszczał jego twarzy – nawet w obecności inkwizytora.

Cóż, w końcu ten człowiek dopiero co dokładnie przeszukał twierdzę. I nie znalazł nic godnego zgłoszenia imperatorowi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie okazywałby w tej sytuacji tak ostentacyjnie samozadowolenia, ale senator… Cóż, senator był głupcem.

Matriarchini zaprosiła inkwizytora, aby podczas ceremonii zajął honorowe miejsce tuż za rodziną. Wszyscy patrzyliśmy w nabożnej ciszy, jak gwiazda wschodzi nad krzywizną planety w dole. Okna były krystalicznie czyste i załamywały światło w odpowiedni sposób, rozpraszając je w starannie wybranych punktach pomieszczenia, w których znajdowały się lustra. Przez ułamek sekundy wszystkie jasne promienie zbiegły się w jednym miejscu: ceremonialnym pucharze ustawionym w centralnym punkcie pomieszczenia. Oliwa, którą był wypełniony, zapłonęła. Wpatrywaliśmy się w płonący kielich, podczas gdy gwiazda zmieniła położenie i oślepiający blask się rozproszył. Rozpoczęło się nabożeństwo.

– I tak oto – przemówił wikariusz, unosząc płonący kielich – poprzez naszą gwiazdę narodzin, Heliosa, Żywy Kosmos postanowił pobłogosławić iskrą życia planetę Ziemię i dał początek naszym czcigodnym przodkom w owej starożytnej erze, kiedy gwiazdy były tylko odległymi punktami na tle nieskończonej ciemności. W tych zamierzchłych czasach ludzkość błądziła we mgle ignorancji, oddając cześć bóstwom wyimaginowanym na własne podobieństwo, niezdolna do rozpoznania prawdziwej boskości samego wszechświata wokół nich…

Skanowałam czujnie zgromadzonych, rejestrując każdy szczegół: od pełnego skupienia oblicza matriarchini, po źle skrywaną pogardę malującą się na twarzy senatora. Następnie przeniosłam wzrok na inkwizytora, który uważnie wpatrywał się w plecy mojego chlebodawcy, a potem spojrzałam na Donię, której szeroko otwarte brązowe oczy utkwione były w kielichu, podczas gdy wikariusz recytował historię genezy gatunku homo sapiens. Sidonia od zawsze była dziwnie zafascynowana opowieścią o Układzie Słonecznym, z którego wywodził się człowiek, i o słońcu, Heliosie, które wykarmiło pierwsze istoty ludzkie.

Była pobożna. Próbowała nawrócić mnie na religię helionicką, gdy tylko przydzielono mi opiekę nad nią, i przyprowadziła mnie na nabożeństwo, aby prosić wikariusza o pobłogosławienie mnie światłem gwiazd. Nie do końca rozumiałam jeszcze koncepcję Żywego Kosmosu i dusz, ale miałam nadzieję, że zostanę pobłogosławiona, ponieważ Sidonia tego dla mnie pragnęła.

Wikariusz odmówił. Poinformował Donię, że nie mam duszy, którą można by pobłogosławić.

– Diaboliki są tworem ludzi, a nie Żywego Kosmosu – oświadczył. – Nie ma w nich boskiej iskry, którą można by rozświetlić kosmicznym światłem. Ta istota może być świadkiem udzielania błogosławieństwa twojej rodzinie, ale sama nigdy nie dostąpi tego zaszczytu.

Gdy wypowiadał te słowa, jego twarz, podobnie jak oblicze matriarchini, przybrała dziwny wyraz. Wówczas dopiero zaczynałam oswajać się z ludzką mimiką, ale już wtedy to rozpoznałam: to był bezbrzeżny wstręt. Był zniesmaczony na samą myśl o tym, że diabolika mogłaby zaznać łaski jego boskiego Kosmosu.

Z jakiegoś powodu wspomnienie wyrazu jego twarzy sprawiło, że poczułam w żołądku nieprzyjemny ucisk. Zamiast jednak wracać myślą do tamtych chwil, postanowiłam ponownie skupić się na obserwacji inkwizytora, człowieka, który miał przekazać imperatorowi szczegóły tej wizyty. Jeśli tylko uzna, że Impirianowie nie są wystarczająco pobożni, jego słowa mogły pognębić senatora von Impiriana. Co gorsza jednak, mogły również zaszkodzić Sidonii.

A gdyby coś jej się stało – cokolwiek – znalazłabym go i zabiła. Postanowiłam dobrze zapamiętać jego rysy twarzy – tak na wszelki wypadek.

Monotonny głos wikariusza rozbrzmiewał, dopóki pobliska gwiazda litościwie nie zniknęła za krzywizną planety. Wówczas światła w heliosferze przygasły – jedynie blask płonącego kielicha rozświetlał teraz ogarniający nas mrok. Kapłan nakrył naczynie glinianym wiekiem, aby ugasić ogień.

Zapanowała nieprzenikniona ciemność – i głęboka cisza.

Gdy jeden z serwitorów włączył oświetlenie, ludzie opuścili heliosferę jako pierwsi – Impirianowie, inkwizytor, a za nimi wikariusz. Po nich wyszłam ja i słudzy.

Senator odprowadził inkwizytora do drzwi prowadzących na platformę lądowniczą, nie siląc się nawet na uprzejmość, aby zaproponować mu nocleg w twierdzy. Podążałam za nimi w bezpiecznej odległości, a mój wyostrzony słuch wychwycił słowa pożegnania, które wymieniali w korytarzu.

– No i jak brzmi werdykt? – spytał bez ogródek senator. – Czy jestem wystarczająco pobożny jak na gust imperatora? A może zamierza pan mnie oskarżyć o bycie Wielkim Heretykiem?

– To twoja arogancja uwłacza imperatorowi – odparł oględnie inkwizytor. – I nie sądzę, by coś się w tej kwestii zmieniło. Jakże chełpliwie brzmi ten okropny tytuł, który przybrałeś! Cóż, herezja jest niebezpieczna, grande, więc radziłbym ci uważać.

– Senatorze – powiedział z naciskiem mój chlebodawca. – Powinien się pan do mnie zwracać w ten sposób.

– Oczywiście, senatorze von Impirian – potwierdził, jednak w jego głosie pobrzmiewały szydercze nuty.

W ten oto sposób inkwizytor i senator się rozstali.

Odszukałam Donię, która siedziała przy oknie wychodzącym na lądowisko. Nie ruszyła się z miejsca, dopóki statek inkwizytora nie odleciał, pochłonięty przez czerń kosmicznej pustki. Wówczas ukryła twarz w dłoniach i zalała się łzami.

– Co się stało? – spytałam, czując narastający niepokój.

– Och, Nemezis, tak bardzo mi ulżyło! – Podniosła zapłakaną twarz i się roześmiała. – Jesteś bezpieczna! – Zerwała się i objęła mnie. – Och, czy nie rozumiesz? Może i imperator jest zły na ojca, ale najważniejsze, że ty jesteś bezpieczna. – Oparła głowę na moim ramieniu. – Nie mogłabym żyć bez ciebie.

Czułam się koszmarnie, gdy mówiła w ten sposób, jakbym była dla niej wszystkim, podczas gdy w rzeczywistości to ona była wszystkim dla mnie.

Nadal płakała. Odwzajemniłam uścisk, co wciąż wydawało mi się nienaturalne i dziwne, i zastanowiłam się nad dziwną naturą łez. Ja nie miałam kanalików łzowych i byłam całkowicie niezdolna do płaczu, ale widziałam łzy wystarczająco często, by wiedzieć, że są oznaką bólu i strachu.

Cóż, wyglądało jednak na to, że mogą one również towarzyszyć radości.

*

Jako jedyna spadkobierczyni senatora galaktycznego, Donia miała zająć miejsce ojca po jego ustąpieniu. Oznaczało to, że już teraz musiała rozwijać w sobie instynkt polityczny i nauczyć się rozmawiać z członkami grandiencji, klasy rządzącej Imperium. Umiejętności społeczne miały kształtować przyszłe sojusze jej rodziny i zapewnić jej trwałe wpływy na scenie politycznej. Póki co jednak jedynym miejscem, w którym mogła ćwiczyć się w wymianie towarzyskich uprzejmości, były wirtualne fora. Nigdy nie miałam z nimi styczności, ale Donia wyjaśniła mi, że są one osadzone w cyfrowej rzeczywistości, w której ludzie wchodzą ze sobą w interakcje za pośrednictwem awatarów.

Dwa razy w miesiącu musiała brać udział w oficjalnych spotkaniach na owych forach. Spotykała się na nich z innymi młodymi członkami grandiencji z odległych układów gwiezdnych, którzy tak jak ona byli dziedzicami możnych imperialnych rodów. Nie przepadała zbytnio za tymi sesjami. Gdy przygotowywała się do nich, miała zwieszone ramiona, a jej ciało aż emanowało niechęcią.

Matriarchini i tym razem zignorowała jej przygnębienie.

– Imperator z pewnością otrzymał już raport z wizyty inkwizytora – poinformowała córkę. – Jeśli ten głupiec, twój ojciec, znów wpędził nas w kłopoty…

– Proszę, nie nazywaj go głupcem, mamo – weszła jej w słowo Donia. – On… jest prawdziwym wizjonerem. Na swój sposób.

– …to imperator przekaże te wieści swoim powiernikom – dokończyła matriarchini, ignorując jej uwagę. – Oni z kolei przekażą wszystko swoim dzieciom. Musisz słuchać uważnie, Sidonio – zarówno tego, co będą mówili twoi rówieśnicy, jak i tego, czego nie powiedzą wprost. Od informacji rozpowszechnianych na tych forach mogą zależeć losy naszej rodziny…

Matriarchini tak bardzo ceniła sobie owe spotkania, że w czasie ich trwania zawsze siadała obok Donii i podłączała się do transmisji za pomocą swojego zestawu słuchawkowego. W ten sposób monitorowała interakcje córki i syczała jej do ucha rady – czy może raczej rozkazy.

Dzisiaj również usiadły ramię w ramię przy konsoli i założyły słuchawki, aby zanurzyć się w świecie widocznym tylko dla ich oczu. Słuchałam, jak Donia nerwowo jąka się podczas wymieniania uprzejmości. Od czasu do czasu popełniała jakiś błahy błąd w dziedzinie etykiety, a wówczas matriarchini za karę ją szczypała.

Z całej siły powstrzymałam się, by nie podejść i nie złamać tej kobiecie ręki.

– Co ci mówiłam o unikaniu pewnych tematów? – wycedziła matriarchini. – Nie waż się pytać jej o mgławicę!

– Chciałam się tylko dowiedzieć, czy jest tak piękna, jak słyszałam – zaprotestowała słabo Donia.

– Nie obchodzi mnie, co miałaś na myśli. Córka Wielkiego Heretyka nie może sobie pozwolić na zadawanie pytań, które mogłyby zostać błędnie zinterpretowane jako ciekawość naukowa. – Po chwili milczenia dodała: – To awatar Salivara Domitriana. Wkrótce wszyscy będą się zabijać, byle tylko dostać się do niego na audiencję. Złóż mu wyrazy szacunku, póki nie został jeszcze oblężony.

Kilka minut później upomniała ją:

– Dlaczego trzymasz się na uboczu, Sidonio? Spójrz tylko – otaczają cię ludzie, którzy nic nie znaczą! Rusz się, bo jeszcze ktoś uzna, że to faktycznie twoje miejsce!

W pewnym momencie matka i córka wyraźnie stężały. Uniosłam głowę, wbijając wzrok w ich plecy i zastanawiając się, kogo właśnie zobaczyły, że tak się spięły. Matriarchini zacisnęła palce na ramieniu Donii.

– Tylko uważaj na tę Pasusównę…

Pasusówna.

Zmrużyłam oczy, podczas gdy Donia nerwowo rozmawiała z dziewczyną, która musiała być Elantrą Pasus. Dobrze znałam jej rodzinę, ponieważ jednym z moich obowiązków było zapoznanie się ze wszystkimi wrogami Impirianów – przyszłymi wrogami Sidonii. Rok temu oglądałam na żywo transmisję z Senatu, gdy senator von Pasus radośnie oczerniał ojca Sidonii. Pasus i jego sojusznicy byli najbardziej zagorzałymi helionikami w Senacie i mieli wystarczającą liczbę głosów, aby formalnie pognębić senatora von Impiriana za herezję. To był straszliwy cios dla reputacji Impirianów i matriarchini wciąż nie mogła wybaczyć tego swojemu mężowi.

Prywatnie miałam za złe senatorowi von Impirianowi, że naraził swoją córkę na niebezpieczeństwo, wypowiadając się publicznie na tematy, których nie powinien był poruszać. Podważał sens zakazu edukacji w dziedzinie nauk ścisłych. Był wierny dziwnym ideałom, a jego oddanie nauce nosiło znamiona wręcz absurdalnej obsesji. Był to również jeden z powodów, dla których gromadził stare bazy danych zawierające wiedzę – dokładnie te same, które matriarchini i ja tak pośpiesznie ukryłyśmy przed inkwizytorem. Wierzył, że ludzkość musi ponownie przyjąć dar nauki – i nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak jego działania mogą wpłynąć na jego rodzinę.

Był… lekkomyślny.

A teraz z jego powodu Donia musiała wchodzić w interakcje z córką senatora von Pasusa, jakby ich ojcowie nie byli śmiertelnymi wrogami…

Nie minęło dużo czasu, a moja przyjaciółka wymówiła się pośpiesznie, kończąc rozmowę.

O dziwo, matriarchini poklepała ją po ramieniu.

– Dobra robota.

Rzadko zdarzało się, by ją chwaliła.

Wydawało się, że minęła cała wieczność, zanim Donia mogła wreszcie zdjąć słuchawki. Widać było, że jest zmęczona – choćby po ciemnych kręgach, które pojawiły się pod jej oczami.

– Porozmawiajmy teraz o tym, jak sobie poradziłaś – zaproponowała władczym tonem matriarchini, wstając. – Świetnie ci szło unikanie zakazanych tematów i wchodziłaś w interakcje z należytą ostrożnością, ale… co zrobiłaś źle?

Donia westchnęła.

– Jestem pewna, że zaraz mi to wyjaśnisz.

– Brzmiałaś potulnie! – skarciła ją matka. – Zabrakło ci pewności siebie. Słyszałam nawet, że kilka razy się zająknęłaś! W przyszłości zostaniesz senatorką. Nie możesz sobie pozwolić na okazywanie słabości. Słabość jest oznaką niższości, a rodzina Impirianów nie jest od nikogo gorsza. Pewnego dnia to ty staniesz na czele naszego rodu, a jeśli nie nauczysz się demonstrować siły, zaprzepaścisz wszystko, o co z takim trudem walczyli nasi przodkowie! Są inni członkowie grandiencji, którzy chcą zabrać to, co mamy, pożądliwi grande i grandeé, którzy cieszyliby się z upadku rodziny Wielkiego Heretyka! Mój mąż chce doprowadzić tę rodzinę do ruiny, Sidonio. Nie zamierzam pozwolić, byś poszła w jego ślady.

Donia znów westchnęła, a ja obserwowałam matriarchinię z miejsca, w którym przycupnęłam w kącie pokoju. Czasami podejrzewałam, że cenię jej mądrość bardziej niż jej córka. W końcu Donia miała bardzo słaby instynkt samozachowawczy. Tak naprawdę nigdy go nie potrzebowała, skoro dorastała chroniona przed niebezpieczeństwami świata zewnętrznego. Idea wrogów skradających się w ciemności, by ją skrzywdzić, była jej całkowicie obca.

Ja nie byłam jednak taka jak ona. Mnie nikt nie chronił.

Choć miałam ochotę rozerwać matriarchinię na strzępy i pogruchotać jej wszystkie kości, gdy policzkowała lub szczypała córkę, dostrzegałam też w jej ostrzeżeniach pewną mądrość. Wiedziałam, że gdy była wobec córki surowa, wierzyła, że robi to dla jej dobra. Ojciec Donii naraził rodzinę na niebezpieczeństwo swoim zuchwałym i opiniotwórczym zachowaniem, a matriarchini miała na tyle silny instynkt przetrwania, by to dostrzec. Jako jedyna z rodu Impirianów zdawała się w pełni świadoma zagrożenia, jakie stanowiła wizyta inkwizytora.

Wyciągnęła Donię z pokoju, by móc ją skrytykować przed mężem – bez wątpienia w nadziei na zademonstrowanie mu, że nie zdołał nauczył córki rozsądku. Zwykle im towarzyszyłam, ale dziś zamierzałam skorzystać z okazji, jaka właśnie się nadarzyła.

Konsola komputera wciąż była aktywna po sesji, do której Donia zalogowała się skanem siatkówki.

„Tylko zerknę” – pomyślałam, podchodząc do modułu. To mógł być jedyny raz, kiedy zobaczę awatary tych arystokratycznych dzieci na własne oczy… Jedyna szansa, żebym mogła ocenić potencjalne niebezpieczeństwo, na jakie narażała się Donia. Nie zamierzałam z nikim rozmawiać.

Założyłam słuchawki… i natychmiast poczułam się zdezorientowana w nowej, wirtualnej rzeczywistości. Otaczała mnie nieznana przestrzeń – widziałam awatara Donii stojącego na jednej ze szklanych platform, a wokół… cóż, nie było kompletnie nic.

Mój żołądek zwinął się w ciasną kulę. Przełknęłam ślinę, starając się wziąć w garść. W miarę jak uczucie obcości ustępowało, zaczęłam dostrzegać inne awatary – widziałam wystrojonych grande i grandeé Imperium, śmiejących się w próżni, która zabiłaby ich w prawdziwym życiu. Wszystko oblewało sztuczne światło gwiazd mające uwypuklić nienaturalne piękno komputerowych osobowości, które dla siebie wybrali.

Dojmująco świadoma tego, że bezprawnie używam awatara Donii, powoli weszłam na krystaliczne schody między platformami, przemieszczając się zgodnie z wolą mojego umysłu, mijając po drodze inne awatary, które zdawały się kompletnie nie zwracać na mnie uwagi. Milczałam, aby jej na siebie niepotrzebnie nie ściągać. Poza kilkoma zaskoczonymi powitaniami z powodu nagłego powrotu Sidonii nikt zanadto się mną nie przejmował.

Do moich uszu docierały urywki rozmów:

– …fantastycznie odurzająca…

– …światła muszą być rozmieszczone w strategiczny sposób, inaczej zamiast wydobyć piękno, dadzą efekt tandety…

– …co za prymitywny awatar. Nie mam pojęcia, co ona sobie myślała…

Gdy dotarła do mnie ogólna miałkość tych rozmów, zalała mnie fala ulgi. Po kilku minutach podsłuchiwania nadal nie zarejestrowałam nic, co mogłoby świadczyć o wrogości lub złych zamiarach. To były zwykłe dzieciaki. Rozpieszczeni, kompletnie nijacy dziedzice potężnych rodów, chełpiący się swoją rangą.

Jeśli wśród tej młodej grandiencji czaiły się jakieś podstępne żmije, to albo zamaskowały się tak sprytnie, że nie dostrzegałam ich kłów jadowych, albo nie zdążyły ich jeszcze wyhodować.

I wtedy za plecami usłyszałam głos:

– Jakże uważnie wszystko obserwujesz, grandeé Impirian!

Zaskoczona niemal zerwałam się z fotela przed komputerem – byłam przekonana, że w świecie wirtualnym trzymam się na uboczu. W prawdziwej rzeczywistości nigdy nie dopuściłabym, by ktoś podkradł się do mnie w ten sposób, ale tutaj, w tym cyfrowym otoczeniu, moje zmysły zostały przytępione – wciąż nie bardzo wiedziałam, jak się tu poruszać.

Gdy się odwróciłam, ujrzałam awatara zupełnie niepodobnego do innych.

Niepodobnego, bo… ów młody mężczyzna był całkowicie nagi.

Na widok mojej gwałtownej reakcji uśmiechnął się i upił leniwie łyk z kielicha – co odzwierciedlało zapewne czynność wykonaną przez niego w prawdziwym świecie.

Jego awatarowi zdecydowanie brakowało wystudiowanego blichtru cechującego te z awatarów, które zauważyłam do tej pory. Zamiast tego był pełen wad: szopa zmierzwionych rudych włosów, dziwne, niemal niepokojąco bladoniebieskie oczy osadzone w twarzy usianej ciemniejszymi plamkami. „Piegi” – to słowo napłynęło z pamięci, gdy osłupiała przyglądałam mu się bez słowa. Nawet jego mięśnie były niemodnie wyrzeźbione, a po chwili analizowania budowy jego ciała dostrzegłam ich lekką asymetrię. Najwyraźniej jego pielęgnoboty spartaczyły zadanie… albo faktycznie nabrał muskulatury dzięki prawdziwemu wysiłkowi fizycznemu.

Po chwili namysłu uznałam, że to jednak niemożliwe. Żaden z tych pustogłowych durni nie zawracałby sobie swojej pięknej główki ćwiczeniami.

– A teraz, grandeé – zauważył młody mężczyzna z rozbawieniem w głosie – zwyczajnie się na mnie gapisz.

Hm, tak, cóż – zachowywałam się dokładnie tak, jak przystało na diabolikę: wpatrywałam się w niego przenikliwie, taksująco, stanowczo zbyt nachalnie jak na człowieka. Moje oczy były puste i pozbawione uczuć – chyba że udawałam. Matriarchini twierdziła, że pod wpływem tego spojrzenia włosy stawały jej dęba. Nawet ukryta pod awatarem Sidonii, moja prawdziwa natura brała górę.

– Wybacz – bąknęłam, krzywiąc się w duchu na obce brzmienie tego zwrotu. Nikt nigdy nie wymagał przeprosin od diaboliki. – Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że trudno jest się nie gapić…

– Czyżby mój strój był aż tak oszałamiający?

Jego pytanie zbiło mnie z tropu.

– Przecież nic na sobie nie masz.

– Co za bzdura! – obruszył się, jakbym go obraziła. – Moi technicy zapewnili mnie, że zaprogramowali tego awatara zgodnie z najnowszymi imperialnymi trendami…

Zawahałam się, kompletnie zdezorientowana – to było nieznane i zdecydowanie nieprzyjemne uczucie. Wystarczyłoby, by spojrzał na siebie – z pewnością dostrzegłby wówczas, że jest nagi. Czy to był jakiś wyrafinowany żart? Ktoś musiał mu już powiedzieć, że jest golusieńki, jak go Żywy Kosmos stworzył. Taaak, uznałam. Na pewno ze mnie żartował.

Nie ufałam sobie na tyle, by spróbować się roześmiać – to również nie była reakcja naturalna dla diabolik. Zdecydowałam się więc na neutralny komentarz:

– Całkiem nieźle.

– Nieźle? – powtórzył ostro, ale po chwili dodał nieco łagodniej: – Co masz na myśli?

Co w tej sytuacji odpowiedziałaby Sidonia? Nic nie przychodziło mi do głowy, więc zmusiłam się do uśmiechu, zastanawiając się, czy źle zinterpretowałam jego zaufanie.

– Komuś, kto domaga się w taki sposób atencji, z pewnością zależy na ocenie. – Do głowy przyszła mi nagle dziwna myśl związana z moją główną rolą, czyli walką, zabijaniem: podczas uniku przeciwnik często odsłaniał drugą, niechronioną i nierzadko słabszą stronę. – A może po prostu starasz się zwrócić na siebie uwagę, aby nikt nie skupił się przypadkiem na czymś innym?

Na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz – zmrużył te swoje blade oczy, a jego rysy stężały i się wyostrzyły. Przez chwilę zastanawiałam się, jak wyglądałby jako dorosły mężczyzna. Przypominał mi kogoś… choć nie potrafiłam powiedzieć, kogo dokładnie.

– Ach, moja droga grandeé Impirian! – westchnął. – Twoje uwagi na temat mojej osoby są bardzo… intrygujące. – Jego awatar zbliżył się nieznacznie do mojego. – Być może niektórzy z twoich bliskich również powinni nauczyć się tej sztuki.

Jego enigmatyczne stwierdzenie postawiło moje zmysły w stan najwyższej czujności. Miałam ochotę zapytać go wprost, czy to była insynuacja? A może ostrzeżenie? Mimo to ugryzłam się w język. Wiedziałam, że to nie byłoby w stylu Donii, a jeśli się myliłam…

Od konieczności dalszego roztrząsania tego dylematu wybawiło mnie nagłe pojawienie się kilku awatarów. Okrążyły mojego rozmówcę, padając przed gołym jegomościem na kolana, potem sięgnęły po jego dłonie, aby przytknąć jego knykcie do swoich policzków, mamrocząc przy tym cicho:

– Wasza Ekscelencjo, jak wspaniale, że zaszczyciłeś nas swoją wizytą!

– Cóż za szykowny strój wybrałeś dla swojego awatara!

– Niesamowity krój i fason!

Nagle dotarło do mnie, dlaczego młodzieniec wydawał mi się znajomy. Przypominał swojego wuja – imperatora.

Oto przede mną, nagi i bezwstydny, stał Tyrus Domitrian. Tyrus, następca tronu… Człowiek, który pewnego dnia odziedziczy galaktyczny tron.

Nawet ja go znałam. Matriarchini i senator von Impirian często rozprawiali podczas wieczornych posiłków o jego ostatnich wybrykach. Był hańbą Imperium, ponieważ sprawiał wrażenie obłąkanego. W swoim szaleństwie prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy, że jest nagi – a ze względu na jego pozycję nikt nie odważył się mu tego wytknąć.

Nikt… oprócz mnie.

Wycofałam się ukradkiem, dręczona poczuciem winy z powodu tego, czego się właśnie dopuściłam.

Wyrzuty sumienia nie dawały mi spokoju jeszcze długo po wylogowaniu. Sądziłam, że dowiem się nieco więcej o rozpieszczonej młodej grandiencji, aby lepiej chronić Sidonię. Zamiast tego lekkomyślnie ściągnęłam na nią uwagę niesławnego szaleńca, który był wystarczająco potężny, by ją zniszczyć.

3

Dostępne w wersji pełnej

4

Dostępne w wersji pełnej

5

Dostępne w wersji pełnej

6

Dostępne w wersji pełnej

7

Dostępne w wersji pełnej

8

Dostępne w wersji pełnej

9

Dostępne w wersji pełnej

10

Dostępne w wersji pełnej

11

Dostępne w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

13

Dostępne w wersji pełnej

14

Dostępne w wersji pełnej

15

Dostępne w wersji pełnej

16

Dostępne w wersji pełnej

17

Dostępne w wersji pełnej

18

Dostępne w wersji pełnej

19

Dostępne w wersji pełnej

20

Dostępne w wersji pełnej

21

Dostępne w wersji pełnej

22

Dostępne w wersji pełnej

23

Dostępne w wersji pełnej

24

Dostępne w wersji pełnej

25

Dostępne w wersji pełnej

26

Dostępne w wersji pełnej

27

Dostępne w wersji pełnej

28

Dostępne w wersji pełnej

29

Dostępne w wersji pełnej

30

Dostępne w wersji pełnej

31

Dostępne w wersji pełnej

32

Dostępne w wersji pełnej

33

Dostępne w wersji pełnej

34

Dostępne w wersji pełnej

35

Dostępne w wersji pełnej

36

Dostępne w wersji pełnej

37

Dostępne w wersji pełnej

38

Dostępne w wersji pełnej

39

Dostępne w wersji pełnej

40

Dostępne w wersji pełnej

41

Dostępne w wersji pełnej

42

Dostępne w wersji pełnej

43

Dostępne w wersji pełnej

44

Dostępne w wersji pełnej

45

Dostępne w wersji pełnej

46

Dostępne w wersji pełnej

47

Dostępne w wersji pełnej

48

Dostępne w wersji pełnej

49

Dostępne w wersji pełnej

50

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej