Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Data ważności licencji: 10/30/2029
Dla Danny’ego
Sara Smile
Przyłapał mnie, gdy podśpiewywałam do jakiegoś badziewnego kawałka. Był rok 2000, więc łatwo sobie wyobrazić jeden z tych pustych hitów – nagrany pewnie przez jakiś boysband albo nastolatkę w crop topie czy mięśniaka ze zwężoną przegrodą nosową. Trochę odjechałam, czekając przy barze na drinka; zorientowałam się, że śpiewam, dopiero kiedy jego uśmiech zawisł w moim polu widzenia, a mnie wmurowało z poczucia nagłego upokorzenia.
– Koszmarny numer – rzuciłam, siląc się na nonszalancki ton. – Ale wpada w ucho.
Znaliśmy się przelotnie, kojarzyliśmy się, tak jak zwykle kojarzą się ludzie w college’u, choć nikt nas sobie nigdy nie przedstawił i nie mieliśmy okazji ze sobą rozmawiać. Joey, tak na niego mówili, lecz w tamtej chwili uznałam, że to zdrobnienie wcale do niego nie pasuje; choćby dlatego, że był na nie za wysoki. Oparł łokieć o bar i powiedział:
– Czy piosenka, która wpada w ucho, może być całkiem koszmarna, skoro wpada w ucho?
– Tak.
– Ale spełnia swoje zadanie – rzucił. – Jest skuteczna, tak jak powinna. Zapada w pamięć.
– Dick Cheney zapada w pamięć – odparłam. – Naziści byli skuteczni.
Uśmiechał się do mnie szeroko.
Barman posunął w naszym kierunku piwo, a ja chwyciłam kufel z wdzięcznością, przykładając zimne szkło do policzka. Piosenka dobiegła końca i fala barowych dźwięków wypełniła pozostawioną po niej pustkę: grzechot lodu w shakerze, stukanie krążków do shuffleboarda, pełne niedowierzania pokrzykiwanie pary siedzącej przy barze i wpatrującej się w telewizor zawieszony nad głową barmana. Joe zamówił coś do picia i zaczął wyciągać pogniecione banknoty z kieszeni dżinsów. Już miałam wracać do swojego stolika, kiedy w głośnikach rozległo się Sara Smile Hall and Oates, a on krzyknął radośnie:
– Idealna piosenka! – Bezwiednie sięgnął ręką do plątaniny ciemnych loków na głowie, po czym zsunął palce na policzek, zasłuchany.
Hall and Oates! Kochałam ich! Rzadko kto puszczał te kawałki – większość moich znajomych kręciła nosem na ich brzmienie z lat osiemdziesiątych; ten zespół był zbyt współczesny na to, żeby wróciła na nich moda, chociaż wkrótce pewnie mogło się to zmienić. Oparłam się o bar obok Joego i wsłuchałam się w cudowny, zmysłowy pierwszy wers.
– Tak właściwie to... – Nie zdołałam się powstrzymać. – Owszem, to idealny kawałek, idealne nagranie. Ale nie idealna piosenka. – Już widziałam, że rozumiał, dokąd zmierzam, ale i tak postanowiłam wyjaśnić, wdać się w szczegóły, zasugerować, że temat jest znacznie bardziej złożony. – Idealna piosenka ma mocniejszy szkielet. Tekst, akordy, melodię. Można inaczej ją zagrać, inaczej wyprodukować, a i tak zawsze, no, prawie zawsze, wyjdzie świetnie. Weźmy takie Both Sides, Now. Wiesz, nie chcę być tą laską z baru, która gada o Joni Mitchell – ale każdy, kto choć trochę potrafi śpiewać, może spokojnie scoverować tę piosenkę tak, żeby słuchaczy przeszły ciary, nie sądzisz?
Trochę ryzykowałam, bo mógł nawet nie znać tego kawałka, ale energicznie skinął głową.
– No jasne.
Schyliłam się, żeby nie otrzeć się o pachę wysokiego kolesia, który właśnie odbierał drinka od barmana. Czułam na sobie wzrok Joego, jakbym stała w świetle reflektorów, więc ciągnęłam swój wywód:
– A z kolei Sara Smile – wyobrażasz sobie, żeby śpiewał to kto inny niż Daryl Hall, inaczej niż zaśpiewał to akurat tamtego dnia?
Joe nadstawił ucha. Daryl Hall odpowiedział mu długim, eleganckim riffem.
Wycelowałam palec w powietrze, kreśląc krzywą melodii.
– No i widzisz? Najpiękniejsza część zwrotki to jego riff. Świetną piosenkę, i mówię tu o każdym numerze z pogranicza pop-rocku, riffem można albo naprawić, albo całkiem spieprzyć. Ale dobra piosenka nie może się opierać na riffie.
Joe nie wydawał się znudzony ani nie zareagował arogancko, a takie właśnie reakcje na podobne dygresje w przeszłości sprawiały, że przyspieszał mi puls. Nie strzelił mi wykładu na temat relatywizmu, zaznaczając palcami w powietrzu pojęcie „dobrej muzyki”. Podniósł tylko swoją butelkę budweisera, zatrzymał ją na moment przy ustach i upił łyk.
Wysoki chłopak obok nas klepnął go w ramię i oczy Joego błysnęły na widok znajomej twarzy. Wyglądało na to, że nasz czas dobiegł końca. Odwrócił się jednak, zanim zdążyłam odejść.
– Czekaj, jak masz na imię? – Zmrużył oczy i zerknął na mnie z nagłą surowością, jakbym była drzazgą, której usiłuje się pozbyć.
– Percy – powiedziałam. – Cześć.
Wróciłam do stolika, gdzie moja współlokatorka i jej chłopak planowali imprezę, na którą nie miałam ochoty.
– Nareszcie – rzuciła Megan, a ja wcisnęłam się na drewnianą ławkę naprzeciwko nich. – Myślisz, że jedna duża flaszka wystarczy? Do tego napoje do drinków i keg piwa? – Pokazała mi karteczkę samoprzylepną wklejoną do jej kalendarza. – Wyjdzie po pięćdziesiąt na głowę. O ile nie będziecie chcieli drinków z red bullem.
Megan robiła magisterkę z historii sztuki, ale wydawała się najszczęśliwsza, kiedy zajmowała się prostymi rachunkami. Moje niewielkie akty buntu były odtrutką na jej pedanterię: ot, niedokręcona tubka pasty do zębów czy rachunek za telefon zapłacony po terminie – wszystko po to, by zaspokoić wewnętrzne pragnienie chaosu, nie burząc przy tym naszej przyjaźni, która była dla mnie ważna – również przez to, jak zdawała mi się niecodzienna, niczym brzydki diament.
– Powiedziałam Trentowi, że postanowiłyśmy nie spraszać całego świata – poinformowała mnie i upiła łyk cosmopolitana, rzucając znaczące spojrzenie swojemu chłopakowi. Biedny Trent. Dziwiłam się, że jeszcze ze sobą nie zerwali.
– Joey Morrow też przyjdzie? – zapytał mnie Trent, jednym okiem zezując na Megan. Kiedy wzruszyłam ramionami, dodał nalegająco: – Rozmawiałaś z nim przy barze, co nie? Jest w mojej grupie na zajęciach z ekonomii.
Megan wychyliła się, żeby wyjrzeć zza naszego stolika.
– A, on. Joey i Zoe, ci co wyglądają jak Bowie. No tak, oni są spoko.
O tym już wiedziałam – wiedziałam, że ma dziewczynę. Obserwowałam go przy drugim końcu baru i przypomniała mi się komedia romantyczna sprzed lat, w której jeden gość rzuca tęskne spojrzenie głównej bohaterce, mówiąc: „Taka dziewczyna rodzi się z chłopakiem u boku”. Wywarło to wtedy na mnie wrażenie. W jego przypadku nie chodziło nawet o tę doskonałą linię szczęki, brwi układające się w łuki nad parą szeroko rozstawionych oczu – w równaniu atrakcyjności, którego się nauczyłam, oglądając te wszystkie filmy, były one tylko przeciwwagą kompensującą zakrzywiony nos i szparę między jedynkami, nieco zbyt kwadratowe ramiona nałożone na tyczkowate ciało. Tyle że moje równanie nie obejmowało wdzięku, z jakim manewrował tymi kanciastymi kończynami, jakby wyłącznie jego wewnętrzna energia była w stanie wprawić je w ruch. Ani tego, jak skora do uśmiechu była jego twarz, wykrzywiająca się w grymas na dźwięk ckliwej soulowej piosenki. Taki chłopak rodzi się z dziewczyną u boku.
– Alarm, ameba – mruknęła Megan, zerkając na coś ponad moim ramieniem.
Poczułam nagły przypływ adrenaliny, ale opanowałam chęć podążenia spojrzeniem za jej wzrokiem. Wiedziałam, że chodzi jej o któregoś z ludzi z załogi Ameba Music, kultowego sklepu z płytami w Berkeley, w którym pracowałam na pierwszym roku, zanim przeniosłam się do jego gorszego krewnego, Rasputin Music, po drugiej stronie ulicy. Ameba była piekiełkiem pełnym pretensjonalnych snobów i tłem dla pewnego absolutnie przerażającego stosunku płciowego; Rasputin z kolei był okej, ale wiało tam nudą. Ani tu, ani tam nikt nigdy tak naprawdę nie rozmawiał o piosenkach. Teraz już tylko kelnerowałam wieczorami, zarabiałam dwa razy tyle co wcześniej i byłam przeszczęśliwa, że mogłam się od nich wszystkich uwolnić.
– To tylko studenciaki – doniosła Megan. – Ten z baczkami i jeszcze dwóch. Nie ma Neila.
No jasne. Neil nigdy by nawet nie zajrzał do takiego baru, tuż przy kampusie, słynącego z tego, że wpuszczają do środka nawet na najgorzej podrobione dowody. Ciśnienie trochę mi spadło.
– Chcesz ich zaprosić na imprezę? – zapytała, wydymając nozdrza. – Masz dwie sekundy, czekam na odpowiedź.
Wzięła mnie z zaskoczenia – szczerze ich nie znosiłam, ale mogłam w sumie z nimi pogadać.
– Okej – bąknęłam, a dokładnie w tej samej chwili amebowicze przeszli obok naszego stolika, nie zaszczycając mnie nawet skinieniem głowy, a co dopiero rozmową.
Trent gwizdnął pod nosem, co mogło oznaczać zarówno litość, jak i drwinę.
Wystarczyło mi spojrzeć na ich plecy, by rozpoznać całą trójkę. Nie trzymaliśmy się ze sobą w pracy; byli za bardzo skupieni na popisywaniu się przed zakładową starszyzną – doświadczoną w ciężkich używkach i obarczoną skomplikowaną życiówką na szemranych przedmieściach Oakland. Któregoś razu koleś z baczkami wyśmiał mnie za moją nieznajomość Brian Jonestown Massacre, a ja w odpowiedzi nazwałam go dwuwymiarowym efekciarzem; i dalej tak o nim myślałam: ci goście mieli do muzyki stosunek kolekcjonerski, widzieli ją raczej jako rozrastający się zbiór encyklopedycznych informacji niż źródło radości. No ale tak czy inaczej, „Cześć” mogli powiedzieć.
Napotkałam spojrzenie Megan, która zrobiła do mnie współczującą minę. Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością.
– Kupmy red bulle tylko dla siebie – powiedziałam, a ona wyszczerzyła się promiennie.
Trent zaczął sugerować, że powinni wracać do niego do mieszkania, chociaż była dopiero dziesiąta, a my byliśmy zapisani na partyjkę shuffleboarda. Przynajmniej nie zostałam w domu, pomyślałam. Przynajmniej nie będę musiała się wdawać w dalsze dyskusje o wątpliwych zaletach napojów do drinków na bazie wódki. Przesunął w moją stronę swoje w połowie wypite piwo i wyślizgnął się za Megan zza stolika. Piwo smakowało jak gumka recepturka, ale i tak je wypiłam, łapczywie, świadoma, że z każdą upływającą sekundą moja samotna obecność w barze staje się potwornie podejrzana. Z udawanym zainteresowaniem wpatrywałam się w witrażowy abażur lampy wiszącej nad naszą lożą.
– To podaj mi przykład piosenki, która spełnia oba warunki.
Joe stał obok stolika.
Uniosłam szklankę z piwem, żeby ukryć uśmiech. Namyśliłam się prędko.
– In My Life Beatlesów – powiedziałam. – Wersja oryginalna z dziwnie przyspieszonym solo na klawiszach George’a Martina. Idealna piosenka z idealnym szkieletem, a w dodatku aranżacja to strzał w dziesiątkę.
– Ech – westchnął, wyraźnie rozczarowany moją odpowiedzią. Opadł na ławkę naprzeciwko mnie. – Nie zgodziłbym się co do tego, że podwójne wokale były dobrym pomysłem.
Skrzyżowałam ramiona na piersi, próbując odtworzyć piosenkę w głowie.
– Lennon uparł się na efekty specjalne, bo nie mógł znieść brzmienia własnego głosu – powiedział. – Ale to przecież taka osobista piosenka – powinniśmy mieć wrażenie, że śpiewa nam w pojedynkę, nie sądzisz?
– No ale przecież nie wtóruje mu chór – odparłam. – To dalej John, sam jeden, tyle że zwielokrotniony.
– I to miałoby być nawiązanie do jego rozdwojenia jaźni? – Uśmiechnął się z przekąsem. – To zalatuje pieprzeniem w stylu dziennikarzy muzycznych.
Zaczęłam nabierać przekonania, że może mieć rację co do piosenki, ale chciałam, by ostatnie słowo należało do mnie:
– Pieprzenie w stylu dziennikarzy muzycznych brzmi jak pieprzenie studenciaka z college’u.
Spojrzał na mnie sponad brzegu swojej szklanki i uśmiechnął się, lekko popijając piwo.
– Nie zmienia to faktu, że to idealna piosenka – powiedział. – I to się najbardziej liczy.
– Czyżby?
Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy, i nie mogliśmy przestać. Czas rozciągał się jak krówka ciągutka, opadał cienką nitką i zlepiał się w grudki. Na zmianę wybieraliśmy kawałki, które jakimś cudem odnajdowały się w czeluściach szafy grającej. Wspólny obszar naszych muzycznych zainteresowań rozszerzał się coraz bardziej, aż w końcu zaczął przesłaniać cały horyzont, na którym mieściło się wszystko, począwszy od indie rocka, przez nagrania Elephant 6 i cały dorobek lat sześćdziesiątych, aż po brak poczucia winy w kwestii popowych miłostek. Kiedy dopiliśmy nasze piwo, zniknął na kilka dezorientujących minut, ale wrócił z pełnym dzbankiem i dwiema czystymi szklankami i zaczęliśmy tam, gdzie przerwaliśmy. Stolik zamienił się w naszą prywatną lożę, otoczoną z trzech stron ścianami i wysokimi drewnianymi oparciami naszych ławek. Zerkaliśmy od czasu do czasu na całą resztę baru – ciemną i ponurą, wypełnioną po brzegi normalnymi ludźmi – jak gdybyśmy obserwowali ich z daleka.
Od słowa do słowa, zaprosiłam go na imprezę, ale powiedział, że wypada w ten sam dzień co urodziny taty Zoe.
– Znasz Zoe? – zapytał, pochylając się nad stołem. Jego wysoko uniesione brwi wróciły teraz na swoje miejsce.
– Nie.
Zoe była wyrafinowaną pankówą – chudą jak wykałaczka, o wąskich biodrach. Nosiła koszulki odcinane pod biustem i buty na wysokich platformach, włosy miała utlenione na blond, z czarnymi odrostami. Tamtej jesieni zjawili się na kampusie jako w pełni ukształtowany duet; trafili do naszej ekipy na pierwszym roku z jakiegoś podmiejskiego college’u. Oboje robili magisterkę z politologii.
– Tak sobie myślę... – Przemknął badawczym spojrzeniem po tłumie kłębiącym się w barze i zwrócił się z powrotem do mnie: – Myślę, że ja i Zoe jesteśmy jak idealny kawałek. Ale potrzebna nam aranżacja, no wiesz, rodzina, przyjaciele, to, że jesteśmy z jednego miasta, cały ten kontekst. Nie wiem za to, co stanowi szkielet naszego związku.
Moją pierwszą reakcją na jego słowa były wyrzuty sumienia, jak gdyby jego problem z dziewczyną, jakikolwiek był, miał się okazać moją winą. Następnie, na samą myśl o jego ewentualnej dostępności, przeszyło mnie ukłucie paniki, bo wiedziałam, że nie potrafiłabym zupełnie nic zrobić z takim scenariuszem. Natychmiast się wycofałam.
– Idealny kawałek to już coś! Idealny kawałek może oznaczać wszystko! Przecież zanim zaczęłam ględzić, uważałeś, że Sara Smile też daje radę!
Skinął głową, przesuwając paznokciem kciuka po inicjałach wyrytych w drewnianym blacie.
– To prawda. A poza tym i tak nie umiem sobie wyobrazić życia bez niej. – Poklepał stół, jakby właśnie wydał rozstrzygający wyrok.
Ulżyło mi na tyle, że puściła panika trzymająca mnie za gardło. Rozparłam się z powrotem w rogu ławki po mojej stronie stolika; Joe odchylił się na swoim siedzeniu. Wpatrywałam się w resztki piwnej piany osiadłej na szklance i zastanawiałam nad jego metaforą: związek jako idealne nagranie. Było coś zachwycającego w tym, jak wyciągnął z mojego małego kazania o popowej piosence coś tak emocjonalnego, prawdę tak bliską życiu. Obracałam ją w ustach jak cukierek.
Zapaliły się światła obwieszczające rychłe zamknięcie i w tej poświacie jego twarz wyglądała inaczej: w spojrzeniu miał determinację i smutek, do bólu prawdziwe. Poczułam nagłe rozdarcie wysoko w piersi, jakby ktoś otworzył we mnie drzwi na oścież.
Przesunął się na skraj ławki i kiwnął głową kilku chłopakom stojącym obok drzwi, po czym obrócił się do mnie.
– Chcesz posłuchać piosenki, nad którą pracuję?
Czyli faktycznie był muzykiem. Wiedziałam, że najbliższych kilka dni minie mi na przetwarzaniu tej wiadomości, analizowaniu naszej rozmowy, którą teraz ujrzałam w innym świetle; w tamtym momencie siedziałam jednak jak wryta. Jakby odjęło mi mowę. Zapisałam mu swój adres na serwetce i patrzyłam, jak wstaje, uderzając głową o wiszący nad stołem klosz, jak zapina wyświechtaną dwurzędówkę. Nie wstałam.
– Z kim tu przyszłaś? – zapytał.
– Z paroma osobami, które jeszcze mnie znoszą – odparłam. – Już wyszły.
– To może cię odprowadzimy?
– Nie-e. – Pokręciłam głową, ale uznałam, że muszę podać przyczynę. – Nie zadaję się z muzykami.
– A to dlaczego? – zapytał ze śmiechem, krocząc tyłem w kierunku drzwi.
Bo budzą we mnie nieznośną zazdrość.
– Bo zawsze w końcu okazują się rozczarowaniem – odpowiedziałam. I to też było prawdą.
Wyciągnął zaciśniętą pięść, z której zwisała serwetka.
– Przyjmuję wyzwanie.
Siedziałam przy stoliku, dopóki nie zjawił się ktoś, kto opróżnił go ze zbieraniny pustych szklanek, a uczucie oszołomienia zaczęło się zmieniać w oczekiwanie. Jego piosenka z pewnością miała się okazać przeciętna lub koszmarna, ale ja i tak delektowałam się możliwościami: akustyczna szeptanka? Dziwaczne plumkanie? W drodze do domu kupiłam kawałek pizzy i zjadłam go w marszu, pozwalając, by tłuszcz ściekał mi z kącików ust układających się w dziwnie niepowstrzymany uśmiech.