Deep Cuts - Holly Brickley - ebook + książka

Deep Cuts ebook

Brickley Holly

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 409

Data ważności licencji: 10/30/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuDeep Cuts
Pro­jekt okładki AGNIESZKA LE­NART / RERA DE­SIGN
Fo­to­gra­fie na okładceWD Stock Pho­tos/Adobe Stock Olga Da­vy­dova/Adobe Stock Fi­DIO/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Opieka re­dak­cyjnaANNA JAC­KOW­SKA
Re­dak­cjaCHAT BLANC – ANNA PO­INC-CHRA­BĄSZCZ
Ko­rektaMAG­DA­LENA MIE­RZE­JEW­SKA
SkładLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © 2025 by Holly Bric­kley
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6914-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Dla Danny’ego

Sara Smile

Przy­ła­pał mnie, gdy pod­śpie­wy­wa­łam do ja­kie­goś ba­dziew­nego ka­wałka. Był rok 2000, więc ła­two so­bie wy­obra­zić je­den z tych pu­stych hi­tów – na­grany pew­nie przez ja­kiś boys­band albo na­sto­latkę w crop to­pie czy mię­śniaka ze zwę­żoną prze­grodą no­sową. Tro­chę od­je­cha­łam, cze­ka­jąc przy ba­rze na drinka; zo­rien­to­wa­łam się, że śpie­wam, do­piero kiedy jego uśmiech za­wisł w moim polu wi­dze­nia, a mnie wmu­ro­wało z po­czu­cia na­głego upo­ko­rze­nia.

– Kosz­marny nu­mer – rzu­ci­łam, si­ląc się na non­sza­lancki ton. – Ale wpada w ucho.

Zna­li­śmy się prze­lot­nie, ko­ja­rzy­li­śmy się, tak jak zwy­kle ko­ja­rzą się lu­dzie w col­lege’u, choć nikt nas so­bie ni­gdy nie przed­sta­wił i nie mie­li­śmy oka­zji ze sobą roz­ma­wiać. Joey, tak na niego mó­wili, lecz w tam­tej chwili uzna­łam, że to zdrob­nie­nie wcale do niego nie pa­suje; choćby dla­tego, że był na nie za wy­soki. Oparł ło­kieć o bar i po­wie­dział:

– Czy pio­senka, która wpada w ucho, może być cał­kiem kosz­marna, skoro wpada w ucho?

– Tak.

– Ale speł­nia swoje za­da­nie – rzu­cił. – Jest sku­teczna, tak jak po­winna. Za­pada w pa­mięć.

– Dick Che­ney za­pada w pa­mięć – od­par­łam. – Na­zi­ści byli sku­teczni.

Uśmie­chał się do mnie sze­roko.

Bar­man po­su­nął w na­szym kie­runku piwo, a ja chwy­ci­łam ku­fel z wdzięcz­no­ścią, przy­kła­da­jąc zimne szkło do po­liczka. Pio­senka do­bie­gła końca i fala ba­ro­wych dźwię­ków wy­peł­niła po­zo­sta­wioną po niej pustkę: grze­chot lodu w sha­ke­rze, stu­ka­nie krąż­ków do shuf­fle­bo­arda, pełne nie­do­wie­rza­nia po­krzy­ki­wa­nie pary sie­dzą­cej przy ba­rze i wpa­tru­ją­cej się w te­le­wi­zor za­wie­szony nad głową bar­mana. Joe za­mó­wił coś do pi­cia i za­czął wy­cią­gać po­gnie­cione bank­noty z kie­szeni dżin­sów. Już mia­łam wra­cać do swo­jego sto­lika, kiedy w gło­śni­kach roz­le­gło się Sara Smile Hall and Oates, a on krzyk­nął ra­do­śnie:

– Ide­alna pio­senka! – Bez­wied­nie się­gnął ręką do plą­ta­niny ciem­nych lo­ków na gło­wie, po czym zsu­nął palce na po­li­czek, za­słu­chany.

Hall and Oates! Ko­cha­łam ich! Rzadko kto pusz­czał te ka­wałki – więk­szość mo­ich zna­jo­mych krę­ciła no­sem na ich brzmie­nie z lat osiem­dzie­sią­tych; ten ze­spół był zbyt współ­cze­sny na to, żeby wró­ciła na nich moda, cho­ciaż wkrótce pew­nie mo­gło się to zmie­nić. Opar­łam się o bar obok Jo­ego i wsłu­cha­łam się w cu­downy, zmy­słowy pierw­szy wers.

– Tak wła­ści­wie to... – Nie zdo­ła­łam się po­wstrzy­mać. – Ow­szem, to ide­alny ka­wa­łek, ide­alne na­gra­nie. Ale nie ide­alna pio­senka. – Już wi­dzia­łam, że ro­zu­miał, do­kąd zmie­rzam, ale i tak po­sta­no­wi­łam wy­ja­śnić, wdać się w szcze­góły, za­su­ge­ro­wać, że te­mat jest znacz­nie bar­dziej zło­żony. – Ide­alna pio­senka ma moc­niej­szy szkie­let. Tekst, akordy, me­lo­dię. Można ina­czej ją za­grać, ina­czej wy­pro­du­ko­wać, a i tak za­wsze, no, pra­wie za­wsze, wyj­dzie świet­nie. Weźmy ta­kie Both Si­des, Now. Wiesz, nie chcę być tą la­ską z baru, która gada o Joni Mit­chell – ale każdy, kto choć tro­chę po­trafi śpie­wać, może spo­koj­nie sco­ve­ro­wać tę pio­senkę tak, żeby słu­cha­czy prze­szły ciary, nie są­dzisz?

Tro­chę ry­zy­ko­wa­łam, bo mógł na­wet nie znać tego ka­wałka, ale ener­gicz­nie ski­nął głową.

– No ja­sne.

Schy­li­łam się, żeby nie otrzeć się o pa­chę wy­so­kiego ko­le­sia, który wła­śnie od­bie­rał drinka od bar­mana. Czu­łam na so­bie wzrok Jo­ego, jak­bym stała w świe­tle re­flek­to­rów, więc cią­gnę­łam swój wy­wód:

– A z ko­lei Sara Smile – wy­obra­żasz so­bie, żeby śpie­wał to kto inny niż Da­ryl Hall, ina­czej niż za­śpie­wał to aku­rat tam­tego dnia?

Joe nad­sta­wił ucha. Da­ryl Hall od­po­wie­dział mu dłu­gim, ele­ganc­kim rif­fem.

Wy­ce­lo­wa­łam pa­lec w po­wie­trze, kre­śląc krzywą me­lo­dii.

– No i wi­dzisz? Naj­pięk­niej­sza część zwrotki to jego riff. Świetną pio­senkę, i mó­wię tu o każ­dym nu­me­rze z po­gra­ni­cza pop-rocku, rif­fem można albo na­pra­wić, albo cał­kiem spie­przyć. Ale do­bra pio­senka nie może się opie­rać na rif­fie.

Joe nie wy­da­wał się znu­dzony ani nie za­re­ago­wał aro­gancko, a ta­kie wła­śnie re­ak­cje na po­dobne dy­gre­sje w prze­szło­ści spra­wiały, że przy­spie­szał mi puls. Nie strze­lił mi wy­kładu na te­mat re­la­ty­wi­zmu, za­zna­cza­jąc pal­cami w po­wie­trzu po­ję­cie „do­brej mu­zyki”. Pod­niósł tylko swoją bu­telkę bu­dwe­isera, za­trzy­mał ją na mo­ment przy ustach i upił łyk.

Wy­soki chło­pak obok nas klep­nął go w ra­mię i oczy Jo­ego bły­snęły na wi­dok zna­jo­mej twa­rzy. Wy­glą­dało na to, że nasz czas do­biegł końca. Od­wró­cił się jed­nak, za­nim zdą­ży­łam odejść.

– Cze­kaj, jak masz na imię? – Zmru­żył oczy i zer­k­nął na mnie z na­głą su­ro­wo­ścią, jak­bym była drza­zgą, któ­rej usi­łuje się po­zbyć.

– Percy – po­wie­dzia­łam. – Cześć.

Wró­ci­łam do sto­lika, gdzie moja współ­lo­ka­torka i jej chło­pak pla­no­wali im­prezę, na którą nie mia­łam ochoty.

– Na­resz­cie – rzu­ciła Me­gan, a ja wci­snę­łam się na drew­nianą ławkę na­prze­ciwko nich. – My­ślisz, że jedna duża flaszka wy­star­czy? Do tego na­poje do drin­ków i keg piwa? – Po­ka­zała mi kar­teczkę sa­mo­przy­lepną wkle­joną do jej ka­len­da­rza. – Wyj­dzie po pięć­dzie­siąt na głowę. O ile nie bę­dzie­cie chcieli drin­ków z red bul­lem.

Me­gan ro­biła ma­gi­sterkę z hi­sto­rii sztuki, ale wy­da­wała się naj­szczę­śliw­sza, kiedy zaj­mo­wała się pro­stymi ra­chun­kami. Moje nie­wiel­kie akty buntu były od­trutką na jej pe­dan­te­rię: ot, nie­do­krę­cona tubka pa­sty do zę­bów czy ra­chu­nek za te­le­fon za­pła­cony po ter­mi­nie – wszystko po to, by za­spo­koić we­wnętrzne pra­gnie­nie cha­osu, nie bu­rząc przy tym na­szej przy­jaźni, która była dla mnie ważna – rów­nież przez to, jak zda­wała mi się nie­co­dzienna, ni­czym brzydki dia­ment.

– Po­wie­dzia­łam Tren­towi, że po­sta­no­wi­ły­śmy nie spra­szać ca­łego świata – po­in­for­mo­wała mnie i upiła łyk co­smo­po­li­tana, rzu­ca­jąc zna­czące spoj­rze­nie swo­jemu chło­pa­kowi. Biedny Trent. Dzi­wi­łam się, że jesz­cze ze sobą nie ze­rwali.

– Joey Mor­row też przyj­dzie? – za­py­tał mnie Trent, jed­nym okiem ze­zu­jąc na Me­gan. Kiedy wzru­szy­łam ra­mio­nami, do­dał na­le­ga­jąco: – Roz­ma­wia­łaś z nim przy ba­rze, co nie? Jest w mo­jej gru­pie na za­ję­ciach z eko­no­mii.

Me­gan wy­chy­liła się, żeby wyj­rzeć zza na­szego sto­lika.

– A, on. Joey i Zoe, ci co wy­glą­dają jak Bo­wie. No tak, oni są spoko.

O tym już wie­dzia­łam – wie­dzia­łam, że ma dziew­czynę. Ob­ser­wo­wa­łam go przy dru­gim końcu baru i przy­po­mniała mi się ko­me­dia ro­man­tyczna sprzed lat, w któ­rej je­den gość rzuca tę­skne spoj­rze­nie głów­nej bo­ha­terce, mó­wiąc: „Taka dziew­czyna ro­dzi się z chło­pa­kiem u boku”. Wy­warło to wtedy na mnie wra­że­nie. W jego przy­padku nie cho­dziło na­wet o tę do­sko­nałą li­nię szczęki, brwi ukła­da­jące się w łuki nad parą sze­roko roz­sta­wio­nych oczu – w rów­na­niu atrak­cyj­no­ści, któ­rego się na­uczy­łam, oglą­da­jąc te wszyst­kie filmy, były one tylko prze­ciw­wagą kom­pen­su­jącą za­krzy­wiony nos i szparę mię­dzy je­dyn­kami, nieco zbyt kwa­dra­towe ra­miona na­ło­żone na tycz­ko­wate ciało. Tyle że moje rów­na­nie nie obej­mo­wało wdzięku, z ja­kim ma­new­ro­wał tymi kan­cia­stymi koń­czy­nami, jakby wy­łącz­nie jego we­wnętrzna ener­gia była w sta­nie wpra­wić je w ruch. Ani tego, jak skora do uśmie­chu była jego twarz, wy­krzy­wia­jąca się w gry­mas na dźwięk ckli­wej so­ulo­wej pio­senki. Taki chło­pak ro­dzi się z dziew­czyną u boku.

– Alarm, ameba – mruk­nęła Me­gan, zer­ka­jąc na coś po­nad moim ra­mie­niem.

Po­czu­łam na­gły przy­pływ ad­re­na­liny, ale opa­no­wa­łam chęć po­dą­że­nia spoj­rze­niem za jej wzro­kiem. Wie­dzia­łam, że cho­dzi jej o któ­re­goś z lu­dzi z za­łogi Ameba Mu­sic, kul­to­wego sklepu z pły­tami w Ber­ke­ley, w któ­rym pra­co­wa­łam na pierw­szym roku, za­nim prze­nio­słam się do jego gor­szego krew­nego, Ra­spu­tin Mu­sic, po dru­giej stro­nie ulicy. Ameba była pie­kieł­kiem peł­nym pre­ten­sjo­nal­nych sno­bów i tłem dla pew­nego ab­so­lut­nie prze­ra­ża­ją­cego sto­sunku płcio­wego; Ra­spu­tin z ko­lei był okej, ale wiało tam nudą. Ani tu, ani tam nikt ni­gdy tak na­prawdę nie roz­ma­wiał o pio­sen­kach. Te­raz już tylko kel­ne­ro­wa­łam wie­czo­rami, za­ra­bia­łam dwa razy tyle co wcze­śniej i by­łam prze­szczę­śliwa, że mo­głam się od nich wszyst­kich uwol­nić.

– To tylko stu­den­ciaki – do­nio­sła Me­gan. – Ten z bacz­kami i jesz­cze dwóch. Nie ma Ne­ila.

No ja­sne. Neil ni­gdy by na­wet nie zaj­rzał do ta­kiego baru, tuż przy kam­pu­sie, sły­ną­cego z tego, że wpusz­czają do środka na­wet na naj­go­rzej pod­ro­bione do­wody. Ci­śnie­nie tro­chę mi spa­dło.

– Chcesz ich za­pro­sić na im­prezę? – za­py­tała, wy­dy­ma­jąc noz­drza. – Masz dwie se­kundy, cze­kam na od­po­wiedź.

Wzięła mnie z za­sko­cze­nia – szcze­rze ich nie zno­si­łam, ale mo­głam w su­mie z nimi po­ga­dać.

– Okej – bąk­nę­łam, a do­kład­nie w tej sa­mej chwili ame­bo­wi­cze prze­szli obok na­szego sto­lika, nie za­szczy­ca­jąc mnie na­wet ski­nie­niem głowy, a co do­piero roz­mową.

Trent gwizd­nął pod no­sem, co mo­gło ozna­czać za­równo li­tość, jak i drwinę.

Wy­star­czyło mi spoj­rzeć na ich plecy, by roz­po­znać całą trójkę. Nie trzy­ma­li­śmy się ze sobą w pracy; byli za bar­dzo sku­pieni na po­pi­sy­wa­niu się przed za­kła­dową star­szy­zną – do­świad­czoną w cięż­kich używ­kach i obar­czoną skom­pli­ko­waną ży­ciówką na szem­ra­nych przed­mie­ściach Oakland. Któ­re­goś razu ko­leś z bacz­kami wy­śmiał mnie za moją nie­zna­jo­mość Brian Jo­ne­stown Mas­sa­cre, a ja w od­po­wie­dzi na­zwa­łam go dwu­wy­mia­ro­wym efek­cia­rzem; i da­lej tak o nim my­śla­łam: ci go­ście mieli do mu­zyki sto­su­nek ko­lek­cjo­ner­ski, wi­dzieli ją ra­czej jako roz­ra­sta­jący się zbiór en­cy­klo­pe­dycz­nych in­for­ma­cji niż źró­dło ra­do­ści. No ale tak czy ina­czej, „Cześć” mo­gli po­wie­dzieć.

Na­po­tka­łam spoj­rze­nie Me­gan, która zro­biła do mnie współ­czu­jącą minę. Uśmiech­nę­łam się do niej z wdzięcz­no­ścią.

– Kupmy red bulle tylko dla sie­bie – po­wie­dzia­łam, a ona wy­szcze­rzyła się pro­mien­nie.

Trent za­czął su­ge­ro­wać, że po­winni wra­cać do niego do miesz­ka­nia, cho­ciaż była do­piero dzie­siąta, a my by­li­śmy za­pi­sani na par­tyjkę shuf­fle­bo­arda. Przy­naj­mniej nie zo­sta­łam w domu, po­my­śla­łam. Przy­naj­mniej nie będę mu­siała się wda­wać w dal­sze dys­ku­sje o wąt­pli­wych za­le­tach na­po­jów do drin­ków na ba­zie wódki. Prze­su­nął w moją stronę swoje w po­ło­wie wy­pite piwo i wy­śli­zgnął się za Me­gan zza sto­lika. Piwo sma­ko­wało jak gumka re­cep­turka, ale i tak je wy­pi­łam, łap­czy­wie, świa­doma, że z każdą upły­wa­jącą se­kundą moja sa­motna obec­ność w ba­rze staje się po­twor­nie po­dej­rzana. Z uda­wa­nym za­in­te­re­so­wa­niem wpa­try­wa­łam się w wi­tra­żowy aba­żur lampy wi­szą­cej nad na­szą lożą.

– To po­daj mi przy­kład pio­senki, która speł­nia oba wa­runki.

Joe stał obok sto­lika.

Unio­słam szklankę z pi­wem, żeby ukryć uśmiech. Na­my­śli­łam się prędko.

– In My Life Be­atle­sów – po­wie­dzia­łam. – Wer­sja ory­gi­nalna z dziw­nie przy­spie­szo­nym solo na kla­wi­szach Geo­rge’a Mar­tina. Ide­alna pio­senka z ide­al­nym szkie­le­tem, a w do­datku aran­ża­cja to strzał w dzie­siątkę.

– Ech – wes­tchnął, wy­raź­nie roz­cza­ro­wany moją od­po­wie­dzią. Opadł na ławkę na­prze­ciwko mnie. – Nie zgo­dził­bym się co do tego, że po­dwójne wo­kale były do­brym po­my­słem.

Skrzy­żo­wa­łam ra­miona na piersi, pró­bu­jąc od­two­rzyć pio­senkę w gło­wie.

– Len­non uparł się na efekty spe­cjalne, bo nie mógł znieść brzmie­nia wła­snego głosu – po­wie­dział. – Ale to prze­cież taka oso­bi­sta pio­senka – po­win­ni­śmy mieć wra­że­nie, że śpiewa nam w po­je­dynkę, nie są­dzisz?

– No ale prze­cież nie wtó­ruje mu chór – od­par­łam. – To da­lej John, sam je­den, tyle że zwie­lo­krot­niony.

– I to mia­łoby być na­wią­za­nie do jego roz­dwo­je­nia jaźni? – Uśmiech­nął się z prze­ką­sem. – To za­la­tuje pie­prze­niem w stylu dzien­ni­ka­rzy mu­zycz­nych.

Za­czę­łam na­bie­rać prze­ko­na­nia, że może mieć ra­cję co do pio­senki, ale chcia­łam, by ostat­nie słowo na­le­żało do mnie:

– Pie­prze­nie w stylu dzien­ni­ka­rzy mu­zycz­nych brzmi jak pie­prze­nie stu­den­ciaka z col­lege’u. 

Spoj­rzał na mnie spo­nad brzegu swo­jej szklanki i uśmiech­nął się, lekko po­pi­ja­jąc piwo.

– Nie zmie­nia to faktu, że to ide­alna pio­senka – po­wie­dział. – I to się naj­bar­dziej li­czy.

– Czyżby?

Roz­ma­wia­li­śmy i roz­ma­wia­li­śmy, i nie mo­gli­śmy prze­stać. Czas roz­cią­gał się jak krówka cią­gutka, opa­dał cienką nitką i zle­piał się w grudki. Na zmianę wy­bie­ra­li­śmy ka­wałki, które ja­kimś cu­dem od­naj­do­wały się w cze­lu­ściach szafy gra­ją­cej. Wspólny ob­szar na­szych mu­zycz­nych za­in­te­re­so­wań roz­sze­rzał się co­raz bar­dziej, aż w końcu za­czął prze­sła­niać cały ho­ry­zont, na któ­rym mie­ściło się wszystko, po­cząw­szy od in­die rocka, przez na­gra­nia Ele­phant 6 i cały do­ro­bek lat sześć­dzie­sią­tych, aż po brak po­czu­cia winy w kwe­stii po­po­wych mi­ło­stek. Kiedy do­pi­li­śmy na­sze piwo, znik­nął na kilka dez­orien­tu­ją­cych mi­nut, ale wró­cił z peł­nym dzban­kiem i dwiema czy­stymi szklan­kami i za­czę­li­śmy tam, gdzie prze­rwa­li­śmy. Sto­lik za­mie­nił się w na­szą pry­watną lożę, oto­czoną z trzech stron ścia­nami i wy­so­kimi drew­nia­nymi opar­ciami na­szych ła­wek. Zer­ka­li­śmy od czasu do czasu na całą resztę baru – ciemną i po­nurą, wy­peł­nioną po brzegi nor­mal­nymi ludźmi – jak gdy­by­śmy ob­ser­wo­wali ich z da­leka.

Od słowa do słowa, za­pro­si­łam go na im­prezę, ale po­wie­dział, że wy­pada w ten sam dzień co uro­dziny taty Zoe.

– Znasz Zoe? – za­py­tał, po­chy­la­jąc się nad sto­łem. Jego wy­soko unie­sione brwi wró­ciły te­raz na swoje miej­sce.

– Nie.

Zoe była wy­ra­fi­no­waną pan­kówą – chudą jak wy­ka­łaczka, o wą­skich bio­drach. No­siła ko­szulki od­ci­nane pod biu­stem i buty na wy­so­kich plat­for­mach, włosy miała utle­nione na blond, z czar­nymi od­ro­stami. Tam­tej je­sieni zja­wili się na kam­pu­sie jako w pełni ukształ­to­wany duet; tra­fili do na­szej ekipy na pierw­szym roku z ja­kie­goś pod­miej­skiego col­lege’u. Oboje ro­bili ma­gi­sterkę z po­li­to­lo­gii.

– Tak so­bie my­ślę... – Prze­mknął ba­daw­czym spoj­rze­niem po tłu­mie kłę­bią­cym się w ba­rze i zwró­cił się z po­wro­tem do mnie: – My­ślę, że ja i Zoe je­ste­śmy jak ide­alny ka­wa­łek. Ale po­trzebna nam aran­ża­cja, no wiesz, ro­dzina, przy­ja­ciele, to, że je­ste­śmy z jed­nego mia­sta, cały ten kon­tekst. Nie wiem za to, co sta­nowi szkie­let na­szego związku.

Moją pierw­szą re­ak­cją na jego słowa były wy­rzuty su­mie­nia, jak gdyby jego pro­blem z dziew­czyną, ja­ki­kol­wiek był, miał się oka­zać moją winą. Na­stęp­nie, na samą myśl o jego ewen­tu­al­nej do­stęp­no­ści, prze­szyło mnie ukłu­cie pa­niki, bo wie­dzia­łam, że nie po­tra­fi­ła­bym zu­peł­nie nic zro­bić z ta­kim sce­na­riu­szem. Na­tych­miast się wy­co­fa­łam.

– Ide­alny ka­wa­łek to już coś! Ide­alny ka­wa­łek może ozna­czać wszystko! Prze­cież za­nim za­czę­łam glę­dzić, uwa­ża­łeś, że Sara Smile też daje radę!

Ski­nął głową, prze­su­wa­jąc pa­znok­ciem kciuka po ini­cja­łach wy­ry­tych w drew­nia­nym bla­cie.

– To prawda. A poza tym i tak nie umiem so­bie wy­obra­zić ży­cia bez niej. – Po­kle­pał stół, jakby wła­śnie wy­dał roz­strzy­ga­jący wy­rok.

Ulżyło mi na tyle, że pu­ściła pa­nika trzy­ma­jąca mnie za gar­dło. Roz­par­łam się z po­wro­tem w rogu ławki po mo­jej stro­nie sto­lika; Joe od­chy­lił się na swoim sie­dze­niu. Wpa­try­wa­łam się w resztki piw­nej piany osia­dłej na szklance i za­sta­na­wia­łam nad jego me­ta­forą: zwią­zek jako ide­alne na­gra­nie. Było coś za­chwy­ca­ją­cego w tym, jak wy­cią­gnął z mo­jego ma­łego ka­za­nia o po­po­wej pio­sence coś tak emo­cjo­nal­nego, prawdę tak bli­ską ży­ciu. Ob­ra­ca­łam ją w ustach jak cu­kie­rek.

Za­pa­liły się świa­tła ob­wiesz­cza­jące ry­chłe za­mknię­cie i w tej po­świa­cie jego twarz wy­glą­dała ina­czej: w spoj­rze­niu miał de­ter­mi­na­cję i smu­tek, do bólu praw­dziwe. Po­czu­łam na­głe roz­dar­cie wy­soko w piersi, jakby ktoś otwo­rzył we mnie drzwi na oścież.

Prze­su­nął się na skraj ławki i kiw­nął głową kilku chło­pa­kom sto­ją­cym obok drzwi, po czym ob­ró­cił się do mnie.

– Chcesz po­słu­chać pio­senki, nad którą pra­cuję?

Czyli fak­tycz­nie był mu­zy­kiem. Wie­dzia­łam, że naj­bliż­szych kilka dni mi­nie mi na prze­twa­rza­niu tej wia­do­mo­ści, ana­li­zo­wa­niu na­szej roz­mowy, którą te­raz uj­rza­łam w in­nym świe­tle; w tam­tym mo­men­cie sie­dzia­łam jed­nak jak wryta. Jakby od­jęło mi mowę. Za­pi­sa­łam mu swój ad­res na ser­wetce i pa­trzy­łam, jak wstaje, ude­rza­jąc głową o wi­szący nad sto­łem klosz, jak za­pina wy­świech­taną dwu­rzę­dówkę. Nie wsta­łam.

– Z kim tu przy­szłaś? – za­py­tał.

– Z pa­roma oso­bami, które jesz­cze mnie zno­szą – od­par­łam. – Już wy­szły.

– To może cię od­pro­wa­dzimy?

– Nie-e. – Po­krę­ci­łam głową, ale uzna­łam, że mu­szę po­dać przy­czynę. – Nie za­daję się z mu­zy­kami.

– A to dla­czego? – za­py­tał ze śmie­chem, kro­cząc ty­łem w kie­runku drzwi.

Bo bu­dzą we mnie nie­zno­śną za­zdrość.

– Bo za­wsze w końcu oka­zują się roz­cza­ro­wa­niem – od­po­wie­dzia­łam. I to też było prawdą.

Wy­cią­gnął za­ci­śniętą pięść, z któ­rej zwi­sała ser­wetka.

– Przyj­muję wy­zwa­nie.

Sie­dzia­łam przy sto­liku, do­póki nie zja­wił się ktoś, kto opróż­nił go ze zbie­ra­niny pu­stych szkla­nek, a uczu­cie oszo­ło­mie­nia za­częło się zmie­niać w ocze­ki­wa­nie. Jego pio­senka z pew­no­ścią miała się oka­zać prze­ciętna lub kosz­marna, ale ja i tak de­lek­to­wa­łam się moż­li­wo­ściami: aku­styczna szep­tanka? Dzi­waczne plum­ka­nie? W dro­dze do domu ku­pi­łam ka­wa­łek pizzy i zja­dłam go w mar­szu, po­zwa­la­jąc, by tłuszcz ście­kał mi z ką­ci­ków ust ukła­da­ją­cych się w dziw­nie nie­po­wstrzy­many uśmiech.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki