Człowiek, który umarł dwa razy - Richard Osman - ebook + audiobook + książka

Człowiek, który umarł dwa razy ebook i audiobook

Osman Richard

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

47 osób interesuje się tą książką

Opis

Czasem warto się zatrzymać i poplotkować z przyjaciółmi przy winie,

nawet jeśli dookoła trup ściele się gęsto

Elizabeth Best, emerytowana agentka brytyjskiego wywiadu, właśnie dostała list. Nadawcą jest jej „stary przyjaciel” Marcus Carmichael. Problem w tym, że Marcus od 40 lat nie żyje, a Elizabeth sama znalazła jego zwłoki.

Ten nieistotny detal nie przeszkadza staremu, dobremu Marcusowi oświadczyć, że właśnie przeprowadził się do Coopers Chase, luksusowego osiedla dla seniorów, w którym Elizabeth mieszka z mężem i grupką ekscentrycznych przyjaciół.

Elizabeth wie, że prawdopodobnie ktoś wciąga ją w pułapkę… więc świetnie się składa, bo nic tak nie urozmaica popołudniowej herbatki jak śmiertelnie niebezpieczna intryga służb specjalnych. Zwłaszcza, gdy można w nią wplątać przyjaciół z Czwartkowego Klubu Zbrodni.

Tym razem jednak Klub staje przeciwko wrogowi, któremu nie zadrżałaby nawet powieka, gdyby miał wyeliminować czwórkę sympatycznych seniorów.

Fenomenalny cykl kryminałów Richarda Osmana zachwycił czytelników na całym świecie. Jego łączna sprzedaż przekroczyła już 8 milionów egzemplarzy!

Jeśli chcecie sprawdzić, jak to się wszystko zaczęło, sięgnijcie po tom pierwszy, czyli Czwartkowy Klub Zbrodni. A już w październiku ukaże się Kula, która chybiła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 451

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 26 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,6 (95 ocen)
66
24
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karaska23

Nie oderwiesz się od lektury

Cudo! Idealny cosy crime! Inteligentna, zaskakująca, akcja zaczyna się właściwie od pierwszych rozdziałów, wciąga. Świetny styl. Nic tylko czytać. Polecam całą serię!
10
iga_rog

Nie oderwiesz się od lektury

kocykowy kryminał, dobrze się słucha
00
yabkovsky

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny relaks,doskonały lektor.
00
Chmuraanna

Nie oderwiesz się od lektury

Zbrodnia i owszem, jest. Ale w tej opowieści i całej serii jest dużo więcej: ciepło i przyjaźń. Historia napisana świetnym językiem i równie świetnie przeczytana przez lektora. Dla mnie bomba.
00
zaphjira

Nie oderwiesz się od lektury

super,polecam.
00

Popularność



Kolekcje



Tytuł oryginału: The Man Who Died Twice

Redakcja: Paweł Sajewicz

Korekta: Jolanta Gomółka

Projekt okładki: Richard Bravery, font w nazwisku autora i w tytule: Joel Holland

Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki

Redaktor prowadząca: Magdalena Kosińska

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

Copyright © by Agora SA, 2023

Copyright © for the Polish translation by Olga Mysłowska 2023

The Man who Died Twice

Copyright © 2021 by Richard Osman

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-268-4382-2

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Ruby i Sonny’emu

– rozpiera mnie duma,

że jestem Waszym tatą

Sylvia Finch zastanawia się, jak długo jeszcze da radę to robić.

Stawia krok za krokiem, a jej zamszowe buty ciemnieją w jesiennych kałużach.

Śmierć otacza ją jak mgiełka. Przenika jej włosy i ubrania.

Ludzie, którzy mijają ją na ulicy, na pewno to widzą, prawda?

Czy kiedykolwiek się jej pozbędzie? Sylvia ma taką nadzieję, ale też ma nadzieję, że tak się nie stanie.

Kiedy ostatni raz przytrafiło jej się coś naprawdę dobrego? Coś, co dodałoby jej otuchy?

Gdy Sylvia wystukuje kod w domofonie, spomiędzy chmur przebijają się promienie słońca.

Wchodzi do środka.

1

Rozmawiałam z jakąś panią w Ruskin Court i powiedziała mi, że jest na diecie – mówi Joyce, dopijając wino z kieliszka. – Przecież ona ma osiemdziesiąt dwa lata!

– Z balkonikiem wygląda się grubo – odpowiada Ron. – To przez te cienkie nóżki.

– Po co komu dieta po osiemdziesiątce? – mówi Joyce. – Co ci się stanie, jak zjesz hot doga? Umrzesz od tego? Ustaw się w kolejce, jak wszyscy.

Przed chwilą zakończyło się ostatnie spotkanie Czwartkowego Klubu Zbrodni. W tym tygodniu zajmowali się dawnym śledztwem w sprawie sklepikarza, który zamordował intruza strzałem z kuszy. Aresztowano go, ale potem w sprawę zaangażowały się media i ostatecznie wszyscy byli zgodni, że człowiek powinien mieć prawo bronić własnego sklepiku za pomocą kuszy, na litość boską! Zabójca wyszedł na wolność z dumnie podniesioną głową.

Jakiś miesiąc później policja odkryła, że włamywacz spotykał się z nastoletnią córką sklepikarza, natomiast on sam miał długą historię z powodowaniem ciężkich uszczerbków na zdrowiu, jednak wtedy wszyscy byli już zajęci innymi sprawami. Rok 1975. Nie było żadnych kamer, a nikt nie chciał robić niepotrzebnego zamieszania.

– Jak myślicie, czy pies byłby dla mnie dobrym towarzyszem? – pyta Joyce. – Tak sobie myślałam, że albo wezmę psa, albo zapiszę się do Instagramu.

– Odradzałbym – odpowiada Ibrahim.

– Bo ty wszystko byś odradzał – mówi Ron.

– Ogólnie, to tak – zgadza się Ibrahim.

– Oczywiście nie jakiegoś dużego psa – ciągnie Joyce. – Nie mam odkurzacza, który dałby sobie radę z dużym psem.

Joyce, Ron, Ibrahim i Elizabeth jedzą obiad w restauracji w samym sercu osiedla Coopers Chase. Na stole stoją jedna butelka czerwonego i jedna butelka białego wina. Godzina jest mniej więcej za piętnaście dwunasta.

– Nie bierz małego psa, Joyce – mówi Ron. – Małe psy są jak niscy faceci: cały czas muszą coś udowadniać. Jazgoczą, szczekają na samochody.

Joyce kiwa głową.

– To może wezmę średniego psa? Co, Elizabeth?

– Hmm, dobry pomysł – zgadza się Elizabeth, chociaż tak naprawdę jej nie słucha. Zresztą jak mogłaby słuchać po tym liście, który dziś dostała?

Główne tematy rozmowy oczywiście jej nie umykają. Elizabeth zawsze jest czujna, bo nigdy nie wiadomo, na co człowiek trafi. Na przestrzeni lat słyszała już różne rzeczy. Urywek rozmowy w berlińskim barze albo rozgadanego radzieckiego marynarza na przepustce w Trypolisie. W tej chwili natomiast, na sennym osiedlu dla seniorów w Kent, wygląda na to, że Joyce chce psa, dyskusja dotyczy kwestii rozmiarów, a Ibrahim ma wątpliwości. Myślami Elizabeth jest jednak gdzie indziej.

List wsunęła pod drzwi jej pokoju czyjaś niewidzialna ręka.

Droga Elizabeth!

Zastanawiam się, czy mnie jeszcze pamiętasz. Być może już nie, jednak, nie chwaląc się, podejrzewam, że raczej o mnie nie zapomniałaś.

Życie nie przestaje mnie zaskakiwać – wprowadzając się tu tydzień temu, odkryłem, że jesteśmy sąsiadami. Jakie ja mam zawsze wspaniałe towarzystwo! Ty pewnie sobie pomyślisz, że w dzisiejszych czasach wpuszczają tu już najgorszą hołotę.

Wiem, że od naszego ostatniego spotkania minęło dużo czasu, jednak myślę, że cudownie by było odnowić znajomość po tylu latach.

Czy zechciałabyś wpaść do mnie na drinka w Ruskin Court 14? Na małą parapetówkę? Jeśli tak, to czy pasowałoby Ci jutro o piętnastej? Nie musisz odpowiadać, będę czekał z butelką wina, tak czy inaczej.

Byłoby mi naprawdę bardzo miło znów Cię zobaczyć. Mamy sobie tyle do opowiedzenia. Tyle wody już upłynęło w rzece, i tak dalej.

Naprawdę mam nadzieję, że mnie pamiętasz i że się jutro zobaczymy.

Twój stary przyjaciel

Marcus Carmichael

Od tamtej pory Elizabeth nie mogła przestać o tym myśleć.

Ostatni raz widziała Marcusa Carmichaela chyba pod koniec listopada 1981, w bardzo ciemną, zimną noc przy Lambeth Bridge. Jej oddech zamieniał się w obłoki na lodowatym powietrzu, a woda w Tamizie stała nisko. Stanowili zespół – każde specjalizowało się w czym innym, a wszystkimi dowodziła Elizabeth. Podjechali białym, obskurnie wyglądającym transitem, pozornie należącym do firmy G. Procter – Okna, Rury – Wykonamy Każdą Pracę. W środku jednak było pełno świecących ekranów i przycisków. Młody policjant ogrodził część nabrzeża i chodnika przy Albert Embankment.

Elizabeth z zespołem zeszli ostrożnie po kamiennych schodach, potwornie śliskich od mokrego mchu. Po odpływie na brzegu rzeki pokazał się trup, oparty o najbliższy kamienny filar pod mostem, prawie jakby siedział. Elizabeth dopilnowała, by wszystko zostało zrobione jak trzeba. Jeden z jej podwładnych obejrzał ubrania denata i przeszukał kieszenie jego grubego płaszcza, młoda kobieta z Highgate zrobiła zdjęcia, a lekarz sądowy oszacował czas zgonu. Było jasne, że mężczyzna wskoczył do Tamizy kawałek dalej – albo został wepchnięty. O tym już zadecyduje koroner. Wszystko miało zostać wpisane przez kogoś do raportu, pod którym Elizabeth tylko złożyłaby swój podpis. Czysto i schludnie.

Droga powrotna po schodach z trupem na wojskowych noszach zajęła sporo czasu. Młody policjant, zachwycony, że poproszono go o pomoc, poślizgnął się i złamał nogę w kostce. Tylko tego brakowało. Wyjaśnili mu, że na razie nie będą mogli wezwać pogotowia, co przyjął nawet spokojnie. Kilka miesięcy później dostał nieuzasadniony awans, więc ostatecznie nikomu nie stała się krzywda.

Jej zespół dotarł wreszcie na nabrzeże, a ciało załadowano do białego transita. Wykonamy Każdą Pracę.

Ludzie rozeszli się do domów, z wyjątkiem Elizabeth i lekarza, którzy zostali w furgonetce razem z denatem. Zwłoki miały trafić do kostnicy w Hampshire. Elizabeth nigdy przedtem nie pracowała z tym lekarzem – mocna budowa ciała, rumiana twarz, ciemne, siwiejące wąsy – ale był to człowiek dość interesujący. Z takich, których się zapamiętuje. Rozmawiali o eutanazji i krykiecie, dopóki nie zasnął.

Ibrahim podkreśla swoją wypowiedź ruchem dłoni, trzymającej kieliszek wina.

– Niestety odradzałbym ci wzięcie jakiegokolwiek psa, Joyce, małego, średniego czy dużego. Na tym etapie życia.

– Oho, zaczyna się – wtrąca Ron.

– Pies średni – ciągnie Ibrahim – powiedzmy, terier albo jack russell, żyje około czternastu lat.

– Kto tak twierdzi? – pyta Ron.

– Tak twierdzi Klub Kynologiczny, na wypadek gdybyś chciał to z kimś skonsultować. Chcesz to z nimi skonsultować?

– Nie, nie trzeba.

– Właśnie, Joyce – ciągnie Ibrahim – masz siedemdziesiąt siedem lat, tak?

Joyce potwierdza skinieniem głowy.

– W przyszłym roku będę miała siedemdziesiąt osiem.

– To się rozumie samo przez się – zgadza się Ibrahim. – A skoro masz siedemdziesiąt siedem lat, powinniśmy zastanowić się nad tym, jakiego wieku dożyjesz.

– Och, tak! – mówi Joyce. – Uwielbiam takie rzeczy. Kiedyś na molo jakaś pani postawiła mi tarota. Powiedziała, że będę bogata.

– Przede wszystkich musimy się zastanowić nad tym, czy zostało ci więcej lat, niż przeciętnie żyje średni pies.

– Stary, naprawdę nie rozumiem, czemu ty się nigdy nie ożeniłeś – mówi Ibrahimowi Ron, wyciągając butelkę białego wina z kubełka z lodem. – Z tymi twoimi złotymi ustami. Komuś dolać?

– Ja poproszę, Ron – mówi Joyce. – Do pełna, to nie będziesz musiał mi dolewać dwa razy.

Ibrahim mówi dalej.

– Prawdopodobieństwo, że kobieta siedemdziesięciosiedmioletnia pożyje jeszcze piętnaście lat wynosi pięćdziesiąt jeden procent.

– Jak to miło – rzuca Joyce. – Zresztą ostatecznie wcale nie zostałam bogata.

– A zatem, Joyce, gdybyś teraz wzięła psa, to czybyś go przeżyła? Oto jest pytanie.

– Ja przeżyłbym psa z czystej zawziętości – stwierdza Ron. – Siedzielibyśmy po prostu w przeciwległych kątach pokoju, wpatrując się w siebie, żeby sprawdzić, który padnie pierwszy. Na pewno nie ja. To jak w siedemdziesiątym ósmym, kiedy negocjowaliśmy z British Leyland. W momencie, gdy któryś z nich pierwszy wyszedł do kibla, wiedzieliśmy, że ich mamy. – Ron pociąga kolejny łyk wina. – Nigdy nie idź pierwszy do kibla. Jeśli będzie trzeba, zawiąż sobie to i owo na supeł.

– Prawda jest taka, Joyce – mówi Ibrahim – że albo przeżyjesz, albo nie przeżyjesz. Pięćdziesiąt jeden procent. To jak rzut monetą. Nie warto ryzykować. Nie wolno umierać przed swoim psem.

– To stare egipskie przysłowie czy stare psychiatryczne przysłowie? – pyta Joyce. – Czy sam to przed chwilą wymyśliłeś?

Ibrahim znów wznosi kieliszek do Joyce, na znak, że to jeszcze nie koniec mądrości.

– Musisz umrzeć przed swoimi dziećmi, rzecz jasna, bo nauczyłaś je żyć bez ciebie. Ale nie przed psem. Psa uczysz tylko życia z tobą.

– No, to rzeczywiście daje do myślenia, Ibrahim, dziękuję – mówi Joyce. – Chociaż trochę to ponure. Nie sądzisz, Elizabeth?

Elizabeth słyszy ją, jednak myślami wciąż jest w pędzącym transicie, z denatem i wąsatym lekarzem. Nie była to jedyna taka sytuacja w karierze Elizabeth, ale wystarczająco nietypowa, by ją zapamiętać – wie to każdy, kto znał Marcusa Carmichaela.

– Oszukaj system Ibrahima – proponuje Elizabeth. – Weź psa, który już jest stary.

A teraz po latach znów ten Carmichael. Czego on chce? Miło sobie pogadać? Powspominać przy kominku? Kto wie?

Rachunek przynosi im do stolika nowa kelnerka. Ma na imię Poppy[1] i tatuaż ze stokrotką na przedramieniu. Poppy pracuje w tej restauracji od prawie dwóch tygodni i jak na razie nie zbiera najlepszych opinii.

– Przyniosłaś nam rachunek z dwunastki, Poppy – zauważa Ron. Poppy kiwa głową.

– Ojej... Tak, to... Głupia jestem... a który to stolik?

– Piętnastka – mówi Ron. – Widać po tej wielkiej piętnastce napisanej na świecy.

– Przepraszam – mówi Poppy. – Po prostu muszę zapamiętać jedzenie i jeszcze je nieść, i jeszcze numery stolików. Kiedyś na pewno się nauczę – kwituje i odchodzi do kuchni.

– Ona naprawdę chce dobrze – stwierdza Ibrahim. – Tylko kompletnie się nie nadaje do tej pracy.

– Za to ma śliczne paznokcie – mówi Joyce. – Nieskazitelne. Nieskazitelne, prawda, Elizabeth?

Elizabeth kiwa głową.

– Nieskazitelne. – Nie jest to jedyna rzecz, na jaką zwróciła uwagę u Poppy, która wyskoczyła ni stąd, ni zowąd z tymi swoimi paznokciami i niekompetencją. Ale teraz Elizabeth jest zaabsorbowana czym innym, a zagadka Poppy może poczekać.

Znów powtarza w myślach tekst listu. „Zastanawiam się, czy mnie jeszcze pamiętasz. Tyle wody już upłynęło w rzece...”.

Czy Elizabeth pamiętała Marcusa Carmichaela? Co za absurdalne pytanie. Znalazła martwe ciało Marcusa Carmichaela oparte o most nad Tamizą podczas odpływu. Pomagała wnosić to ciało po śliskich kamiennych stopniach w środku nocy. Siedziała pół metra od jego trupa w białym transicie, reklamującym usługi mycia okien. Poinformowała o jego śmierci jego młodą żonę i stała przy jego grobie podczas pogrzebu, na znak szacunku.

A zatem – tak, Elizabeth doskonale pamięta Marcusa Carmichaela. Ale już czas wracać do pokoju. Wszystko po kolei.

Elizabeth sięga po białe wino.

– Ibrahim, nie wszystko w życiu sprowadza się do liczb. Ron, umarłbyś na długo przed psem, mężczyźni przeciętnie żyją znacznie krócej od kobiet, a poza tym chyba pamiętasz, co lekarz mówił ci o wysokim cukrze. Joyce, obie dobrze wiemy, że już podjęłaś decyzję. Weźmiesz psa ze schroniska. Siedzi sobie tam teraz, zupełnie sam, z wielkimi oczami, i czeka na ciebie. Będziesz wobec niego zupełnie bezbronna, a on sprawi radość nam wszystkim, więc nie ma o czym dyskutować.

Załatwione.

– A co z Instagramem? – pyta Joyce.

– Nawet nie wiem, co to jest, więc rób, jak uważasz – odpowiada Elizabeth i dopija wino.

Zaproszenie od trupa? Po chwili zastanowienia uznała, że je przyjmie.

2

Oglądaliśmy wczoraj wieczorem Antiques Roadshow, ten program, w którym specjaliści wyceniają antyki przyniesione przez uczestników – mówi nadkomisarz Chris Hudson, bębniąc palcami po kierownicy. – I jakaś pani przyniosła dzbanki, a twoja mama nachyla się do mnie i mówi...

Posterunkowa Donna De Freitas uderza głową w deskę rozdzielczą.

– Błagam cię. Naprawdę cię błagam. Chociaż na dziesięć minut przestań mówić o mojej mamie.

Chris Hudson powinien być jej mentorem, pomagać jej na drodze do awansu na inspektorkę, jednak nikt by się tego nie domyślił, widząc kompletny brak szacunku, z jakim się do siebie odnoszą, ale też przyjaźń, która ich połączyła, gdy tylko się poznali.

Donna niedawno przedstawiła Chrisa, swojego szefa, Patrice, swojej mamie. Pomyślała, że mogliby się polubić. Okazało się, że polubili się aż za bardzo – jej zdaniem.

Obserwowanie przestępców z Chrisem Hudsonem kiedyś było fajniejsze. Jedli chipsy, grali w gry i plotkowali, na przykład o nowym sierżancie, który niedawno przyszedł do pracy w Fairhaven i niechcący wysłał zdjęcie swojego penisa miejscowej sprzedawczyni, która pytała go o radę w sprawie krat do sklepu.

Śmiali się, jedli, naprawiali świat.

A teraz co? Siedzieli w fordzie focusie Chrisa w późnojesienny wieczór i bacznie przyglądali się warsztatowi Connie Johnson – Chris miał ze sobą pudełko z oliwkami, słupkami marchewki i hummusem. Pudełko kupiła mu mama Donny, zrobiła hummus, pokroiła marchewkę. Gdy Donna zaproponowała, żeby zjedli po kitkacie, Chris tylko na nią popatrzył i powiedział: „Puste kalorie”.

Connie Johnson była dobrze im znaną miejscową dilerką narkotyków. A ostatnio prowadziła wręcz sprzedaż hurtową. Dwaj bracia Antonio z St Leonards przez wiele lat kontrolowali miejscowy rynek, ale rok temu nagle zniknęli, a Connie weszła na ich teren. To, czy zajmowała się tylko hurtem, czy oprócz tego także mordem, nie było pewne. Tak czy inaczej, Donna i Chris przez cały tydzień przesiadywali w fordzie focusie, obserwując przez lornetkę jej warsztat w Fairhaven.

Chris trochę schudł, był dobrze ostrzyżony i miał na sobie sportowe buty odpowiednie do wieku – czyli wszystko, o czym Donna mówiła mu już od dawna. Używała wszystkich możliwych wybiegów, żeby go zachęcić, przekonać czy przechytrzyć, żeby zaczął o siebie dbać. Tymczasem okazało się, że jedyną motywacją, jakiej potrzebował do zmiany, było uprawianie seksu z jej mamą. Trzeba bardzo uważać na to, czego sobie życzymy.

Donna znów opada plecami na oparcie fotela i wydyma policzki. Byłaby gotowa zabić za kitkata.

– Niech ci będzie, niech ci będzie – mówi Chris. – OK, szukam, szukam, wypatruję czegoś, co się zaczyna na literę P.

Donna wygląda przez okno. Daleko przed sobą widzi szereg warsztatów, z których jeden należy do Connie Johnson, nowego ojca... to znaczy matki chrzestnej Fairhaven. Za warsztatami widać morze. Woda w Kanale La Manche jest czarna, a blask księżyca połyskuje na grzbietach delikatnych fal. Daleko, na horyzoncie, widać światło.

– Ponton? – mówi Donna.

– Nie – odpowiada Chris, potrząsając głową.

Donna przeciąga się i spogląda do tyłu na rząd komórek. Zakapturzona postać podjeżdża BMX-em do warsztatu Connie i wali pięścią w drzwi. Echo metalicznego huku słychać aż u nich na wzgórzu.

– Pajac na rowerze? – pyta Donna.

– Nie – odpowiada Chris.

Donna patrzy, jak drzwi się otwierają, a chłopak wchodzi do środka – i tak jest codziennie, od rana do wieczora. Kurierzy wchodzą i wychodzą. Wychodzą z koksem, ecstasy i haszyszem, wracają z gotówką. Non stop. Donna wie, że mogliby teraz zrobić nalot i na miejscu zastać ładny zapas narkotyków, znudzonego pośrednika za biurkiem i chłopaka z rowerem. Jednak nie śpieszyli się, zamiast tego robili zdjęcia wszystkim, którzy się tam pokazywali, śledzili ich, gdziekolwiek poszli, i próbowali stworzyć pełny obraz działalności Connie Johnson. Zbierali dowody, dzięki którym będą mogli to wszystko za jednym zamachem ukrócić. Jeśli im się poszczęści, zrobią serię nalotów o świcie. Jeśli im się poszczęści trochę bardziej, dostaną do pomocy jednostkę taktyczną uzbrojoną w pneumatyczne tarany, którymi rozwalą drzwi kilku mieszkań, a jeden z funkcjonariuszy z tej jednostki będzie singlem.

– Pomarańczowa kurtka? – pyta Donna, widząc kobietę na ścieżce prowadzącej na parking.

– Nie – odpowiada Chris.

Największą zdobyczą byłaby sama Connie Johnson. To dlatego byli tu z Chrisem. Czy Connie zamordowała swoich dwóch rywali i uszło jej to na sucho?

Od czasu do czasu wśród chłopaków na BMX-ach rozpoznawali znajome twarze ważnych graczy na narkotykowym rynku Fairhaven. Zapisywali każde nazwisko. Jeżeli Connie była odpowiedzialna za zamordowanie braci Antonio, to na pewno nie zrobiła tego osobiście. Nie była głupia. Zresztą prędzej czy później zorientuje się, że jest obserwowana. Wszystko stanie się mniej ostentacyjne i trudniejsze do wyśledzenia. Dlatego dopóki mogli, zbierali jak najwięcej dowodów.

Donna aż podskakuje, słysząc kostki palców stukające w szybę. Obraca się i jej oczom ukazuje się pomarańczowa kurtka kobiety, która wcześniej szła ścieżką. Po chwili w oknie pojawia się uśmiechnięta twarz i dwa kubki kawy. Donna zauważa burzę blond włosów i czerwień szminki. Opuszcza szybę.

Kobieta pochyla się i uśmiecha.

– Nie zostaliśmy sobie przedstawieni, ale wy chyba jesteście Donna i Chris. Przyniosłam wam kawę z warsztatu.

Podaje im kubki, Donna i Chris patrzą po sobie i je zabierają.

– Jestem Connie Johnson, ale to pewnie już wiecie – mówi kobieta i poklepuje się po kieszeni kurtki. – Mam też dla was bułeczki z kiełbasą, chcecie?

– Nie, dziękuję – mówi Chris.

– Poproszę – mówi Donna.

Connie podaje Donnie bułeczkę w papierowej torebce.

– Obawiam się, że nic nie mam dla tamtej policjantki, która chowa się za śmietnikami i robi zdjęcia.

– Ona jest weganką – dodaje Donna. – Z Brighton.

– Tak czy siak, chciałam się przedstawić – oznajmia Connie. – Możecie mnie aresztować, kiedy chcecie.

– I zrobimy to – mówi Chris.

– Co to za cień do oczu? – pyta Donnę Connie.

– Pat McGrath, odcień „Złoty Standard” – odpowiada Donna.

– Wspaniały – mówi Connie. – My już w każdym razie skończyliśmy na dziś, jeśli chcecie jechać do domu. Zresztą podczas ostatnich dwóch tygodni nie widzieliście nic, czego nie chciałam, żebyście zobaczyli.

Chris pociąga łyk kawy.

– Naprawdę jest z warsztatu? Świetna.

– Kupili nowy ekspres – mówi Connie. Sięga do wewnętrznej kieszeni, wyjmuje z niej kopertę i podaje Donnie. – To dla was. Zdjęcia, na których jesteście wy i inni policjanci, którzy się tu kręcili. Może dwóch się do tego nadaje. Na pewno nie widzieliście, że ktoś was fotografuje, co? Kilkoro z was śledziliśmy aż do domu. Któregoś dnia zrobili ci niezłe zdjęcie, jak byłaś na randce. Moim zdaniem zasługujesz na kogoś lepszego.

– No – mówi Donna.

– Będę lecieć, ale miło było wreszcie się z wami przywitać. Nie mogłam się doczekać, aż was poznam. – Connie posyła im pocałunek. – Bądźmy w kontakcie.

Connie prostuje się i odchodzi od forda focusa. Za nimi parkuje range rover. Otwierają się drzwi, Connie wsiada do środka i odjeżdża.

– No dobrze – mówi Chris.

– No dobrze – zgadza się Donna. – I co teraz?

Chris wzrusza ramionami.

– Świetny plan, szefie – mówi Donna. – Co to było, to coś na literę P?

Chris przekręca klucz w stacyjce i zapina pas.

– Piękna twarz twojej matki. Widzę ją za każdym razem, gdy zamykam oczy.

– Jezus Maria – prycha Donna. – Poproszę, żeby mnie przenieśli do innego oddziału.

– Dobry pomysł – kwituje Chris. – Ale najpierw złapiemy Connie Johnson, OK?

3
Joyce

Naprawdę chciałabym, żeby znów stało się coś emocjonującego. Obojętnie co.

Może pożar, ale żeby nikt nie ucierpiał. Tylko płomienie i wozy strażackie. Moglibyśmy stać i patrzeć, mielibyśmy termosy, a Ron wykrzykiwałby rady dla strażaków. Albo romans, to by było dobre. Najlepiej, żebym to ja go miała, ale nie jestem zachłanna, wystarczy mi mały skandal, na przykład duża różnica wieku albo żeby ktoś nagle potrzebował sobie przez to wszczepić endoprotezę w biodrze. Może gejowski romans? Tego jeszcze nie było w Coopers Chase i wydaje mi się, że wszyscy byliby zachwyceni. A może czyjś wnuk mógłby wylądować w więzieniu? Albo przyszłaby powódź, w której nikomu nic by się nie stało? Wiecie, o co mi chodzi.

Jak pomyśleć, ile osób tu ostatnio umarło, trudno tak po prostu wrócić do lepienia garnków w ogrodzie i oglądania powtórek Taggarta. A przecież lubię Taggarta.

Gdy byłam pielęgniarką, pacjenci umierali cały czas. Padali z lewej, z prawej i pośrodku. Tylko sobie nie myślcie, ja nigdy nikogo nie zabiłam, chociaż byłoby to bardzo łatwe. Łatwiejsze, niż gdybym była lekarką. Kiedyś lekarzy bardzo sprawdzali. Teraz pewnie sprawdzają wszystkich, ale założę się, że nadal dałoby się to zrobić, jeśli ktoś by się uparł.

Ibrahim nie chce, żebym brała psa, ale na pewno jeszcze go przekonam. Ani się obejrzy, a zaraz się zacznie: piesek to, piesek tamto. I na pewno będzie pierwszy do wyprowadzania go na spacery. Szkoda, że nie mogłam się zakręcić wokół tego Ibrahima trzydzieści lat temu.

Już w Sussex, tuż za granicą hrabstwa, jest schronisko, mają tam najróżniejsze uratowane zwierzęta. Oczywiście, koty i psy, ale też osły, króliki i świnki morskie. Nie sądziłam, że świnki trafiają do schronisk, okazuje się jednak, że najwyraźniej tak. Chyba każdy czasem potrzebuje, żeby go uratować, więc nie sądzę, żeby ze świnkami miało być inaczej. Wiedzieliście, że w Peru ludzie je jedzą? Któregoś dnia mówili o tym w MasterChefie. Tylko mówili, ale nie jedli.

Wiele z tych psów przyjechało z Rumunii. Są ratowane i transportowane tutaj. Nie wiem dokładnie, jak je przewożą, będę musiała dopytać. Nie wyobrażam sobie samolotu pełnego psów. Może wielką ciężarówką? Na pewno coś wymyślili. Ron mówi, że one szczekają z obcym akcentem. Cały Ron.

Przeglądaliśmy stronę internetową tego schroniska – naprawdę powinniście zobaczyć te psy. Mam już jednego na oku, nazywa się Alan. W profilu miał napisane: „nieokreślony terier”. „No, to mamy coś wspólnego”, pomyślałam sobie, jak to przeczytałam. Alan ma sześć lat i podobno nie wolno zmieniać mu imienia, bo zwierzęta się przyzwyczajają, ale nie nazwę psa Alan, choćby nie wiem jak się upierali.

Może uda mi się namówić Ibrahima, żeby mnie tam zawiózł w przyszłym tygodniu. Ostatnio oszalał na punkcie samochodów. Nawet jutro jedzie do Fairhaven. Odkąd zaczęły się te wszystkie morderstwa, naprawdę wyszedł ze swojej skorupy. Wszędzie by teraz jeździł, jak jakiś Clarkson.

Wciąż się zastanawiam, czemu Elizabeth tak dziwnie zachowywała się przy obiedzie. Słuchała, a jednak nie słuchała. Może coś się stało Stephenowi? To jej mąż, pamiętacie? Albo może nadal nie doszła do siebie po śmierci Penny. Tak czy inaczej, coś ją dręczy, a po obiedzie wyszła, jakby miała jakiś cel. A to nie wróży nic dobrego. Można tylko mieć nadzieję, że nie dla nas.

A tak poza tym to robię na drutach. Kto by pomyślał, prawda?

Rozmawiałam w klubie robótek ręcznych z Deirdre. Miała męża Francuza, ale niedawno zmarł – chyba spadł z drabiny, ale może w sumie miał raka, nie pamiętam. Deirdre zaczęła dziergać bransoletki przyjaźni dla jakiejś organizacji charytatywnej i dała mi wzór. Robi się je w różnych kolorach, w zależności od tego, kogo mają wspierać. Ludzie płacą, ile chcą, a wszystkie pieniądze idą na szczytny cel. Ja na swoich dodaję cekiny. We wzorze nie ma nic o cekinach, ale miałam je w szufladzie od wieków.

Dla Elizabeth zrobiłam czerwono-biało-niebieską. To było moje pierwsze podejście i wyszło krzywo, ale Elizabeth była bardzo miła. Spytałam ją, na jaką organizację chce przeznaczyć pieniądze – powiedziała, że na Życie z Demencją i to byłoby na tyle, jeśli chodzi o rozmowę o Stephenie. Nie wydaje mi się, żeby mogła zatrzymać go przy sobie wiele dłużej. Demencja prze jak buldożer przez las, od tego nie ma odwrotu. Biedna Elizabeth. I biedny Stephen, oczywiście.

Zrobiłam też bransoletkę dla Bogdana. Żółto-niebieską, bo mi się pomyliło i myślałam, że to są kolory polskiej flagi. Według Bogdana powinna być biało-czerwona i trzeba przyznać, że kto jak kto, ale Bogdan to akurat powinien wiedzieć na pewno. Uznał, że pewnie myślałam o szwedzkiej fladze i może rzeczywiście tak było. Gerry na pewno by mnie poprawił. Jak wszyscy dobrzy mężowie, Gerry znał się na flagach.

Ostatnio widziałam, że Bogdan miał na sobie tę bransoletkę. Szedł do pracy na budowie na szczycie wzgórza, pomachał do mnie i zobaczyłam ją u niego na nadgarstku, owiniętą wokół tatuaży przedstawiających Bóg wie co. Wiem, że to głupie, ale nie mogłam przestać się uśmiechać. Cekiny błyszczały w słońcu, a ja razem z nimi.

Elizabeth jeszcze nigdy nie założyła swojej, ale nie będę jej miała tego za złe. Teraz już mi lepiej idzie, a poza tym nie potrzebuję bransoletki, żeby wiedzieć, że jesteśmy przyjaciółkami.

Dziś w nocy śnił mi się dom, w którym zamieszkaliśmy z Gerrym po ślubie. Otworzyliśmy jakieś drzwi, a za nimi znaleźliśmy nowy pokój, którego wcześniej tam nie było, i mieliśmy mnóstwo pomysłów, co z nim zrobić.

Nie wiem, ile lat Gerry miał w tym śnie, po prostu był Gerrym, jednak ja byłam teraźniejszą sobą. Dwoje ludzi, którzy nigdy się nie poznali, dotykają się, śmieją i snują plany. Tu roślinka, tam stoliczek. Sama miłość.

Po przebudzeniu, gdy zdałam sobie sprawę, że Gerry’ego już nie ma, znów mi pękło serce i bardzo długo płakałam. Wyobrażam sobie, że gdyby można było usłyszeć wszystkie poranne łzy na tym osiedlu, to brzmiałyby jak śpiew ptaków.

4

Wstał kolejny wspaniały jesienny dzień, jednak w powietrzu czuje się chłód, który podpowiada, że już niewiele będzie takich dni. Zima niecierpliwie czeka tuż za rogiem.

Jest piętnasta i Elizabeth niesie kwiaty dla Marcusa Carmichaela. Dla trupa. Topielec niespodziewanie ożył i mieszka przy Ruskin Court 14. Mężczyzna, którego widziała opuszczanego do grobu na cmentarzu w Hampshire, teraz wypakowuje swoje rzeczy z pudeł i męczy się z nowym Wi-Fi.

Przechodzi obok Willows, domu opieki w sercu Coopers Chase, miejsca, które odwiedzała codziennie, dopóki Penny jeszcze żyła – przychodziła i siadała, żeby pogadać ze starą przyjaciółką, pointrygować i poplotkować, choć nie wiedziała, czy Penny ją słyszy, czy nie.

A teraz oczywiście Penny już nie ma.

Dni powoli stają się coraz krótsze, a słońce właśnie chowa się za czubki drzew na szczycie wzgórza, gdy Elizabeth dociera do Ruskin Court i dzwoni pod numer 14. Co ma być, to będzie. Elizabeth odczekuje chwilę, aż w końcu słyszy bzyczenie domofonu.

We wszystkich budynkach są windy, ale Elizabeth będzie używać schodów, dopóki starczy jej sił. Schody są dobre na ruchomość kolan i bioder. Poza tym w windzie bardzo łatwo jest kogoś zabić, gdy otwierają się drzwi. Nie ma dokąd uciec, nie ma gdzie się schować, a dzwonek zapowiada twoje przybycie. Nie że Elizabeth się obawia, że ktoś ją zabije, ale dobrze jest pamiętać o dobrych przyzwyczajeniach. Elizabeth nigdy nie zabiła nikogo w windzie. Widziała za to, jak ktoś został wepchnięty do pustego szybu w Essen, ale to było co innego.

Na końcu schodów skręca w lewo, przekłada kwiaty do lewej ręki i puka do drzwi mieszkania numer 14. Kto jej otworzy? O co tu chodzi? Czy ma powody do niepokoju?

Drzwi się otwierają i jej oczom ukazuje się znajoma twarz.

To nie Marcus Carmichael, bo jak? Jednak niewątpliwie jest to ktoś, kto znał to nazwisko. I kto wiedział, że ją zaintryguje.

I okazuje się, że owszem, Elizabeth ma powody do niepokoju.

Mężczyzna jest przystojny i opalony, a na jego głowie wciąż dzielnie trzymają się płowo-siwe włosy. Powinna była się domyślić, że on nie wyłysieje.

Jak to rozegrać?

– Marcus Carmichael, jak sądzę? – odzywa się Elizabeth.

– Cóż, sam też tak sądzę – odpowiada mężczyzna. – Dobrze cię widzieć, Elizabeth. Te kwiaty to dla mnie?

– Nie, lubię sobie chodzić z kwiatami, to taka poza – odpowiada Elizabeth, podając mu kwiaty i wchodząc do środka.

– Oczywiście, oczywiście. Mimo wszystko wstawię je do wazonu. Wejdź, usiądź, rozgość się.

Mężczyzna znika w kuchni.

Elizabeth rozgląda się po mieszkaniu: jest puste, żadnych zdjęć, żadnych ozdób, żadnych falbanek. Nic nie wskazuje, że ktoś się „wprowadził”. Dwa fotele, gotowe, by je porzucić, sterta książek na podłodze, lampa do czytania.

– Ładnie się tu urządziłeś – rzuca Elizabeth w stronę kuchni.

– To nie mój wybór, skarbie – odpowiada mężczyzna, wracając do pokoju z kwiatami w czajniku. – W końcu pewnie się przyzwyczaję, chociaż mam nadzieję, że nie zabawię tu długo. Nalać ci kieliszek wina? – Stawia czajnik na parapecie.

– Tak, poproszę – mówi Elizabeth, rozsiadając się w fotelu. Co tu się dzieje? Skąd on się tu wziął? I czego od niej chce po tych wszystkich latach? Cokolwiek to było, dla niej wyglądało na kłopoty. Pokój prawie bez mebli, zaciągnięte żaluzje, sypialnia zamknięta na kłódkę. Ruskin Court 14 ewidentnie było kryjówką.

Tylko przed czym?

Mężczyzna wraca z dwoma kieliszkami czerwonego wina.

– Dla ciebie malbec, czy się mylę?

Elizabeth bierze swój kieliszek, a mężczyzna siada w fotelu naprzeciwko niej.

– Wydaje ci się, że to taki wielki wyczyn, że pamiętasz, jakie piłam wino przez te przeszło dwadzieścia lat naszej znajomości?

– Mam prawie siedemdziesiąt lat, moja droga, więc teraz zapamiętanie czegokolwiek to wielki wyczyn. Zdrowie! – Podnosi kieliszek.

– Zdrowie – odpowiada Elizabeth, unosząc swój. – Ile to lat minęło?

– Sporo. Ale pamiętałaś Marcusa Carmichaela?

– To było bardzo zręczne.

Marcus Carmichael był duchem, którego Elizabeth sama wymyśliła. Była w takich sprawach ekspertką. Ten mężczyzna nigdy nie istniał i służył tylko do przekazywania tajemnic Rosjanom. Mężczyzna stworzony z fałszywych dokumentów i reżyserowanych zdjęć. Agent, który nie istniał, przekazujący wrogowi nieistniejące tajemnice. A kiedy Rosjanie byli już coraz bliżej i chcieli wyciągnąć od nowego informatora jeszcze więcej, nadszedł czas, by Marcus Carmichael zginął – by „pożyczyć” anonimowego denata z jednego z londyńskich szpitali akademickich i pogrzebać go na cmentarzu w Hampshire, przy akompaniamencie szlochów młodej sekretarki z biura wywiadu, grającej pogrążoną w żałobie wdowę. Czas, by wraz z Carmichaelem umarło kłamstwo. Marcus Carmichael był trupem, który nigdy naprawdę nie żył.

– Dziękuję, tak pomyślałem, że cię to rozbawi. Dobrze wyglądasz. Bardzo dobrze. A co u... Przypomnij mi... Stephena, tak? Twojego obecnego męża?

– Możemy tego nie robić? – wzdycha Elizabeth. – Możemy od razu przejść do tego, że mi powiesz, co tu robisz?

Mężczyzna kiwa głową.

– Oczywiście, Liz. Będziemy mieli mnóstwo czasu, żeby sobie opowiedzieć, co u nas słychać, jak wszystko się zacznie. Ale on ma na imię Stephen, prawda?

Elizabeth myśli o Stephenie, który został w domu. Zostawiła mu włączony telewizor, więc powinien sobie drzemać. Chce do niego wrócić, usiąść obok i go przytulić. Nie chce być tutaj, w tym pustym mieszkaniu z tym niebezpiecznym mężczyzną. Mężczyzną, który na jej oczach zabijał ludzi. To nie jest przygoda, jaką chciała dziś przeżyć. Dajcie jej Stephena i jego pocałunki. Dajcie jej Joyce i jej psy.

Elizabeth pociąga kolejny łyk wina.

– Zakładam, że czegoś ode mnie chcesz? Jak zwykle.

Mężczyzna rozsiada się w fotelu.

– Cóż, w sumie tak. Ale to nic szczególnego, w zasadzie to coś, co może nawet sprawić ci przyjemność. Pamiętasz, co to jest przyjemność, Elizabeth?

– Mam tu wystarczająco dużo przyjemności, dziękuję.

– Tak, tak słyszałem. Trupy i tak dalej. Czytałem akta.

– Akta? – pyta Elizabeth. Ogarnia ją nieprzyjemne uczucie.

– O tak, narobiłaś w Londynie niezłego zamieszania, gdy prosiłaś o te wszystkie przysługi w ciągu ostatnich miesięcy. Dane finansowe, raporty sądowe, chyba nawet ściągnęłaś tu emerytowanego patologa, żeby wykopał jakieś kości? Myślałaś, że nikt nie zauważy?

Elizabeth zdaje sobie sprawę, że było to z jej strony krótkowzroczne. Rzeczywiście prosiła o wiele przysług, kiedy Czwartkowy Klub Zbrodni prowadził śledztwo w sprawie morderstw Tony’ego Curana i Iana Venthama. I kiedy chcieli zidentyfikować szczątki, które znaleźli zakopane na cmentarzu na wzgórzu. Powinna była się domyślić, że ktoś gdzieś to wszystko zapisywał. Nie można się spodziewać, że prosząc o przysługę, nie trzeba będzie się później odwdzięczyć. Czyli co musi teraz zrobić?

– Czego ode mnie potrzebujesz? – pyta.

– Tylko chwili opieki.

– Kim miałabym się opiekować?

– Mną.

– A dlaczego ktoś musi się tobą opiekować?

Mężczyzna kiwa głową, bierze łyk wina i pochyla się do przodu.

– Rzecz w tym, Elizabeth, że najprawdopodobniej wpadłem w tarapaty.

– Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają, prawda? Wobec tego może mi o tym opowiesz?

Słychać dźwięk klucza obracanego w zamku. Otwierają się drzwi.

– Chociaż raz przychodzi punktualnie – mówi mężczyzna. – To właśnie osoba, która pomoże mi opowiedzieć całą historię. Poznaj moją kuratorkę.

Do pokoju wchodzi Poppy, nowa kelnerka z restauracji. Wita oboje skinieniem głowy.

– Dzień dobry.

– No, to bardzo wiele wyjaśnia – stwierdza Elizabeth. – Poppy, mam nadzieję, że jesteś lepszą agentką niż kelnerką.

Poppy się rumieni.

– Szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy tak jest. Ale mam nadzieję, że naszej trójce uda się jakoś wyjść z tego bez szwanku.

Elizabeth wie z doświadczenia, że takie kryjówki nie są długo bezpieczne. Poppy przesuwa na bok czajnik z kwiatami i przysiada na parapecie.

– Przed czym konkretnie się ukrywasz? – pyta Elizabeth.

– Pozwól, że zacznę od początku – odpowiada mężczyzna.

– Mam nadzieję, Douglas – mówi Elizabeth i dopija swoje wino. – Mężem byłeś beznadziejnym, ale zawsze potrafiłeś świetnie opowiadać.

5

Ibrahim właśnie skończył jeść obiad z Ronem. Próbował go przekonać, żeby skosztował hummusu, ale Ron był nieprzejednany. Gdyby mu pozwolić, codziennie jadłby szynkę, jajka i frytki. Jednak trzeba mu przyznać, że w wieku siedemdziesięciu pięciu lat nadal świetnie się trzyma, więc czy jest sens się z nim kłócić? Ibrahim zamyka drzwi auta i zapina pas.

Ron jest podekscytowany, bo w przyszłym tygodniu przyjeżdża do niego wnuk, Kendrick. Ibrahim też się cieszy.

Ibrahim jako ojciec i dziadek sprawdziłby się wspaniale, jednak nie było mu to pisane, podobnie jak wiele innych rzeczy w życiu. „Ty głupi, stary dziadu – myśli sobie, przekręcając klucz w stacyjce – popełniłeś największy możliwy błąd. Zapomniałeś żyć, wolałeś się ukrywać, byle tylko być bezpieczny”.

I co mu z tego przyszło? Że był zbyt ostrożny, by podjąć pewne decyzje? Że był zbyt nieśmiały, by walczyć o pewne miłości? Ibrahim myśli o wielu życiach, które umknęły mu gdzieś w międzyczasie.

Ibrahim zawsze był dobry w tym, by „wszystko porządnie przemyśleć”, jednak teraz uznał, że musi wziąć byka za rogi. Postanowił, że będzie częściej żył chwilą. Zdecydował, że powinien czegoś się nauczyć od chaotycznej wolności Rona, radosnego optymizmu Joyce i od tego kryminalistycznego buldożera, jakim jest Elizabeth.

„Nie kupuj psa, Joyce”. Tak powiedział. Kiedy właśnie ona powinna kupić psa. Powie jej to, jak wróci. Czy Joyce pozwoli mu wychodzić z nim na spacery? Na pewno. To doskonałe ćwiczenie na układ krwionośny. Każdy powinien kupić sobie psa. Mężczyźni powinni się żenić z kobietami, które kochają, a nie uciekać ze strachu do Anglii. Ibrahim przez całe życie myślał o tej decyzji. Nigdy nawet nie rozmawiał o tym z przyjaciółmi. Może któregoś dnia powinien?

Za bramą Coopers Chase skręca w lewo. Oczywiście najpierw się rozgląda. Dwa razy.

Ma do dyspozycji cały świat i mimo przerażenia postanowił, że powinien raz na jakiś czas wyjeżdżać z Coopers Chase. I proszę bardzo – oto jest, w tym całym hałasie, wśród samochodów i ludzi.

Zdecydował, że będzie raz w tygodniu robił przejażdżkę do Fairhaven w daihatsu Rona. Mija tablicę na granicy miasteczka. Jakie to ekscytujące. Jest zupełnie sam. Zrobi małe zakupy, posiedzi w Starbucksie z kawą i gazetą. A przy okazji będzie patrzył i słuchał. Co mówią ludzie ostatnimi czasy? Czy wyglądają na nieszczęśliwych?

Ibrahim obawia się, że nie będzie mógł nigdzie zaparkować, jednak szybko znajduje miejsce. Martwi się, że nie będzie potrafił się zorientować, jak zapłacić za parking, ale to też okazuje się proste.

Co to za psychiatra, który boi się życia? Podejrzewa, że chyba wszyscy psychiatrzy tacy są – to znaczy, przecież chyba dlatego zostali psychiatrami. Tak czy inaczej, nic mu się nie stanie, jeśli wyjdzie trochę do świata. W Coopers Chase umysł łatwo ulega zwapnieniu, jeśli mu na to pozwolić. Ci sami ludzie, te same rozmowy, te same narzekania, te same biadolenia. Rozwiązywanie spraw tamtych morderstw bardzo dobrze mu zrobiło.

Ibrahim szybko odkrywa kasy samoobsługowe i płatności zbliżeniowe. Absolutne minimum interakcji międzyludzkich. Nie trzeba się witać z kimś, kogo się nie zna. Pomyśleć, że to wszystko mogło go ominąć!

Znajduje uroczą kameralną księgarnię, w której nikomu nie przeszkadza, jak się usiądzie w fotelu na godzinę, żeby poczytać. Oczywiście kupuje książkę, którą zaczął – Ty, o psychopacie imieniem Joe, któremu Ibrahim bardzo współczuje. Kupuje też trzy inne książki, bo chce, żeby ta księgarnia nadal tu była, gdy wróci za tydzień. Za kasą stoi tabliczka z napisem: „Twoja lokalna księgarnia – korzystaj, bo inaczej zaraz nas tu nie będzie”

„Korzystaj, bo inaczej zaraz nas tu nie będzie”. Właśnie. Dlatego tu jest. W hałasie, wśród pędzących samochodów, pokrzykujących nastolatków i klnących robotników. Czuje się świetnie. Czuje się mniej przerażony. Jego mózg czuje, że żyje. Korzystaj, bo inaczej zaraz go nie będzie.

Zerka na zegarek. Trzy godziny minęły błyskawicznie, a teraz już czas wracać do domu, z poczuciem, że przeżył przygodę. Jak już powie Joyce, że powinna wziąć psa, powie jej też o płatnościach zbliżeniowych. Na pewno wie, co to jest, ale pewnie nie sprawdzała, na czym polegają od strony technicznej – a on właśnie to zrobił. Jak ten czas leci, kiedy się go przeżywa.

Zaparkował daihatsu Rona blisko posterunku policji w Fairhaven, bo to z pewnością najbezpieczniejsze miejsce. Może za którymś razem wpadnie odwiedzić Chrisa i Donnę. Czy można przychodzić z wizytą do policjantów w godzinach pracy? Na pewno ucieszyliby się na jego widok, ale też nie chciałby przeszkadzać im w dochodzeniu, na przykład w sprawie podpalenia, kiedy oni czuliby się zobowiązani, żeby z nim pogawędzić. Jednak takie zmartwienia należały do dawnego Ibrahima. Nowy Ibrahim po prostu by spróbował. Chcesz się z kimś zobaczyć? To idź się z nim zobaczyć. Tak zrobiłby Ron. Z drugiej strony, Ron zostawia otwarte drzwi, gdy wchodzi do ubikacji, więc trzeba pamiętać, że są jakieś granice.

Mija trzech nastolatków na rowerach, stojących na rogu nieopodal komisariatu. Wszyscy trzej mają kaptury naciągnięte na głowy. Czuje zapach marihuany. Wiele osób w Coopers Chase pali marihuanę. Podobno pomaga na jaskrę, ale statystycznie rzecz ujmując, chyba niewiele osób choruje na jaskrę, prawda? W młodości Ibrahim dał się namówić swoim bogatym znajomym na zapalenie opium. Za bardzo się bał zrobić to drugi raz, ale być może to powinna być kolejna rzecz na jego liście? Zastanawia się, gdzie można kupić opium. Chris i Donna na pewno będą wiedzieć. Jakie to przydatne, znać policjantów.

Ci trzej młodzieńcy reprezentują dokładnie taki typ ludzi, jakich Ibrahim powinien się bać i Ibrahim o tym wie. Jednak nie czuje strachu. Młodzi ludzie z rowerami zawsze wystawali na rogach ulic i zawsze będą tam wystawać. W Fairhaven, w Londynie, w Kairze.

Na wprost Ibrahim widzi zaparkowane daihatsu. W drodze powrotnej zahaczy o myjnię. W ramach podziękowania dla Rona, ale też dlatego, że lubi myjnie. Wyjmuje telefon. To pierwsza rzecz, jakiej się dziś nauczył. Za parking można zapłacić za pomocą apki na telefon – to skrót od słowa „aplikacja”. Być może to w porządku, że wszyscy patrzą w telefony? Być może, jeśli mamy w kieszeni całą historię ludzkich odkryć i dokonań, to nie ma nic złego w tym, że spędzamy czas, patrząc...

Ibrahim nie słyszy podjeżdżającego roweru, ale czuje pęd powietrza i widzi rękę wyszarpującą mu telefon z taką siłą, że on sam upada na ziemię.

Ląduje na boku, jego ciało przekręca się i zatrzymuje na krawężniku. Ból pojawia się natychmiast w ramieniu i żebrach. Ma rozerwany rękaw od marynarki. Czy da się to naprawić? Ma nadzieję – to jego ulubiona marynarka, jednak rozdarcie wygląda niedobrze: biały materiał podszewki przypomina odsłoniętą kość. Słyszy szybkie kroki i nastoletni śmiech. Gdy kroki zatrzymują się obok niego, czuje dwa kopnięcia. Jedno w plecy, a drugie w tył głowy. Jego głowa drugi raz uderza w krawężnik.

– Ryan, chodź!

Jest bardzo źle. Ibrahim zdaje sobie z tego sprawę. Stało się coś poważnego. Chce się ruszyć, ale nie może. Przez materiał jego spodni przesącza się wilgoć rynsztoka. W ustach czuje smak krwi.

Słychać więcej kroków, ale Ibrahim nie ma jak się obronić. Czuje na twarzy chłód krawężnika. Kroki się zatrzymują, ale tym razem nikt go nie kopie, tylko czyjaś dłoń dotyka jego ramienia.

– Panie kolego? Jezu! Christine, dzwoń po karetkę.

Tak, przygody zawsze kończą się w karetce, bez względu na to, kim jesteśmy. Co mu się stało? Tylko połamane kości? W jego wieku to i tak niedobrze. Czy gorzej? Przecież został kopnięty w tył głowy. Cokolwiek będzie potem, jedno jest pewne. Popełnił błąd. Nie powinien był się narażać. Już nie będzie wycieczek do Fairhaven, nie będzie przesiadywania w księgarni. Gdzie są jego nowe książki? Mokną gdzieś na chodniku? Ktoś nim potrząsa.

– Panie kolego, pan otworzy oczy, pan nie zasypia!

„Przecież mam otwarte oczy”, myśli Ibrahim, ale po chwili zdaje sobie sprawę, że jednak nie.

6

Elizabeth sączy drugi kieliszek malbeca, słuchając, jak jej były mąż, Douglas Middlemiss, opowiada o praniu pieniędzy na międzynarodową skalę. I wyjaśnia, dlaczego mężczyzna w jego wieku może potrzebować opieki.

– Obserwowaliśmy tego Martina Lomaxa już od jakiegoś czasu: piękny, stary dom, mnóstwo pieniędzy, pochodzenie każdego grosza udokumentowane. Koledzy ze skarbówki nic na niego nie mieli. Ale jak człowiek wie swoje, to wie, prawda?

– Zgadza się – potwierdza Elizabeth.

– Przez ten jego dom od rana do wieczora przewijali się różni ludzie. Rosjanie, Serbowie, turecka mafia. Wszyscy przyjeżdżali do willi na uboczu, na obrzeżach sennej wioski. Hambledon, obiło ci się kiedyś o uszy? To tam wymyślili krykieta.

– Bardzo mi przykro – mówi Elizabeth.

– Range rovery i bentleye na wiejskiej drodze. Arabowie w helikopterach, wszystko. Raz jakiś oficer IRA skoczył ze spadochronem z awionetki i wylądował u niego w ogródku.

– Czym on się zajmuje? – pyta Elizabeth. – Tak nieoficjalnie?

– Ubezpieczeniami – odpowiada Poppy.

– Jak to?

– Prowadzi bank dla największych gangów – mówi Douglas, pochylając się do przodu. – Powiedzmy, że Turcy zamierzają kupić od Afgańczyków heroinę wartą sto milionów funtów. Ale nie chcą od razu płacić pełnej sumy.

– Tak samo, jak nie musi pani płacić pełnej sumy za zamrażarkę, dopóki jej nie przywiozą.

– Dziękuję, Poppy – mówi Elizabeth. – Bez ciebie zupełnie bym się pogubiła.

– Czyli wpłacają kaucję w wysokości dziesięciu milionów, albo coś koło tego, zaufanemu pośrednikowi – ciągnie Douglas. – Na znak dobrej woli.

– A tym pośrednikiem jest Martin Lomax?

– Bo wszyscy mu ufają. Sama byś mu zaufała, gdybyś go poznała. To dziwny facet, zły, ale można na nim polegać. A źli ludzie, na których można polegać, zdarzają się bardzo rzadko. Jak zresztą sama dobrze wiesz.

Elizabeth kiwa głową.

– Czyli ma w tym domu masę pieniędzy?

– Czasem pieniędzy, a czasem dużo bardziej egzotycznych przedmiotów. Bezcenne obrazy, złoto, diamenty – mówi Douglas.

– Kiedyś uzbecki diler przywiózł pierwsze wydanie Opowieści kanterberyjskich – dodaje Poppy.

– Nieważne co, byle było wartościowe – mówi Douglas. – A wszystko leży u naszego kolegi w domu w skarbcu. Jeśli transakcja przebiega pomyślnie, Lomax zwraca kaucję, która zresztą często jest wykorzystywana ponownie. A jeśli coś idzie nie tak, kaucję wypłaca się jako rekompensatę.

– Czyli ten skarbiec to wyjątkowe miejsce?

– Podejrzewam, że w dowolnym momencie można by tam znaleźć pół miliarda gotówką i drugie tyle w złocie i drogich kamieniach, kradzionych rembrandtach i chińskich jadeitach wartych miliony. I to wszystko sobie tam po prostu leży. Kilka kilometrów od Winchester, proszę ciebie.

– A skąd o tym wiesz?

– Kilka razy byliśmy w środku – mówi Poppy. – Mamy mikrofony zamontowane w ścianach i kamery we włącznikach światła.

– Wykorzystaliśmy wszystkie możliwe sztuczki – dodaje Douglas.

– W sejfie też?

Poppy potrząsa głową.

– Tam nigdy nie udało nam się dostać.

– Ale po całym domu wala się wystarczająco dużo rzeczy – mówi Douglas. – Jak się tam włamałem, na stole do bilarda leżał jakiś van eyck.

– Jak się włamałeś?

– Oczywiście miałem wsparcie. Pomogła mi Poppy i jeden chłopak ze Special Boat Service[2].

– Jesteś też włamywaczką, Poppy? – Elizabeth pyta młodą kobietę, siedzącą na parapecie z nogami wiszącymi w powietrzu.

– Po prostu ubrałam się na czarno i wykonywałam rozkazy – odpowiada Poppy, zmieniając pozycję na wygodniejszą.

– Cóż, to w zasadzie dobre podsumowanie kariery w służbach bezpieczeństwa – stwierdza Elizabeth. – Czyli wy dwoje i jacyś wasi znajomi włamujecie się do tego domu, wypchanego po brzegi skarbami?

– Zgadza się – potwierdza Douglas. – Ale tylko żeby się rozejrzeć. Ocenić sytuację, cyknąć kilka zdjęć i się wymknąć, tak żeby nikt się nie połapał. Nie jest to nic, czego ty i ja nie robiliśmy setki razy.

– Rozumiem, a czy to ma coś wspólnego z tym, że teraz siedzisz w mieszkaniu wyposażonym w dwa fotele i kłódkę na drzwiach do sypialni i prosisz swoją zachwyconą byłą żonę o opiekę?

– Można powiedzieć, że właśnie tak się zaczęły moje problemy, owszem. Jesteś gotowa?

– Proszę cię bardzo, Douglas – mówi Elizabeth, wpatrując się w niego. Błysk w jego oku nie stracił ani trochę na sile. Błysk, który (zupełnie niesłusznie) dawał pozór mądrości i uroku. Błysk, który potrafił sprawić, że idzie się do ołtarza z mężczyzną prawie dekadę młodszym, a już po kilku miesiącach się tego żałuje. Błysk, który wkrótce okazuje się światłem latarni morskiej, ostrzegającym przed skalistym wybrzeżem.

– Czy mogę panią najpierw o coś spytać? – mówi Poppy z parapetu. – Zanim cokolwiek pani powiemy?

– Oczywiście, skarbie – odpowiada Elizabeth.

– Ile tu o pani wiedzą? Bo zakładam, że całkiem sporo, biorąc pod uwagę to, co czytałam w pani teczce?

– Tak, wiedzą o mnie coś niecoś – mówi Elizabeth. – Moi najbliżsi przyjaciele.

– A pani najbliżsi przyjaciele to Joyce Meadowcroft, Ron Ritchie i Ibrahim Arif?

– Ci sami. Musisz mieć imponującą tę teczkę, Poppy. Joyce będzie zachwycona, jak jej powiem, że jest w jakichś aktach.

– A czy mogłabym spytać, to znaczy, poproszono mnie, żebym spytała, zanim będziemy kontynuowali, czy w ciągu ostatnich czterech miesięcy zdarzyło się pani złamać ustawę o tajemnicy służbowej?

Elizabeth wybucha śmiechem.

– Boże święty, tak. I to nie raz.

– Dobrze, włączę to do raportu. To bardzo ważne, żeby żadne z pani przyjaciół nie dowiedziało się o Douglasie albo o mnie. Czy przynajmniej to jest nam pani w stanie zagwarantować?

– Absolutnie nie. Wszystko im opowiem, jak tylko stąd wyjdę.

– Obawiam się, że nie mogę pani na to pozwolić.

– Nie wydaje mi się, że masz wybór, Poppy.

– Kto jak kto, ale pani na pewno rozumie, że mam rozkazy.

– Poppy, po pierwsze, mów mi Elizabeth. Po drugie, w ciągu ostatnich dwóch tygodni nie widziałam, żebyś dobrze wykonała choć jeden rozkaz, więc czemu to miałoby się nagle zmienić? Teraz posłuchajmy, o co tu chodzi, a ja wam powiem, czy zgodzę się wykonać to zadanie. A potem opowiem znajomym, ale o to nie musisz się martwić.

Douglas chichocze.

– Czyli twoi znajomi wszystko o tobie wiedzą?

– Wszystko, co powinni wiedzieć, tak – potwierdza Elizabeth.

– Wiedzą, że masz tytuł szlachecki?

– Oczywiście, że nie.

– Czyli nie wiedzą wszystkiego?

– Wszystkiego nie.

– Kiedy ostatni raz posłużyłaś się swoim tytułem?

– Gdy potrzebowałam pożyczyć motocykl, żeby szybko wydostać się z Kosowa. A ty kiedy ostatni raz użyłeś swojego tytułu, Sir Douglasie?

– Jak próbowałem załatwić bilety na Hamiltona.

Telefon Elizabeth zaczyna dzwonić. To rzadkie. Elizabeth spogląda w dół. To Joyce – co jeszcze rzadsze.

– Przepraszam, muszę odebrać.

[...]

PRZYPISY
[1] Poppy – ang. dosł. „mak”. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] Special Boat Service – brytyjska jednostka sił specjalnych przeznaczona do działań na morzu.