Czarny Jedwab - Joanna Nałęcz - ebook

Czarny Jedwab ebook

Joanna Nałęcz

5,0

Opis

Iza to zwykła dziewczyna, która pewnego dnia odkrywa, że ma niezwykły dar i robi wszystko, by jak najlepiej go wykorzystać. Jej historia zabiera nas ze śląskiego miasta daleko w świat, świat wiedzy, piękna i luksusu, ale też kłamstw i samotności. Cena, jaką bohaterka płaci za oszałamiający sukces okazuje się bardzo wysoka, a oparte na oszustwie życie stawia ją w końcu pod ścianą, w sytuacji, w której nie żaden wybór nie pozwoli jej uniknąć strat. W tej krótkiej powieści nie brak zaskakujących zwrotów akcji i akcentów humorystycznych, ale spod powierzchni zdarzeń wypływają pytania, które wszyscy sobie zadajemy: o wolność, toźsamość, odpowiedzialność, definicje prawdy i miłości – i wreszcie o to, skąd przychodzimy na ten świat i dokąd zmierzamy.

 Z opisu wydawcy

 

Czarny Jedwab” ryje banię w najlepszym tych słów znaczeniu - łamie konwencje, przekracza granice gatunków i jest po prostu wspaniały. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że nie czytaliście jeszcze czegoś takiego. Jest to książka techniczne wirtuozerska, piękna językowo, ciekawa fabularnie, głęboka i przede wszystkim, moi drodzy, jest to książka ORYGINALNA.

Marta Marceka-Butkiewicz

 

"Czarny Jedwab" to jedna z moich ulubionych opowieści, a przeczytałam ich w zyciu miliony! Jest głęboki, mięsisty, pełen ukrytych znaczeń. Porywający, niepokojący, zabierze was w miejsca, o jakich wam się nie śniło. I nie pozwoli o sobie zapomnieć.

Maria Kula 

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 126

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (7 ocen)
7
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kulamaria

Nie oderwiesz się od lektury

Co to jest za książka! Kosmiczna totalnie. Bardzo ciekawa historia, dowiedziałam się masę o Chinach, nie można się oderwać naprawdę. Tajemnica, mrok, ale też chwilami jest zabawnie. Wspaniały styl. Czekam na kolejne książki tej autorki.
20
eulampiar

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała opowieść.
20
Amart

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła, wielowymiarowa, erudycyjna i wciągająca opowieść, pięknie napisana, pełna dziwów i niezwykłości, ale tez od czasu do czasu skrząca humorem. W tle fascynująca kultura Chin. Zakończenie jest otwarte i to jest dla mnie ok. Czytelniczo zbulwersował mnie jednak ostatni akapit, jak niepotrzebna falbanka z poliestru doszyta do jedwabnej sukienki.
10
bluka

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita historia. Polecam. Nie mogłam sie oderwać. Historia Izki, ktora tak niesamowicie się plecie przez miejsca i czas. A do tego bajecznie i zmysłowo opisana Japonia. Az chcę pojechać śladami Izki. No i teraz czekam na dalszy ciąg.
10
Elixir

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita historia Izki z Rudy Śląskiej, która dzięki swojemu niecodziennemu 'darowi' może wyrwać się do Francji, a także i dalej, na drugi koniec świata. Piękny język, duża wiedza autorki o kaligrafii, herbacie, jedwabiu i co najważniejsze - zagmatwanej konstrukcji psychicznej człowieka i jego losu gwarantują prawdziwą przyjemność czytelniczą. Zakończenie w ogóle nie rozczarowuje, daje do myślenia. Polecam!
10

Popularność




Czarny Je­dwab

Co­py­ri­ght © Jo­anna Na­łęcz, 2023

Ko­rekta: Mag­da­lena Gonta-Bier­nat / To Się Wyda

Skład i ła­ma­nie: To­masz Bier­nat / To Się Wyda

Pro­jekt okładki: Jo­anna Na­łęcz

Wy­da­nie I

War­szawa, 2023

ISBN 978-83-969976-0-9

Wydawnictwo Dzikie Historie

Książka jest ob­jęta ochroną prawa au­tor­skiego. Wszel­kie udo­stęp­nia­nie oso­bom trze­cim, upo­wszech­nia­nie i upu­blicz­nia­nie, ko­pio­wa­nie oraz prze­twa­rza­nie jest nie­le­galne i pod­lega wła­ści­wym sank­cjom. 

Dziew­czy­nom z PZPN

Za sze­roko otwar­tym oknem ta­ra­sowe pola po­woli zstę­pują w do­linę i prze­cho­dzą miękko w po­ro­śnięte la­sami wzgó­rza – co­raz bled­sze i bar­dziej przej­rzy­ste – aż wresz­cie ich zie­leń roz­ta­pia się zu­peł­nie w przy­dy­mio­nym błę­ki­cie ho­ry­zontu. Wśród wzgórz ła­god­nymi za­ko­lami pły­nie rzeka. Ja­rzy się w po­po­łu­dnio­wym słońcu jak mi­tyczny złoty wąż, a po­tem i ona do­gasa w za­mglo­nym po­wie­trzu. Nad tym wszyst­kim roz­po­ściera się roz­le­gła, pul­su­jąca świa­tłem prze­strzeń nieba. Bez­kres, ci­sza, sub­tel­ność barw nie­po­strze­że­nie prze­cho­dzą­cych jedne w dru­gie… Ob­raz czy­stego piękna, który po­wi­nien już na za­wsze wy­peł­nić mój umysł spo­ko­jem. Po to tu przy­je­cha­łam.

Ale ja w ogóle nie pa­trzę w okno. Sie­dzę pod nim przy sto­liku i pa­trzę na rękę – moją prawą rękę, która leży nie­ru­chomo na ciem­nym la­kie­ro­wa­nym bla­cie. Wy­gląda nie­mal jak mar­twy przed­miot, jak dłoń ma­ne­kina. Od­le­gła, obca, wroga. Jest moja, ale wiem, że wcale do mnie nie na­leży.

Na­zy­wam się Czarny Je­dwab, a to jest moja hi­sto­ria.

Na­zy­wam się Czarny Je­dwab, ale nie za­wsze się tak na­zy­wa­łam. To jest moja hi­sto­ria – ale tylko jedna z wielu. I wcale nie ulu­biona, także dla­tego, że kiep­sko się za­częła i cią­gle jesz­cze nie wiem, jak się skoń­czy. Po­czą­tek pa­mię­tam zresztą słabo, jak więk­szość lu­dzi, i z tego aku­rat je­stem za­do­wo­lona. Cia­sna, na­pie­ra­jąca ze wszyst­kich stron ciem­ność; krew i krzyk, gdy bru­tal­nie roz­dzie­ramy cu­dze ciało, by chwy­cić pierw­szy od­dech; że­nu­jąca bez­rad­ność nie­mow­lęc­twa – to wszystko na szczę­ście szybko od­pływa w nie­pa­mięć. Po­czą­tek za­wsze jest bo­le­sny, ba­nalny i brzydki. Tym ra­zem był po pro­stu brzyd­szy niż zwy­kle. Świat, na który przy­szłam, to­czyła dziwna, szara cho­roba. Brud bru­kał wszystko: krzywe ulice, domy z czer­wo­nej ce­gły, ludz­kie twa­rze. Męż­czyźni mieli go za­wsze za pa­znok­ciami i wo­kół oczu. Dzieci roz­ma­zy­wały po po­licz­kach, ko­biety pra­co­wi­cie ście­rały z okien­nych szyb. Na próżno. Chyba dla­tego za­wsze tak cze­ka­łam na zimę – zwłasz­cza na te dni, kiedy szarą brzy­dotę po­kry­wała war­stwa świe­żego śniegu i świe­ciło słońce. Całe ży­cie na­bie­rało wtedy wła­ści­wej ostro­ści. Nie trwało to jed­nak długo, na ulice wy­jeż­dżały za­raz cię­ża­rówki, z któ­rych lu­dzie w bez­kształt­nych ku­fa­jach bry­zgali żuż­lem i solą. Śnieg sza­rzał i top­niał, a nocą, kiedy ści­snął mróz, zmie­niał się w twarde, wy­bo­iste grudy.

Po ta­kich gru­dach po­drep­ta­łam pew­nego zi­mo­wego dnia do przed­szkola. Oj­ciec pił co­raz wię­cej, matka wzięła pracę w szwalni. Brat już od dwóch lat cho­dził do szkoły, te­raz przy­szła pora na mnie. Mia­łam cztery lata – pra­wie pięć. Na­wet nie wiem, co wtedy czu­łam. Nie pa­mię­tam. Zresztą, czy to miało ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie? Nikt mnie nie py­tał o zda­nie. Moż­liwe jed­nak, że nie chcia­łam iść. Było zimno i ciemno, na przy­stan­kach lu­dzie tło­czyli się przy ko­szach z pło­ną­cym wę­glem. Moż­liwe, że by­łam zła, bo nikt mi wcze­śniej nie po­wie­dział, że od­tąd każ­dego dnia będę się zry­wała o wpół do szó­stej i sie­działa do wie­czora z kupą bla­dych, brzyd­kich dzieci, z któ­rymi wcale nie chcia­łam „gryf­nie faj­ro­wać”. By­łam wpraw­dzie rów­nie blada i brzydka, ale nic poza tym mnie z nimi nie łą­czyło. Nie po­dzie­la­łam ich krzy­kli­wego za­pału do bie­ga­nia i piłki. La­tem ba­wi­łam się cza­sem z dziećmi na po­dwórku, ale szybko mnie to mę­czyło. Wo­la­łam sie­dzieć w domu na pa­ra­pe­cie, pa­trzeć na ro­snącą za oknem śliwę o dzi­wacz­nie po­wy­gi­na­nych ga­łę­ziach i ma­rzyć, że kie­dyś będę dość duża, by się na nią wspiąć i ukryć w jej li­ściach. Zimą prze­sia­dy­wa­łam naj­czę­ściej koło pieca w po­koju, było tam cie­pło, a po bla­sza­nej pły­cie, przy­krę­co­nej do pod­łogi tuż pod po­piel­ni­kiem, wa­lały się ka­wałki wę­gla. Ry­so­wa­łam nimi na kart­kach pod­kra­da­nych bratu albo roz­cie­ra­łam z wodą i kre­śli­łam wzory wprost na pod­ło­dze. Ojca do­pro­wa­dzało to do szew­skiej pa­sji. Pew­nego dnia wró­cił z ko­palni i na wi­dok pod­łogi uma­za­nej wę­glem pró­bo­wał mnie trza­snąć w ucho – jak wtedy, kiedy ksiądz na ko­lę­dzie spy­tał, kim jest ta­tuś, a ja po­wie­dzia­łam, że tę­pym ry­lem, bo tak na­zwał go kie­dyś są­siad spod dwu­nastki. Tym ra­zem oj­ciec był na szczę­ście zbyt pi­jany, by tra­fić. Ru­nął na fo­tel, który usłuż­nie pod­su­nęła mu matka, i za­snął. Nie­mal na­tych­miast za­czął ryt­micz­nie chra­pać, od czasu do czasu mla­ska­jąc z sa­tys­fak­cją, jakby cią­gle wspo­mi­nał smak wódy. Matka po­sta­wiła mu obok dwa piwa i wró­ciła do szy­cia. Zrywny ter­kot ma­szyny po­łą­czony z chra­pa­niem wpro­wa­dzał mnie w ro­dzaj transu, zda­rzało się, że w ta­kich chwi­lach za­sy­pia­łam koło pieca, ści­ska­jąc w ręce ka­wa­łek wę­gla. In­nego ży­cia nie zna­łam. Nie wie­rzy­łam, żeby w przed­szkolu cze­kało na mnie coś lep­szego.

Ale tam­tego dnia – kiedy już udało mi się prze­trwać kosz­mar dur­nych pio­se­nek, le­ża­ko­wa­nia i zbio­ro­wego si­ka­nia na ko­mendę – na stoły wje­chały duże kartki, znacz­nie więk­sze niż te z bloku Jurka, i małe ko­lo­rowe sło­iczki. Mój brat też miał farby, ale mnie nie wolno było ich do­ty­kać, zresztą cho­wał je przede mną na sza­fie. Tu jed­nak do­sta­łam kilka sztyw­nych bia­łych kar­tek i ze­staw farb we wszyst­kich ko­lo­rach tę­czy. Nie wie­rzy­łam we wła­sne szczę­ście. Od razu chwy­ci­łam czarną.

– A czymu tyn dach je taki krziwy? – spy­tał chło­pak z ja­snymi, ru­da­wymi wło­sami i na­laną twa­rzą. – Un je cha­cha­rzony czi jak?

Nie ode­zwa­łam się. Ju­rek też mi cza­sem do­ku­czał, ale je­śli nie zwra­ca­łam na niego uwagi, zwy­kle szybko da­wał spo­kój.

– Co ma­chy cie­piesz? Dej po­zór, po­każa ci jak tyn dach wy­ma­lo­wać…

Prze­su­nę­łam się, żeby za­sło­nić ob­ra­zek. Chło­pak też się prze­su­nął.

– A co to za ma­rasy? – Wy­ba­łu­szył oczy, wska­zu­jąc brud­nym pal­cem znaki, które po­sta­wi­łam koło domu.

Mil­cza­łam.

– Go­doć nie umisz? Mosz nie­równo pod be­re­tem czi jak? – Ko­lega wy­raź­nie stra­cił do mnie cier­pli­wość, bo trą­cił sło­iczek i na kartkę chlap­nęła gę­sta, czarna farba.

Od­wró­ci­łam się.

– Idź furt.

– Pa­dosz? Bo co? – Chło­piec zmie­rzył mnie z góry na dół wzro­kiem peł­nym po­gardy. Był znacz­nie więk­szy ode mnie. On też mu­siał to za­uwa­żyć, bo uśmiech­nął się i z ca­łej siły pchnął mnie w ra­mię.

Póź­niej wszystko po­to­czyło się tak szybko, że do dziś nie wiem ani co tak wła­ści­wie zro­bi­łam, ani jak. Ob­ró­ci­łam się wo­kół wła­snej osi. Moja ręka wy­strze­liła w górę. Dłoń ze­sztyw­niała. Jej kant tra­fił ru­dego tłu­ścio­cha w szyję. Rudy padł na wznak i za­czął się du­sić. Salę wy­peł­nił pisk dzieci i hi­ste­ryczny krzyk przed­szko­la­nek. Ktoś zła­pał mnie za ra­mię i szarp­nął w tył. Nic wię­cej nie pa­mię­tam.

– Ty­żeś go mo­gła za­bić, ro­zu­misz? Ała mosz czi jak? – Oj­ciec ko­ły­sał się nade mną, jakby był pi­jany. Bo oczy­wi­ście był. Za­mach­nął się, ale cię­żar brzu­cha po­cią­gnął go do przodu, na ścianę. Wie­dzia­łam, że w ta­kich chwi­lach le­piej szybko zejść mu z oczu, ale tym ra­zem na­wet nie drgnę­łam, sie­dzia­łam bez ru­chu i pa­trzy­łam na niego. On też pa­trzył na mnie jesz­cze przez chwilę. W po­koju sły­chać było tylko jego rzę­żący od­dech. – I jak jo jesz­cze raz zo­ba­cza jak mi tu ma­ra­sisz… jesz­cze ino raz… ty pie­ruń­ski pod­cie­pie… – wy­mru­czał w końcu i wró­cił do kuchni.

W su­mie i tak mi się upie­kło. Mój nie­mal za­bój­czo sku­teczny cios zo­stał uznany za nie­for­tunny wy­pa­dek. Ja mia­łam, oczy­wi­ście, pewne wąt­pli­wo­ści. Bo wie­dzia­łam, co się ze mną działo tuż przed tym, jak moja ręka po­de­rwała się w górę – w krót­kim, trwa­ją­cym za­le­d­wie uła­mek se­kundy bły­sku mój umysł wy­świe­tlił na­gle całą se­kwen­cję ru­chów. Nie, nie za­mie­rza­łam zro­bić tego, co zro­bi­łam… Ale wie­dzia­łam, że to zro­bię.

Skoń­czyło się na tym, że matka prze­nio­sła mnie do in­nego przed­szkola. Tro­chę się ba­łam, że znowu zro­bię tam coś… coś dziw­nego, więc na­wet nie do­ty­ka­łam farb. Do­piero po po­wro­cie do domu, na pły­cie pod po­piel­ni­kiem, ry­so­wa­łam wszystko, na co mia­łam ochotę. Do­cie­rało do mnie po­woli, że mam ja­kąś dziwną zdol­ność, któ­rej nie ro­zu­miem. I że nikt nie po­wi­nien o niej wie­dzieć, bo ina­czej będę miała kło­poty. Pil­no­wa­łam się, choć oczy­wi­ście zda­rzały się wpadki. Kie­dyś na­ma­lo­wa­łam je­den wielki znak na lu­strze w ła­zience, czarną pa­stą do bu­tów. Zu­ży­łam całą tubkę. Matka sprała mnie ścierką, ale na szczę­ście udało się jej umyć lu­stro przed po­wro­tem ojca.

Po­tem po­szłam do szkoły. Było cał­kiem nie­źle, parę razy na­ry­so­wa­łam coś na ta­blicy – już wie­dzia­łam, że kiedy na­cho­dzi mnie ta ochota, czy ra­czej przy­mus, nie po­tra­fię się po­wstrzy­mać – ale za­raz szybko ją wy­cie­ra­łam; na bo­isku ry­so­wa­łam pal­cem w pia­sku, wy­star­czył je­den ruch nogą, je­śli ktoś po­ja­wiał się na ho­ry­zon­cie. Nic się działo, więc prze­sta­łam o tym my­śleć. Stra­ci­łam czuj­ność. W dru­giej kla­sie zmie­niła się wy­cho­waw­czyni.

– Nie masz far­bek, ko­cha­nie? Za­po­mnia­łaś? – Nowa pani po­chy­liła się nad sto­li­kiem, jej oczy pa­trzyły na mnie ła­god­nie przez oku­lary w nie­bie­skich opraw­kach. – To może po­ży­czysz od ko­goś?

Spło­szy­łam się.

– Nyi… to zna­czi ja, mom farby.

– To dla­czego ma­lu­jesz na czarno? – Oczy no­wej pani z tro­ską prze­su­wały się po moim ry­sunku.

– Eee… bo lu­bia. Ale moga tyż na ko­lo­rowo… po­tra­fia, ino że… – za­czę­łam go­rącz­kowo, za­po­mi­na­jąc z ner­wów, że w szkole nie wolno mó­wić gwarą. Ale pani nie zwró­ciła na to uwagi. Znie­ru­cho­miała na­gle, zmru­żyła oczy, a po­tem wzięła ry­su­nek do ręki.

– Bar­dzo cie­kawe… Co to za znaki? Wy­glą­dają tro­chę jak… – zmarsz­czyła brwi.

Sku­li­łam się w so­bie.

– Nyi wim… jo ino… tak se ry­suja…

Pani pa­trzyła jesz­cze chwilę na ry­su­nek, a po­tem odło­żyła go na sto­lik.

– No do­brze, to te­raz weź ko­lo­rowe farbki i na­ma­luj bu­kiet wio­sen­nych kwia­tów jak wszy­scy.

Wy­ję­łam z tor­ni­stra farby i otwo­rzy­łam nie­bie­ską jak oku­lary tej mi­łej no­wej pani. Chcia­łam na­ma­lo­wać naj­pięk­niej­szy, naj­bar­dziej ko­lo­rowy bu­kiet kwia­tów, jaki kie­dy­kol­wiek wi­działa – bu­kiet, który na za­wsze za­trze w jej pa­mięci moje czarne bo­ho­mazy… ale nie mo­głam tra­fić pędz­lem do po­jem­niczka z farbą. Już mia­łam za­nu­rzyć wło­sie w nie­bie­skiej mazi, kiedy cały pę­dzel prze­su­wał się na­gle gdzieś w bok i raz za ra­zem ude­rzał w stół. Spró­bo­wa­łam prze­ło­żyć pę­dzel do le­wej ręki – prawa nie chciała go pu­ścić…

Zmar­twia­łam. Przez chwilę sie­dzia­łam tak, ści­ska­jąc obu­rącz pę­dze­lek pio­nowo przed sobą, jak­bym chciała wbić go w blat sto­lika. Na szczę­ście na­uczy­cielka roz­ma­wiała te­raz z ja­kimś dziec­kiem po dru­giej stro­nie sali. Mo­głam zro­bić tylko jedno.

– Psze pani, jo mu­sza siku! – krzyk­nę­łam i od razu rzu­ci­łam się do drzwi.

Otwo­rzy­łam je lewą ręką, która – choć nie­chęt­nie – ode­rwała się od pędzla. W to­a­le­cie trza­snę­łam w za­suwkę i opa­dłam na klapę se­desu. By­łam zlana po­tem, w oczach mia­łam łzy, w gło­wie pustkę. Nie wie­dzia­łam, co się ze mną dzieje, ale już od ja­kie­goś czasu czu­łam, że co­kol­wiek to jest, ma zwią­zek z rę­kami. Zwłasz­cza tą prawą. Jakby… nie­zu­peł­nie na­le­żała do mnie. Te­raz na­bra­łam pew­no­ści. Spoj­rza­łam na rękę. By­łam prze­ra­żona i zdez­o­rien­to­wana, ale wi­dok wła­snych, zbie­la­łych knykci obu­dził we mnie wście­kłość.

– Pusz­czej – wy­sy­cza­łam ta­kim to­nem, ja­kim moja matka mó­wiła do ojca, kiedy pró­bo­wał ją wie­czo­rem zajść od tyłu.

Po­my­śla­łam, że je­śli nie bę­dzie in­nego wyj­ścia, za­cznę tą za­ci­śniętą ręką wa­lić w ścianę i będę ro­biła to tak długo, aż… Palce roz­warły się na­gle, pę­dzel spadł na brudną, spę­kaną pod­łogę. Wy­gra­łam. Pierw­szy raz to ręka zro­biła to, czego chcia­łam ja, a nie od­wrot­nie. Ozna­czało to, że – choć tylko w pew­nym stop­niu – na­leży do mnie. A przy­naj­mniej, że na­le­żymy do sie­bie na­wza­jem.

Ale kiedy w szkole raz zwró­cisz na sie­bie uwagę, już nic się nie da zro­bić. Tak działa ten sys­tem. Na­stęp­nego dnia pani Ka­sia, która uczyła star­sze klasy pla­styki, chciała obej­rzeć wszyst­kie moje ry­sunki. Była bar­dzo miła, za­da­wała mnó­stwo py­tań i dużo się uśmie­chała. Po­tem moja matka wró­ciła z wy­wia­dówki i też od razu ka­zała mi po­ka­zać wszyst­kie ze­szyty i blok ry­sun­kowy. Pa­trzyła na ry­sunki, od­su­wała je od sie­bie i mru­żyła oczy, po­pa­try­wała na mnie spod oka, nie­uf­nie, po­dejrz­li­wie, krę­ciła głową. Oj­ciec też w końcu pod­szedł. Przez chwilę stał ze wzro­kiem wbi­tym w moje czarno-białe ob­razki, po­tem za­klął pod no­sem i zmiótł je ze stołu jed­nym ru­chem ręki.

A po­tem pani Ka­sia przy­pro­wa­dziła do nas tego szczu­płego pana z teczką. Naj­pierw oboje roz­ma­wiali z mo­imi ro­dzi­cami w kuchni. Sły­sza­łam tylko, jak matka po­wta­rzała cią­gle: „Nyi, skond” i „Nyi mom po­jen­cia”, a oj­ciec chrzą­kał i sa­pał jak za­wsze, kiedy już bar­dzo mu­siał się na­pić, a nie mógł. Szczu­pły pan po­wta­rzał, że to „zdu­mie­wa­jące” i że trzeba coś „spraw­dzić”. Po­tem usiadł obok mnie przy stole w du­żym po­koju, za­nu­rzył pę­dzel w atra­men­cie i szyb­kim ru­chem na­kre­ślił zło­żony z kilku li­nii znak. Spoj­rzał na mnie i uniósł brwi. Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– No? Wiesz, co to zna­czy?

Nie wie­dzia­łam. Ale czu­łam, że wiem, co po­winno być da­lej. Wy­ję­łam pę­dze­lek z jego dłoni i bez wa­ha­nia po­sta­wi­łam kilka ko­lej­nych zna­ków. Skoń­czy­łam i pod­nio­słam wzrok. Szczu­pły pan pa­trzył na mnie w osłu­pie­niu.

– Ktoś cię tego na­uczył? Kto?

Po­krę­ci­łam głową.

– Umiesz to prze­czy­tać?

Od­wró­ci­łam oczy.

– Wiesz, co na­pi­sa­łaś?

Mil­cza­łam.

– To wiersz… Na­pi­sał go po­eta, który żył w Chi­nach w szó­stym wieku. Nic z tego nie ro­zu­miem…

Ja też nie ro­zu­mia­łam. Skąd ja, córka tę­pego ryla z ko­palni Biel­szo­wice, mo­głam znać wiersz na­pi­sany setki lat temu w da­le­kim kraju, o któ­rym ni­gdy na­wet nie sły­sza­łam? To wszystko było sprawką mo­jej pra­wej ręki.

Nie do­wie­dzieli się wtedy ode mnie ni­czego. W mię­dzy­cza­sie za to ja do­wie­dzia­łam się wielu rze­czy od nich: że umiem pi­sać po chiń­sku na różne spo­soby i znam całe mnó­stwo róż­nych wier­szy i in­nych dzieł. I że moje ry­sunki do­mów z krzywo za­gię­tymi do góry da­chami i wy­so­kich, jakby nie­do­koń­czo­nych gór bar­dzo przy­po­mi­nają kla­syczne chiń­skie ma­lar­stwo. Pan z teczką, o któ­rym pani Ka­sia mó­wiła „dok­tor”, co wtedy bar­dzo mnie dzi­wiło, bo prze­cież nie miał bia­łego far­tu­cha, przy­szedł jesz­cze kilka razy. Ry­so­wał na kart­kach różne znaki, a ja do­pi­sy­wa­łam resztę. Tak, to wresz­cie był ro­dzaj za­bawy, który bar­dzo mi od­po­wia­dał. W tych krót­kich chwi­lach mo­głam być kimś in­nym – nie Izką Pyr­tok z klasy 2b, tylko… no po pro­stu kimś in­nym. Pew­nego dnia pan dok­tor przy­szedł z dużą torbą i wy­jął z niej prze­no­śny ma­gne­to­fon, pra­wie taki sam, jaki do­sta­li­śmy z Jur­kiem na ko­mu­nię – tylko że ten cią­gle dzia­łał. Dok­tor wło­żył do środka ka­setę i na­ci­snął je­den z gu­zi­ków.

Naj­pierw z ma­gne­to­fonu po­pły­nęły dźwięki dziw­nej, brzą­ka­ją­cej mu­zyki, a po­tem ja­kaś ko­bieta za­częła śpie­wać, co bar­dzo przy­po­mi­nało miau­cze­nie ko­tów, które zbie­rały się nocą na śmiet­niku pod na­szym fa­mi­lo­kiem. Ści­snęło mnie w gar­dle, do oczu na­pły­nęły pie­kące łzy. Sie­dzia­łam nie­ru­chomo z po­chy­loną głową i czu­łam, jak coś miota się w mo­jej piersi, wali w że­bra, trze­po­cze… i nie było to serce. Nie, to było coś in­nego, coś we mnie, co nie było mną, a tylko za­miesz­ki­wało moje ciało, i te­raz chciało się z niego wy­rwać na wol­ność. Prawa ręka za­ci­snęła się pod sto­łem na moim ko­la­nie tak mocno, że jęk­nę­łam z bólu. A po­tem…

– You xiang you bai ren ren kua… – Słowa z tru­dem wy­cho­dziły z mo­ich ust. – Rang wo lai jiang ni zhai xia… Song gei bie­ren jia… – Brzmiały obco, a jed­nak to ja je wy­po­wie­dzia­łam, moje zdrew­niałe na­gle wargi, mój sztywny, jakby od dawna nie­uży­wany ję­zyk. On sam zresztą nie miał tu nic do ga­da­nia, że się tak wy­rażę, wie­dzia­łam, że w tej chwili nie­po­dziel­nie rzą­dzi nim ręka.

Szczu­pły pan dok­tor, zwy­kle blady i opa­no­wany, te­raz wpa­try­wał się we mnie roz­ja­śnio­nym wzro­kiem. Na twarz wy­stą­piły mu ru­mieńce, oczy za szkłami oku­la­rów były wiel­kie jak spodki. A to był do­piero po­czą­tek.

– Tyle kwia­tów wszę­dzie… – za­czę­łam i urwa­łam. Prze­łknę­łam ślinę, bo znowu w gar­dle ro­sła mi gula. Czu­łam, jak pa­znok­cie pra­wej dłoni co­raz głę­biej wbi­jają się w udo. Pan dok­tor ski­nął głową i pa­trzył na mnie tak wy­cze­ku­jąco, że opa­no­wa­łam się szybko i od­chrząk­nę­łam: – Wy­bierz je­den biały… czy­sty… i daj temu, kogo ko­chasz…

Póź­niej sie­dzia­łam przy stole w kuchni i ry­so­wa­łam – dok­tor dał mi tego dnia w pre­zen­cie cu­downy, miękki pa­pier, czarny tusz i kilka pę­dzel­ków róż­nych roz­mia­rów. Miały na końcu małe pę­telki i wi­siały na spe­cjal­nym, fi­ku­śnym sto­jaczku. Po­zwo­li­łam ręce ro­bić, na co miała ochotę, a sama sta­ra­łam się usły­szeć jak naj­wię­cej z roz­mowy, która to­czyła się te­raz w du­żym po­koju. Przez uchy­lone drzwi do­cie­rały do mnie tylko po­je­dyn­cze słowa. „Nie­zwy­kłe… rzadki ta­lent… uczy się bły­ska­wicz­nie… umoż­li­wić…”. Mó­wił głów­nie dok­tor, pani Ka­sia od czasu do czasu wtrą­cała coś w ro­dzaju „no wła­śnie” albo „ra­cja”. Moi ro­dzice mil­czeli.