Czarne żagle czterdziestu mórz - Lew Kaltenbergh - ebook

Czarne żagle czterdziestu mórz ebook

Lew Kaltenbergh

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

...O pirackiej broni, stroju i obyczaju, o technice przygody na morzu, o legendarnych awanturnikach wielu mórz, o czarnomorskim i adriatyckim zbójectwie morskim opowiada autor "Czarnych żagli czterdziestu mórz". Opierając się na dokumencie i przekazie, raz protokolarnie wiernym, innym znów razem pochodzącym z legendy i podania żeglarskiego, autor ukazuje barwny, ruchliwy, pełny dramatycznych napięć świat. Nie tylko jednak o dniu pirata mówią zawarte w tomie gawędy. Potrącają też o mroczne sprawy zabobonu i przesądu, o ludzkie okrucieństwo i drapieżność w pogoni za fortuną. A obok opowieści na temat walk, pościgów, ucieczek i forteli snuje się wątek rozwoju legendy pirackiej i w wielkiej poezji i literaturze, i w małym piśmiennictwie jarmarcznym, i w potocznej gadce i pieśni.

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Skiernierwicach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Czarne żagle czterdziestu mórz

LEW KALTENBERGH Czarne żagle czterdziestu mórz ® WYDAWNICTWO

MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

Okładkę i stronv tytułowe projektował MAREK SOROKA

Redaktor

STANISŁAW JEŻYŃSKI

Redaktor techniczny

JADWIGA JEGOROW

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1979

ISBN 83-11-07285-X

Rafy i mielizny gawędy o piratach

(zamiast wstępu)

Gatunek gawędy nastręcza wiele trudności nie tylko wtedy, kiedy dotyczy tak atrakcyjnego tematu, jak rozbój morski i jego protagoniści. Wynika to i z pewnych właściwości samego rodzaju literackiego, i z wielu jego przemian, jakim — podobnie zresztą jak wszystkie konwencje — ulegał i ulega ciągle. Trudności, o których mowa, ujawniają się głównie w kontakcie Czytelnika z utworem gawędziarskim; zazwyczaj powstają ze sprzeczności między postawami — czytającego i autora.

Stanisław Wasylewski, kiedy opracował (już po raz drugi) swoje Życie polskie w XIX wieku, miewał kłopoty z „czytelnikami na pniu”. Znakomity autor Miłości romantycznej nazywał tak osoby, które z wielorakich względów miały dostęp do utworu przed jego opublikowaniem. Charakteryzując tego typu odbiorców książki, stwierdzał, że dość mało interesowała ich zawartość dzieła, czyli po prostu to, co w nim znaleźli. Nierównie więcej pasjonowali się tym, czego tam nie było. Niejeden potrafił przez czas wcale niekrótki rozwodzić się nad koniecznością włączenia tego i jeszcze czego innego właśnie do tych, a nie innych rozdziałów, przeskakując leciutko nad rzetelnymi odkryciami i czasami ponad prawdziwie rewelacyjnymi, acz, jak się zdawało, drobnymi szczególikami.

Mam w ręku list Stanisława Wasylewskiego, w którym między innymi powiada: „...nie ma żadnego sposobu wytłumaczenia tym borbifa-ksom, owym koneserom spod historyczno-filozoficznej lipy, że nie każda pozycja książkowa, która operuje tym samym materiałem, co ich. podręczniki, musi na ich wzór i podobieństwo ze szkolarskim schematyzmem być uformowana... Remonstruj tedy takim, iż inna rzecz kompendium, jako wy ś słownik w rodzaju Reallexiconu, a całkiem co inszego gawęda o sprawach, wprawdzie w różnych słownikach poruszonych, ale tu, w mojej książce, zabiegających o życie zobrazowane!”

Wasylewski był w tym szczęśliwym położeniu, że miał na podorędziu dowodny przykład różnych ujęć tego samego materiału w specjalistycznych, rzeczowych słownikach i w książce stawiającej sobie ambitne zadanie „zobrazowania życia” tych samych haseł, nazw, przedmiotów i spraw, które z dostojną systematycznością szeregowali, klasyfikowali i uczenie komentowali językoznawcy-leksykografowie. Autor książki o obyczajowym i historycznokulturalnym marginesie piractwa (jako zjawiska historycznego, to się wie, ale i z przepustką do legendy, o czym trzeba pamiętać!) jest w sytuacji znacznie gorszej. Nie tylko dlatego, że mu pod każdym względerti daleko do Wasylewskiego, ale i z tej prostej przyczyny, że nie mamy na zawołanie rzeczowych słowników piractwa i korsarstwa. Znacznie obfitszy jest materiał legendy, i to w równym stopniu tej najdostojniejszej i szacownej, jak i najbardziej podejrzanej i pokątnej. Na wszelki zatem wypadek, nim Czytelnik zacznie zrzędzić na to, czego w książce nie naa, chciałbym Go uprzedzić co nieco o mogą-cych Go rozsierdzić sprawach.

Zacznijmy może od samego gatunku, od tej gawędy właśnie, tak bowiem w podtytule nazwana została książka niniejsza. Według tradycyjnych poetyk jest to narracyjny utwór prozatorski lub poetycki, wywodzący się z opowiadania ustnego. Niekiedy teoretycy literatury dorzucają jeszcze jako zasadnicze cechy gawędy żywy i swobodny styl oraz dominowanie podmiotu w kompozycji utworu.

Jak jednak wiadomo, gatunki literackie ulegają przeróżnym, często zaskakującym modyfikacjom. Szczególnie jaskrawo występują one w dramaturgii współczesnej, w twórczości chociażby Becketta czy Ionesco, ale przemiany i przekształcenia nie ominęły także prozy. Zachowując wiele tradycyjnych nazw, pod ich szyldem uprawia się często gatunek zmieniony niemal do niepoznaki. Jaka bo różnica dzieli niefrasobliwe gawędy poetyckie Syrokomli czy narracyjne Rzewuskiego od gawęd wspomnianego już Wasylewskiego i Ksawerego Pruszyńskiego? A przecież i Wasylewski, i Pruszyński, autorzy różni od siebie niemal w każdej literze, nazywali swoje opowieści uparcie gawędami. Jako że, jak mawiał jeden z najznakomitszych naszych gawędziarzy szlacheckiego jeszcze autoramentu, Henryk Rzewuski, „...o tym samym można wcale, wcale nie tak samo”. Co oznacza, że dobór (albo i wybór) materiału gawędy podlega innym regułom nawet hierarchicznego usystematyzowania niż — dla przykładu — w utworze popularnonaukowym. Więcej — pozycja autora, który stawia sobie zadania podobne do tych, jakich podejmował się Wasylewski (chodzi o już dwukrotnie wspomniane „obrazowanie”), wymaga określonego skrócenia dystansu do zdarzeń, czasów, ludzi i nawet — do dokumentu.

„Atak uwagi widza od marginesu, od szczegółu drobnego, jak ułamek stłuczonej butelki, w którym, niby w brylancie, załamuje się promień słoneczny” — tak charakteryzował metody kształtowania gawędy Konstanty Paustowski. Wielki pisarz rosyjski spełniał ten postulat w pełni — w gawędzie literackiej. Inaczej nieco ma się sprawa z gawędą hi-storycznoobyczajową albo, żeby użyć staroświeckiego określenia — „z gawędą o dawnym obyczaju”.

Zadaniem takiego kawałka prozy nie przestaje być przybliżenie i ożywienie dawno zgasłych spraw i dziejów. W wielkich syntetycznych rzutach, operując uogólnieniami wysnutymi ze skrupulatnego przedstawienia toku zdarzeń, z pedantycznym zatroskaniem o spoistość i ciągłość ogniw zajmuje się tymi sprawami historia. Ta z opasłych woluminów naukowych i owa z mniej obszernych, ale systematycznie pokratkowa-nych na osobne zagadnienia i tematy, popularnonaukowa literatura posługująca się czasem uwypuklaniem fabularnych wątków, co czyni dla wyraźniejszego ujawnienia rozwoju skomplikowanych procesów. Banał powszedni, nieważkie szczegóły, ciekawostka obyczajowa, ziarno legendy — to wszystko istnieje, ponumerowane i skatalogowane, w osobnych specjalistycznych rozprawach naukowych. Są one poważnym, przydatnym, ba! koniecznym narzędziem i współczynnikiem w odkrywaniu różnych prawd. Ale podobnie jak anatomia płuc w podręczniku ftyzjologii nie ukaże nikomu urody ludzkiego ciała, tak też żyjące na kartach uczenie skomentowanych katalogów i wykazów przedmioty — takie jak typy szabel czy siekier bojowych — nie powiedzą nic o dramatycznych pościgach, starciach, bitewnym gwarze i o charakterze ludzi, którzy tej broni powierzali własny los. Życie przedmiotu stanowiącego temat badań naukowych jest swoiste, może być nawet porywające, ale posiada posma-czek czegoś, co się w różnych religiach nazywa „żywotem wiecznym” — a więc w rzeczy samej ma barwę śmierci i martwoty.

A przecież historia nie dzieje się tylko na niebotycznych szczytach, chadza czasami nizinami, i operuje nie tylko wielkimi masami ludzkimi — w ich składzie bytują jednostki. Nas, żyjących docześnie coraz mniej obchodzi — choćby i najbardziej usystematyzowany — zbiór martwych przedmiotów, jeżeli się nie kojarzy ze zwyczajnym, powszednim życiem.

Gawęda historycznoobyczajowa, biorąc za punkt wyjścia potoczny banał, niepozorny przedmiot — może i nawet ów „ułamek stłuczonej butelki” — a także ten i tamten pojedynczy los ludzki, traktuje te wszystkie drobiazgi jako istotne szczegóły przeszłego, dawno minionego horyzontu. Horyzontu historycznego, oczywiście. Ale zadaniem gawędy jest między innymi niedostrzeganie przemijalności i spopielenia tego horyzontu. Jego rumby powinien dalej odmierzać staroświecki sekstans; żagli na obrzeżu, gdzie linia wód styka się z firmamentem, przeszukują nadal rozsuwane lunety-perspektywy; kapitanowie na barokowo zdobnych kasztelach mają spinki chust, którymi owinęli szyje, zdziałane z krwaw-nika-serdolixu z wyrzezanymi znakami zodiaku i symbolem nadziei — kotwicą; i zaledwie wąskie pasma wybrzeży kilku kontynentów znane są ciekawym oczom żeglarzy, a nielicznym stopom, jakie ich dotknęły, stały się grobem.

Czegóż więc Czytelnik nie powinien szukać na kartach tej książki? Czy aby autor nie chce Go poczęstować samymi realiami w miejsce uporządkowanej, podręcznikowo-komunikatywnej relacji z określonej liczby morskich przygód, dziejów rozbójniczych akwenów, opisu znanych powszechnie wizerunków sławnych kapitanów-zuchów? Może nie jest aż tak źle. Ale jest inaczej niż w książkach, które mówią o historii piractwa i korsarstwa. Bo — powtórzmyż to raz jeszcze — inne zadania mają do spełnienia dociekania historyczne o popularnonaukowym charakterze, a inne — próba przybliżenia i ożywienia przeszłego czasu poprzez legendę. Nie chodzi o samo pozbieranie i opis mniej znanych (czy częściej: zapomnianych) spraw i ludzi. Natomiast w obcowaniu z najbardziej znaną postacią ważne mogą być określone, nie znane dotąd wcale, pomijane albo i uznane za zbyt banalne elementy przygody, w której postać ta odegrała rolę pierwszoplanową. Elementy te są czasami w stanie zmienić kąt widzenia nie na samą już postać, ale i na barwę epoki; mogą skorygować proporcje, które czasami w równej mierze wypacza i legenda, i dokument. Moc drobnych i nieważkich szczegółów sięga jeszcze dalej. Ich przeoczenie bowiem — o czym doskonale wiedzą dociekliwi sędziowie śledczy — potrafi odwrócić przyjmowany dotychczas za prawdziwy obraz zjawiska, zdarzenia, osobowości ludzkiej czy konfliktu. Wydaje mi się, że tok skojarzeń, jaki wywołuje w wyobraźni współczesnego człowieka samo słowo „pirat”, został ukształtowany i utrwalony nie tyle pod naciskiem samej pirackiej legendy czy literackiej tradycji, ile wskutek wielu uproszczeń — od podręcznikowych aż do filmowych. Od dawna już wodewil, operetka czy widowiska baletowe z pogranicza jarmarcznej budy i music-hallu odeszły w przeszłość, której nie pamiętają nawet bardzo leciwi, urodzeni w minionym stuleciu ludzie. Pozostawiły jednak w dziedzictwie konwencję bajecznie kolorowego, a jednocześnie okrutnego, obdarzonego najczarniejszym charakterem pirata. Spadek ten, z dobrodziejstwem inwentarza, ze wszystkimi możliwymi schematyz-mami historycznej i geograficznej natury, przejęły współczesne środki masowego przekazu.

Jakże kuszącą dla autora rzeczą byłoby ograniczenie się do krótkiego streszczenia co ważniejszych akcji wielu pirackich dramatów. Ustawione w porządnych, chronologicznych ciągach, uszeregowane według geograficznych regionów, opatrzone betonową literaturą przedmiotu, która nie tyle weryfikuje tekst, co pełni ważną rolę okrętowego balastu, takie zebrane w odpowiednie grupy opowieści powtarzałyby wszystko, co da się wyczytać o piratach, wyszperać za pośrednictwem przekazu czy dokumentu, opracowania lub źródła. To i owo oczywiście musiałoby pozostać nie uwzględnione, jako że nawet najobszerniejsza książka ma określoną liczbę arkuszy drukarskich, a Czytelnik — raczej ograniczony zasób cierpliwości.

Książka nosząca tytuł Czarne żagle czterdziestu mórz rezygnuje z góry i najzupełniej świadomie z takiego „wszystkoizmu”. Istnieją na naszym rynku księgarskim pozycje, które wzięły za temat historyczny przegląd piractwa; w szeregu innych książek dzieje konfliktów i starć z „postrachami mórz” znalazły wcale niemało miejsca.

Jak już wspomniałem, chcąc powiedzieć wszystko na temat pirata, trzeba „to i owo” pominąć. Zdążając do syntetycznych uogólnień, musi się zrezygnować z tych wszystkich szczegółowszych czy pozornie banalnych współczynników kształtujących zjawisko, które nie służą budowie owej syntezy. Wśród spraw i postaci mniej ważkich za burtą musi się znaleźć niejedna z takich, jakie — podjęte i rozszyfrowane pod kątem zwykłego spojrzenia ludzkiego pozbawionego syntetyzującego dystansu — mogą z nagła nabrać nowych barw, mogą nawet okazać się tymi właśnie, które determinowały charakter zdarzenia, konfliktu, tych, a nie innych kolei losu.

O te sprawy chodzi autorowi, im poświęcona jest książka. Można by powiedzieć jeszcze, że główną jej drogą poznawczą jest zaglądanie poza kulisy, ale nie wielkich zdarzeń, tylko legendy na równi z kulisami powstającej, a czasami utrwalonej w balladzie, w kryminalnym protokole czy w nazwie geograficznej.

Ballada i kryminalny proces sąsiadują ze sobą w aktach pirackiej przygody nieustannie. Wyprawa „do kresów nocy” i razowa nędza, he-roika i podłość, okrucieństwo i wzniosłość, przesąd i odkrywczość, swoista morska nostalgia i pospolita brutalność — to zażyli współlokatorzy międzypokładu i dziobówki karawel, galeasów, brygantyn i galeon, wszystkich zresztą typów statków, jakimi żeglowali piraci z korsarzami pospołu.

Jak wyglądała droga przyszłego pirata na pokład rozbójniczego statku? Co warunkowało ten właśnie, a nie inny wybór? I czy w określonych warunkach był to rzeczywiście wybór, czy też narzucona z zewnątrz konieczność?

Na te pytania autor usiłuje pospołu z Czytelnikami znaleźć odpowiedź poprzez obcowanie już nie z samą legendą i nie z literackim przekazem, ale z dokumentem i z pamiętnikiem, z przekazem autentycznym i ze źródłem urzędowym. Nie rezygnuje z przytaczania naukowych i popularnonaukowych opracowań, dzieł wybitnych znawców morskich awantur, posługując się przykładowo szczególnie charakterystycznymi akcjami, postaciami czy sytuacjami zaczerpniętymi z wielu historycznie poświadczonych faktów, wędrujemy ku obrazowi człowieka i jego spraw, obrazowi możliwie odciążonemu z nawykowych uogólnień i schematów.

Ballada i kryminał, występując obok siebie, stają się na przemian wzruszająco awanturnicze i obrzydliwie żałosne; heroika przekształca się często w brudną aferę, a głupio pomyślana przygoda, mająca na celu iluzoryczny zysk, w tragedię, która żyje długo w geograficznej nazwie czy w zarejestrowanym i powtarzanym podaniu.

Najniebezpieczniejszym typem raf na akwenie pirackiej gawędy jest nierozeznanie zmiennych, coraz to innych uwarunkowań społecznokul-turowych i społecznoekonomicznych, które determinują — także wciąż zmienny — kształt przygody i typowości pirackiej. Im więc, tym uwarunkowaniom właśnie — często w sposób sugestywny i jaskrawy wykrywanym przez literaturę epoki — należy się miejsce na stronicach niniejszej książki.

Podobnie rzecz ma się i z mieliznami, na które określony nurt tradycji, kontynuowany do czasów jeszcze bardzo niedawnych, rzucił schematy i szablony pirackiej typowości. Dostrzeganie w piractwie i jego postaciach jedynie podmiotów przygody, która ma za tło egzotykę najdalszych mórz, to jedna z tych łach piaszczystych, na której uproszczone motywy fabularne usiłują rozplenić bujne kwietniki przejmujących dreszczem niepodobieństw. Mamy tu prawie wszystkie ingrediencje kuchni wodewilowej i melodramatycznej czasów sprzed wynalazku braci Lumiere, odnajdziemy czułostkowość i kontrast szlachetności z nikczemnością, czerni i bieli. Oczywiście, można by zostawić na boku te przestarzałe arsenały inscenizacyjne i sprezentować chemicznie czyste przygody pirackie w odpowiednio spreparowanym ciągu. Wydaje się jednak, że słuszniejsze będzie zwrócenie uwagi na to, co jej zazwyczaj uchodzi w czasie każdej prawie podróży morskiej.

Mam na myśli te nawigacyjne koordynaty, które wypracowują znawcy dewiacji, wielkich prądów oceanicznych i zjawisk astronomicznych. Bez tych niedostrzegalnych dla zwykłego pasażera elementów żeglugi podróże przekształciłyby się w cykl katastrof.

W zjawisku piractwa istnieją podobne koordynaty determinujące zmienną typowość rozbójników morskich, a i ludzi morza w ogóle.

Decydując się na formę gawędy na te tematy, autor miał na względzie przede wszystkim swobodę narracyjnego toku, pozwalającą mu na odskoczenie od podręcznikowego czy popularnonaukowego schematu.

Ale nie zrezygnował z treści poznawczych.

...Pirate — celui, qui en temps de paix, attaque les mavires pour les piller. „Pirat to ten, który w czasie pokoju napada statki w celu ich plądrowania”.

Kardynał Giulio Mazarini (1602—1661) L'instruction pour les Gardes Riveraines, 1953.

...A sea pirate or river-robber — both one and the other — are simple rascals and the word „Pirate” is a honourable name for them.

„Pirat morski czy rzeczny rabuś — jeden i drugi — to zwyczajne rzezimieszki, a słowo pirat stanowi ich honorową nazwzę”.

William Dampier (1652—1715) Voyage around the World, 1967.

...El Rey del estado es servidor y siervo de la suya autoridad; el pirata es el rey de la vida y del mar.

„Król panujący w państwie jest sługą i niewolnikiem własnej władzy; pirat — to król życia i morza”.

Lope Felix dc Vega Carpio (1562—1635) Peribanez y el comendador de Oceana, 1614.

„...Piraci, piraci, na każdym rumbie piraci. To morskie zbóje bez sumienia wykrwawiały wielkie obszary środkowoamerykańskiej i andyjskiej cywilizacji. To zbóje znad brzegów wielkich afrykańskich rzek pieczętowały hańbą niewolnictwa swoją degradację i degenerację ludzką. Kim byli konkwistadorzy, jeśli nie piratami w służbie królewskiej, obłudnej przemocy?”

Robert Louis Stevenson (1850—1894) Memories and Portraits, 1887.

„...Każdy uzbrojony biały na statku — morskim czy rzecznym — to dla »tubylców« — p i r a t. I był nim naprawdę”.

Mukatuli (Edward 1). Dekker) 1820—1887, Rozprawy na temat liberalizmu, 1870.

Przekl. mcm. W. Friedricha Betrachtungen 'uber Liberralismus, Halle 1909.)

Na tropie legend i faktów

Spróbujmy nawiązać najpierw do poprzednio przytoczonych epigra-fów: chodzi o możliwie wyraźne określenie różnicy dzielącej proceder korsarski od przestępczej działalności pirackiej. I jeszcze o jedno: czy pojęcie pirata — w różnych czasach, a więc w stuleciach najbujniejszego rozwoju morskiego rozbójnictwa i w czasach późniejszych — jest związane jedynie i wyłącznie z morzem. Tradycja poparta ogromną liczbą dzieł literatury bardzo różnego gatunku — od traktatów prawnofilozofi-cznych, poematów wybitnych twórców romantycznych aż po zeszytowe wydawnictwa jarmarczne — powiada prawie jednoznacznie, że tak. Ale wystarczy przyjrzeć się nieco bliżej dokumentacji, a po trosze i literaturze związanej z naszym tematem, szczególnie reprezentacyjnym utworom klasycznym, żeby zachwiać tę pozorną jednoznaczność.

Z piractwem jako z tematem literackiego (czy tylko podaniowego, rejestrowanego ze znacznym opóźnieniem przez etnografów) przekazu bywa bardzo rozmaicie. Często jest niemało kłopotu.

Nie najmniejszym szkopułem bywa tu ustalony z dawien dawna, powtarzany w najróżniejszych wariantach schemat typowości pirata. Morskie awanturnictwo zbrojnych, rozhulanych, kolorowych oraz junacko--buńczucznych, to znów pełnych tajemniczości, milkliwych i demonicznych osobników spod różnych szerokości geograficznych, z wysp i archipelagów o zmyślonych nazwach, wytworzyło wzorzec uproszczony. Ta niezbyt ciekawa łatwizna przygodowa zazwyczaj szła w parze z niewybredną fantastyką: trzebaż było dać bohaterom przynajmniej tyle szans, ile ich dostarczył stary Dumas postaciom swego cyklu o królewskich muszkieterach. Popularne opowieści, mające pirata i piractwo za temat, aż nazbyt często mełły na grubych żarnach twarde i zbrodnicze biografie przeróżnych straceńców... i ta słodkawa papka miała zaspokoić głód najbardziej płaskiej sensacji. Mowa tu o potomstwie — nie zarejestrowanym i niezliczonym — tzw. klasycznej literatury pirackiej, o rzucanej w astronomicznych nakładach na straganowy rynek jarmarczny produkcji wydawniczej nie ujawnionych firm i anonimowych autorów. Podobnie jak seryjny, do niedawna zeszytowy, dziś już komiksowy kryminał, awanturnicze opowieści pirackie jeszcze w pierwszej kwadrze naszego stulecia przepływały szerokim nurtem przez kioski gazetowe, sklepiki z materiałami piśmiennymi czy co drobniejsze pokątne księgarenki. Dominacja tej straszliwej tandety sprawiła, że sam temat pirata czy piractwa mógł uchodzić — i najczęściej uchodził — za synonim pospolitości, miałkości, bujdy pseudoliterackiej.

Ale, jak się powiedziało, ta forma odtwarzania pirackiej przygody, najczęściej jednostronna i ubogo fantastyczna, była tylko potomstwem zupełnie innego, starszego znacznie gatunku. W tradycji bardziej bezpośredniej nawiązywała niewątpliwie do tanich broszur i druczków ulotnych sprzed dwu i trzech stuleci. Tematycznie jednak sięgała wzorów znacznie sędziwszych.

Nie jest sprawą łatwą oznaczenie granic czasowych, w jakich powstał rodzaj „zapierający dech”, przygodowej i heroicznej zarazem opowieści pirackiej, wszystko jedno — prozatorskiej czy poetyckiej. Rozwijał się w ciągu paru tysiącleci co najmniej w kilku setkach środowisk językowych. Jest jednym z najstarszych, to pewne. O żadnym tekście związanym z tym tematem, tekście, który dopiero co odkopał, przełożył, skomentował i wydał którykolwiek z chytrych filologów, nie da się powiedzieć: „pierwszy” czy „najstarszy”. Bo już za rok czy dwa może się objawić inny filolog z innym, jeszcze starszym, właśnie przez siebie żmudnie odczytanym tekstem; jeszcze inny szperacz odnajdzie ślad pirackiego wątku w strzępie ocalałego w jakimś grobowcu skryptu — i okaże się, że przekaz ucieka w lata jeszcze dalsze.

Ktokolwiek natrafi w Atenach na dzisiejszej ulicy Trójnogów na pomnik Lisikratesa rodem z IV w. p. n. e. i przyjrzy się fryzowi tej budowli, będzie miał poglądową lekcję dawności piractwa jako tematu w sztuce. Na wspomnianym fryzie rzeźbiarz utrwalił zdarzenie, którego działającymi postaciami są właśnie piraci i bóg Dionizos. On to wymierza morskim zbójcom srogą karę: przemienia łupieżców tyrreńskich w delfiny. W wieku IV — oczywiście, jak się rzekło: przed naszą erą — ta przemiana już należała do kategorii uświęconych mitów. Rozsądni kupcy, żeglarze czy rzemieślnicy attyccy zdawali sobie najzupełniej sprawę z fantastyczności takich, dokonywanych za sprawą gniewnych bóstw, metamorfoz. Wiedzieli już wcale nie tak mało o świecie, a z całą pewnością mieli w pamięci nie same tylko — opowiedziane około czterystu lat przedtem — przygody dzielnego żeglarza-nauty Odyseja. Znacznie starsza, pobrzmiewająca czasami w utworach współczesnych im tragików opowieść o wędrujących wieloma morzami argonautach, pachniała nie samą słoną wodą, wiatrami i czarem wędrówki, ale i krwią. I w niej pono — jak na fryzie ateńskiego pomnika — brali czynny udział bogowie obok półboskich herosów w jednym szeregu ze śmiertelnikami. Pamiętając to wszystko, Ateńczyk tamtego, odległego od nas czasu, doskonale się orientował, że jeśli może z przymrużeniem oka potraktować uczestnictwo nadprzyrodzonego świata w owych wyprawach, to nie wolno mu kwestionować realności samych wypraw i — co jest szczególnie ważne — ich celów. Bo przecież i wyprawa po złote runo, i niektóre epizody wędrówek Odyseusza są niczym innym, jak łupieżczymi wypadami ludzi hazardowych, zdeterminowanych i zbrojnych niekoniecznie przeciwko wrogom w czasie toczących się zmagań wojennych. Przeciwnie — napaści dokonuje się najczęściej przez zaskoczenie, często łamiąc nawet uświęcone zwyczaje i obyczaje. I argonauci, i Odysej dokonują swych czynów w czasie pokoju. Podobnie nie liczyli się ze stanem pokoju piraci w tych czasach, w których powstawał ateński pomnik. Jak również ci w wiekach następnych.

Piracki wątek podania, baśniowego przekazu, literatury, wreszcie dokumentu występuje w ogromnej obfitości nie tylko na Śródziemnomorzu ani też wyłącznie w Europie. Można by zaryzykować przypuszczenie, że — w porównaniu z przygodowym motywem literackim, umiejscawiającym awantury działających postaci na lądzie stałym — wątek morski nie tylko powiększa same możliwości i skalę przygody, ale też wpływa na poszerzenie horyzontu wyobraźni czytelnika. Szczególnie wówczas, gdy czytelnik ten należy do kręgu kulturowego nie związanego bezpośrednio z morzem i żeglugą. Nie może wtedy z miejsca sprawdzić podawanych faktów, wobec czego wierzy autorowi — nierzadko bezgranicznie. Zwłaszcza w czasach, kiedy system łączności i komunikacji, a co za tym idzie — informacji — był powolny, niesprawny i żmudny.

To także w niemałym stopniu sprzyjało wytworzeniu się fantastycznej (i już bardzo wcześnie nieco zeschematyzowanej) typowości pirackiej. Miała ona mało wspólnego z przemianami, z przekształceniami, przez jakie — zgodnie z charakterem kolejnych faz historycznego rozwoju — przechodził morski rozbój różnych czasów. Podobnie jak kiedyś raz i na zawsze został ustalony typ błędnego rycerza, tak też w wyobraźni, szczególnie środowisk i grup mniej oświeconych, ukształtował się wzorzec pirata — niezależnie od warunków, w jakich musiał żeglować, bić się i doznawać różnych przeciwności czy łask losu.

Tu może miejsce na pewne przypomnienie.

Błędny rycerz, jako postać i motyw literacki, nie wziął się znikąd, nie był ani wytworem fantazji, ani baśniową deformacją określonego wątku historycznego. Powstawał powoli. Podobnie jak epickie twory epoki ho-meryckiej w Grecji, opierał się o bardzo daleko cofniętą w czasie tradycję. Jego narodziny łączą się z heroicznymi podaniami (a później i literackimi przekazami) wytworzonymi dokoła postaci króla Artura, a nade wszystko rycerskiego otoczenia tego na wpół legendarnego monarchy. Zdaniem historyków staroangielskiej literatury, R. G. Collingwooda i J. N. L. Myresa, „miejsce, jakie imię Artura zajmuje w legendach celtyckich, najłatwiej wytłumaczyć hipotezą, że żył on naprawdę i że był wielkim obrońcą ludu brytyjskiego” 1. Niezależnie od sprawdzalności tej hipotezy, cofającej postać patrona rycerskiego ideału w niezliczonych seriach prozatorskich i poetyckich cyklów na przedproże europejskiego średniowiecza, imię to stało się jedynie symbolem. Już wtedy, kiedy za sprawą Walijczyka Geoffreya z Monmouth („troszkę jakby angielskiego Kadłubka” — wedle słów prof. P. Mroczkowskiego) trafiło do przekazów pisanych. Trzeba było sporo czasu, wielu skomplikowanych przemian, by wreszcie — w połowie XII wieku — legenda kręgu Artura i typowość idealnego reprezentanta rycerskich cnót — a więc właśnie owego „błędnego rycerza” — stała się postacią konwencjonalną rycerskiego, dworskiego romansu.

Postać ta z czasem konwencjonalizowała się i schematyzowała, by w rezultacie stawać się coraz bardziej płaską. Jeszcze świeża i żywa w romansach Chretiena de Troyes, we współczesnych mu i późniejszych cyklach, w następnych dziesięcioleciach rodziła już epigoniczne, przeładowane alegoriami i sztucznościami stylizacyjnymi wierszowane lub pisane ozdobną prozą kobyły, przeznaczone wyłącznie dla swoiście wyrafinowanego smaku kręgów nie tyle dworskich, co dworackich.

Nie od rzeczy może będzie stwierdzenie, że żołnierska, a raczej żołdacka pycha najmity-wojownika — szczególnie hiszpańskiego szeregow-

ca sławnych i osławionych „tercios” na przełomie wieków XVI i XVII — kazała się powoływać na analogię własnej postawy z postawą błędnego rycerstwa, co oczywiście wymaga bardzo istotnej poprawki: wzorem postępowania, owej szczególnej fanfaronady i arogancji tych mało rycerskich, a nieustannie powołujących się na rycerskość wojaków stała się powszechna już w tych czasach jarmarczna literatura, popularyzująca w uproszczonych formach obyczaje pseudorycerza.

W tę właśnie fikcyjną postać, w jej wzór i podobieństwo już poprzez samą konwencję rycerskiego romansu ugodził w swoim arcydziele wielki Cervantes. Ośmieszając literacki schemat, arcysatyryk przygwoździł wzorzec obyczajowy, który z zamkowych krużganków i pałacowych sal przeniósł się do koszarowych izb i szynków. Ustalony model, zastarzała konwencja „błędnego rycerza”, popularyzowana jako obyczajowy ideał przez rycersko-awanturnicze romansidła, zostały utopione w śmiechu.

Losy konwencjonalnej postaci pirata były inne. Popularność pirackiego wątku w literaturze i sztuce wytworzyła określoną dwutorowość i samej legendy, i postaci od bardzo dawnych czasów. Wątek ten zna klasyczny epos antyczny na równi z — antycznym też — nurtem o charakterze ludowym; blisko- i dalekowschodnie przekazy o tym charakterze trafiały czasami do literatury wyższej rangi i wraz z pirackimi motywami pozostawał}7 na powierzchni historycznego życia. Oczywiście, działo się tak nie zawsze.

W czasie, w którym w Europie Zachodniej krystalizował się motyw rycerski i przybierał kształt literacki — zrazu niekoniecznie wysoko artystyczny — daleko od granic naszego kontynentu, na Dalekim Wschodzie, rodził się romans zawierający sporo motywów zbójecko-awanturni-czych, m.in. także właśnie pirackich. Ale gdy dworsko-rycerskie romanse cyklu o królu Arturze pokrywały — jak byśmy mogli dziś powiedzieć — określone zamówienie społeczne warstw elitarnych, to tam, w jednej z najstarszych cywilizacji naszego globu, działo się odwrotnie.

Mowa o monstrualnym, gdy chodzi o rozmiary, cyklu chińskim Szui Hu Czuan. Wybór w polskim przekładzie nosi tytuł: Opowieści znad brzegów rzek ★.

Obcując z Opowieściami, wkraczamy w pierwszą ćwierć XII stulecia, w okres panowania w scentralizowanym państwie chińskim dynastii Sung (960—1127 w całych Chinach, a do roku 1280 w południowych). Genezę utworu tak charakteryzuje prof. W. Jabłoński:

Popularność i żywotność zawdzięczają one swemu plebejskiemu po-

* Opowieściami brzegów rzek, przekł. E. Romanowicz, Warszawa 1952.

chodzeniu. (...) Powieść chińska, pisana językiem potocznym, wywodzi się — jako rodzaj literacki — głównie z przeznaczeniem dla szerokich mas... z opowieści baśni recytowanych na placach i targowiskach rzeszom analfabetów przez opowiadaczy ulicznych... Stąd dwie cechy zasadnicze powieści chińskiej: podział na rozdziały stanowiące jednostki recytacyjne, zamykające jeden epizod większej całości, oraz możliwość łańcuszkowego nizania coraz to nowych ogniw i wprowadzania kolejno nieskończonej ilości postaci... Takie pochodzenie powieści najczęściej podważa sprawę autorstwa; opowieść rosła dookoła jednego wątku w miarę zaciekawienia słuchaczy, a rozmaici recytatorzy znali niezliczoną ilość epizodów. Dopiero jakiś pisarz, najczęściej niedoszły albo wykolejony urzędnik, opracowywał anonimowo całość. Po jednym opracowaniu pojawiało się następne z inną ilością rozdziałów. Dzieło rosło, dostawało się ku żalowi recytatorów do druku i wchodziło bocznym wejściem do przedsionka oficjalnej literatury. Zarówno bliski masom opowiadacz uliczny, jak i anonimowy pisarz, jednostka skrzywdzona najczęściej przez biurokratyczny aparat feudalizmu chińskiego, zajmowali krytyczne stanowisko wobec panującego ustroju, toteż dzieło ich, dające wierny obraz rzeczywistości, było jednocześnie głosem protestu przeciw istniejącemu złu.

Tak też rozumiała to rządząca biurokracja, stąd wiele powieści chińskich, uznawanych nieoficjalnie za największe arcydzieła literatury, znalazło się na indeksie, a między innymi i Opowieści znad brzegów rzek, potępione przez rządzącą biurokrację jako niemoralne i buntownicze”.

Losy więc chińskiego utworu sprzed niemałej liczby lat można bez wielkiego ryzyka porównać z kolejami historycznymi powieści łotrzy-kowskiej (szczególnie pikarejskiej) w Hiszpanii, a może po trosze i z naszą siedemnastowieczną literaturą rybałtowską czy sowizdrzalską. Rola jednak Opowieści w kształtowaniu typowości pirackiej poprzez przekaz literacki polega na czym innym.

Przede wszystkim zapamiętajmy orientacyjną datę powstania chińskiego utworu: rok 1127, przed którym musiały się dziać rzeczy opisywane (czy — długo przed spisaniem — opowiedziane) w Opowieściach. Następnie zwróćmy uwagę, że bohaterowie cyklu (liczącego w najobszerniejszej wersji sto rozdziałów-epizodów), członkowie „Drużyny Sprawiedliwych Zbójców”, operujący na podmokłych terenach południowego Szantungu i na wybrzeżach jeziora-bagna Liangszanpo, noszą nazwę piratów, mimo że nie działają na morzu. Zresztą ze zjawiskiem podobnym spotykamy się nieraz: obok morskiego zbója w dosłownym słowa znaczę^ niu, niejednokrotnie oficjalne czynniki mianem pirata uhonorują łupieży 4 cę, który ani widział morskiego wybrzeża. „Piratami wielkich rzek” nazwie jeden z bizantyjskich kronikarzy, Georgios Mnich (w rocznikach opisujących dzieje lat 813—842), „barbarzyńców, zbójów pogańskich od strony północnej”, którzy z nurtem Dunaju, Dniepru, Dniestru i Donu spłyną, by łupić przybrzeżne, zasiedziałe od wieków greckie kolonie przy ujściach tych rzek do mórz Czarnego i Azowskiego. Dodajmy nawiasem, że chyba wspomniany konstantynopolitański kronikarz nie popełnił błędu terminologicznego wskutek nieświadomości, jako że w czasie, kiedy działał, zdążył się już spopularyzować Zbiór praw morskich, stanowiący legalizację obyczajowości żeglarskiej na wschodnim Śródziemnomorzu i na Morzu Czarnym. Powstały one najprawdopodobniej równolegle ze słynnym Prawem wojennym (Nomos Stratiotikos) na przełomie wieku VII i VIII. Dodajmy, że na przestrzeni kilku wieków, gdy istniał szlak „Z Wariagów w Greki” w ciągu X i w pierwszym tercjale XI wieku, ani Konstanty Porfirogeneta w swoich zapisach, ani też kronikarze ruscy nie przestawali widzieć w żeglarzach — posuwających się na ogromnej przestrzeni wodami śródlądowymi od Bałtyku do mórz Czarnego i Azowskiego — właśnie „ludzi morskich”. Mimo że szlak przebywany arteriami rzecznymi był kilkakrotnie dłuższy od tej trasy morskiej, jaka łączyła wybrzeża skandynawskie z południowym lądem nadbałtyckim.

Tradycja, a raczej wiele różnorodnych tradycji, jak będziemy mogli jeszcze się przekonać, zna piratów wód śródlądowych równie dobrze, jak ich godniejszych pobratymców z oceanicznych i rzeczywiście dalekomorskich przestrzeni. Ani więc autorzy chińskich Opowieści znad brzegów rzek, ani kronikarze znad Złotego Rogu nie popełniają terminologicznej gafy, mianując opisywanych przez siebie zuchów „piratami”. Ale to jedynie nawiasowa uwaga. Wracajmy co rychlej do chińskiej powieści i do zestawienia jej z tradycją europejską. Przyda nam się to już niedługo.

Jak więc się już powiedziało, heroiczne dzieje „Drużyny Sprawiedliwych Zbójów” mają nie tylko wyraźnie plebejski charakter, ale noszą też wszelkie znamiona protestu — przynajmniej w słowie — przeciwko feudalnej rzeczywistości chińskiej w wieku XII. Stanowią typ literatury de-zaprobowanej przez grupy elitarne. A od chwili, w której opowieść ludowa zostaje utrwalona w druku, czynniki oficjalne nie poprzestają na samej tylko dezaprobacie, zaczynają systematyczne akcje dyskryminacyjne.

Widać z tego dowodnie, że tradycja pirackiego wątku mało przypomina motywy rycerskie, jeśli chodzi o rozwój obydwu tematycznych schematów. Romans piracki już w XII stuleciu uległ prześladowaniom jako społecznie niebezpieczna lektura, gdy w tym samym czasie rozkwitający romans rycerski poprzez pięć stuleci bez mała owocował spokojnie, by dopiero potem doczekać się miażdżącego ośmieszenia. I to — dodajmy — tym dotkliwszego, że spersyflażowana ofiara anachronicznego snobizmu, Don Quijote z Manchy, sam nie stał się karykaturą; warto może przy tej okazji przypomnieć, że walka tego rycerza o uwolnienie skazanych na galery złoczyńców jest tylko pozornie zupełnie pozbawiona sensu: w czynie hidalga można by przecież dopatrzeć się nowej — choć może i niebezpiecznej dla istniejącego ładu — interpretacji zasad wolności.

I tu jesteśmy przy nowym punkcie wyjścia oceny piractwa jako zjawiska społecznoobyczajowego i jako tematu w sztuce. Czy bowiem w okresie najbujniejszego rozwoju, a więc w wiekach XVII i XVIII, piractwo nie było określoną formą wyzwania rzuconego systemowi, który pod osłoną prawniczych formuł dopuszczał się na każdym kroku gwałtów i okrucieństw, w niczym nie lepszych od tych, jakie z poniechaniem wszelkiej frazeologii moralnoprawnej stosowali wojujący na własną rękę „potępieńcy wszystkich mórz”?

Jest niewątpliwie rzeczą zastanawiającą, że w bardzo odległej od nas i w czasie, i w przestrzeni dawnej literaturze chińskiej i w przekazach arabskich, podobnie jak — znacznie zresztą później — w Europie, tematyka piracka z reguły miała charakter plebejskiego nurtu, przeciwstawianego kierunkom elitarnym. Dopiero po długim, a nieraz bardzo długim czasie dochodziło do swoistej rehabilitacji owych wyrosłych z protestu i krytycznego spojrzenia utworów. Opowieści znad brzegów rzek musiały czekać na rewolucję 1911 roku — zaprawdę rekord! Wyjątkowe szczęście miały popularne opowieści ze schyłkowego okresu starożytności — takie jak Achillesa Tatiosa Awantury Leukippy i Kelitofonta; ten przygodowy romans późnohellenistyczny (III w. n.e.), napisany z ironicznym grymasem i przymrużeniem oka, można odnieść raczej do gatunku satyrycznej parodii już zeschematyzowanego romansu tego typu, ale opowiedziane w nim fragmenty, odnoszące się do morskiego awanturnictwa, pozwalają poznać perspektywę, z jakiej świat obumierającego antyku spoglądał na zagadnienie morskiej włóczęgi i morskiego rozboju. Podobnie zresztą epizod piracki w Historii Dafnisa i Chloe rzekomego Longosa (z II w. n.e.). Nieco inaczej sprawa ta wygląda we wcześniejszym — bo pochodzącym z I w. n.e. — we fragmentach tylko zachowanym utworze Petroniusza, w Satyrykach (Satiricon)', rzymski błyskotliwy prozator niemal bez dystansu ukazuje określone typologiczne, obyczajowe, a nawet i gwarowe właściwości morskich rzezimieszków-włóczęgów w czasie wędrówki śródziemnomorską trasą od Marsylii do Krotony nad Zatoką Tarencką. Czołowa postać opowieści, awansowana przez autora do rangi głosiciela jego maksym i poglądów, to także żaden przykładny obywatel o cnotach statecznego młodzieńca — zaznaczono wyraźnie w tekście, że żyje jako wyjęty spod prawa (extra legem vivens). Inaczej powiedziawszy, w tym fragmentarycznym tekście antycznym pozycja autora w stosunku do osobników skłóconych z prawem lub wyrzuconych poza jego nawias ma mało wspólnego z oficjalnym stanowiskiem, jakie musiały zajmować władze cesarstwa rzymskiego wobec świata tak czy owak przestępczego. Jest to bodaj pierwsze świadectwo postawy może i nie osten-tującej swojej solidarności z tym, co dzisiaj nazywamy marginesem społecznym, ale i nie wyrażającej patetycznego potępienia dla tego zjawiska. Ukazując wiele szanownych i szacownych postaci ówczesnego świata splendoru i pieniądza w zestawieniu z zepchniętymi na obrzeże życia straceńcami i wykolejeńcami, Petroniusz ze spokojem stwierdza tyleż odpychających, wstrętnych cech u dorobkiewicza Trymalchiona, ile ich reprezentuje bardzo dalekie od obowiązującego konwenansu uczciwości środowisko Enkolpiusza. Można by zacytować powiedzenie jednej z postaci Dzwonnika z Notre Dame Wiktora Hugo: „Królestwo ma takich przestępców, na jakich zasługuje”. Tyle że romantyk Hugo wkłada to powiedzenie w usta postaci, którą stworzył w wieku XIX. Petroniusz sugeruje podobny sąd już w wieku I.

Można się chyba spodziewać, że na przestrzeni osiemnastu stuleci było aż zbyt wiele okazji do sformułowania jeśli nie obiektywnej w pełni, to przynajmniej dość wszechstronnej oceny tak zjawiska, jak i typowości pirata i piractwa. A przecież — mimo wielu modyfikacji — utrwalony w wyobrażeniach powszechnych obraz, postać pirata, podobnie zresztą jak i legenda o jego zbrodniczości na równi z nieprzeliczonymi bogactwami (skarbami!), przetrwały aż do naszych dni, by się ukazać w pełnej gali dekoracyjno-kostiumowej na ekranach tysięcy kin w postaci niewia-rogodnie spospolitowanych, spłaszczonych i spłyconych bujd, wieńczonych z reguły idyllicznym happy-endem. Konwencjonalny, szmirowaty pirat w kostiumie półrewiowym zamieszkał prawem dzikiego (a zatem niesłychanie uporczywego) lokatora w najbardziej nowoczesnej wyobraźni potocznej.

Ponieważ idee czy wyobrażenia, choćby i najbardziej potoczne, nie spadają z nieba, można by się pokusić o odpowiedź na pytanie, skąd się wziął, dlaczego właśnie tak, a nie inaczej ukształtował się typ pirata w odczuciu powszechnym. Właśnie po trosze po to zapuszczamy się w gąszcz bardzo różnych wątków literackich. Możemy bez większego wysiłku stwierdzić, że od czasów rzeczywiście bardzo dawnych dzieje się tak, iż wątek piracki bez osłonek i bez eufemicznych omówień dochodzi do głosu jedynie wtedy, kiedy staje się już motywem historycznym, a nawet mitycznym, odsuniętym w daleki czas; Satiricon Petroniusza należy do zaskakujących wyjątków. Należy również zaznaczyć, że motyw ten w różnorodnych ujęciach wystąpi przede wszystkim w literaturze plebejskiej.

Od chwili upowszechnienia czytelnictwa w Europie, co można z grubsza datować na przełom wieku XVI—XVII, zaczyna się żywot publikacji budzących niebywałe zainteresowanie. Druki ulotne dostarczają efektownie sensacyjnego materiału, łatwo zaspokajającego rozcie-kaxyienie ludzi, nie mających przecież możności bezpośredniego brania udziału w sławnych w owym czasie, nierzadko odkrywczych wyprawach morskich. Tu także nietrudno dostrzec dwoistość tematycznego nurtu — jednocześnie bowiem z epopeją Camoesa rośnie niemal z dnia na dzień stos fantastycznych opisów wszelkich „antypodów”, wysp Sw. Branda-na, tajemniczych plemion dawnego Ofiru, szlaku do El Dorado itp.

Szerokim i najbardziej sensacyjnym marginesem tej tematyki staje się oczywiście awanturnicza działalność śmiałków, którzy, zerwawszy z wszelkimi obowiązującymi konwencjami, decydują się na „gwałcenie Fortuny”, jak to powie efemeryczny „król Ameryki”, Villegagnon. Gwałtów dokonują zbrojno i krwawo, zapędzają nieraz w kozi róg doświadczonych bywalców szerokich szlaków morskich, pływających dostojnie i statecznie pod osłoną różnych królewskich majestatów, gromadzą skarby, zakładają własne fortalicje lądowe, wiążą się w groźne zrzeszenia.

We wspomnianych na początku książkach, podobnie jak w opracowaniach historycznych typu T. Łepkowskiego Archipelagu dzieje niełatwe (Warszawa 1964) albo G. Arciniegasa Burzliwe dzieje Morza Karaibskiego (Warszawa 1968), można z łatwością odnaleźć źródła deformowanych, przekształcanych fantastycznie i rozbudowywanych z epickim rozmachem opowieści pirackich. Były one rzucane na rynki (niekoniecznie księgarskie, ale i na odpustowe, jarmarczne, portowe) w ogromnych jak na owe czasy nakładach. I one to właśnie, niepozorne, na bibulastym papierze, czasami z tytułowym drzeworytem tłoczone książeczki, ukształtowały na długo konwencjonalną postać i nie mniej konwencjonalną legendę piracką w świadomości europejskiego czytelnika tamtego okresu. Nie tylko zresztą tamtego. Malowniczość, tajemniczość, często gęsto swoisty heroizm, piętno stracenia i odtrącenia — a więc i rodzaj cier-piętnictwa — to, bardzo skądinąd niepewny, inwentarz cech tej kónwen-cji, którą przejmie i rozwinie romantyzm. Właśnie romantycy, w wierszu i w prozie, zapewnią stałe literackie obywatelstwo morskiemu rozbójnikowi niezależnie od tego, czy uprawia proceder korsarskiego wojowania, czy też po prostu pirackiego rabunku na rozlicznych akwenach.

Romantyzm piractwa. Rzecz szczególna, że miał on przetrwać historyczne życie romantyzmu-stylu i romantyzmu-nurtu artystyczno-kultu-ralnego. Konsekwentnie fałszował dalej i na swój sposób sublimował wątek awanturniczo-heroiczny. Że tak było naprawdę, świadczy chociażby fakt, iż najbardziej barwna, porywająca, „zapierająca dech” książka piracka — Wyspa skarbów R. L. Stevensona ukazała się w tym samym 1882 roku, w którym odbywały się dwa głośne procesy pirackie: szang-hajskiego „króla złodziei pereł” Ramsaya i „Żelaznego Joe”, niebezpiecznego kłusownika na szlakach wielorybniczych, bez skrupułów posyłającego na dno mniejsze statki konkurentów i rabującego bez pardonu nie tylko bezbronne łajby, ale i niektóre bazy wielorybnicze na wybrzeżach Falklandów. Trudno o kontrast jaskrawszy i bardziej wymowny niż klimat opowieści Stevensona w zestawieniu z morderczą, ponurą, konsekwentnie zbrodniczą i brudną robotą wciąż jeszcze — w ostatnim dwudziestoleciu wieku XIX — czynnych piratów. A przecież utwór Stevensona czyta się powszechnie do dnia dzisiejszego i do dnia dzisiejszego obraz pirata mocniej się wiąże z jednonogim wilkiem morskim, odzianym w kolorowe szmaty, niż z groźnym bandytą znanym nie z literackiego przekazu, ale z bezpośrednich sprawozdań i protokołów sądowych.

Dodajmy jeszcze, że postać pirata nawet z czasów, które dla Stevensona były odległą o stulecie przeszłością — rozpatrywaną z perspektywy przede wszystkim jej barwności i wdzięku — istniała już także jako pozycja sądowych akt; dodajmy, że stykający się bezpośrednio z zagadnieniem bezpieczeństwa dalekomorskiej żeglugi przedstawiciele instytucji międzynarodowego handlu postać tę widzieli zgoła inaczej niż urzeczony jej egzotyzmem i awanturniczością pisarz. Inną rzeczą był zatrącający o baśniowość przekaz literacki i legenda wędrująca po portowych i lądowych szynkach, a inną surowa prawda morskiego bandytyzmu, który nie tyle gwałcił bezosobową Fortunę, co pozbawiał mienia, a bardzo często i życia figurujących na pokładowych listach ludzi. I to nie tylko i niekoniecznie tych, jacy rozpierali się w armatorskich biurach czy trudnili się przeliczaniem zmagazynowanych skarbów. Na bezpośrednie niebezpieczeństwo pirackiego ataku byli narażeni nie oni, ale zależni od nich, częstokroć wyzyskiwani i oszukiwani „ludzie mali”: marynarze, szyprowie, agenci handlowi. Toteż ich widzenie pirackiego procederu i postaci współczesnego im „króla morskiej przygody”, pirata, bardzo się różniło od literackich przekazów ich czasów i późniejszych.

Współistnienie pirackiej legendy i pirackiej rzeczywistości musiało prowadzić do określonych dysproporcji. Literatura — i to zarówno ta, która na tę nazwę zasługuje, jak i tamta, bytująca na kulturowych marginesach w postaci zeszytowych, seryjnych romansideł — temat piracki przesuwała zazwyczaj w odległą przeszłość. Nierzadko opierała się na autentycznych materiałach, przekazach i dokumencie. Częściej — fantazjowała. Chodzi tu o literaturę w okresie obejmującym w przybliżeniu lata pięćdziesiąte, osiemdziesiąte ubiegłego stulecia. Nader rzadko i raczej powściągliwie autorzy powieści przygodowych sięgali po piracki wątek, opierając się o współczesne im fakty. Niektórzy (np. Louis Jacolliot, znany podróżnik Duveyerier) nawiązywali w swoich awanturniczych opowieściach do działających współcześnie (w latach 1860, 1873) morskich gangów portugalskich i amerykańskich handlarzy czarnymi niewolnikami. Pamiętać należy, że akcja przedsięwzięta przez grupę pościgową statków wojennych francuskich, dowodzonych przez kapitana Valprais, akcja zakończona prawdziwą potyczką morską ze statkami „hebanowych magnatów” na wysokości najbardziej na południe wysuniętej wyspy archipelagu Zielonego Przylądka — Sao Thiago, odbyła się w roku 1875 i była faktem szeroko komentowanym przez ówczesną prasę; a przecież nawet współcześni zdarzeniu fabrykanci zeszytowej sensacji nie poruszali dramatycznej walki floty wojennej z piratami z krwi i kości. Jako że ci morscy gangsterzy ani trochę nie przystawali do wytworzonego tradycyjnego wzorca romantycznego pirata. Nie byli barwni, nie można było w ich brutalnym procederze dokopać się jakiejkowiek, bodaj najmizerniejszej romantyki. Reprezentowali najbardziej cyniczny rozbój, nie zgadzali się ze schematem legendy.

Czy schemat ten kiedykolwiek wyczerpywał tak zwaną typowość pirata i wszystkie cechy pirackiego rzemiosła? Czy, powiedzmy, w szczytowej dobie rozkwitu antylskiego morskiego rozboju, a więc na przełomie wieków XVII—XVIII — opisując niebywałe przygody samych piratów lub awanturniczych bohaterów zwalczających tych niebezpiecznych i okrutnych „pasierbów epoki” (jak ich nazwał nie byle kto, bo sam Voltaire) ukazywano czytelnikowi odpowiadający rzeczywistości, nie zdeformowany obraz morskiego rabusia i uprawianych przez niego aktów „gwałcenia Fortuny”? I czy buszujący po wielkich oceanach i mniejszych morzach, a także i na niejednej z rzek, często zrzeszeni w bractwa piraci są rzeczywiście „pasierbami” epoki, czy też raczej jej prawowitymi synami?

Na pograniczu siedemnastego i osiemnastego stulecia szczególnie wyraziście ujawniają się skutki pierwszych zwycięstw kapitalizmu nad feudalizmem. Jeszcze przy końcu wieku XVI Holandia obala podstawy feudalnego ustroju, by w następnym wieku stać się „wzorem kapitalistycznego narodu” według słów K. Marksa. I w tym też XVII stuleciu dochodzi do następnego zwycięstwa o znacznie głębszym znaczeniu — do zastąpienia angielskiego feudalizmu przez jawnie głoszony i manifestowany ład, w którym hegemonem staje się burżuazja. Zwycięstwo kapitalizmu zapoczątkowało nie samą tylko, w zasadzie bezkrwawą, konkurencję handlową na licznych szlakach świata, ale i drapieżną, pozbawioną skrupułów i otwarcie brutalną zachłanność kolonialną. Pierwszym tego przykładem stała się działalność bohaterów hiszpańskiej konkwisty Nowego Świata. Zapisana szczególnie krwawo i haniebnie w dziejach naszej cywilizacji, prowadzona w sposób zdecydowanie zbrodniczy, bazujący na eksterminacji pogan-krajowców, również i ze względu na osobowość przywódców oraz specyficzne cechy podległych im oddziałów, werbowanych spośród osobników wykolejonych, po prostu przestępców, konkwista stała się aktem jawnego, choć uświęconego przez majestat państwa i kościoła piractwa.

Podobnie piracki charakter miały rabunkowe wyprawy kolonizator-skie wszelkich kompanii europejskich, od Anglo-Wschodnioindyjskiej począwszy. Uczestnicy zarówno podbojów południowo- i środkowoamerykańskich, jak wypraw na Ocean Indyjski, otrzymali poglądowe lekcje gwałtu i bezprawia.

Proceder morskiego rozboju przed omawianym okresem bywał potępiany z całą surowością przez kodeksy rycerskie; jednym z motywów — przynajmniej propagandowych — uzasadniających wojnę koalicji hisz-pańsko-włoskiej przeciwko Turcji, wojnę zakończoną w 1571 roku świetnym zwycięstwem pod Lepanto — była „obrona mórz przed muzułmańskim piractwem”. I staranne rozróżnianie kaprów-korsarzy od piratów znalazło niejednokrotnie drastyczny wyraz w ciągu lat 1505—1527, to znaczy w okresie, w którym „państwowi” kapitanowie weneckiej i genueńskiej floty usiłowali kontrolować ruch uzbrojonych statków, zdążających po Śródziemnomorzu w nieokreślonym kierunku.

Świadkowie kolonizatorskich, zdobywczych rzezi i rabunków — najczęściej ludzie morza i raczej dość twardzi z natury — nie musieli być w ciemię bici, choć mieli na swoim koncie niejedną karę cielesną. Zastanowiwszy się musieli też dojść do wniosku, że gdyby udało im się posiąść odpowiednio zaopatrzony i uzbrojony statek, mogliby sobie poradzić nie gorzej od pełnomocników głów koronowanych. Zanotowana (z licznymi błędami) przez protokolanta inkwizycyjnego sądu w portowym mieście hiszpańskim Cartagenie, w roku 1661, piosenka piracka — którą notabene potraktowano jako jedną z „okoliczności obciążających” — powiada dosłownie:

Królom korony rozdał Bóg, a im splendoru mało, Jak najplugaw szy z własnych sług Chwytają w dłonie pałę.

Królom Bóg władzę wręczył w garść, Lecz ich natura taka,

Że chcą rabować, rżnąć i kraść Na wszystkich świata szlakach 2.

Werbowanym do morderczej służby na królewskich statkach rekrutom tłumaczono, że zyskują awans społeczny, idąc pod monarszą komendę. Sprawujący władzę na pokładach okrętów i w czasie licznych akcji królewscy oficerowie poczynali sobie najczęściej — i to w stosunku do bezbronnych — jak zwyczajni zbóje. I chociaż ich zbóject-wo było uświęcone przez monarchę, niemniej nie przestawało być zbó-jectwem. Oficerowie ci wymagali dla siebie bezwzględnego posłuchu i szacunku i rzadko się zdarzało, by nagradzali podwładnych jakimś ułamkiem zdobytego łupu.

Skutek był taki, że gdy kapitanowie królewskiej floty bogacili się błyskawicznie, to marynarze tejże floty pozostawali najczęściej nędzarzami do końca swego trudnego żywota. Co bystrzejsi członkowie takiej czy innej załogi zdawali sobie sprawę z tego, że uprawiając godny potępienia z katolickiego punktu widzenia proceder, że narażając wielekroć życie, czynią to dla dobra nie własnej, ale cudzej, nienawistnej sobie kieszeni. Przytoczona niżej piosenka mówi o tym w sposób zupełnie niedwuznaczny:

Wisielcem będzie czelny drab,

Gdy jako rabuś hula;

W zaszczyty zaś opływa grand, Łupiąc i rżnąc — dla króla.

Mamy tu do czynienia z moralną oceną postawy zarówno konkwistadorów, jak i wszelkich przeprowadzających akcje kolonizatorskie, upełnomocnionych przez koronę hidalgów. Autorzy tej śpiewki dalecy są jednak od jakiegokolwiek potępienia takich metod działania. Godzą się na taki porządek świata, jaki powstał bez ich udziału; niezadowoleni podwładni hidalgów myślą jedynie o zmianie ról.

Bunty na pokładach nie tylko wojennych, ale po prostu uzbrojonych statków są w tym czasie znacznie częstsze niż planowe przedsiębranie wypraw pirackich przez ludzi zamożnych i powiązanych ze światem przestępczym. Ale i ten drugi sposób morskiego rozbójnictwa zgadzał się z obrazem i kształtem ówczesnego świata. Dla łupionego czy zakuwanego w kajdany tubylca było rzeczą całkowicie obojętną, czy krzywdę, która mu się dzieje, uświęca monarcha czy też nie. Podobnie nie robiło różnicy napadniętym kupcom, czy rabuje im mienie korsarz z królewskim patentem w zanadrzu czy zbuntowany marynarz.

Oficjalna opinia, deklaracje władców i rządów, pisma moralistów i kazania duchownych oczywiście piętnowały proceder piracki, przemilczając ostrożnie tryb najmowania jawnych piratów przez te same potępiające zbójectwo rządy. Formalnie było wszystko w porządku, pirat przekształcał się w korsarza, a ten — jak brzmiała formuła „działa pod znakiem majestatu bandery królewskiej”. Jak się zazwyczaj dzieje, po wysłuchaniu kazania czy przeczytaniu moralizatorskiego traktaciku przeciętny obywatel holenderskiego, hiszpańskiego, włoskiego czy angielskiego miasta powracał do swych powszednich zajęć i kłopotów, wiedząc aż nadto dobrze, że i władcy, i rządy, i potężne zrzeszenia kupieckie stosują i będą stosować we wzajemnym zwalczaniu metody ani trochę nie lepsze, wcale nie szlachetniejsze niż te, jakimi posługiwali się w swojej przestępczej praktyce piraci. Potępiające deklaracje były tym, czym pozostały do dziś, to znaczy szeregiem pięknych zdań. Ich szlachetne brzmienie na stan faktyczny żadnego wpływu nie wywierało.

Nie znaczy to, że w praktyce życia codziennego nie odczuwano uciążliwości takiego stanu rzeczy. Paul Zumthor, autor pasjonującego studium historycznokulturalnego Życie codzienne w Holandii w czasach Rembrandta 3, referuje te sprawy z charakterystyczną dla niego, ale jakże wymowną zwięzłością:

„Wojna i konieczność pozbawienia Hiszpanii źródeł jej bogactwa sprawiły przy końcu XVI wieku, że piractwo weszło w morskie obyczaje Niderlandczyków. Zanim nastał pokój, miasta i admiralicje wydawały armatorom listy uprawniające, które upoważniały ich do odbywania kursów na danym obszarze. Proceder ten uprawiały po trosze wszystkie warstwy ludności. Jeden z burmistrzów Amsterdamu, Jan Corneliszen, podobno był eks-piratem. Korsarze patentowani, agenci rozboju morskiego, zatracali w końcu wszelkie skrupuły i napadali bez różnicy wszystkie statki: nieprzyjacielskie, neutralne, a nawet należące do ich własnych rodaków; spadali stopniowo do rzędu piratów, bandytów działających na własny rachunek. Rząd starał się ich ujarzmić. W 1605 roku kazał rejestrować listy uprawniające; w roku następnym postanowił wydawać je tylko za kaucją 20 000 florenów i wezwać do Holandii około stu trzydziestu korsarzy żeglujących po świecie. Ale pokój położył kres tej urzędowej interwencji. Państwo zamierzało odtąd, zgodnie z układem, zachować neutralność, jednakże piractwo prywatne zakwitło teraz jeszcze bujniej. Powszechnie uważano je za rentowniejsze niż handel z Indiami.

Nastaje wtedy, na pół wieku, złoty okres dla tych wilków morskich. Długowłosi, z czarnymi brodami, na nagim torsie nosili kamizele bez rękawów, za pasem pistolety i noże; pijacy, gracze, przeklętnicy wiedzieli, że najprawdopodobniej zginą z ręki mordercy lub na szubienicy; Francuzi nazywali ich flibustierami, zniekształcając holenderski wyraz vrybuiter, poszukiwacz wolnego łupu. Na przykład Klaas Compaan z Zaandam, przezwany postrachem mórz, wyruszając w świat wyrzucił za burtę Biblię, różaniec i dziennik okrętowy, aby działać swobodnie, bez wyrzutów sumienia; był to poza tym dzielny człowiek, który ilekroć dobrze się obłowił (miał na swoim koncie 358 grabieży), nie zapominał posłać worka pieniędzy i klejnotów małżonce, u boku której dokończył spokojnie swoich dni w małym domku w Oostzaan...

Każdy statek kupiecki mógł stać się łupem korsarzy, niezależnie od tego, pod jaką żeglował flagą. Interwencje Henryka IV i rządu angielskiego tyle dokazały, że korsarze i piraci znikli z północnego Atlantyku. Ale pozostawało dosyć innych mórz. Łupy i jeńców sprzedawano bez trudu w portach Afryki Północnej. W ten sposób zostały nawiązane stosunki pomiędzy piratami niderlandzkimi a ludnością z portów Maghre-bu. Co więcej, w latach 1600 do 1610 trafiali się Holendrzy-renegaci; nosili oni imiona arabskie, osiedlali się wśród korsarzy mauretańskich i wraz z nimi chodzili na wyprawy. Słynny Morate Reis (Murat Rais) był to po prostu Jan Janszen z Haaerlem, a Soliman Bufoen to Jakub de Hoereward z Rotterdamu. Groźny Veenboer pod imieniem Solima Reis zginął w walce z chrześcijańskim statkiem. Coert Sieverts natomiast wszedł w służbę Wenecji i na jej konto uprawiał korsarstwo przeciwko Turkom. Okryty chwałą, skończył jako główny admirał floty duńskiej”.

Gdy się czyta ten beznamiętny, rzeczowy, chciałoby się rzec: niemal oschły opis pirackich działań i losów, doznaje się chyba mocno sprzecznych uczuć. Jako że to, co uprawiali owi „okryci chwałą”, w zasadzie „dzielni ludzie” — jeśli się będziemy trzymać słownictwa holenderskiego autora — niezależnie od dumnego tytułu „korsarza” lub wzgardliwego miana „pirata”, jakie zmieniali od jednej do drugiej okazji, ma przecież wyraźne znamię jawnego i cynicznego bandytyzmu. Korsarz, pirat...

William Dampier, nazywany w swoim czasie „królem morskim” (przydomki korsarsko-pirackie nigdy nie grzeszyły zbytnią skromnością), był sam z rodu nie byle jakich znawców jednej i drugiej profesji, choć do historii trafił głównie dzięki swym eksploratorskim podróżom. I on to właśnie w swojej książce posłużył się zacytowanym w epigrafie równaniem między piratem i korsarzem; obaj nie wychodzą na tym najlepiej, obydwa typy doświadczony żeglarz określa mianem „rzezimieszków” (choć angielskie słowo „rascal” można też tłumaczyć jako „łotr”). Zaliczanie morskiego czy rzecznego rabusia bądź do kategorii pirackiej, bądź też do rzędu korsarzy stanowi podział wątpliwy. Granica dzieląca obydwie specjalności bywała zawsze nader wątła.

Pospieszmy dodać, że furtka, przez którą do dziejów poszerzania geograficznego horyzontu dostał się śmiały angielski korsarz (albo i pirat), była także nieco osobliwego nabożeństwa. Bo właśnie w czasie trwania morskiej wyprawy dokoła świata (przy tej okazji zrabowano niemało hiszpańskich miast i statków) ów Dampier uratował w roku 1709 przebywającego samotnie przez cztery i pół roku na wyspie Juan Fernandez Aleksandra Selkirka. Losy i przygody tego rozbitka dostarczyły Danielowi Defoe materiału do jego wydanego w roku 1719 bestselleru, do Robinsona Crusoe. Dampier zresztą różnił się od przeciętnego morskiego zbója dość znacznie, bo choć plądrował, łupił i napadał, to przecie jeszcze nadążał spisywać mnóstwo interesujących obserwacji przyrodniczych i geograficznych. U schyłku żywota urosły z tego dzieła, które zapewniły starzejącemu się żeglarzowi szeroko uznawany autorytet naukowy, szczególnie wśród kartografów ówczesnych. Jak się przekonamy na innych przykładach — wprawdzie nie najliczniejszych — niektórzy z prowadzących łajdacki żywot po morzach świata zbrojnych włóczęgów patrzyli na ten świat nie tylko jak na magazyn rzeczy nadających się do rabunku. Dostrzegali w nim także inne godne uwagi, zapamiętania i opisu zjawiska.

Zwróćmy uwagę na charakterystyczne potraktowanie dokumentalnego zapisu przez literata tamtych czasów: Defoe we własnej zbeletryzowanej wersji przygód Selkirka przeniósł go z Juan Fernandez na Morze Karaibskie. Tak mu było wygodniej, chociażby ze względu na wprowadzenie do opowieści „dzikusów” i ich idealnego reprezentanta, Piętaszka. Była to uświęcona, w pełni uznawana dowolność, taka sobie licentia poetica, trudno o to mieć pretensję do angielskiego pisarza. Taką jednak pretensję należałoby zgłosić w chwili, w której zorientowano się w skali powodzenia utworu. Bo czytany masowo, tłumaczony i kolportowany dosłownie na wszystkie strony świata, Robinson po trosze odwracał obraz stosunków panujących na dalekich od Europy akwenach. Tak wiarygodny, sprawdzony i rzetelny, jeżeli idzie o realia, o powszednie szczegóły żeglarskiej obyczajowości i cechy mentalności ludzi swoich czasów, Defoe skrewił bez żenady, gdy chodziło o — jak byśmy to dziś nazwali — tło społecznoobyczajowe. W jego ujęciu największą plagą Basenu Karaibskiego są niegrzeczni, brzydcy i dzicy „krajowcy” (dopuszczający się między innymi paskudnego grzechu — kanibalizmu), „biali” przypominają raczej kukiełki, symbolizujące cnoty w lalkowym teatrzyku Puncha (oczywiście w interpretacji purytańskiej!). Trafiają się między nimi mniej grzeczni (wskutek bezbożności), ci jednak nie przynależą do społeczności statecznych czytelników Biblii na co dzień; są to obrzydliwi buntownicy, którzy uwięziwszy prawowitego kapitana już-już są gotowi zostać tym, czym był w rzeczywistości wybawca prototypu Robinsona — to znaczy piratami. Rozumie się, że wpływ cnót wywodzących się z biblijnego morale jest tak wielki, że i oni (głównie w postaci „przeklętnika” Willa Atkinsa) szybko nawracają się na wiarę ojców i powracają do dobrych, statecznych, miłosiernych uczynków. Ba, nawet uważają do pewnego stopnia „krajowców” za ludzi. Nieporównanie gorszych, ale jednak. Nie mówiąc o kobietach: te uznali jeszcze przed nawróceniem.

Gdy więc zadajemy sobie mało sensowne pytanie: co stało się przyczyną schematycznej deformacji, i to na długo, typowości pirackiej, odpowiedź znajdziemy częściowo w przygodowym romansie Defoego. Ten pisarz, który w ciągu nie tak znów krótkiego żywota umiał zdobywać się na zjadliwą, satyryczną ironię, na odważne odruchy protestu i na dema-skację — w wypadku, w którym chodziło o wskazanie zbrodni popełnianych właśnie przez „białych” na ludziach o innym odcieniu skóry, podzielał przesądy, uprzedzenia i nawyki swojej klasy. Chyba wiedział dokładnie, że w czasach, do których odniósł przygody Selkirka-Robinsona, „dzikusy” antylscy byli prawie doszczętnie wytępieni; że na Morzu Karaibskim huczało i dymiło nie wskutek kanibalicznych wypraw „krajowców”, ale z powodu starć różnoplemiennych piratów-korsarzy; że wreszcie właśnie tam i wtedy krzyżowały się marszruty i krwawo wyniszczały nawzajem flotylle pływające pod różnymi, nie tylko pirackimi banderami, działające w nadziei zdobycia najcenniejszego łupu: srebra i złota płynącego z zachodniej półkuli na wschodnią. Pytanie o przyczyny deformacji ty nowości pirackiej nazwałem mało sensownym dlatego, że tkwiły one w strukturze społecznej owego czasu; powstawała wtedy klasyczna literatura, poruszająca także temat łowców fortuny na szlakach morskich sposobem, dosadnie określonym przez jednego z najwybitniejszych pira-

tów ówczesnej dyplomacji europejskiej — kardynała-ministra Mazari-niego. Nie, to nie przejęzyczenie. Ówcześni (a i wielu z ich spadkobierców) prominenci polityczni, wojskowi czy dyplomatyczni nawiązywali aż nadto często do wzorców przekazanych przez wcześniejszy czas — dobę szczytowego Renesansu, kiedy za sprawą najemników-kondotierów powstawały dynastie drapieżnych, bezwzględnych i przebiegłych władców na Półwyspie Apenińskim i poza jego granicami. Były to wzorce nie tylko pokrewne idealnemu modelowi pirata, ale pokrywające się z nim literalnie. Nie będzie przesady w twierdzeniu, że Marguerita z Nowary (1553—1615) czy Maria Medici (1573—1642) z jednej, a sławne piratki (les piratesses-dames de la fortune), Mary Read i Annie Bonny (czy Bonney), powieszone w roku 1720 na Jamajce, z drugiej strony — to typy siostrzane. Dodajmy, że wielce charakterystyczne dla wszystkich środowisk i grup społecznych tamtego czasu. I czy tylko tamtego?

Jeszcze jedna uwaga, może i nie najistotniejsza, ale przecież potrącająca o sprawę nie tak znowu bagatelną: chodzi o rzekomo specyficznie dziki, wyszukanie ekscentryczny wygląd zewnętrzny pirata. Tak jakby strój męski (a szczególnie wojskowy) przełomu XVI i XVII wieku, nie mówiąc już o barokowym, był szczytem wytwornej prostoty i funkcjonalnego racjonalizmu w ubiorze.

Nie ma wielkiego sensu odsyłanie Czytelnika do specjalistycznych dzieł, do z górą setki ze zdumiewającą ścisłością odtworzonych tablic Hottenrotha, Rohrbacha, starego Falkego czy nowszego i dostojniejszego od nich Boehna. Przedzieranie się przez kostiumologiczną dżunglę ma wiele uroków, kryje mnóstwo zaskakujących niespodzianek, niewątpliwie bywa niezmiernie przydatne w rozszyfrowywaniu przeróżnych smaczków poszczególnych epok. Pomaga też i w unikaniu tak rażących gaf, jak odczytywanie fantastycznych, baśniowych czy groteskowych kostiumów w teatrze (szczególnie w balecie) czy filmie jako przynależnych do określonego historycznego stylu. Tak, rozeznanie przemian mody, podobnie jak prawidłowe widzenie wyróżników stylometrycznyćh w architekturze czy we frazeologii, niemało sprzyja lepszemu i pełniejszemu rozumieniu charakteru kulturowych i kulturalnych modeli w ogóle. Ale — jak się już powiedziało — nie żądajmy takich wypraw do lamusów, gromadzących realia przeszłości, przy okazji lektury powieści o tematyce pirackiej.

Natomiast spróbujmy uważniej rozejrzeć się w obfitym na naszym rynku księgarskim materiale ilustrującym plastycznie odległy czas. I portrety osób pojedynczych, i portrety zbiorowe, a i sceny rodzajowe, batalistyczne czy dworskie powiedzą nam nierzadko znacznie więcej o obyczajowości, wnętrzach i modzie niż rozwlekłe sprawozdania. Wtedy nawet skrótowy opis brodatego pirata w kamizeli bez rękawów, przytoczony przez Zumthora, nabierze innej wymowy. Okaże się, że w zestawieniu z przesadną — zwłaszcza w mnogości szczegółów — dekoracyjnością nie tylko bogatego, dworskiego, ale i żołnierskiego stroju, to, co nosi pirat, ma charakter celowego uproszczenia. O tym zresztą będzie jeszcze mowa później. Ważne pozostanie spostrzeżenie, że nie tylko ocena literacka postaci „urwanego z łańcucha” straceńca (jak to określa jeden z hiszpańskich poetów tego czasu, J. R. de Alarcon), ale i osąd estetyczno-obyczajowy, dotyczący „odrażającego” wyglądu tego osobnika, zostaje wygłoszony z określonej, wyraźnie klasowej pozycji. I może właśnie w jej uporczywym, zastarzałym trwaniu — już w nawykowej formie — spoczywa główny powód twardego żywota pirackich schematy zmów.

Już się wspomniało o jarmarcznych drukach ulotnych i broszurach. Nie one jednak sygnalizują treści istotne, przemilczane w oficjalnie uznanej literaturze epoki. Obok jarmarcznej tandety, niezależnie od kalkulujących zysk handlowy nakładców, były i inne próby popularyzowania pirackiego wątku w literackiej formie. Małe zastrzeżenie: „literac-kość” jest w tym wypadku cechą dość względną. Nie wymyślono jeszcze wtedy i nie puszczono w obieg terminu „reportaż”. I chyba słusznie: nazywanie interesujących i z pasją utrwalanych zapisów aktualnych w XVII czy XVIII wieku reportażami jest raczej ryzykowne; są to chyba raczej traktaty czy traktaciki, niekiedy napisane z zadziwiającą sprawnością chwytów opisowych i z ładnymi uogólnieniami, dokonanymi na bazie szczegółowego materiału. Nie da się tego gatunku porównać z twórczością reportażową naszych czasów i z tej przyczyny, że bardzo określone i swoiste, mieszczące się jedynie w tamtej epoce bodźce powoływały te twory do życia. Nie zawodowi żurnaliści ani profesjonalni pisarze trudnili się spisywaniem, wydawaniem i puszczaniem w obieg tych utworów. Dziś zapewne odnieślibyśmy zamierzenia owych twórców do zakresu działalności popularnonaukowej. Może czasami polemicznej czy nawet apologetycznej. Najczęściej jednak zasadniczym powodem powstawania owego dziełka, a nawet dzieła, była potrzeba sprostowania wielu potocznych, błędnych opinii, próba przekazania faktów, znanych autorowi przeważnie z autopsji. Będziemy mieli wcale niekrótki okres w jednym z najciekawszych kręgów kulturowych przełomu stuleci XVI i XVII, w którym autentyczne pamiętnikarstwo ludzi przygody zajmie miejsce wiodące i utrzyma je długo. Opisywacze krańców geograficznego horyzontu i peryferii panującego ładu byli z gruntu kim innym niż bezimienni dostawcy straganowej, jarmarcznej bibuły egzotyczno-awan-turniczej. Stali na przeciwległym biegunie, rezygnowali z fantastyki, trzymali się prawie protokolarnej, dosłownej dokładności przekazu. Bywalcy, którzy nie pod jednym żaglem pełnili wachtę i salutowali niejedną banderę, ludzie z włóczęgowskim życiorysem (a czasami z czujnie ukrywaną piracką skazą na własnym curriculum vitae) widzieli inaczej i referowali inaczej wiele zdarzeń, których najczęściej bywali uczestnikami. Trochę odmiennie przedstawiali te same zdarzenia bohaterowie, którzy zyskali dystans czasu i zmianę pozycji. Ani jedni, ani drudzy nie miewali ambicji literackich. Zdarzało się, że ich nakładca, o ile na takiego trafili, starał się na własną rękę uatrakcyjnić zbyt jego zdaniem suche pozycje. Ale ingerencja wydawnicza takiego przedsiębiorcy dotyczyła głównie materiału ilustracyjnego. Nie tykała natomiast szczegółowych, przeważnie także opartych na dokumencie (dzienniki statków) sprawozdań wielu kapitanów-ryzykantów, głównie takich, którzy, będąc jednocześnie żeglarzami i armatorami, nie mieli ochoty dzielić się zyskiem z kupieckimi zrzeszeniami. Handlowali sami, pływali zbrojno, a po powrocie z wypraw musieli się wybronić przed zarzutem uprawiania niedozwolonych chwytów na swoich szlakach. Zarzuty takie mogły być niekiedy słuszne, ale wysuwane były przez najczęściej niechętnych kapitanowi konkurentów. Tak powstawał szereg pisemek, których niezaprzeczona wartość polega na sumiennej rejestracji wielu szczegółów geograficznej, przyrodniczej i społecznoobyczajowej natury. Trzeba koniecznie dodać, że niektórzy z takich żeglarzy-autorów miewali bogate doświadczenia z zakresu kontaktów z pirackimi zrzeszeniami. Nie było dla nikogo tajemnicą, że pewni stateczni handlowcy ciągną niezłe zyski z wymiany części pirackich łupów na przedmioty, których morscy śmiałkowie nie mogli zdobyć ani na statkach przez siebie atakowanych, ani w przybrzeżnych dalekich miastach i miasteczkach; podejrzewano o taki handel wielu samodzielnych armatorów. Niektórzy z nich mieli odwagę przyznać się — czasami po latach i po porzuceniu morza — do działalności tego typu. Przy okazji opowiadali różne interesujące rzeczy o bukanierskich osadach antylskich, o cypryjskim korsarstwie (które było zwyczajnym piractwem) czy o handlarzach czarnymi niewolnikami na wybrzeżu gwi-nejskim. Wydawane w pokaźnej liczbie — szczególnie w drugim tercjale wieku XVII — takie opisy wypraw i podróży mogły grzeszyć nieścisłościami i przemilczeniami, gdy chodziło o pewne szczegóły biograficzne (tak było na przykład w książkach Dampiera); do dziś jednak nie przestały być cennym materiałem źródłowym, jeżeli chodzi o informację rzeczową. Kąt, pod którym rozpatrywano w takich wydawnictwach proceder piracki, bywał z reguły zupełnie inny niż ten, pod jakim na morskiego potępieńca spoglądano w pisemkach jarmarcznych, a i w niektórych pozycjach w ścisłym tego słowa znaczeniu literackich. Uderzają dwie cechy wspólne, występujące w owych wyznaniach i sprawozdaniach; pierwszą jest wspólny strychulec dla piractwa i korsarstwa. Nie ma miejsca na subtelne różnicowanie u tych morskich wilków, którzy sami przy okazji gryźli nie tylko reprezentantów wrogiej bandery. Autor fascynującej, pięknie napisanej książki o podróży do Persji i Indii 4, Jean Chardin (1643—1713), jeden z cieszących się za życia autorytetem znawcy bliskowschodnich i dalszych akwenów, o którym wiedziano, że stał bardzo daleko od wszelkich powiązań ze światem łupieżców i zbójów, stwierdzał: „Korsarstwo tyleż znaczy co piractwo, a jedno i drugie mało się różni od działań przeróżnych, przez władze, rządy i monarchów zatwierdzonych kompanii... Bezprawie i zdzierstwo pozostaje zawsze tym samym, bez względu na to, czy w cieniu królewskiej, czy pod łopotem pirackiej bandery uprawiane”. Ten hugonot, który zmarł z dala od Francji, miał odwagę i dostatecznie dużo zdrowego rozsądku, by głosić własne poglądy poza granicami ojczystej, wrażliwej na przytyki i aluzje jurysdykcji Ludwika XIV.

Druga cecha wspólna polega na zgodności w widzeniu pirackiej działalności jako normalnego stanu rzeczy. Znawcy morskiej (ściślej powiedziawszy: wszelkiej) obyczajowości tego czasu traktują pirata jako zjawisko powszednie i samo przez się zrozumiałe. Jeden ze sławnych podróżników, który w swoim czasie co nieco korsarzował (do czego się przyznaje) i trochę rozrabiał po piracku (co, oczywiście, przemilcza), Jakub La Maire, ten sam, który odkrył przylądek Horn (1585—1616) powiadał, że różnica pomiędzy „...każdym zdążającym do bogacenia się, od króla do kramarza, a piratem, polega na tym, że pirat działa bez obłudy, z większym hazardem i odwagą”.

Przytoczone pisma i wypowiedzi cytowane w pamiętnikarstwie i bio-grafistyce tamtego czasu to jeszcze nie dokument, ale gatunek bądź co bądź doń zbliżony. Mamy jednak niejednokrotnie możność obcowania także i z dokumentem. Hiszpański historyk piractwa i korsarstwa, Burgu-ete, przytacza bardzo interesujące pismo (currendę) wiceadmirała Diego Flores de Valdesa, znanego ze swego udziału w bitwie pod Lepanto. Wydane znacznie wcześniej pismo obiegowe, kierowane do kapitanatów portowych, zwraca między innymi uwagę na badanie pochodzenia oraz konduity kandydatów do stanu marynarskiego pod szczególnymi kątami widzenia; z innego urywka tegoż pisma możemy do pewnego stopnia odtworzyć trudności, jakie trapiły marynarkę „arcykatolickiego, apostolskiego monarchy” — króla Hiszpanii. Oto interesujące nas fragmenty: „...Zaś mający pełnić czynności kapelanów na statkach lub z misjami udającymi się do ziem nowych najjaśniejszego pana księża mają najściślej przebadać zasady wiary, wyznawanej przez zaciągających się na statki jego królewskiego majestatu... Którzy, jeżeli się okażą skłonnymi do herezji, mają być przez kapitanów portowych ujmowani i pod konwojem odstawiani do przeznaczonych na ten cel, strzeżonych pomieszczeń. Gdzie, po ponownym, dokładnym i ścisłym badaniu ma się zdecydować, czy wolno ich użyć do pracy w portach i na przystaniach, czy też mają być użyci jako wioślarze floty przybrzeżnej... Sprawdzać należy jak najskrupulatniej, czy nowo zaciężni nie są zbiegami ze statków: jego królewskiego majestatu, którejś, za przywilejem królewskim działającej kompanii handlowej, zbiegami z domów kary i pokuty (powiedziawszy po prostu — z więzień, p.m.), czy nie są samowolnie oddalającymi się z klasztorów nowicjuszami lub tamże przebywającymi pokutnikami, a także czy nie są osobami ściganymi przez świętą inkwizycję kościoła lub sprawiedliwość świecką; zbadać należy, czy nie ma wśród ochotniczych rekrutów ludzi podejrzanych, jako to: zbiegłych kleryków, powin-nych chłopów z dóbr królewskich i szlacheckich, dezerterów z szeregów wojsk lądowych, uciekinierów ze szkół, osobliwie z kolegiów oraz ludzi młodocianych pochodzenia niewyjaśnionego...”

W ludowym wariancie do El gran teatr o del Mundo — Wielkiego teatru świata Lope de Vegi, w interludium wystawianym w budzie portowej, na pytanie karczmarza: „Coś ty za jeden?” — podejrzany osobnik odpowiada: „Byłem bakałarzem, byłem żołnierzem, byłem wędrownym aktorem, byłem kupcem...” „Ha, już wiem — woła domyślny szynkarz — skoro posługujesz się czasem przeszłym, powiem ci, kim jesteś: zbiegiem z królewskiej galery!”

W rozległym państwie Filipa II, w którym „nigdy nie zachodziło słońce”, żyło się dobrze tylko uprzywilejowanym; może też nieźle działo się tym Hiszpanom, którzy jako szeregowi licznych armii wielkiego króla z dala od ojczyzny przebiegali Flandrię, Półwysep Apeniński, maszerowali andyjskim szlakiem Inków czy rozpijali się w sycylijskich garnizonach. Innym, przykutym do radła w majętnościach feudałów duchownych i świeckich, pracującym w kopalniach srebra czy miedzi, powodziło się nie lepiej niż marynarzom zwerbowanym na statki królewskie. Nieszczęśnicy ci należeli do najbardziej upośledzonej kategorii społecznej. Imiennik znanego konkwistadora, Jose Carlos Uloa, wedle legendarnego przekazu bard pirackich gromad tak oto chwali życie człowieka „wolnego” na morzu:

Ziemia jest mała. Wiele jest mórz.

Dla nas ziemi nie stało,

Tedy nie roli, a sobie służ,

Ruszaj naprzeciw sztormom i burz, Gdy w sercu poczujesz śmiałość.

Ziemię ma klecha, dzierży ją pan,

Dla nas ziemi nie stało,

Diabłu pozostaw ugomy łan, Zmień na rycerski niewolny stan, Gdy mórz cię woła wspaniałość!

Losu własnego nie przeparł nikt.

Dla nas ziemi nie stało,

Zbądż się niewoli haniebnych łyk,

Cóż, że ci grozi koło i stryk, Gdy mórz cię koi wspaniałość!

„Wspaniałość”... Przy wejściu do niektórych portów, na molach, widywało się w tym czasie szubienice z wiszącymi na nich całymi tygodniami skazańcami — pechowymi ryzykantami, którzy usłuchali opowieści o kuszących perspektywach pirackiego losu. Ale szubienice nie odstraszały wielu: wiadomo było, że stryk czeka, dybie nie tylko na progu tej „wolności”, którą obiecywało piractwo, że jest losem aż nazbyt często przypadającym i takim, którzy nie ulegli podobnym pokusom... Co miał do stracenia „zbiegły chłop powinny, zbiegły kleryk, uciekinier z kolle-gium?” A zyski i przygoda wabiły. Życie miało niską cenę w owych czasach.

Na dwadzieścia lat przed datą wypłynięcia w tragiczny rejs sławnej Wielkiej Armady hiszpańskiej, co miało miejsce 18 maja 1588 roku, koronny pisarz wojskowy Cristobol Perez, który, jak wynika z jego zapisów, był człowiekiem pobożnym i wiernym poddanym swego monarchy, zdradza pewne wątpliwości co do morale załóg królewskich statków wojennych. Czyni to jednak w sposób oryginalny: należąc najwidoczniej do konserwatystów, ma uprzedzenia co do wartości zamorskich dziedzin korony hiszpańskiej. Pisze on:

„Z łaski Opatrzności Pańskiej monarcha nasz władaniami swymi przewyższa potęgę pogańskiego króla Macedończyków, Aleksandra; ale nie wydaje mi się zgoła błogosławieństwem rozszerzenie włości pana naszego i króla na zamorskie krainy pogańskie; jakoż, choć rzeczą słuszną i prawą nieść słowo boże i oświecenie chrześcijańskie ludom w obrzydliwości grzesznej grzęznącym, ale dalekość owych krain od ziem koronnych sprawia, że więcej się w nich pleni szelmostwa i łotrostwa niż słowa Chrystusowego. Zaprawdę, jeśli się przyjrzeć osobom na morza wypływającym i owym, którzy później w Nowych Ziemiach pozostają, tedy przyjdzie załamać ręce i zakrzyknąć: biada! Albowiem już i tak niemało wśród ludzi morskiego rzemiosła obwiesiów i łotrów; gdy jednak do niedawna snadnie ich było można pod pilnym mieć nadzorem, a gdy trzeba było — ukrócać, to dziś, gdy po czterdziestu odległych morzach tałataj-stwo to się rozciekło, jakże i kto upilnuje przed ciężkimi grzechami? Trzynasta to była praca Herkulesowa, ale mało nadziei, że się nam obecnie jaki Herkules narodzi”.

Poczciwy don Perez mimo swego przywiązania do religii katolickiej wierzy w moc pogańskiego herosa Herkulesa; darujmy mu ten lapsus logiczny — jest w duchu jego czasów. Najwidoczniej i do niego dotarły przekazy licznych awanturników, bających o fantastycznych czterech dziesiątkach tajemniczych i odległych mórz. Pan pisarz wojskowej kancelarii Filipa II nie interesuje się tą ciekawostką geograficzną, jest natomiast przejęty „rozciekającym się” łotrostwem. I tu ma stuprocentową słuszność. Nie podejrzewał zapewne, jak wygląda na nowo odkrytych lądach „głoszenie słowa bożego” przy akompaniamencie krzyku tysięcy mordowanych, palonych na stosach, ginących w niewoli pogan. Musiał natomiast wiedzieć, że na każdych stu wywędrowańców z hiszpańskich, neapolitańskich czy portugalskich miast portowych — co najmniej dwudziestu przekształca się w morskich albo i w lądowych zbójów najgorszej kategorii. Stwierdził to w oficjalnym raporcie znany ze swego umiarkowania i zdolności organizacyjnych wielkorządca chilijskiego namiestnictwa w latach 1541—1555, Pedro Valdivia.

Fakt jednak, że Perez zapisał przekaz o „czterdziestu morzach”, wskazuje na jego popularność; nic więc dziwnego, że dla niektórych rozbitków Wielkiej Armady wizja tych odległych akwenów stanie się majakiem, wiarą w odmianę ich losów na lepsze.

Mamy więc w dokumencie echo kształtujących się — niezależnie od przeróżnych obowiązujących opinii epoki — legend i przekazów. Będzie ich z czasem coraz więcej, a próby pewnej obiektywizacji pirackiego wątku znajdzicmy początkowo we wspomnianych już pracach owych nie posiadających ambicji literackich spisywaczy.

Raczej pod koniec wieku XVII powstały pokaźnej objętości zbiory takich zapisów. Nie bez pewnego podkoloryzowania — co było dziełem wydawców — nader często uzupełnione komentarzem godzącym z cenzurą duchowną, państwową czy po prostu z obłudną opinią wielkomiejskich środowisk kupieckich, zbiory te stały się doskonałym interesem rzutkich przedsiębiorców, przede wszystkim amsterdamskich. Nie tylko szły nadzwyczajnie na rodzimych rynkach księgarskich, ale były powielane w rozlicznych przekładach, wariantach i przeróbkach.

Prym w szeregu takich wydawnictw, które wytrzymały próbę czasu i mnóstwo wydań w wielu językach wiedzie holenderska książka De Americaensche Zee-Roovers5, wydana w Amsterdamie w roku 1678. Głównym powodem powodzenia w skali światowej był nie tylko fascynujący temat — życie, obyczaje i wyczyny autentycznych piratów. Osobowość autora odegrała tu rolę decydującą; był nim przecież najprawdziwszy poszukiwacz łupu na szlaku morskiej przygody, autentyczny pirat. Według przekazu współczesnych miał zawód marynarza, któremu znudziła się w swoim czasie służba w holenderskiej flocie handlowej, a nazywał się Esquemling. Chociaż nie ujawnił na stronie tytułowej swego nazwiska, stało się ono niemal mianem pospolitym wszystkich wydań utworu. Esquemlingami w różnych deformacjach ortograficznych, zależnie od języka przekładów, nazywano powszechnie czytane i zaczy ty wane do ostatniego strzępu dziełko. Niektórzy podawali w wątpliwość autorstwo „zwyczajnego marynarza”. Natomiast mało kto kwestionował autentyczność osobowości autora, jako znamionującej prawdziwego pirata. Namiętny, pełen wewnętrznej pasji, barwny, choć pozbawiony sztucznych ozdobników stylistycznych tok narracji, a przede wszystkim biją-ce z kart książki aż do histerii niemal umiłowanie wolności w jej najbardziej anarchicznym kształcie — to były właściwości obce ówczesnym konwencjom literackim. Szczególnie na tle znakomicie prosperującej kupieckiej republiki holenderskiej. Nic dziwnego, że w wielu środowiskach, szczególnie wśród starszych kupieckich zrzeszeń, duchowieństwa i elity rządzącej, odezwały się liczne protesty, potępienia i wołanie o zakaz rozpowszechniania „gorszącej” książki. Ale zbyt jawna była obłuda i demonstracyjna, mało przekonywająca pochopność w tych akcjach: książka osiągnęła zawrotne powodzenie, zbyt dobrze wiedział przeciętny mieszkaniec Haarlemu, Rotterdamu czy Hagi o zyskach, jakie z korsarstwa ciągnęli ci sami solidni komersanci, którzy gardłowali przeciwko esquem-lingom. Oficjalnie potępiony utwór torował sobie drogę w świat mimo zakazów i klątw.

Niezliczone, zaiste, potomstwo wydały pierwsze edycje esquemlin-gów. Ale ani uproszczone i zredukowane tylko do samej „mrożącej krew

Opisy ilustracji znajdują się na końcu książki.

w żyłach” fabuły skróty, ani bogato ilustrowane i uzupełnione rozlicznymi komentarzami i malunkami przeróbki nie zastąpiły oryginału.

Czytelnik nie dawał się zwieść. Chodziło przecież właśnie o nowy dreszcz, o pasję naocznego świadka, o barwę i zapach przekazu bezpośrednio odtwarzanych typowości, obyczaju, nawyków, powszedniego dnia wędrówki i wielkich dni bitewnych; z kart Zee-Roovers dawało się poznać czytelnikowi przedziwne zbiorowisko niepospolitych ludzi, bytujących wedle własnych, jakże różnych od znanych i uznawanych praw.

Według norm i konwencji obowiązujących w świecie ówczesnym — prawnych, obyczajowych czy moralnych — była to zbiorowość przestępcza. Jednocześnie jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że w postawie, a nierzadko i w czynach awanturników, wyrzuconych za burtę ludzkich uprawnień, mamy do czynienia z żywiołem spontanicznego, rozpaczliwego protestu przeciwko układowi społecznooby czaj owych norm, które operowały skomplikowanym systemem okrutnego, bezwzględnego ucisku, gwałtu, a często zbrodni. Każdy, kto by się zdobył dziś na nieco karkołomną lekturę któregoś z esquemlingow (istnieją nowsze reedycje w wersji francuskiej i niemieckiej), chyba by nie żałował pokonywania frazeologicznych i słownikowych oporów. W końcowym wyniku miałby niczym nie zastąpione uczucie osobistego otarcia się o dokument ludzki, jeszcze nie ostygły od wewnętrznego, autentycznego żaru.

iMamy też i innego rodzaju dokumenty, a ściślej powiedziawszy — ich monstrualny pod względem ilościowym zbiór. Ujęty w całościowe cykle, zbiór ten liczy dwieście kilkadziesiąt tomów. Na szczęście wydawnictwo, założone w roku 1846, a systematycznie, choć wolno rozwijane, zdołało w ciągu lat opanować tę puszczę przez opracowanie wielu rzeczowych i imiennych indeksów. „Hakluyt Society” powołało do życia rodzaj wielostronnej, historycznej, obyczajowej, technicznej i jakiej tam jeszcze encyklopedii żeglugi, marynarki, szlaków morskich i morskiej przygody. Biorąc swe imię od sławnego żeglarza, poza tym autora słynnych, w pięciu tomach opublikowanych Podróży ★, stowarzyszenie pozostało wierne zaleceniom swego patrona (który żył w latach 1552—1616): „Uznawać za sprawdzone i pewne tylko to, co znajduje potwierdzenie w dokumencie”. Kolejne pokolenia redaktorów z przykładną skrupulatnością traktują przytaczane dokumenty różnego rodzaju, zachowując wszystko — aż do przedawnionej nomenklatury i błędów ortograficznych włącznie.

*R. Hakluyt The principal navigations, voyages, traffiques and discoveries of the English Wit ion, 1589, nowsze wyd.: Londyn 1809—1812.

Dokumenty dotyczące piractwa i korsarstwa w zbiorze Hakluyta stanowią rodzaj encyklopedycznego rejestru najbardziej nieprawdopodobnych, choć jak najbardziej prawdziwych wątków fabularnych większej i mniejszej żeglarskiej przygody; w poszczególnych tomach Hakluyt Books trafiają się dokumentalne przekazy, które zaskakują protokolarną obiektywizacją postaci, zdarzeń, konfliktów. To jakby przeciwieństwo esquemlingow — tam pasja, emocja i obrazowość — tu zaś ze stron okrętowych dzienników, sądowych przesłuchań, wreszcie z sentencji wyroków i wielu innych, oschle i schematycznie stylizowanych akt spogląda odarty ze wszelkich ozdobników fakt. W sposób wstrząsająco bezlitosny ukazuje się brutalna, surowa i najczęściej brudna podszewka „barwnej, porywającej” przygody — nie zostaje nic z romantycznego przystroju w jakim chadza literacka i filmowa legenda piracka. Prawie nie ma postaci znanej z romantyzującej deformacji w pseudoautentycznych pisemkach jarmarcznych, której by nie powtarzały określone partie zbioru. Tylko wersja jest cokolwiek inna — suchy wykaz działań, katalog wyczynów, pościgów, starć i wielu setek okrutnych śmierci przemawia głuchym, stłumionym, ale w pełni tragicznym echem. Ani śladu kolorowego heroizmu. Najmniejszego źdźbła jakiejkolwiek romantyki. Niemniej wrażenie jest przejmujące, prawdopodobnie dlatego, że z przekazanych współczesnej świadomości spraw bije groza prawdy.

Ale jak powiedział kiedyś Winston Churchill, który przyznawał się do „pewnej znajomości psychiki pirackiej”, „...najbardziej zaciekawia i fascynuje wszelka prawda poprzez widzenie jej oczyma ludzi utalentowanych”. Wśród osób różnego stanu, które od schyłku wieku XVI poprzez stulecie następne i trzy ćwierci wieku XVIII parały się tematyką piracką, nie brakło ludzi utalentowanych. W ich wypadku talent szczęśliwie zbiegał się z niezwykłością, niepowszedniością ich losów. Dwa rodzaje przekazu o prawdzie typu pirata — esquemlingi i dokumentacja, którą gromadzą Hakluyt Books — dostarczają niemało interesującego materiału. W niezwykle jednak różnorodnym, niemal kalejdoskopowym kontekście prezentuje jego jaskrawą i pstrą obfitość jeszcze jeden rodzaj piśmiennictwa.