Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Dziesiąty tom elektryzującej serii z komisarzem Jooną Linną!
Kiedy policjanci odbierają zgłoszenie o włamaniu na zamknięty zimą camping, nie spodziewają się aż tak makabrycznego odkrycia. W środku nocy w jednej z przyczep znajdują rozczłonkowane zwłoki mężczyzny. Na odciętej ręce, niczym na poduszce, śpi nastolatek. Wyrwany ze snu chłopak jest w szoku. Okazuje się, że cierpi na rzadką formę lunatyzmu. Z ostatnich godzin nie pamięta nic.
Wkrótce dochodzi do kolejnej, równie przerażającej zbrodni. Modus operandi jest taki sam. Do komisarza Joony Linny dociera, że ma do czynienia z wyjątkowo brutalnym i bezwzględnym mordercą. Czas pokaże, że się nie myli.
Linna angażuje do pomocy znajomego hipnotyzera. Ma nadzieję, że dzięki hipnozie dotrze do obrazów, które tamtej koszmarnej nocy miał przed oczami lunatykujący chłopak.
Zwykle senny koszmar rozgrywa się tylko w głowie śpiącego. Tym razem jest inaczej.
***
Pełna napięcia jazda bez trzymanki.
JEFFERY DEAVER
Historia mroczna i przerażająca niczym szwedzka zima.
GREGG HURWITZ
Przejmująca, inteligentnie skonstruowana i budząca grozę intryga.
CHRIS WHITAKER
***
Seria z Jooną Linną:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 600
Data ważności licencji: 7/1/2029
Tytuł oryginałuSömngångaren
Projekt okładkiMARIUSZ BANACHOWICZ
Koordynacja projektuNATALIA STECKA-KUBANEK, ANNA RYCHLICKA
Opieka redakcyjnaANNA HEINE
RedakcjaIWONA GAWRYŚ
KorektaBOGUSŁAWA OTFINOWSKA
Redakcja technicznaSTANISŁAW TUCHOŁKA | panbook.pl
Copyright © Lars Kepler 2024 Published by agreement with Salomonsson Agency
Polish edition © Publicat S.A. MMXXV (wydanie elektroniczne) All rights reserved.
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
Utwór nie może być wykorzystywany do szkolenia sztucznej inteligencji, w tym do tworzenia treści naśladujących jego styl. Nieprzestrzeganie tego zakazu jest naruszeniem praw autorskich i grozi konsekwencjami prawnymi.
ISBN 978-83-271-6898-6
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 601 167 313 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40 e-mail: [email protected]
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Sen i marzenie senne od zawsze towarzyszyły nam, ludziom, niczym dwaj zagadkowi towarzysze.
W mitologii greckiej bogiem snu jest Hypnos, który mieszka w ciemnej jaskini otoczonej makami i leżącej nad rzeką zapomnienia. Kiedy Hypnos śpi, czuwa nad nim jego syn Morfeusz, bóg marzeń sennych.
W dzisiejszych czasach nauka mówi o śnie non-REM i śnie REM. Podczas snu głębokiego, jednego ze stadiów non-REM, fale elektryczne w korze mózgowej mają bardzo dużą amplitudę i niską częstotliwość. Ale w dwóch lub trzech momentach w ciągu nocy fale osiągają równie małą amplitudę i wysoką częstotliwość, jakie obserwuje się u ludzi, którzy nie śpią. To stadium nazywa się snem REM (od angielskiego Rapid Eye Movements, „szybkie ruchy oczu”), ponieważ także gałki oczne poruszają się wtedy gwałtownie.
Parasomnia to zbiorcze określenie zaburzeń, w których mózg znajduje się częściowo w stanie snu, a częściowo w stanie czuwania. Dobrze udokumentowane zaburzenie zwane somnambulizmem, czyli chodzenie we śnie, występuje u pięciu procent dzieci, ale jest znacznie rzadsze u dorosłych. Jak w większości parasomni lunatykowanie występuje na ogół podczas snu głębokiego i trwa tylko kilka minut, są jednak tacy, którzy chodzą we śnie w fazie REM. W ich przypadku sny aktywują działania fizyczne, takie jak ubieranie się, otwieranie drzwi czy opuszczanie domu.
Szarosrebrzyste światło sączące się przez deszczowe chmury połyskuje w niespokojnych kręgach na kałuży, okapie i w przepełnionej cynkowej balii.
Mama stoi w deszczu na wysypanym żwirem placu pomiędzy zardzewiałym samochodem dziadka a drewutnią. Jej jasne włosy ociekają wodą, biustonosz i dżinsy pociemniały od wilgoci.
Świeża krew napływa do ran, z których wypłukuje ją deszcz.
Dziś rano mama pocięła się na całym ciele, a potem cisnęła nóż na podłogę w sieni i wyszła boso na podwórze.
Chłopiec zagląda do przedpokoju i patrzy na zakrwawioną klamkę, wybrzuszenia tapet na ścianach, podłogę z desek i leżący na niej nóż oraz pustą butelkę po czystej stojącą pomiędzy żeglarskimi kaloszami taty.
Przez całą noc mama rozmawiała z kanistrem na benzynę w samochodzie i z siekierą w szopie, krzyczała na nie, a potem wznosiła ku niebu błagania do taty, żeby wrócił do domu.
Chłopiec wraca do swojego pokoju i spogląda na nią przez okno. Deszcz bębni coraz szybciej o blaszany dach i parapet.
Rynna jest pełna starych liści, przelewa się przez nią woda.
Stalowa linka w plastikowej otulinie na lewym nadgarstku chłopca biegnie wzdłuż poręczy przyśrubowanej do sufitu. Linka pozwala mu poruszać się swobodnie po pokoju. Chłopiec może leżeć w łóżku, stać w oknie albo siedzieć na podłodze, bawiąc się swoimi zabawkami.
Ma gumowego trolla o sterczących niczym płomienie pomarańczowych włosach, Różową Panterę z giętkiego tworzywa i amerykańskie auto policyjne, które przez pierwszy tydzień migało na niebiesko.
Kiedy jest przypięty do linki, może wyjść do przedpokoju i do łazienki, ale do drzwi wejściowych już nie. Jeśli wyciągnie rękę i napręży linkę tak, że nadgarstek aż piecze, a pacha się napina, to jest w stanie zajrzeć do kuchni z powyłamywaną podłogą.
Mama przynosi z szopy siekierę, wychodzi znowu na deszcz i staje ze zwieszoną głową przy stercie opon i zardzewiałych silników.
Poświata od wielkiego neonowego szyldu informującego o naprawie traktorów sprawia, że krople deszczu za jej plecami lśnią. Mama unosi brodę, obraca się powoli, wskazuje na niego, stojącego w oknie, i rusza długimi krokami w stronę domu.
Potężny statek kosmiczny Razor Crest szybuje bezszelestnie przez ciemność i ciszę. Mama uśmiecha się, patrząc na synka. Jego buzia wygląda blado w świetle księżyca padającym przez zasłonięte okno. Między brwiami pojawia się maleńka zmarszczka.
Brzuch i klatka piersiowa poruszają się równomiernie w rytm oddechu.
Po kąpieli, wieczornej kanapce i umyciu zębów dała mu piętnaście miligramów fenotiazyny, więc teraz mały śpi głęboko.
Kobieta wciąż czuje się nieswojo z tym, że Robert przyszedł, gdy chłopiec nie spał, i że nakłamała synowi, że to tylko kurier dostarczył materiały biurowe.
Soczewka elektronicznej niani zwrócona jest ku uśpionemu ciału chłopca.
W pokoju daje się odczuć leciutki ruch powietrza, mimo że wstaje bardzo ostrożnie. Podwieszony na żyłkach wielki statek kosmiczny z szarych klocków Lego zaczyna się kołysać.
Kobieta jak najciszej wymyka się na korytarz, dociska drzwi i już ma przekręcić klucz w zamku, kiedy słyszy, jak w środku coś spada na podłogę.
Wstrzymuje oddech, nasłuchuje.
Chłopiec śpi.
Z dużej sypialni dochodzą słabe dźwięki muzyki, chociaż prosiła Roberta, żeby był cicho. Zamyka drzwi na klucz, poprawia sukienkę i idzie korytarzem, mijając po drodze drzwi z szybą i schody na parter.
Robert siedzi w ciemności na krześle z podłokietnikami, w dłoni trzyma telefon i szepcze „przepraszam”. Ona uśmiecha się mimowolnie, napotykając jego wzrok. Krótkie kręcone włosy, srebrna moneta na szyi, naga klatka piersiowa upodabniają go do młodego rzymskiego cesarza.
– Zasnął – mówi kobieta.
– Okej. To na co czekamy? – Mężczyzna się uśmiecha.
– Jeśli mnie pytasz, to na ciebie. Zawsze.
– Jestem, przyszedłem – oznajmia Robert, podnosząc się z krzesła.
Przyszedłeś, zobaczyłeś, zwyciężyłeś, myśli kobieta. Podchodzi do okna. Odchyla zasłony i nagle czuje w piersi falę przeszywającego lęku. Nad czubkami drzew wisi ogromny księżyc w pełni, cały w bliznach, srebrzystoszary. Na dole, na podjeździe, w cieniu klonu stoi rdzewiejący samochód Roberta.
– Czy kiedykolwiek wrócił wcześniej do domu? – pyta Robert.
– I tak się niepokoję – odpowiada kobieta i spogląda na niego.
– Daj spokój, zwinąłem butelkę bąbelków z...
– Czekaj. – Przerywa mu i unosi dłoń do ust.
– Co się stało?
– Nic... Zdałam sobie tylko sprawę, że niechcący przekręciłam klucz dwa razy.
– Jakie to ma znaczenie?
– To nic takiego, ale już tak mam... No wiesz, chcę mieć pewność, że mogę szybko do niego wejść, jeśli zajdzie potrzeba – wyjaśnia kobieta i wychodzi z sypialni.
Korytarz jest ciemny i chłodny.
Na podłodze przy ścianie stoi odkurzacz z kablem owiniętym dookoła korpusu.
Kobieta zatrzymuje się przed drzwiami pokoju syna i odruchowo zerka przez ramię. Robert stanął w wejściu do sypialni i pokazuje jej butelkę z różowym winem musującym, którą znalazł na dole w kuchni. Zawsze pełen zapału. Kobieta uśmiecha się, daje mu znak uniesionym kciukiem, a potem przekręca klucz w zamku w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.
Słychać kliknięcie mechanizmu.
Zamierza przyłożyć ucho do drzwi, ale słyszy stłumione pyknięcie dochodzące z sypialni.
Robert czeka na nią w księżycowej poświacie, z dwoma pełnymi kieliszkami, a kiedy ona do niego podchodzi, podaje jej jeden, zaglądając głęboko w oczy.
Wznoszą toast, całują się i piją. Ich cienie niczym duchy prześlizgują się po starym kościelnym dzwonku wiszącym na ścianie nad podwójnym łóżkiem.
– Smaczne – mówi kobieta, siadając na brzegu łóżka.
Na monitorze widać spokojną buzię chłopca i równy rytm oddechu pod jasnoniebieską kołdrą. Z głośniczka dobiega szelest, kiedy mały przesuwa rączkę po prześcieradle.
Robert opróżnia kieliszek i stawia na komodzie obok butelki; podchodzi do kobiety, nachyla się i miękko całuje ją w usta.
Ona ostrożnie odstawia swoją lampkę na szafkę przy łóżku, opiera mu dłonie na biodrach i patrzy w górę, w jego wyraziste oczy.
– O czym myślisz? – pyta, nie mogąc ukryć uśmiechu.
– A jak sądzisz?
Spuszcza wzrok i widzi, że dżinsy Roberta zaczynają się napinać. Kilka razy muska wargami jego rozporek, aż mężczyzna całkiem sztywnieje i materiał rozciąga się, obnażając zamek błyskawiczny.
– Chodź do mnie – mówi kobieta z uśmiechem.
Przesuwa się wyżej na łóżku, zrzuca poduszkę, kładzie się na plecach i zerka na monitor. Twarz jej synka przypomina ołowiane jajo w zimnym świetle pełni księżyca. Robert rozpina dżinsy i zatacza się, próbując z nich wyjść. Wczołguje się na łóżko, całuje ją we wzgórek łonowy, ogrzewając ciepłem oddechu przez ubranie.
Kobieta czuje motyle w brzuchu, kiedy Robert wsuwa dłonie pod sukienkę, zdejmuje jej bieliznę i rozsuwa uda.
– Chodź – szepcze kobieta, spoglądając w stronę ciemnych drzwi.
Mężczyzna kładzie się na niej i z uśmiechem całuje jej usta. Gdy wślizguje się w nią powoli, kobieta wydaje ciche sapnięcie. Uda rozszerzają się pod naciskiem i przez jedną, niczym niezmąconą chwilę kobieta otacza go ze wszystkich stron.
Sutki, twardniejąc, napierają na gładką tkaninę biustonosza.
Robert wysuwa się i zaczyna poruszać się rytmicznie z narastającą intensywnością. Łóżko uderza o ścianę i nagle kościelny dzwonek odzywa się, podejmując takt.
Kobieta wyobraża sobie porzuconego chłopca, który idzie przez sosnowy las z krowim dzwonkiem na szyi.
Zerka na monitor, wypiera wszelkie myśli, zamyka oczy i odnajduje z powrotem drogę do rozkoszy. Jej piersi kołyszą się w rytm pchnięć, napina uda i dno miednicy, obejmuje falujące plecy, przybliża się i na kilka sekund rozluźnia z głębokim wydechem, po chwili spina mięśnie i przeżywa długi orgazm.
Stara się tłumić jęki, zgina palce u stóp, czuje pot występujący na czoło, a w oddali słyszy samochód parkujący nieopodal na ulicy.
Robert kontynuuje, ma przyspieszony oddech, pchnięcia są coraz silniejsze, aż w końcu z głuchym westchnieniem wytryska i opada na nią zdyszany.
Nasienie wypływa z jej wnętrza między pośladki.
Ich serca łomoczą, uderzając o siebie nawzajem.
Te uderzenia to odliczanie, myśli kobieta.
Leżą ciasno objęci, za chwilę dopiją wino i będą rozmawiać o wspólnej przyszłości.
Budzi się gwałtownie w ciemności na odgłos ciężkiego uderzenia.
Okno sypialni jest otwarte na oścież.
Rozlega się trzask, kiedy dachówka rozbija się na trawniku, a po chwili daje się słyszeć przeraźliwy krzyk.
Listopadowe niebo, ciemne niczym żeliwo, zwiesza się nad centrum dzielnicy Vårberg. Dochodzi trzecia w nocy, ulice są opustoszałe.
Radiowóz toczy się powoli wzdłuż okratowanych okien salonu piękności.
Partnerzy, John Jakobsson i Einar Bofors, siedzą w milczeniu obok siebie. Przestali się do siebie odzywać prawie rok temu.
Milczą, jeśli nie muszą się komunikować.
Torba z resztkami fast foodu leży na podłodze u stóp Einara, a zapach smażeniny wypełnia wnętrze samochodu.
John wybija rytm na kierownicy i jak zwykle, wyglądając przez okno, myśli o swoim bladoszarym starszym bracie.
Zakurzone witryny z reklamami odbijają poświatę padającą od wejścia do metra. Śmieci, zeschłe liście i rozbite szkło leżą między betonowymi filarami arkady.
Pod budynkiem Stadsmission1 walają się puste puszki po farbie w spreju, foliowe torebki i spłaszczone kartonowe pudełka. Zatopieni we własnych myślach policjanci mijają parking i skręcają w prawo przy kościele etiopskim.
Duże płatki śniegu pojawiają się w świetle ulicznych latarni i opadają, wirując. Cała dzielnica zaczyna nagle wyglądać jak z baśni.
Dla Johna to jak nieproszony gość z czasów dzieciństwa.
Mlecznobiały odblask terminala komunikacyjnego Polman oświetla jego zaciśniętą w pięść dłoń. Einar wyjmuje puszkę ze snusem i w tym momencie słyszą wezwanie z centrali regionalnej.
Na campingu Bredäng trwa włamanie.
Einar odpowiada na wezwanie, a John skręca na tyły sklepu spożywczego, okrąża zielone kontenery recyklingu i z powrotem wyjeżdża na drogę.
– Camping jest zamknięty na zimę, a właściciel przebywa na Florydzie – informuje dyspozytor. – Ale kamery monitoringu ma podłączone do komórki i widzi, że w jednej z przyczep campingowych świeci się światło.
Bez syren czy błyskających lamp radiowóz przyspiesza na pustej drodze, mija rząd wysokich bloków i starą kotłownię.
Pióra wycieraczek zgarniają z szyby płatki śniegu.
Mężczyźni nie rozmawiają, ale obaj myślą o włamaniu to samo: pewnie ktoś próbuje nie zamarznąć na śmierć dziś w nocy – bezdomny, niemający dokumentów, narkoman albo ktoś chory psychicznie.
Zazwyczaj tak bywa.
Przejeżdżają obok hotelu Scandic i skręcają w Skärholmsvägen.
Niecałych pięć lat temu Johnowi udało się otworzyć zamek w drzwiach pokoju swojego starszego brata. Luke leżał na podłodze przy łóżku, miał sine usta. Staza z pożółkłej gumy zwisała luźno z jego ramienia, wacik ubrudzony kroplą krwi przyczepił się do T-shirtu z Nirvaną.
John nigdy nie zapomni źrenic szeroko otwartych oczu brata. Były nienaturalnie małe, jakby ktoś je namalował czubkiem igły od strzykawki.
Odkąd zaczął pracować w terenie, zawsze ma przy sobie trzy opakowania naloksonu – antidotum – choć środek ten nie wchodzi w skład wyposażenia. To nie jest coś, o czym John by rozmawiał, ale jak dotąd dzięki sprejowi do nosa uratował życie ośmiu osobom.
Mijają ciemne boisko do piłki nożnej, przejeżdżają przez teren przemysłowy i zagłębiają się w rezerwat przyrody Sätraskogen.
Kiedy parkują przed stalową bramą campingu, od chwili, w której odebrali wezwanie, minęło osiem minut.
Sklep, biuro i tajska restauracja są zamknięte po sezonie. Śnieżynki opadają bezszelestnie, lądując na wyasfaltowanym placu.
John i Einar w milczeniu wysiadają z radiowozu i przełażą przez bramę. Studiują mapę terenu, odnajdują pole G i ruszają w tamtym kierunku.
Rozległy camping jest dziwnie wymarły bez samochodów, namiotów i ludzi.
Policjanci przecinają pożółkły trawnik wzdłuż wydeptanych linii ścieżek i idą w stronę przyczep.
Po prawej widać wzgórza porosłe nagimi drzewami. Płatki śniegu tańczą wśród sterczących czarnych gałęzi.
Mężczyźni mijają nieduży plac zabaw i zlewnię ścieków, a potem zagłębiają się między zaparkowane, podparte przyczepy campingowe. Zmienia się akustyka – ściany wychwytują odgłos ich kroków i odbijają natarczywym echem.
W oknach jest ciemno, chorągiewki na wysokich antenach telewizyjnych obwisają smętnie, a maleńkie ogródki są puste.
John przypomina sobie swój lęk o brata w ciągu tego ostatniego roku, napady złości Luke’a, jego bezwzględność, tak jak wtedy, gdy John poprosił go o zwrot pożyczonych pieniędzy.
Już z daleka widzą światło zapalone w jednej z najdalej położonych przyczep. Kiedy podchodzą bliżej, zauważają, że pada ono z lampy stojącej w jednym z okien za zasłonką.
John zatrzymuje się i napełnia płuca chłodnym powietrzem, wyciąga służbową broń, podchodzi do metalowych schodków, puka energicznie i otwiera drzwi.
– Policja, wchodzimy! – woła bez przekonania.
Wkracza w mrok przyczepy i dostrzega na imitującym parkiet linoleum ciemne ślady stóp biegnące tam i z powrotem. W przejściu, w którym widać dwoje zamkniętych drzwi i ciasną łazienkę, zerka w prawo.
Wszędzie panują cisza i spokój.
Z pistoletem skierowanym w podłogę rusza w kierunku oświetlonego saloniku. Ściany i sufit poskrzypują z każdym jego krokiem.
Przed sobą widzi jedynie stół i cztery krzesła. Światło lampy stojącej w głębi odbija się słabo w porysowanych powierzchniach mebli.
John zamiera, słysząc głos kobiety dochodzący gdzieś z boku pomieszczenia, powtarzający żartobliwie:
– Odbierz, ogierze, odbierz... Odbierz, ogierze...
– Policja, wchodzę! – woła John. Czuje, jak włoski na ramionach unoszą się w reakcji na wyrzut adrenaliny.
– ...ogierze, odbierz... Odbierz, ogierze, odbierz... Odbie... – Kobieta urywa nagle.
John posuwa się do przodu z bronią wycelowaną przed siebie.
Nieruchome powietrze jest przesycone metalicznym zapachem przywodzącym na myśl wilgotny kamień szlifierski. Czuć wibracje podłogi pod ciężkimi krokami Einara, który wchodzi do przyczepy. John zatrzymuje się, oddycha z trudem przez nos, nasłuchuje, a potem robi krok w głąb kuchni, omiata lufą pomieszczenie i wydaje z siebie jęk.
Na blacie ze stali nierdzewnej leży ludzka noga z plastrem na kolanie i ze stopą w czarnej męskiej skarpetce. Mięśnie i ścięgna zostały przerąbane kilkunastoma niedbałymi uderzeniami siekiery.
Głowa kości udowej została wyrwana z panewki i lśni biało na tle ciemnoczerwonej tkanki.
– Co, kurwa...
Ściany, sufit i podłoga są obryzgane krwią. Na stoliku kawowym pomiędzy dwiema sztucznymi roślinami doniczkowymi znajdują się fragmenty głowy. Chociaż brakuje brody i szczęki, John widzi, że ofiarą jest mężczyzna o sterczących czarnych włosach z rozjaśnionymi końcówkami.
Krew pokrywa całą powierzchnię stolika i skapuje gęstymi kroplami do kałuży na podłodze.
Wyświetlacz leżącego na kanapie telefonu rozbłyskuje, pojawia się na nim imię „Anna” i jednocześnie odzywa się spersonalizowany sygnał połączenia:
– Odbierz, ogierze, odbierz... Odbierz, ogierze...
W drugiej części przyczepy Einar otwiera drzwi do dużej sypialni i oświetla wnętrze latarką. Na podwójnym łóżku widzi ludzki korpus bez kończyn. Powierzchnie cięcia są nierówne i niechlujne, z bladymi chrząstkami i ostrymi fragmentami kości.
Policjant wlepia wzrok w owłosiony brzuch poćwiartowanego mężczyzny, zwiotczały penis oraz muskularną, ozdobioną tatuażami pierś, szyję i dolną część głowy.
Materac przesiąkł krwią, ciało jest ciemne i lśniące. Einar się zatacza bombardowany wrażeniami.
Wciska sobie latarkę pod pachę i zasłania dłonią usta. Kiedy zapach keczupu na jego palcach miesza się z wonią świeżej krwi, mężczyzna czuje, jak przewraca mu się w brzuchu.
John słyszy niepewne kroki kolegi, zerka za siebie i widzi go wycofującego się z jednej z sypialni. Einar upuszcza latarkę na ziemię, usiłując niezdarnie odczepić radio sieci łączności operacyjnej Rakel, wypada z przyczepy i wymiotuje.
John rusza w jego kierunku, lecz nagle zastyga, nasłuchuje i czuje przebiegający mu po plecach dreszcz. Przez ściany słychać dziwnie rozluźniony i mechaniczny zarazem śmiech.
Może dociera z zewnątrz, myśli John. W tej samej chwili śmiech przechodzi w żałosne pojękiwanie i zaraz cichnie.
John z walącym sercem podchodzi do zamkniętych drzwi.
Uderza go irracjonalna myśl, że to jego brat Luke stoi tam – z sinymi wargami, ze zwężonymi źrenicami i z zakrwawioną maczetą opartą na ramieniu.
Na zewnątrz daje się słyszeć głos Einara, wzburzony i rozmawiający bez ładu i składu z Regionalną Centralą Dowodzenia.
John naciska klamkę, uchyla drzwi i celuje pistoletem w ciemność.
Na ścianie pod oknem z zasłoniętymi żaluzjami wisi grzejnik z wyciągniętą z gniazdka wtyczką. Biały przedni panel obryzgany jest krwią.
Zawiasy wydają z siebie ciche skrzypnięcie i nieruchomieją.
John wysuwa przed siebie rękę, otwiera drzwi na oścież i wchodzi do środka.
Na podłodze obok piętrowego łóżka leży na boku młody chłopak; pod głową, niczym poduszkę, ma odrąbaną rękę.
Jego blada twarz jest rozluźniona, oczy są zamknięte. Ma na sobie dżinsy, adidasy i ciemnozieloną bluzę. John zbliża się, żeby sprawdzić mu puls.
Na materacu dolnego łóżka dostrzega siekierę. Słychać wołanie Einara.
Gdy John się pochyla, podłoga skrzypi pod jego ciężarem.
Naraz chłopak, nie otwierając oczu, parska śmiechem. Zęby błyskają w zakrwawionej twarzy.
John odskakuje, szuka po omacku pistoletu, odbezpiecza go, ślizga się w kałuży krwi, uderza plecami w ścianę i oddaje strzał w podłogę.
Chłopak drga, siada, mruga i patrzy nic nierozumiejącym wzrokiem na Johna. Odgarnia grzywkę dłonią unurzaną w krwi i oblizuje usta.
– Gdzie ja jestem? Co się stało? – pyta z przestrachem w głosie.
Bernard Sand ubrany w bordowy szlafrok stoi w przestronnej kuchni i przyrządza wystawne śniadanie. Pogwizduje, smażąc na dużym ogniu dwa placki ziemniaczane. Jest kwadrans po siódmej, a jego szpakowate włosy są zmierzwione od snu.
Zanim został pisarzem na cały etat, pracował jako profesor historii idei na Uniwersytecie Sztokholmskim. Jest autorem romansów, a międzynarodową sławę przyniosła mu seria o rodzeństwie DeVille.
Po napisaniu sześciu książek chciałby spróbować czegoś nowego.
Nie czuje się znudzony, ale niepokoi go, że może się poczuć aż za wygodnie w roli pisarza.
Bernard tworzy właśnie siódmą książkę i redaguje kolumnę o uczuciach w gazecie wieczornej „Expressen”, w której każdej niedzieli odpowiada na pytania czytelników.
Seria zapewnia mu utrzymanie, lecz generuje przy tym mnóstwo pracy oprócz samego pisania.
Wczoraj przeglądał umowy cyfrowe z Holandią i Polską dotyczące dwóch nowych książek. Poświęcił godzinę na rozmowę z japońskim tłumaczem, czekają go trzy wywiady przez e-mail, do których jeszcze się nie zabrał, a także długa lista przekazanych przez agenta zapytań dotyczących spotkań autorskich i próśb o nagranie krótkich filmików.
Bernard ma pięćdziesiąt dwa lata i siedemnastoletniego syna o imieniu Hugo z poprzedniego małżeństwa. Od ośmiu lat mieszka z Agnetą.
Jest szczupłym, dość wysokim mężczyzną o bladej twarzy i intensywnym spojrzeniu niebieskich oczu spod gęstych brwi, które musi przycinać co tydzień.
Placki skwierczą na patelni; Bernard czuje bolesne pieczenie, kiedy kilka kropel rozgrzanego masła pryska mu na rękę.
Kładzie na dwóch talerzykach chrupiące placki z łyżeczką śmietany, którą wymieszał ze startą skórką z cytryny, świeżym koperkiem i pieprzem.
Jest ciemny zimowy poranek.
Cały pokój odbija się w czarnych oknach niczym oświetlona scena w teatrze.
Agneta wchodzi do kuchni, wnosząc ze sobą delikatną woń perfum. Ma już za sobą uspokajające ćwiczenia oddechowe i prysznic. Ubrała się w dżinsy i sweter.
– Za szesnaście minut muszę być w samochodzie – oznajmia.
Jest zarumieniona, jej cera lśni jak brąz, drobne perełki wody migoczą w jej krótkich czarnych włosach.
– Nowa szminka – mówi Bernard.
– Masz niezłe oko.
– Bardzo ci ładnie.
– Dzięki, ale jeśli sądzisz, że to wystarczy, żebym rzuciła ci się na szyję i cię pocałowała...
– Zrób to – przerywa jej.
– Tak uważasz? – Agneta się uśmiecha, lecz po chwili poważnieje. – Boże... ale jestem naiwna. Jest mi tak cholernie łatwo ci wybaczyć, bo...
– Przepraszam.
– Bo moje serce... moje niestety dość głupie serce cię kocha – kończy i siada przy stole.
– Ja też cię kocham.
Agneta wzdycha i spogląda na niego ze zmarszczonymi brwiami.
– Myślę, że mówisz szczerze... ale pisarz powinien zdawać sobie sprawę z tego, że nie wystarczy powiedzieć, że się kogoś kocha. Trzeba to też okazać.
– Zgadzam się.
Agneta Nkomo ma trzydzieści siedem lat. Pracuje na zlecenie jako dziennikarka kulturalna, pisząc recenzje tańca dla gazety „Svenska Dagbladet” i reportaże dla lokalnej agencji informacyjnej „Lepsza Dzielnica”; robi także research dla podcastu o tematyce true crime.
Już wiele razy pytała producenta, czy mogłaby na serio wziąć udział w pracach: przygotować reportaż, siedzieć przed jednym z mikrofonów w studiu i dyskutować na temat nowych teorii dotyczących błędów w dochodzeniach policyjnych.
Wie, że byłaby dobra, dotychczas jednak spotkała się tylko z uprzejmym zdziwieniem i pustosłowiem, że będą mieli to na uwadze.
Bernarda poznała, gdy przeprowadzała z nim wywiad przy okazji ekranizacji pierwszej książki o rodzeństwie DeVille. Jego terminarz był przepełniony, dostała tylko trzydzieści minut, ale tyle wystarczyło, by się w sobie zakochali.
Ręka Bernarda zaczyna drżeć, więc mężczyzna odczekuje kilka sekund, aż się uspokoi. Dopiero wtedy nakłada sporą łyżkę kawioru, posypuje szczypiorkiem i podaje przystawkę z szampanem, choć wie, że Agneta nie tknie kieliszka.
– Naprawdę powinniśmy byli wczoraj porozmawiać, ale zasnąłeś – mówi cicho kobieta, biorąc do ręki sztućce.
– Czasami sypiam, mimo że nigdy nie jestem zmęczony – odpowiada Bernard i siada naprzeciwko niej. – Wenus, nasza królowa, rozpala mnie w te nieznośne noce, a Amor nie daje mi ani chwili wytchnienia.
– Czuć w tym pasję. – Agneta wzdycha i zaczyna jeść.
– Pół dupy bym oddał, żeby to napisać – stwierdza Bernard i wypija jej szampana.
– Jesteś niesamowitym pisarzem.
– Czasami.
Agneta ociera usta lnianą serwetką i przegląda korespondencję w telefonie, gdy tymczasem Bernard przynosi dwa nowe talerze z befsztykiem tatarskim, kaparami i musztardą Dijon.
– Bernardzie, to naprawdę strasznie miłe – mówi Agneta, próbując zajrzeć mu w oczy. – Kocham tatara, ale nie chcę fury jedzenia, tylko żebyś pogadał z Hugonem, tak jak obiecałeś.
– Wczoraj nie wyszło – ucina Bernard i nalewa czeskiego piwa do dwóch maleńkich kufelków.
– Wczoraj, przedwczoraj i każdego innego dnia...
– Wiem – odpowiada jej szeptem.
– Co byś doradził samemu sobie w swojej sercowej kolumnie?
– „Weź śrutówkę i otwórz usta”.
– Pytam serio.
Bernard wzdycha i zajmuje miejsce obok niej.
– „Bernardzie, luksusowe śniadanie dla Agnety to za mało” – mówi.
– Za mało.
– „Nie sądzę, by oczekiwała, że się zmienisz przez jedną noc, ale musi czuć, że robisz pierwszy krok we właściwym kierunku, zanim kupisz róże i szampana”.
– Bo to jest twój sposób na ucieczkę – wyjaśnia Agneta. – Nawet jeśli ona ucieszy się z kwiatów i tak dalej.
– „Musi wiedzieć, że twoim słowom o miłości towarzyszy prawdziwe uczucie. Że jesteś lojalny i staniesz po jej stronie, kiedy twój syn głupio się zachowa. Aby mogła się poczuć jak pełnowartościowy członek rodziny” – dodaje z powagą Bernard.
Zakładając kolczyki, Agneta rozmyśla o wczorajszej kolacji. Zażyła dziesięć miligramów propranololu, żeby się nie denerwować. Bernard wie, że Agneta czasem bierze beta-blokery przed ważnymi spotkaniami, ale nie zdaje sobie sprawy, że zaczęła je łykać również wtedy, gdy jego syn ma jeść posiłek w domu.
Hugo siedział pochylony nad talerzem; przytrzymując lewą ręką włosy, prawą podniósł widelec do ust.
– W każdym razie złożyłem podanie o pracę w „KULT Magasin” – powiedział, przeżuwając z otwartymi ustami. – Jadę jutro w porze lunchu do Uppsali spotkać się z redakcją.
– Brawo, to pootwiera przed tobą różne drzwi – ucieszył się Bernard.
– Sam nie wiem. Mnie to zalatuje bufonadą. Będę tam siedzieć i gadać frazesy, i...
– Po prostu bądź sobą – weszła mu w słowo Agneta. – Znasz się na tym. Kochasz książki... Pokaż im to. Właśnie to muszą u ciebie zobaczyć.
– I tak nie dostanę tej pracy. – Chłopak westchnął i wbił spojrzenie w komórkę.
– Warto spróbować – rzucił Bernard.
– Kokosów na tym nie zarobię... Nie wiem nawet, czy dam radę się tam dostać – wymamrotał Hugo.
– Dasz radę, o ile nie będziesz siedział po nocy – stwierdziła Agneta.
– Nie jesteś moją mamą – uciął.
– Owszem, ale...
– Tylko ci się zdaje, ale tak nie jest.
– Nie musisz w kółko tego powtarzać.
– A zmieniłoby to coś, gdybym przestał? – zapytał i podniósł na nią wzrok.
– Nie jestem twoją mamą, ale tu mieszkam i zależy mi na tobie – odpowiedziała, czując napływające do oczu łzy.
– Serio? Płaczesz? Żeby tacie zrobiło się ciebie żal? Żeby...
Hugo przerwał na dźwięk przychodzącej wiadomości, zerknął na wyświetlacz telefonu i wstał od stołu. Nie odniósł swojego talerza. Bernard siedział ze spuszczoną głową, nie był w stanie spojrzeć Agnecie w oczy. Kroki Hugona ucichły w holu, ktoś otworzył drzwi i dało się słyszeć kobiecy głos.
– A oto MILF – skomentowała półgłosem Agneta.
Hugo jest w związku z Olgą, dwa razy starszą od siebie. Agneta uważa, że ta kobieta jest piękna, prawie spektakularna, ale wyczuwa pod jej powierzchownością pewną twardość. Tak jakby Olga próbowała ukryć, że pod błyszczącym makijażem i młodzieżowymi ciuchami tak naprawdę jest najemniczką.
Nie zaglądając nawet do kuchni, poszła za Hugonem prosto do jego pokoju. Zamknęli się tam na klucz i włączyli głośną muzykę.
Agneta nie wie, czy Olga została na noc, ponieważ zażyła tabletkę nasenną.
Teraz w każdym razie w pokoju Hugona panuje cisza; chłopak nie wstanie przed dwunastą, jeśli nikt go wcześniej nie obudzi. Bernarda przez cały ranek rozpierała ta jakaś dziwna energia – tanecznym krokiem podszedł do nóg łóżka, odchylił kołdrę i złożył lekki pocałunek na każdym z jej palców u stóp, a potem pomknął do kuchni przyrządzać śniadanie, podczas gdy ona wykonywała ćwiczenia oddechowe, żeby się uspokoić.
– Nie spróbujesz tatara? – Bernard stara się ją udobruchać.
– Szczerze mówiąc, wciąż jest mi zbyt przykro, żebym miała apetyt – mówi Agneta, odnosząc talerz na kuchenny blat.
Idzie do holu, wkłada płaszcz i zaczyna zapinać guziki, kiedy zjawia się przy niej Bernard z torcikiem śmietanowo-marcepanowym na talerzyku i filiżanką mocnej kawy.
Uśmiech ciśnie jej się na usta, kiedy Bernard usiłuje ją nakarmić, podczas gdy ona wsuwa na nogi kozaki. Mężczyzna idzie za nią w szlafroku i kapciach do samochodu. Jest tak zimno, że śnieg, który spadł tej nocy, będzie leżał, dopóki około wpół do dziewiątej nie wzejdzie słońce.
– Nie powtarzałabym tego, gdybym miała wrażenie, że słuchasz... Ale proszę cię: czy możesz wyjaśnić Hugonowi, że nie próbuję stać się jego matką? – Agneta przyjmuje filiżankę z kawą. – Chcę po prostu mieć z nim dobrą relację i być traktowana jak członek rodziny.
– Masz rację, zgadzam się z tobą.
– Tyle że nic z tym nie robisz – kwituje i dopija kawę, żeby oddać mu filiżankę.
– Staram się, ale nie do końca wiem, co według ciebie powinienem zrobić. On ma siedemnaście lat...
– Boże – mówi z westchnieniem Agneta i oddycha głęboko. – Mam nadzieję, że przynajmniej dociera do ciebie, że tak nie może być... Głównie chodzi o twój brak lojalności.
– Chciałbym...
– Bernard – przerywa mu miękko. – Musisz stanąć po mojej stronie. Nie zawsze, ale przynajmniej czasami.
– Przepraszam.
– Potrzebuję twojej miłości. – Agneta ociera łzy. – Uwielbiam bycie z tobą, nasze rozmowy o książkach, filozofii...
– Nie ma nic lepszego.
– Ale to nie wystarczy. To właśnie chcę powiedzieć. Dłużej nie dam tak rady. Porozmawiam z mamą i zapytam, czy mogę się do niej przeprowadzić.
– Masz zamiar się przeprowadzić?
– Inaczej się nie da. Chyba potrzebuję trochę oddechu – stwierdza Agneta. Wsiada do auta, zatrzaskuje drzwi i odpala silnik.
Jej lexus odjeżdża powoli; Bernard patrzy za nią, czując, jak mu wali serce, dopija ostatni łyk kawy i odstawia filiżankę na stację ładowania.
Myśli o tym, że trzeba będzie obudzić Hugona na tyle wcześnie, żeby zdążył na spotkanie z redakcją „KULT Magasin”, kiedy na jego podjazd skręca samochód policyjny.
Bernard zaciąga pasek szlafroka. W tej samej chwili z auta wysiada policjantka i podchodzi do niego z twarzą pełną powagi.
– Pan Bernard Sand?
– Tak, to ja.
– Dzisiejszej nocy został zatrzymany młody mężczyzna, który podaje się za pańskiego syna – wyjaśnia policjantka.
– Chwileczkę...
– Nie miał przy sobie żadnych dokumentów, więc chcielibyśmy prosić, żeby pan potwierdził jego tożsamość.
– Nie do końca pojmuję.
– Czy ma pan syna o imieniu Hugo?
– Tak, ale on śpi... Mam go obudzić o dziewiątej.
– Kiedy ostatnio go pan widział?
– Wczoraj wieczorem.
Kobieta wzdycha i wyjmuje z kieszeni służbowy telefon, po czym zamienia kilka słów z prokuratorem na temat zdjęć z zatrzymania w Bredäng.
– Mogę wiedzieć, co się stało? – pyta Bernard, czując narastający lęk.
– Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, dopóki pan...
– Czy jest ranny?
Policjantka nic nie mówi, stoi w milczeniu z telefonem w ręku, aż rozlega się dźwięk przychodzącego SMS-a. Kobieta bez emocji otwiera wiadomość i pokazuje mu zdjęcie na wyświetlaczu.
Bernard ma wrażenie, jakby jego głowę przeszył strumień powietrza. Na oślep szuka oparcia, strącając przy tym filiżankę ze słupka.
W ostrym świetle na zdjęciu widać twarz Hugona, brudną i przestraszoną.
Chłopak odziedziczył piękne rysy po swojej mamie, lecz sięgające ramion włosy ma skołtunione. Zarekwirowano mu kolczyki z nosa, ucha i dolnej wargi, nie ma też naszyjnika. Na zdjęciu jego tatuaże wyglądają tak, jakby zanurzył obie ręce w szarym błocie.
Przed nim umieszczono tabliczkę. Nie ma na niej imienia i nazwiska ani numeru identyfikacyjnego. Podane są tylko wzrost, numer fotografii i rejonu oraz data.
– Tak, to mój syn – mamrocze Bernard, przyciskając do brzucha drżącą prawą rękę. – Nie rozumiem... Jestem pewien, że to pomyłka... Pewnie słyszeliście to już wiele razy, ale ja... ja...
– Czy ktoś jest teraz u pana w domu?
– Nie, chyba nie...
– Nie jest pan pewien?
– Myślałem, że Hugo jest w swoim pokoju, ale jeśli go tam nie ma... to jestem tylko ja.
– W porządku, dziękuję.
– Mogę pójść sprawdzić – proponuje Bernard.
– Musi pan zaczekać na zewnątrz, dopóki nie zjawią się technicy, ale jeśli panu zimno, może pan usiąść w naszym samochodzie – odpowiada policjantka.
– Nie jest mi zimno, to teraz nieważne. Przepraszam, ale muszę zrozumieć, co się tutaj dzieje – mówi Bernard łamiącym się głosem.
– Technicy zaraz przyjadą i wejdą z panem. Pomogą panu się ubrać i zabrać niezbędne rzeczy, zanim dom zostanie zapieczętowany.
– Czy potrzebuję adwokata? Hugo ma tylko siedemnaście lat. Zakładam, że mam prawo wiedzieć, dlaczego został zatrzymany.
– Jest podejrzany o dokonanie zabójstwa – wyjaśnia policjantka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Stadsmission – dosł. „misja miejska”, szwedzka organizacja społeczna oferująca pomoc potrzebującym (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). ↩