Cukierek albo psikus - Mia Ahl - ebook

Cukierek albo psikus ebook

Mia Ahl

3,7

Opis

Trzy przyjaciółki Jenny, Sofia i Jessika wciąż spotykają się w swojej ulubionej restauracji w Göteborgu, ale już nie tak często.

Jednym z powodów jest to, że Sofia spodziewa się bliźniaków i ledwo może siedzieć przy stole, a poza tym zajmuje się nastoletnią córką sprawiającą nie lada kłopoty.

Jenny z kolei podpisała traktat pokojowy z mężem Magnusem, lecz – jak się okazuje – nie na długo. A kiedy jej matka zakochuje się do szaleństwa w Bjarne, który próbuje wciskać Jenny kosmetyki i zdrową żywność, sytuacja staje się coraz bardziej absurdalna.

Za to Jessika i jubiler Claes najwyraźniej wyruszają razem w stronę zachodzącego słońca. Wtedy jednak do ich małego raju wkrada się wąż. Dochodzi do podejrzanej kradzieży.

A wszystko to w czasie, gdy wielkimi krokami zbliża się coś równie przerażającego jak narodziny bliźniaków, oślizgli sprzedawcy i kradzież klejnotów – Halloween!

Cukierek albo psikus” to ostatni część serii „Cztery pory roku” Mii Ahl.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (7 ocen)
3
1
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna_n4

Dobrze spędzony czas

Ciekawa powieść, dobrze się czytała, chociaż momentami tłumaczenie zgrzytało. Ale nie żałuję spędzonego czasu.
00
Annku90

Całkiem niezła

#zannkuczytamdozimy #czytam_se To była paź­dzier­ni­kowa so­bota. Paź­dzier­ni­kowe so­boty po­tra­fią być wspa­niałe, z przej­rzy­stym po­wie­trzem, bez­chmur­nym nie­bem i słoń­cem. Ta jed­nak sta­no­wiła ra­czej przed­smak li­sto­pada w Göte­borgu. Niebo było szare i za­chmu­rzone. Wiał zimny wiatr, a na do­da­tek pa­dał deszcz. Nie był to ten ro­dzaj ulew­nego desz­czu, przy któ­rym można wyj­rzeć przez okno, wes­tchnąć z roz­ko­szą i wtu­lić się w róg ka­napy z do­brą książ­ką. Nie, był to ra­czej ro­dzaj mżaw­ki, od czasu do czasu usta­wała, by za­raz znów wró­cić." U nas taka piękna była niedziela, i bardzo chciałabym, żeby mój ulubiony miesiąc - listopad, również miał takie dni :) Czekacie na listopad? A może na grudzień? Czy odliczać ie już dni do czerwca? Kiedy Sylwia @zaczytany_kwiatek_un dała znać, że na @czytamzlegimi ukazał się IV tom o przulyjaciolkach mieszkających w Göteborgu, od razu wiedziałam, że w weekend go poznam. To seria, którą polecam tym, którzy pyta...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Bus och go­dis

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Anna Za­krzew­ska

Co­py­ri­ght © Mia Ahl, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ma­ria Bor­ge­löv

Re­dak­cja: Ma­ria Za­jąc

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-87-0237-265-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Roz­dział 1

Re­stau­ra­cja Dor­sia, Göte­borg, pią­tek, 23 sierp­nia 2019

So­fia Hal­l­gren po­peł­niła błąd. Uzmy­sło­wiła to so­bie w chwili, w któ­rej zo­ba­czyła schody. To nie były wy­so­kie schody, wcze­śniej wbie­gała na nie wie­lo­krot­nie. Po­ko­ny­wała je w san­dał­kach na cien­kich, dzie­się­cio­cen­ty­me­tro­wych szpil­kach czy zi­mo­wych bot­kach ze szpi­cza­stymi czub­kami, na ośmio­cen­ty­me­tro­wych ob­ca­sach.

A te­raz? Sto­jąc, przy­glą­dała się scho­dom i na­gle zro­zu­miała, jak czują się wspi­na­cze u pod­nóża K2. Przed nimi stroma ściana. Szczyt, który wy­daje się nie do zdo­by­cia. Ostroż­nie po­sta­wiła stopę na naj­niż­szym stop­niu i ze­brała siły przed ko­lej­nym kro­kiem. Na­stęp­nie cof­nęła stopę i zer­k­nęła w kie­runku szatni. Może po­winna? Wpraw­dzie była przed chwilą w to­a­le­cie, ale może by­łoby do­brze wstą­pić jesz­cze raz? Pro­fi­lak­tycz­nie, czy ra­czej dla­tego, że obec­nie za­cho­wy­wała się jak pies, który zna­czy mo­czem te­ren, kiedy tylko ma oka­zję.

Stała w miej­scu i roz­glą­dała się, po­szu­ku­jąc wzro­kiem szerpy, który mógłby jej po­móc. Nie było jed­nak ni­kogo, a je­dyny męż­czy­zna na ho­ry­zon­cie prze­mknął, mi­ja­jąc ją jak kel­ne­rzy mie­wają w zwy­czaju, z trzema ta­le­rzami pię­trzą­cymi się ele­gancko na le­wym przed­ra­mie­niu. Nie wy­glą­dało na to, że za­mie­rza wziąć So­fię pod rękę i po­móc jej wspiąć się po scho­dach.

Ko­bieta z de­ter­mi­na­cją po­sta­wiła po­now­nie stopę na naj­niż­szym stop­niu scho­dów i roz­po­częła wspi­naczkę, stro­fu­jąc się w du­chu. Wie­działa do­sko­nale, dla­czego schody w Dorsi na­gle wy­dały się prze­szkodą nie do po­ko­na­nia.

So­fia całe przed­po­łu­dnie spę­dziła w po­śpie­chu, cho­dząc po skle­pach. Ku­po­wała ubra­nia. Dużo ubrań. Prze­szła całą drogę od ele­ganc­kiego domu to­wa­ro­wego NK do bu­tiku z ar­ty­ku­łami dla dzieci na końcu re­pre­zen­ta­cyj­nej Alei Bramy Kró­lew­skiej, gdzie spę­dziła dwie go­dziny. I przez cały czas no­siła dwoje naj­młod­szych dzieci – które jesz­cze na­wet się nie uro­dziły.

So­fia wspięła się na trzy ko­lejne stop­nie. Przed nią za­ma­ja­czył szczyt K2, w my­ślach po­szu­ki­wała już flagi, którą mo­głaby za­tknąć przy naj­bliż­szym sto­liku. Flagi So­fii, może z wid­nie­jącą na niej torbą z za­ku­pami i parą szpi­lek.

Wtedy usły­szała głosy. W jej uszach za­brzmiały jak mu­zyka, po­bu­dza­jąca ni­czym główny mo­tyw z filmu Rocky.

– O, tam jest!

– Chodź, po­zwól, że ci po­mogę.

Ktoś uwol­nił ją od to­reb, ktoś inny chwy­cił pod rękę, jakby była sta­ruszką na chu­dych nóż­kach. So­fia uśmiech­nęła się do Jenny i Jes­siki.

– Dzię­kuję, je­ste­ście ko­chane.

– Nie po­win­naś… – za­częła Jenny z wy­rzu­tem.

– Oczy­wi­ście, że po­win­nam. Mu­szę ko­rzy­stać z oka­zji.

– Z oka­zji, żeby znowu pu­blicz­nie ze­mdleć? – od­po­wie­działa Jes­sika z jesz­cze więk­szym wy­rzu­tem. Pa­mię­tała, jak So­fia za­sła­bła na rynku w Möln­dal w stycz­niu. Wy­glą­dało to dość dra­ma­tycz­nie, wśród śnie­go­wej brei. Jes­sika uwa­żała, że ta­kie sceny naj­le­piej wy­glą­dają w fil­mie. Wtedy można tylko wes­tchnąć „och!” i da­lej jeść po­pcorn, nie po­dej­mu­jąc żad­nego dzia­ła­nia.

– Prze­stań! – burk­nęła So­fia bez hu­moru. Uwol­niła się od po­moc­nego ra­mie­nia przy­ja­ciółki i ko­ły­sząc się, zmie­rzała do ich ulu­bio­nego sto­lika, gdzie na opar­ciu jed­nego z krze­seł przy­ja­ciółka po­wie­siła już swoją kurtkę. U celu, po sied­mio­me­tro­wej wę­drówce, So­fia opa­dła na naj­bliż­sze krze­sło, ciężko dy­sząc, co zu­peł­nie nie pa­so­wało do jej wcze­śniej­szego, pew­nego sie­bie tonu.

Szerpa Jenny po­sta­wiła torby z za­ku­pami na krze­śle obok So­fii i usia­dła na­prze­ciwko.

– No pro­szę, Vi­vian. Sporo tych za­ku­pów – za­uwa­żyła Jes­sika.

– Vi­vian? – zdzi­wiła się So­fia.

– Vi­vian, z Pretty Wo­man.

Jes­sika unio­sła lekko trzy z to­reb So­fii.

– Big mi­stake. Huge – po­wie­działa gło­sem Ju­lii Ro­berts i lekko wzru­szyła ra­mio­nami.

So­fia uśmiech­nęła się po­tul­nie.

– Otwie­rasz bu­tik? – spy­tała Jes­sika wska­zu­jąc na trzy torby, z któ­rych każda wiel­ko­ścią przy­po­mi­nała torby z Ikei. – Za­mie­rzasz sprze­da­wać ubranka dla dzieci?

– Będę mieć dwójkę – od­parła So­fia, głasz­cząc się po brzu­chu. – W po­nie­dzia­łek mam wi­zytę kon­tro­lną i wiem, co mi po­wie­dzą.

– Co ci po­wie­dzą?!

– Że mam le­żeć na szez­longu i od­po­czy­wać. Z unie­sio­nymi no­gami.

– Uwa­żam, że to brzmi cał­kiem sen­sow­nie – od­parła Jes­sika. – Po­win­naś być okrą­glutka, ró­żowa i za­chwy­ca­jąca, ale…

– Je­stem tylko gruba, twoim zda­niem. Gruba i wy­mę­czona, i… – So­fia zro­biła krótką prze­rwę. – Płacz­liwa – do­dała w przy­pły­wie sa­mo­kry­ty­cy­zmu.

– Moja droga. – Jes­sika po­ło­żyła dłoń na ręce przy­ja­ciółki. – Uwa­żam tylko, że nie wy­glą­dasz jak cho­dząca re­klama ubrań dla przy­szłych ma­tek. Wy­glą­dasz jak ko­bieta, która na­prawdę spo­dziewa się dzieci, a nie cho­dzi z po­duszką na brzu­chu.

– Oczy­wi­ście, że spo­dzie­wam się dzieci. Wie­czo­rami przy­glą­damy się z Hen­ri­kiem, jak ba­wią się w brzu­chu.

Wy­ko­nała kilka nie­okre­ślo­nych ge­stów, na­śla­du­jąc ru­chy dzieci wi­doczne przez skórę brzu­cha. Wy­glą­dało to, jakby chciała po­ka­zać, co czuje ktoś do­ty­ka­jący gu­mową piankę.

Jes­sika ro­ze­śmiała się i pod­su­nęła przy­ja­ciółce menu, ale So­fia jesz­cze nie skoń­czyła. Na­lała so­bie wody i cią­gnęła da­lej:

– Co mam zro­bić? Nie je­stem ty­pem ko­biety, która le­ża­łaby na szez­longu. Mimo że na­prawdę mamy szez­long. I łó­żeczko ze szcze­bel­kami, i prze­wi­jak, ale trzeba je jesz­cze zmon­to­wać.

– A ty, zgod­nie z ocze­ki­wa­niami, po­win­naś le­żeć na szez­longu i szyć lub ro­bić szy­deł­kiem małe dzie­cięce ubranka, a nie je ku­po­wać – za­uwa­żyła Jenny.

So­fia uśmiech­nęła się po­nuro.

– Je­steś nie­miła dla mo­ich nie­na­ro­dzo­nych dzieci, ża­łu­jesz im na­wet ubra­nek. Raz zro­bi­łam swe­te­rek dla nie­mow­laka. Dla Chloe. Moja te­ściowa bar­dzo na­ci­skała. Ku­piła włóczkę oraz wzór i cią­gle opo­wia­dała, jak szy­deł­ko­wa­nie wspa­niale od­pręża. Moja mama, wie­cie, jaka za­wsze jest tak­towna, kiedy zo­ba­czyła ten swe­te­rek, mu­siała się za­mknąć w ła­zience, tak bar­dzo się śmiała. – So­fia przy­glą­dała się Jenny i Jes­sice, które nie mo­gły po­wstrzy­mać chi­chotu. – Tak, śmiej­cie się, mę­czy­łam się z tym swe­ter­kiem przez dwa mie­siące.

– Już do­brze, już do­brze – po­wie­działa Jes­sika, ukrad­kiem ocie­ra­jąc łzy ze śmie­chu. – Naj­pierw za­mó­wimy je­dze­nie, a po­tem do­ko­namy in­spek­cji two­ich za­ku­pów.

Za­mó­wiły po sa­łatce, Jenny i Jes­sika wzięły białe wino, a So­fia wodę.

– Na­wet ga­zo­wa­nej wody już nie to­le­ruję – za­mru­czała. Oży­wiła się, po­ka­zu­jąc swoje za­kupy. – Jest taki bu­tik tuż obok Cla­esa – zwró­ciła się do Jes­siki. – To zna­czy obok jego sklepu. Na­zywa się Nasi Mi­lu­siń­scy. Tam jest wszystko, czego po­trze­bu­jesz.

– I o wiele wię­cej – stwier­dziła Jenny, sta­wia­jąc parę bia­łych bu­ci­ków na stole. Były prze­śliczne i cał­ko­wi­cie nie­prak­tyczne.

– Wiem – od­parła Jes­sika, trzy­ma­jąc w gó­rze body w ptaszki. – Za­mie­rza­łam tam coś ku­pić, póź­niej. Dla tej dwójki – do­dała, wska­zu­jąc brzuch So­fii, który wy­glą­dał, jakby miał prze­wró­cić sto­lik przy naj­mniej­szym nie­ostroż­nym ru­chu.

– Masz na my­śli, kiedy przyjdą nowe do­stawy – od­parła Jenny. – Bo dzi­siaj jest tam ra­czej pu­sto?

– Praw­do­po­dob­nie po­ca­ło­wa­ła­byś klamkę, bo dziew­czyna, która tam sprze­daje, wy­pa­dła ze sklepu i po­bie­gła ku­pić szam­pana. – Jes­sika uśmiech­nęła się z prze­ką­sem.

– Wy­czu­wam de­li­katną iro­nię – za­uwa­żyła So­fia.

– Ależ skąd – od­parła przy­ja­ciółka. – Nie ża­łu­jemy twoim dzie­ciom ubra­nek. Lu­bimy cię. I wiemy, jak bar­dzo lu­bisz za­kupy. – Czy one na­prawdę są aż tak małe? – zdzi­wiła się, trzy­ma­jąc w gó­rze ma­lut­kie śpioszki ze stop­kami.

– To dla wcze­śnia­ków – od­parła So­fia. – Na­wet nie li­czę, że będą miały po pięć­dzie­siąt cen­ty­me­trów.

– Co za ceny! – kon­ty­nu­owała Jes­sika. – Tak, wiem, że nie mu­sisz o tym my­śleć, ale mimo wszystko. Tu nie cho­dzi tylko o ilość ko­ron za cen­ty­metr kwa­dra­towy ma­te­riału, ale o ilość ko­ron za go­dzinę no­sze­nia ta­kiego ciuszka przez dzie­ciaka. Pa­mię­tam, że Wi­liam wy­ra­stał z ko­lej­nych roz­mia­rów co drugi dzień. – Odło­żyła ubranko z wes­tchnie­niem. – Na­dal tak robi. Jest naj­wyż­szy w ro­dzi­nie. Do­my­śla­cie się, jak to iry­tuje jego ojca – do­dała.

Kel­ner po­ja­wił się z za­mó­wio­nym wi­nem i ko­szy­kiem pie­czywa. Za­trzy­mał się, spo­glą­da­jąc na ubranka roz­ło­żone na stole. Nie mu­siał być astro­fi­zy­kiem, aby się zo­rien­to­wać w sy­tu­acji. Brzuch So­fii był na­prawdę… wy­raźny.

Jenny i So­fia spa­ko­wały ubranka, a Jes­sika prze­jęła chleb i po­sta­wiła go przed So­fią, która na­tych­miast wzięła kromkę i ob­fi­cie po­sma­ro­wała ją ma­słem.

– Ma­cie po­zdro­wie­nia od Molly – po­wie­działa So­fia, zjadł­szy po­łowę kromki. –Po­mo­gła mi. Po­trze­bo­wa­łam przy­pu­dro­wać nos i wstą­pi­łam do Cla­esa. – Wzięła ko­lejną kromkę i po­sma­ro­wała ją ma­słem. Grubą war­stwą ma­sła. Ro­ze­śmiała się na­gle. – Molly sie­działa w kuchni. Wy­daje mi się, że met­ko­wała bran­so­letki. Na­gle Lena za­wo­łała, żeby wy­szła do sklepu. Wtedy Molly wło­żyła bi­żu­te­rię do pla­sti­ko­wego po­jem­nika na żyw­ność i scho­wała go do lo­dówki, jakby nie było in­nych miejsc!

– Ciii, nie mów­cie ni­komu – po­wie­działa Jes­sika. – Ro­bimy tak, bo nie chcemy, aby Molly znała kod do sejfu.

– Chloe była dość obu­rzona. Uwa­żała, że trzy­ma­nie war­to­ścio­wych rze­czy w lo­dówce to idio­tyczny po­mysł, ale Molly za­pew­niła, że za­zwy­czaj prze­cho­wu­je­cie je w sej­fie.

– Gdzie jest te­raz Chloe? – za­py­tała Jes­sika.

– Umó­wiła się z Ma­de­le­ine i Mi­chelle – od­parła So­fia.

– Sio­strami Me­la­nii?

– Tak, naj­wy­raź­niej Chloe wró­ciła do łask i jej wy­ba­czono.

– Wy­ba­czono?

– Za im­prezę. To małe przy­ję­cie, kiedy go­ście wy­pili dwu­na­sto­let­nią whi­sky Aber­feldy Hen­rika, mimo że pró­bo­wał ją scho­wać.

– Roz­cień­czoną coca-colą?

– Nie, to mąż Tammy tak zro­bił. Hen­ryk o mało nie do­stał za­wału, jak to zo­ba­czył. À pro­pos, Tammy się ode­zwała i chcia­łaby wie­dzieć, jaka jest płeć dzieci i na kiedy masz ter­min po­rodu. Ale pew­nie jesz­cze nie wiesz.

– Jesz­cze nie. Ale Tammy uważa, że po­win­nam zro­bić pla­no­wane ce­sar­skie cię­cie, naj­le­piej trzy–cztery ty­go­dnie przed ter­mi­nem, żeby unik­nąć roz­stę­pów na brzu­chu. I w in­nych miej­scach. – So­fia po­łknęła ostat­nie kęsy chleba, za­nim pod­jęła wą­tek: – Ona jest nieco szur­nięta, na­sza droga Tammy. Opo­wia­dała, że jej przy­ja­ciółki ro­bią so­bie wa­gi­no­pla­stykę. Ujędr­niają, za­cie­śniają. Nie­które mają na­wet od­lew mał­żonka, ro­zu­mie­cie, o co cho­dzi, tak aby wszystko do­sko­nale pa­so­wało.

– Nie­które mo­tyle też tak mają – wtrą­ciła Jenny. – Żeby pa­so­wały do sie­bie na­wza­jem.

Zdez­o­rien­to­wana So­fia spoj­rzała na przy­ja­ciółkę. Jes­sika wy­buch­nęła śmie­chem, a ten dość pe­chowo za­koń­czył się ata­kiem kaszlu z po­wodu ka­wałka chleba, który miała w ustach. Tak ener­gicz­nie ma­chała rę­kami, że kel­ner chwy­cił ser­wetę i ru­szył w ich kie­runku. Dys­kret­nie się od­wró­cił i po­cze­kał, aż klientka doj­dzie do sie­bie.

– Wi­dzia­łam w te­le­wi­zji. W fil­mie Da­vida At­ten­bo­ro­ugh – po­wie­działa po chwili Jes­sika.

– Nie chcę już nic wię­cej sły­szeć – prze­rwała So­fia. – Ani o mo­ty­lach, ani o Tammy. Ani o wa­gi­no­pla­styce. O, na­sze je­dze­nie! Fan­ta­stycz­nie, je­stem strasz­nie głodna! A za chwilę pew­nie będę ob­je­dzona już po trzech kę­sach. No cóż, trudno się dzi­wić.

– Molly ma chło­paka – zmie­niła zręcz­nie te­mat Jes­sika. Miała już dość cią­żo­wego uty­ski­wa­nia So­fii. Sły­szała to wszystko wiele razy. – Na­zywa się Gösta.

Jenny stłu­miła chi­chot na dźwięk sta­ro­mod­nego imie­nia, wy­obra­ża­jąc so­bie sie­dem­dzie­się­cio­sied­mio­latka.

– Jest uro­czy – kon­ty­nu­owała Jes­sika. – I sza­leń­czo za­ko­chany. Molly jest nieco bar­dziej zdy­stan­so­wana, ale po­doba jej się, że jest ad­o­ro­wana. Wy­piła łyk wina, za­nim do­dała: – Moja mama jest za­szo­ko­wana, a Claes roz­ba­wiony. – Jest do­bry dla Molly – cią­gnęła. – Kie­dyś cią­gle sie­działa w domu, te­raz cho­dzi po le­sie.

– Po le­sie? Zbie­rają grzyby?

– Nie, nie. Upra­wiają geo­ca­ching.

So­fia spoj­rzała oszo­ło­miona na przy­ja­ciółkę.

– Cho­dzi się po le­sie albo w mie­ście. W parku. Za po­mocą apli­ka­cji szuka się ukry­tych skar­bów, zo­sta­wio­nych przez ko­goś in­nego – tłu­ma­czyła Jenny, która chciała dać do zro­zu­mie­nia, że orien­tuje się, o co cho­dzi.

– Mniej wię­cej – od­parła Jes­sika, która uwa­żała, że ten te­mat jed­nak na­leży do niej. – Wła­ści­wie nie cho­dzi o żadne skarby. To może być lu­dzik Lego albo ja­kieś piękne gu­ziki. Albo na­wet zwy­kła kar­teczka.

– W ta­kim ra­zie nie ma po co ła­zić po le­sie – za­wy­ro­ko­wała So­fia. – Ro­zu­miem, żeby zbie­rali kurki, ale gu­ziki?

– Ale cho­dzi o to, że to jest ta­kie eks­cy­tu­jące! – wtrą­ciła Jenny, która znów chciała za­zna­czyć, że ro­zu­mie, na czym po­lega za­bawa.

– Już cie­ka­wej brzmi to, że Molly ma chło­paka – stwier­dziła So­fia.

– Wła­ści­wie ona nie chcia­łaby, że­bym o nim zbyt dużo opo­wia­dała – od­po­wie­działa nie­mrawo Jes­sika, która z ko­lei chciała zmie­nić te­mat roz­mowy. – Ma­cie coś cie­ka­wego do opo­wie­dze­nia? – za­py­tała.

– Jak­bym sły­szała sie­bie co po­nie­dzia­łek – za­uwa­żyła Jenny. – Ze­bra­nie z dziećmi po week­en­dzie.

– Ale masz coś cie­ka­wego?

– Moja mama też ma chło­paka – od­parła Jenny. – W za­sa­dzie mówi, że ma sym­pa­tię. Tak mó­wiono w ubie­głym stu­le­ciu. Albo jesz­cze w po­przed­nim.

– Ta­kiego mi­łego chło­paka typu cia­cho? Wy­spor­to­wa­nego fa­ceta po trzy­dzie­stce?

– Ra­czej w ty­pie pod­sta­rza­łego wy­czy­no­wego spor­towca. Po pięć­dzie­siątce.

Jes­sika spoj­rzała na Jenny.

– Nie lu­bisz go – stwier­dziła.

– Ma za­czątki ły­siny, resztę wło­sów zwią­zaną w ku­cyk, tro­chę ża­ło­śnie to wy­gląda. Ale cie­szy się do­brą kon­dy­cją. Biega na przy­kład w Ma­ra­to­nie Göte­borg­skim i bie­rze udział w Biegu Wa­zów. W każ­dym ra­zie w wer­sji dla ama­to­rów, czy ja­koś tak.

Wy­piła łyk wina. Jes­sika i So­fia cze­kały. Wie­działy, że naj­waż­niej­sze ma wła­śnie na­stą­pić.

– Cho­dzi o to, że mama jest tak bar­dzo za­du­rzona. Jest ta­aak za­ko­chana, że to jest… wręcz dzie­cinne. Pa­trzy na niego ma­śla­nymi oczyma, głasz­cze go i ca­łują się, kiedy my­ślą, że nikt nie wi­dzi. I to z ję­zycz­kiem!

– Tak – stwier­dziła po­waż­nie Jes­sika. – To rze­czy­wi­ście prze­ra­ża­jące, kiedy matki upra­wiają seks. Szcze­gól­nie je­śli part­ner wy­gląda na męż­czy­znę z kon­dy­cją.

So­fia za­chi­cho­tała, ale Jenny tylko się wzdry­gnęła.

– Tak – przy­znała. – Ale naj­gor­sze jest to, że on jakby tylko czer­pie z tego związku. Sie­dzi i po­zwala, aby matka go wiel­biła. – Spoj­rzała na przy­ja­ciółki i po­krę­ciła głową. – Wiem. To brzmi, jak­bym była za­zdro­sna. Ale… – Mach­nęła ręką i wy­piła ostatni łyk wina. – I jesz­cze na wszyst­kim się zna – do­dała. – Mnó­stwo prze­czy­tał, wiele wi­dział i wy­po­wiada się o wszyst­kim z taką pew­no­ścią sie­bie. Bes­ser­wis­ser po pro­stu!

– Słu­chaj, to brzmi świet­nie – stwier­dziła Jes­sika.

Jenny prych­nęła.

– Ma­gnus go lubi – od­parła. – Fa­cet ma dużo pie­nię­dzy, a ta­kie rze­czy im­po­nują Ma­gnu­sowi. A na do­da­tek jest jesz­cze we­ge­ta­ria­ni­nem. Nie jada na­wet ryb, je na­to­miast jajka, sery i tego typu rze­czy. Więc mama robi tak samo jak on. Ju­tro przyjdą na obiad. Na in­au­gu­ra­cję na­szego no­wego grilla. – Skrzy­wiła się, lu­stru­jąc swoją sa­łatkę. – Po­win­nam była wziąć ta­tara – stwier­dziła i na­działa na wi­de­lec kre­wetkę.

Kon­ty­nu­owały roz­mowę o zwy­cza­jach ży­wie­nio­wych, dzie­cię­cych ubran­kach i pracy. Jes­sika opo­wia­dała o se­me­strze, który się wła­śnie roz­po­czął.

– Do­sta­łam za­stęp­stwo, jako wy­cho­waw­czyni. Na cały rok szkolny. Za na­uczy­cielkę, która ro­dzi w paź­dzier­niku. Będę uczyć hi­sto­rii i re­li­gio­znaw­stwa. Bę­dzie fan­ta­stycz­nie! Och! – Prze­łknęła łyk wina. – Prze­ra­ża­jące. Co zro­bię, jak będą mi do­ku­czać?

– Zdzie­lisz ich li­nijką – za­pro­po­no­wała So­fia. – Ta­kie old­sku­lowe me­tody w kla­sie za­wsze się spraw­dzają.

– O Boże! – Jenny była au­ten­tycz­nie prze­stra­szona.

– Moja mama twier­dzi – cią­gnęła So­fia – że swoją zna­ko­mitą fran­cu­ską wy­mowę za­wdzię­cza temu, że jej na­uczy­cielka za­opa­trzona była w wą­ską drew­nianą li­nijkę. Prask! po ła­pie, je­śli coś źle wy­mó­wi­łaś albo po­mie­sza­łaś w gra­ma­tyce.

– Na nie­któ­rych uczniów mu­siało to dzia­łać zu­peł­nie od­wrot­nie – od­parła Jes­sika. – Chyba nie sko­rzy­stam z tej rady. Mar­chewki są lep­sze.

– Masz uczyć dzieci, nie ko­nie – po­wie­działa po­waż­nie So­fia.

Jenny ro­ze­śmiała się po­słusz­nie, Jes­sika też się uśmiech­nęła.

– A jak plany wspól­nego za­miesz­ka­nia z Cla­esem? – za­in­te­re­so­wała się Jenny.– Na­wet nie py­taj! Zna­leź­li­śmy je­dyne miesz­ka­nie, w któ­rym chcie­li­by­śmy za­miesz­kać, ale nic z tego nie wy­szło, bo bank się nie zgo­dził. To było, za­nim otrzy­ma­łam pracę. Ob­słu­gu­jący nas młody chło­pak, wy­stro­jony w Ti­gera, z wy­pa­sio­nym ze­gar­kiem na ręce, po pro­stu po­wie­dział nie. Nie od­wa­żył się udzie­lić mi kre­dytu, po­nie­waż nie mia­łam żad­nego do­chodu.

– Wy­stro­jony w Ti­gera? – zdzi­wiła się Jenny. – No, nie w ko­stium w żółto-czarne pa­ski, z ogo­nem i uszami, tylko w gar­ni­tur od Ti­ger of Swe­den. Taki drogi, za sie­dem–osiem ty­sięcy ko­ron.

– Ro­zu­miem – po­twier­dziła Jenny, która jed­nak nie mo­gła się uwol­nić od wy­obra­że­nia męż­czy­zny w prę­go­wa­nym, plu­szo­wym ko­stiu­mie ty­grysa.

– Póź­niej już nie udało nam się zna­leźć ni­czego, co by nam od­po­wia­dało. Chcie­li­śmy, aby dzieci mo­gły cho­dzić do swo­ich do­tych­cza­so­wych szkół i do­jeż­dżać tram­wa­jem do Ro­berta. I tak bę­dzie tyle in­nych zmian.

– A twoja mama? Czy prze­stała ci pod­su­wać pro­po­zy­cje zna­ko­mi­tych oka­zji miesz­ka­nio­wych i ta­nich ofert we­sel­nych?

– O Boże, nie, tylko mi o tym nie wspo­mi­naj! – wy­krzyk­nęła Jes­sika tak dra­ma­tycz­nie, że kel­ner aż się wstrzą­snął i za­czął zmie­rzać w ich kie­runku.

Po­wstrzy­mał się, kiedy ko­bieta pod­jęła opo­wieść.

– Cią­gle prze­gląda ogło­sze­nia. Chcia­łaby, że­by­śmy za­miesz­kali w śród­mie­ściu, bli­sko niej, naj­chęt­niej w tej sa­mej ka­mie­nicy. W bu­dynku po dru­giej stro­nie ulicy zwol­nił się sied­mio­po­ko­jowy apar­ta­ment. Wła­ści­ciel zmarł, jego żona za­miesz­kała w domu opieki. Pew­nie mieli ta­pety w me­da­liony.

– Znów stają się modne – za­uwa­żyła So­fia.

– Sie­dem­na­ście mi­lio­nów – od­parła Jes­sika.

– Tro­chę na gra­nicy wa­szych moż­li­wo­ści? – do­py­ty­wała So­fia. I chyba tak było.

– Tro­chę na gra­nicy na­szych moż­li­wo­ści – zgo­dziła się przy­ja­ciółka.

– Po­nadto mu­sie­li­by­ście zmie­nić ta­pety, a prze­cież wszy­scy wie­dzą, ja­kie to dro­gie – oznaj­miła Jenny tak po­waż­nym gło­sem, że Jes­sika nie wie­działa, czy przy­ja­ciółka żar­tuje, czy nie.

Roz­ma­wiały jesz­cze chwilę, po czym Jenny ski­nęła na kel­nera i ure­gu­lo­wała ra­chu­nek.

– Mu­szę pę­dzić. Mam ode­brać mo­stek u pro­te­tyka, ma za­kład na Ha­dze. Za­wsze mu­szę na niego cze­kać, ale nie daj Boże, że­bym to ja się spóź­niła. Za­myka za­kład na cztery spu­sty, a wtedy Ma­gnus musi wi­sieć u jego klamki w po­nie­dzia­łek rano, co dla ni­kogo nie jest miłe.

– Nie da się tego mostka wy­słać?

– Można prze­syłką Po­st­nord, ale Ma­gnus nie ma do nich za­ufa­nia. Wy­roby ze złota wy­sy­łamy ku­rie­rem. A ten pa­cjent jest umó­wiony na po­nie­dzia­łek rano.

Przy­ja­ciółki się uści­skały, a Jenny po­gła­skała So­fię po brzu­chu.

– Bądź­cie grzeczne dla ma­musi! – po­wie­działa upo­mi­na­ją­cym to­nem. – Przede wszyst­kim zo­stań­cie w środku! – do­dała nie­mal groź­nie. – Wsadź So­fię do tak­sówki – po­pro­siła Jenny, że­gna­jąc się z Jes­siką, po czym się od­da­liła.

So­fia od­pro­wa­dziła przy­ja­ciółkę wzro­kiem.

– Nie mam ochoty jesz­cze iść. Her­bata?

– Dla mnie kawa – od­parła Jes­sika i ski­nęła na kel­nera.

Roz­dział 2

Jes­sika za­mknęła drzwi sa­mo­chodu i unio­sła dłoń na po­że­gna­nie. Od­pro­wa­dziła wzro­kiem tak­sówkę, która la­wi­ru­jąc, włą­czyła się do ru­chu i znik­nęła w głębi alei. Na­stęp­nie prze­szła pe­dan­tycz­nie środ­kiem pa­sów do przy­stanku tram­wa­jo­wego. Wkrótce sie­działa w czwórce ja­dą­cej w kie­runku dziel­nicy Möln­dal. Wy­jęła te­le­fon i włą­czyła dźwięk. Sy­gnał po­łą­cze­nia usły­szała już w chwili, kiedy tram­waj mi­jał rzeźbę mi­tycz­nych za­pa­śni­ków, zu­peł­nie jakby jej matka, Bir­gitta, była ob­da­rzona da­rem ja­sno­wi­dze­nia. Jes­sika spoj­rzała prze­cią­gle na po­sąg przed­sta­wia­jący dwóch męż­czyzn po­łą­czo­nych so­lid­nym pa­sem, któ­rzy wal­czyli na noże. Cza­sami miała wra­że­nie, jakby rzeźba przed­sta­wiała ją i jej matkę. Zwią­zane ze sobą, ale wal­czące. Zda­wała so­bie jed­nak sprawę, że jej matka ma inną opi­nię na ten te­mat. Na­ci­snęła zie­loną słu­chawkę.

– Jes­siko, mówi twoja matka.

– Tak, mamo, wi­dzia­łam na wy­świe­tla­czu, że to ty.

– Tak? Aha. Hm.

Jes­sika cze­kała.

– Co ro­bi­łaś przez cały dzień? – spy­tała matka oskar­ży­ciel­skim to­nem. My­śla­łam, że masz wolne.

– Roz­po­czął się se­mestr – od­parła Jes­sika, mimo że naj­chęt­niej po­wie­dzia­łaby, że jest do­ro­słym czło­wie­kiem i nie musi się spo­wia­dać ze swo­jego ży­cia. – Mia­łam lek­cje do wpół do pierw­szej. Po­tem by­łam w Dorsi z Jenny i So­fią.

– Ach tak – od­po­wie­działa matka. – Ale dla­czego nie od­bie­rasz te­le­fonu?

– Nikt nie może ko­rzy­stać z te­le­fonu pod­czas lek­cji, a ja szcze­gól­nie po­win­nam świe­cić przy­kła­dem wo­bec dzieci. Na­to­miast pod­czas spo­tka­nia chcia­łam całą swoją uwagę po­świę­cić Jenny i So­fii.

– Tym­cza­sem ja nie mogę li­czyć na twoją uwagę.

– Oczy­wi­ście, że mo­żesz. Te­raz masz moją uwagę, no może nie nie­po­dzielną, po­nie­waż je­stem w tram­waju.

Nie­kiedy Jes­sika czuła się jak człon­kini ak­tor­skiej trupy da­ją­cej tram­wa­jowe przed­sta­wie­nia z ga­tunku sit down co­medy. Cza­sami ob­ser­wo­wała współ­pa­sa­że­rów, za­sta­na­wia­jąc się, ilu z nich pod­słu­chuje jej roz­mowy. Naj­go­rzej było, kiedy roz­po­zna­wała by­wal­ców, któ­rzy każ­dego dnia mieli oka­zję przy­słu­chi­wać się jej roz­mo­wom z Bir­gittą. Mo­gli się oni zo­rien­to­wać w ko­lej­nych eta­pach ży­cia Jes­siki, od fazy roz­wódka-w-cał­ko­wi­tej-roz­sypce przez dość-za­do­wo­lona-sin­gielka aż po okres świeżo-za­ko­chana-z-dziećmi, by osią­gnąć obecne sta­dium szu­ka­jąca-miesz­ka­nia-z-no­wym-part­ne­rem. Kiedy bo­wiem dzwo­niła jej matka, a zda­rzało się to ostat­nio je­dy­nie trzy razy w ty­go­dniu, z całą pew­no­ścią cho­dziło o miesz­ka­nia w śród­mie­ściu Göte­borga.

Bir­gitta uwa­żała, że by­łoby nie­zwy­kle prak­tycz­nie, gdyby Claes, Jes­sika i dzieci prze­nie­śli się do mia­sta. Naj­le­piej, żeby za­miesz­kali prze­cznicę lub dwie od jej miesz­ka­nia. Zwy­kła przy tym pod­kre­ślać, że rów­nież Claes miałby wtedy bli­sko do pracy. Męż­czy­zna pro­wa­dził sklep ju­bi­ler­ski w ga­le­rii han­dlo­wej na po­czątku alei.

– Jes­sika, wi­dzia­łam ogło­sze­nie!

– O tym, jak schud­nąć dzie­sięć kilo w ty­dzień? Czy może o miesz­ka­niu? – za­cie­ka­wiła się i zer­k­nęła na współ­pa­sa­żerkę. – Nie, mamo. Nie!

Ko­bieta sie­dząca na ukos na­prze­ciwko Jes­siki drgnęła. Praw­do­po­dob­nie uznała, że córka za­cho­wuje się wręcz opry­skli­wie wo­bec matki. No, ale sama nie mu­siała pro­wa­dzić tej dys­ku­sji z Bir­gittą przez ostat­nie cztery ty­go­dnie.

– Nie w śród­mie­ściu, mamo. Nie chcemy, na­wet gdyby było nas na to stać.

– Mo­gła­bym wam po­móc. Po­ży­czyć wam tro­chę pie­nię­dzy. Albo pod­ży­ro­wać kre­dyt.

Bir­gitta igno­ro­wała tę część prze­kazu, która była dla niej nie­wy­godna. Jes­sika wie­działa, że przy­szłoby jej spła­cać po­życzkę wła­snym cia­łem, jak kup­cowi w dra­ma­cie Szek­spira, to­też od­parła:

– Dzię­kuję, mamo, to bar­dzo miłe z two­jej strony, ale nie. Po­zwól, że za­ła­twimy to sami.

Ko­bieta na­prze­ciwko lu­stro­wała in­ten­syw­nie park roz­rywki Li­se­berg, więcJes­sika zo­rien­to­wała się, że słu­cha.

– Mamo, i tak się nie po­bie­rzemy.

Bir­gitta za­mru­czała, a Jes­sika po­sta­no­wiła zmie­nić te­mat:

– Mamo, do­brze się ba­wi­łaś na spo­tka­niu bry­dżo­wym? To chyba było wczo­raj, prawda?

To był bar­dzo do­bry te­mat. Bir­gitta roz­pra­wiała o tar­tin­kach, wi­nie i grze bez atu,kon­wen­cjachli­cy­ta­cyj­nych,ko­lo­rach nie­li­cy­to­wa­nych,wi­stach, in­wi­tach oraz in­nychśmiesz­nych i nie­zro­zu­mia­łych ter­mi­nach bry­dżo­wych, aż Jes­sika do­je­chała do rynku w Krok­slätt.

Matka prze­rzu­ciła się na­stęp­nie w swo­jej opo­wie­ści na brata Jes­siki, na wskroś po­rząd­nego i nie­spra­wia­ją­cego kło­po­tów syna, który miesz­kał w Lon­dy­nie, miał żonę zaj­mu­jącą się do­mem i ro­dziną oraz troje dzieci w szkol­nych mun­dur­kach. Mieli na­wet po­moc do­mową, i to aku­rat spra­wiało, że Jes­sika nieco za­zdro­ściła swo­jej bra­to­wej. Poza tym ko­bieta była jed­nak dość za­do­wo­lona, że za­mie­niła swoją eg­zy­sten­cję kury do­mo­wej na ży­cie na peł­nych ob­ro­tach.

Roz­mowa z matką trwała od­po­wied­nio długo, a kiedy Bir­gitta się roz­łą­czyła, Jes­sika do­tarła wła­śnie do drzwi wej­ścio­wych swo­jego domu. Scho­wała te­le­fon do to­rebki i wy­brała kod przy wej­ściu. Ma­newr był wy­ma­ga­jący, po­nie­waż trzy­mała jed­no­cze­śnie torbę z książ­kami i duży bru­lion. Wcho­dziła wła­śnie do przed­po­koju, kiedy Agneta, od któ­rej wy­naj­mo­wała miesz­ka­nie, otwo­rzyła swoje ku­chenne drzwi i wy­szła na ko­ry­tarz.

– Dzień do­bry – za­ga­iła. – Sły­sza­łam, że przy­szłaś. Wstą­pisz do mnie na chwilę?

Agneta ski­nęła za­pra­sza­jąco dło­nią, a Jes­sika po­dą­żyła za nią scho­dami na górę i we­szła do jej kuchni. Jak zwy­kle uno­sił się tam za­pach czy­sto­ści. Te­raz do­szła do niego jesz­cze nuta sło­dy­czy. Jes­sika wcią­gnęła po­wie­trze.

– Kon­fi­tura z je­żyn. Chcia­ła­byś słoik? – spy­tała go­spo­dyni.

– Chęt­nie – od­po­wie­działa Jes­sika.

– To prze­cież także twój ogród. W pew­nym sen­sie. Masz ochotę na kawę? I bu­łeczkę?

Ko­bieta po­krę­ciła prze­cząco głową.

– Wra­cam z praw­dzi­wego lun­chu z So­fią i Jenny.

– Skoro tak. – Agneta usia­dła na­prze­ciwko Jes­siki.

Sie­działy tak już kilka razy wcze­śniej, pierw­szym ra­zem przy pod­pi­sy­wa­niu umowy najmu. Wtedy Jes­sika była na gra­nicy pła­czu i było jej nie­do­brze. Obec­nie czuła lekki lęk.

– Słu­chaj, przy­kro mi, ale mu­szę nieco pod­nieść czynsz.

Jes­sika ode­tchnęła z ulgą. Czyli nie cho­dziło o nic gor­szego?

– I jesz­cze się za­sta­na­wia­łam… – Agneta za­wie­siła głos.

– Ni­czego nie pla­nu­jemy – wy­ja­śniła Jes­sika, zro­zu­miaw­szy nie­wy­po­wie­dziane py­ta­nie. – Szu­kamy, ale sprawa wy­gląda bez­na­dziej­nie. W tej chwili pra­cuję, ale wła­ści­wie chcia­ła­bym ukoń­czyć na­ukę i zo­stać dy­plo­mo­waną na­uczy­cielką.

Jes­sika za­mil­kła. Nie chciała opo­wia­dać, nie mo­gła wy­ja­śnić, że przy­się­gła so­bie ni­gdy wię­cej nie być za­leżną fi­nan­sowo od męż­czy­zny. Kre­dyt stu­dencki nie wy­star­czał jed­nak na utrzy­ma­nie dzieci. Wo­la­łaby nie na­ru­szać pie­nię­dzy, które otrzy­mała, kiedy Ro­bert spła­cił ją w związku z jej wy­pro­wadzką ze wspól­nego domu w Ho­vås. Domu, który miał bar­dziej ob­cią­żoną hi­po­tekę, niż wie­działa.

– Jest mi tu do­brze. Wiesz, Agneto, jest mi do­brze z tym, jak te­raz żyję. – Wzięła głę­boki od­dech. Wła­ści­wie nie za­mie­rzała tego po­wie­dzieć. Prawdę mó­wiąc, na­wet nie miała w pełni świa­do­mo­ści, że tak się czuje.

– Czyli nie miesz­ka­jąc z Cla­esem? – Agneta jak zwy­kle była de­li­katna i tak­towna.

Jes­sika ode­tchnęła. To mu­siało wy­star­czyć za od­po­wiedź. Go­spo­dyni cze­kała. Jes­sika uśmiech­nęła się i po­wie­działa ci­cho:

– Ależ ja ko­cham Cla­esa.

– Wy­dru­kuję nową umowę i wrzucę do skrzynki – po­in­for­mo­wała Agneta. – Na­dal masz trzy­mie­sięczny okres wy­po­wie­dze­nia.

– Dzię­kuję – od­po­wie­działa Jes­sika i wstała. Na­gle po­czuła, że bę­dzie wspa­niale wejść do domu, zdjąć buty, zro­bić so­bie ku­bek her­baty i usiąść przy uchy­lo­nych drzwiach bal­ko­no­wych, żeby po­czy­tać wy­po­ży­czoną książkę. Pla­no­wała zro­bić so­bie wolne do końca dnia, a do dzia­ła­nia na wy­so­kich ob­ro­tach wró­cić w so­botę.

Agneta po­da­ro­wała jej słoik kon­fi­tur je­ży­no­wych. Na­dal był cie­pły i Jes­sika zdała so­bie sprawę, że bę­dzie miała kło­pot, otwie­ra­jąc drzwi. Uznała, że le­piej po­sta­wić słoik na pod­ło­dze u szczytu scho­dów.

– Cie­szę się, że zo­sta­jesz – stwier­dziła Agneta. – Je­ste­ście do­brymi na­jem­cami, spo­koj­nymi i ci­chymi, żad­nych im­prez, żad­nych sza­leństw.

– Dzię­kuję – od­parła Jes­sika, my­śląc o swo­jej córce Molly. Dziew­czynka była w wieku, kiedy można się spo­dzie­wać róż­nych wy­sko­ków.

Roz­dział 3

So­fia oparła się wy­god­nie w fo­telu sa­mo­cho­do­wym i za­mknęła oczy. Była ogrom­nie zmę­czona. Jak mo­gła się tak zmę­czyć, je­dy­nie ro­biąc za­kupy i je­dząc lunch? Po­czuła w brzu­chu ja­kiś ruch i za­dała so­bie py­ta­nie, czy to ro­dzeń­stwo kłóci się ze sobą. Wy­obra­że­nie dwojga dzieci, które mają dzie­wię­cio­mie­sięczną wprawę we wza­jem­nej walce, na­pa­wała ją prze­ra­że­niem. Ale prze­cież bliź­niaki zwy­kle do­brze się do­ga­dują, prawda? Czyż czę­sto nie jest tak, że two­rzą wręcz wspólny front prze­ciwko resz­cie ro­dziny? Myśl o ży­ciu w sa­mym środku ro­bin­so­now­skiego dra­matu także nie była zbyt po­cią­ga­jąca. So­fia wpa­try­wała się w kark kie­rowcy tak­sówki, który miała przed oczyma. Ża­ło­wała, że nie zna­la­zła czasu, aby za­dzwo­nić po Glenna. Był spe­cjal­nym kie­rowcą jej i jej przy­ja­ció­łek. I jako je­dyny wno­sił torby z za­ku­pami So­fii do domu. Za­wsze przy­trzy­my­wał drzwi sa­mo­chodu, a ostat­nio kiedy się wi­dzieli, po­dał So­fii ra­mię, aby mo­gła się wes­przeć, uśmie­chał się i zwra­cał się do niej per „wy”, bio­rąc pod uwagę jej .

Po­my­ślała o szez­longu. To była nie­zmier­nie miła myśl. Już sama na­zwa ko­ja­rzyła się z wy­po­czyn­kiem bar­dziej niż słowo ka­napa. So­fia po­sia­dała dość mętne wy­obra­że­nie o ko­bie­tach z mi­nio­nych cza­sów, ale uwa­żała, że daw­niej, sto albo dwie­ście lat temu, kiedy było się damą z to­wa­rzy­stwa w sta­nie bło­go­sła­wio­nym, le­żało się na szez­longu. Po­nadto szyło się ubranka. Nie ku­po­wało się ich. Zaj­rzała do jed­nej z to­reb, od­chy­liła de­li­katną bi­bułkę i wy­jęła śpioszki ze stop­kami. Uśmiech­nęła się. Były na­prawdę ma­lut­kie i miały ta­kie za­bawne pro­por­cje, długi tu­łów, a no­gawki i rę­kawy krót­kie. Po­gła­skała pal­cem za­jączka zdo­bią­cego przód śpiosz­ków. Wy­brała wer­sję żółtą i zie­loną, po­nie­waż nie chciała po­pa­dać w zwy­cza­jowe ku­po­wa­nie ró­żo­wych i nie­bie­skich rze­czy dla dzieci. Wie­działa, że i tak do­sta­nie ta­kie ubranka. Pod­czas ostat­niego USG nie­cier­pliwa jak zwy­kle So­fia za­py­tała po­łoż­nej, czy wi­dzi płeć dzieci. Za chwilę jed­nak po­ża­ło­wała swo­jej prośby i po­pro­siła:

– Nie, nie, pro­szę nic nie mó­wić. Nie chcę wie­dzieć.

– Oczy­wi­ście, że chcemy wie­dzieć! – za­opo­no­wał Hen­rik. Znał swoją żonę.

Wtedy po­łożna spoj­rzała naj­pierw na So­fię, a po­tem na jej męża.

– Bę­dzie­cie za­do­wo­leni – po­wie­działa ta­jem­ni­czo.

So­fia zro­zu­miała to w ten spo­sób, że spo­dziewa się dzieci róż­nej płci – chłopca i dziew­czynki. Te­raz jed­nak, sie­dząc w sa­mo­cho­dzie, za­częła się za­sta­na­wiać, czy po­łożna nie po­wie­działa tego ra­czej fi­lo­zo­ficz­nie, jakby du­chowo. Może miała na my­śli, że So­fia i Hen­rik będą za­do­wo­leni, po­nie­waż za­wsze jest się za­do­wo­lo­nym z dzieci, które przy­cho­dzą na świat. O ile nie uro­dzi się ośmiu chłop­ców z rzędu. So­fia w ta­kiej sy­tu­acji nie by­łaby za­do­wo­lona.

Spoj­rzała przez okno tak­sówki. Wzdłuż ulicy Möln­dal­svägen utwo­rzył się ko­rek. Usły­szała zgrzyt prze­jeż­dża­ją­cego obok tram­waju i po­my­ślała, że w jed­nym z ta­kich tram­wa­jów je­dzie wła­śnie Jes­sika, która praw­do­po­dob­nie bę­dzie w domu o wiele wcze­śniej, niż So­fia otwo­rzy swoje drzwi wej­ściowe. Miała wra­że­nie, że mi­nęła cała wiecz­ność, za­nim tak­sów­karz za­trzy­mał się pod jej do­mem. Od­wró­cił się i po­dał cenę za kurs. So­fia była wstrzą­śnięta. Za­sta­na­wiała się, czy kie­rowca przy­pad­kiem nie po­li­czył opłaty za trzech pa­sa­że­rów, a nie za jedną osobę, za­nim zdała so­bie sprawę, że musi za­pła­cić za sta­nie w korku i na czer­wo­nym świe­tle, oraz za to, że kie­rowca nie mógł zna­leźć ad­resu, mimo na­wi­ga­cji. Zde­ner­wo­wała się, za­pła­ciła tak­sów­ka­rzowi żą­daną kwotę co do jed­nego öre i na­dal nie­wzru­szona sie­działa w sa­mo­cho­dzie.

– Może pani już wy­sia­dać – za­uwa­żył kwa­śno.

– Nie otwo­rzy mi pan drzwi?

Za­wa­hał się. Wolno wy­szedł z auta, okrą­żył je i otwo­rzył tylne drzwi. So­fia była zmu­szona prze­su­wać się po tyl­nym sie­dze­niu, cią­gnąc za sobą torby z za­ku­pami. Jedna z nich upa­dła na pod­łogę, więc mu­siała przy­siąść i się po­chy­lić, aby ją wy­do­być.

W końcu, ko­ły­sząc się, do­tarła do drzwi wej­ścio­wych swo­jego domu. Upew­niła się sta­ran­nie, czy alarm jest wy­łą­czony, za­nim wnio­sła torby z za­ku­pami do środka. Prze­mie­rzyła od­le­głość pię­ciu kro­ków w prze­stron­nym, ja­snym holu i opa­dła na sto­jące w nim krze­sło. Usi­ło­wała zdjąć buty, które cia­sno obej­mo­wały stopy. So­fia miała wra­że­nie, że uwal­niane z bu­tów stopy wy­da­dzą gło­śne „puf”, jak strze­la­jący ko­rek szam­pana. Na obo­la­łych no­gach ci­chutko prze­szła do sa­lonu i osu­nęła się na sofę.

– Ooch! – ode­tchnęła i po­cią­gnęła ku so­bie pled, mimo że nie było jej zimno, po czym za­mknęła oczy.

– Mamo!

– Cześć, ko­cha­nie.

Chloe usia­dła na so­fie do­bry metr od matki. Cała jej po­stać i za­cho­wa­nie ja­sno sy­gna­li­zo­wały So­fii, że córka za­raz ją o coś po­prosi. Nie my­liła się.

– Mogę do­stać ty­siąc pięć­set ko­ron?

– Na co?

Chloe lekko się skrzy­wiła.

– Na parę bu­tów.

– Aha.

So­fia przy­glą­dała się córce. Na­gle po­czuła zmę­cze­nie, nie tylko ciała, ale i du­szy.

– Mia­ły­śmy umowę – za­częła. – Mia­łaś do­sta­wać do swo­jej dys­po­zy­cji do­da­tek dla uczniów…

– Nie my. Wy mie­li­ście umowę. Ty i tata stwier­dzi­li­ście, że te pie­nią­dze mają mi wy­star­czyć. Ale to jest okrop­nie mało. Ni­gdy nie do­staję no­wych ubrań. Wszy­scy inni do­stają. Moje ko­le­żanki do­stają nowe ciu­chy każ­dego ty­go­dnia, a ja ni­gdy nic nie do­staję.

– Tylko w sierp­niu ku­pi­łaś dwie pary dżin­sów i bi­kini, kilka blu­zek i parę bu­tów. Je­śli pa­mięć cię za­wo­dzi, to przy­po­mi­nam, że do­sta­łaś jesz­cze nowy biu­sto­nosz. Nie póź­niej niż dziś przed po­łu­dniem.

– Tak? A ty ku­pi­łaś so­bie mnó­stwo bie­li­zny. Ubrań do kar­mie­nia! A te­raz w holu stoi pięć to­reb z ciu­chami dla nie­mow­la­ków. Tylko cią­gle ku­pu­jesz i ku­pu­jesz rze­czy dla sie­bie i dla bliź­nia­ków, a ja nie do­staję nic.

– Do­sta­jesz do­dat­kowo mnó­stwo rze­czy, któ­rych ni­gdy nie bie­rzesz pod uwagę w swo­ich wy­li­cze­niach. Do­sta­łaś pie­nią­dze na uro­dziny i za do­bre świa­dec­two. Bar­dzo do­bre. Za­równo bab­cia, jak i dzia­dek dali ci pie­nią­dze za wy­niki w szkole. Otrzy­ma­łaś su­kienkę na ślub ku­zynki. Pła­cimy za twoją kartę miej­ską, te­le­fon ko­mór­kowy i Spo­tify. Także za je­dze­nie i miesz­ka­nie.

– Za je­dze­nie i miesz­ka­nie. Je­steś moją mamą, a tata jest moim tatą, i po­win­ni­ście pła­cić za ta­kie rze­czy.

– Tata pro­po­no­wał ci pracę w wa­ka­cje.

– Dla­czego mia­ła­bym pra­co­wać w wa­ka­cje? Prze­cież ty nie pra­cu­jesz.

– Masz cał­ko­witą ra­cję. Nie pra­cuję. Je­stem luk­su­sową żoną. Zo­sta­łam z tobą w domu, kiedy się uro­dzi­łaś, bo uwa­ża­łam, że je­steś taka cu­downa. Nie chcia­łam cię zo­sta­wiać pod opieką in­nych osób. To rze­czy­wi­ście było sa­mo­lubne. A po kilku la­tach nikt nie chciał mnie za­trud­nić.

So­fia nie chciała zdra­dzać, że usi­ło­wała zo­sta­wić córkę pod­czas spo­tkań dla naj­młod­szych dzieci w ko­ściele czy go­dziny z baj­kami or­ga­ni­zo­wa­nej w bi­blio­tece. Za każ­dym ra­zem Chloe pod­no­siła krzyk, wo­łała matkę, pła­kała i nie dało jej się uspo­koić. Poza tymi ra­zami, kiedy dla od­miany biła inne dzieci albo gry­zła opie­kunki.So­fia była prze­ra­żona zło­ścią ku­mu­lu­jącą się w Chloe. Nie ro­zu­miała, skąd się ona bie­rze u jej có­reczki, która otrzy­my­wała wszystko, czego za­pra­gnęła, a na­wet wię­cej.

So­fia po­czuła, że ból głowy na­pływa nową falą. Pra­gnęła je­dy­nie oprzeć się wy­god­nie, za­mknąć oczy i mieć wo­kół ci­szę. Wie­działa, że je­śli tylko przy­sta­nie na prośbę Chloe – czy ra­czej do­ma­ga­nie się pie­nię­dzy – do­sta­nie upra­gnioną ci­szę i spo­kój. Per­spek­tywa była bar­dzo ku­sząca. Jedna je­dyna krótka sy­laba, może z kil­koma ko­lej­nymi. Obiet­nica prze­lewu i córka by­łaby za­do­wo­lona. Nie byłby to zresztą pierw­szy raz tego lata. So­fia za­ci­snęła palce na te­le­fo­nie, który le­żał obok niej na ka­na­pie.

– Ty­siąc pięć­set ko­ron – wy­mam­ro­tała. – Za parę bu­tów.

– Tak – po­twier­dziła gor­li­wie Chloe. Za­częła opi­sy­wać buty, ale So­fia unio­sła tylko dłoń w po­wstrzy­mu­ją­cym ge­ście.

– Nie mam siły tego słu­chać – po­wie­działa nie­wy­raź­nie. – Czy mo­gła­byś przy­nieść mi szklankę wody?

Chloe uci­chła.

– Wody? A dla­czego?

– Chce mi się pić i boli mnie głowa.

So­fia też chęt­nie wzię­łaby ta­bletkę prze­ciw­bó­lową. A może na­wet dwie, ale nie miała od­wagi. Już jedną wzięła na śnia­da­nie, a nie wie­działa, jaka ilość leku może się prze­do­stać do dzieci. Nie chciała prze­cież, żeby z jej brzu­cha wy­sko­czyły ja­kieś na­fa­sze­ro­wane pi­guł­kami nie­mow­laki. Chloe przy­glą­dała się matce wy­cze­ku­jąco.

– To prze­le­jesz te pie­nią­dze?

I wła­śnie wtedy za­szła w So­fii ja­kaś zmiana. Spoj­rzała uważ­nie na córkę i po­wie­działa:

– Nie.

Słowo wy­dało się So­fii wiel­kie i cięż­kie, i jakby pełne mocy. Zda­wało się, jakby za­wi­sło mię­dzy nimi, gra­na­towe jak bu­rzowa chmura, jed­nak ze zło­ci­stym brze­giem. Przy­naj­mniej z punktu wi­dze­nia So­fii.

– Boże, ale ty je­steś okropna!

Chloe pła­kała. Część So­fii chciała po­cie­szać córkę, ro­zu­miała, że Chloe jest za­gu­biona i boi się, że jej ro­dzeń­stwo ze­pchnie ją na drugi plan. Matka wie­działa, że dziew­czyna ma ra­cję. Mimo że bliź­niaki za­pewne będą mieć słabe gło­siki, ich naj­lżej­sze kwi­le­nie po­stawi So­fię na równe nogi. Cały dom bę­dzie za­rzu­cony ich ubran­kami, pie­lu­chami, ko­ły­skami i wóz­kiem. Za mniej wię­cej rok będą wrzesz­czeć gło­śniej, a do tego za­czną się prze­miesz­czać. Chloe nie sta­nie się mniej ważna dla swo­ich ro­dzi­ców, ale bę­dzie mu­siała zro­bić miej­sce – za­równo fi­zycz­nie, jak i psy­chicz­nie. So­fia miała tego świa­do­mość, i Chloe miała tego świa­do­mość. Nie wy­star­czyło po­wie­dzieć, że mi­ło­ści star­czy dla wszyst­kich. Nie przy­bę­dzie jej czasu, nie bę­dzie go już miała dla córki tyle co kie­dyś.

Pa­trzyła na Chloe i na­gle zdała so­bie sprawę, że naj­więk­szym wy­ra­zem mi­ło­ści bę­dzie na­dal mó­wie­nie jej: nie. Po­winna być kon­se­kwentna. Cho­ciaż przez pięt­na­ście lat przy­sta­wała na wszystko, czego tylko za­ży­czyła so­bie córka. Uży­cie słowa nie było no­wym wy­na­laz­kiem.

Matka cze­kała. Chloe wyła i wy­rzu­ca­jąc z sie­bie bar­dzo wiele słów, tłu­ma­czyła, że So­fia jest złym czło­wie­kiem. W końcu ko­bieta nie wy­trzy­mała:

– Czy mo­gła­byś mi pro­szę przy­nieść wody? I zo­staw mnie póź­niej w spo­koju. Strasz­nie boli mnie głowa.

Dziew­czyna wpa­try­wała się w matkę, jakby w nią wstą­piła ja­kaś zło­śliwa po­za­ziem­ska istota. Na­stęp­nie wstała i so­bie po­szła. Gdyby miała buty na no­gach, tu­pa­łaby gło­śno, te­raz jed­nak mu­siała się za­do­wo­lić za­mknię­ciem drzwi. Zwy­kle były otwarte, po­nie­waż były lekko spa­czone, te­raz po­now­nie się otwo­rzyły, kiedy wy­szła, i wy­dały przy tym ża­ło­sny jęk. So­fia na­dal le­żała i słu­chała, jak córka wbiega po scho­dach i wpada do swo­jego po­koju. Te drzwi były lep­sze, można było nimi trza­snąć. Dźwięk eks­plo­do­wał w gło­wie So­fii. Po­tem na­stą­piła cu­downa ci­sza, do chwili kiedy Chloe pod­krę­ciła gło­śność w swoim te­le­fo­nie. Mu­zyka prze­do­sta­wała się przez pod­łogę i strop. Do uszu So­fii do­cie­rały naj­gor­sze z moż­li­wych dźwię­ków – je­dy­nie dud­nie­nie i rytm, ale nie mu­zyka jako taka. Ko­bieta po­czuła, jak po jej po­liczku spływa łza. Za­równo ona, jak i Chloe wie­działy, że nie bę­dzie miała siły, aby wdra­pać się na schody, i że to i tak nic by nie dało. To był po­kaz siły. Je­śli So­fia wzię­łaby te­le­fon i prze­lała pie­nią­dze, Chloe ła­ska­wie ze­szłaby na dół, a może na­wet przy­nio­sła matce wodę. So­fia wzięła te­le­fon i na­pi­sała SMS do Hen­rika.

Czy mógł­byś być tak miły i ku­pić po dro­dze do domu ja­kieś go­towe je­dze­nie? Tylko nie pizzę.

Roz­dział 4

So­bota, 24 sierp­nia

Bjarne i Britt-Ma­rie się spóź­niali. Tego Jenny się nie spo­dzie­wała. Jej matka za­wsze przy­cho­dziła wcze­śniej, kiedy była za­pro­szona. Za­zwy­czaj pro­po­no­wała po­moc w przy­go­to­wa­niach i świet­nie jej szło kro­je­nie sa­łaty czy wy­kła­da­nie ziem­nia­ków.

Jenny zdą­żyła tym­cza­sem zro­bić dwie sa­łatki, po­kroić ba­gietki i po­sma­ro­wać je ma­słem czosn­ko­wym, oczy­wi­ście do­mo­wej ro­boty, pięk­nie na­kryć stół na ta­ra­sie, a na­wet wzmoc­nić się lampką bia­łego wina.

Wcze­śniej tego dnia, tak jak zwy­kle, kiedy miała wolne, opła­ciła ra­chunki, zmie­niła po­ściel, wsta­wiła kilka prań i od­ku­rzyła dom. Gdy usły­szała kroki na żwi­ro­wej alejce przed do­mem, po­śpie­szyła przy­wi­tać go­ści. Uści­skała matkę, ale cof­nęła się o krok, kiedy Bjarne wy­cią­gnął do niej ra­miona.

– Zjemy na ta­ra­sie – oznaj­miła. – Bę­dziemy gril­lo­wać.

– Fan­ta­stycz­nie. Jak się spra­wuje nowy grill? – za­in­te­re­so­wała się Britt-Ma­rie.

Jenny lekko wes­tchnęła. Naj­chęt­niej od­pu­ści­łaby so­bie my­śle­nie o no­wym grillu. Stał się przy­czyn­kiem do dys­ku­sji o pie­nią­dzach.

Pew­nego dnia na po­czątku lipca Jenny, Ma­gnus i Clara byli za­pro­szeni do domu Hen­rika i So­fii. Jak zwy­kle zor­ga­ni­zo­wali grilla. Męż­czyźni stali przy urzą­dze­niu i roz­pra­wiali o ga­zie, pal­ni­kach i ak­ce­so­riach, So­fia z ko­lei ze swo­jego miej­sca na krze­śle dy­ry­go­wała swoją matką i Jenny, które mie­szały sa­łatki i sosy. Clara i Chloe uda­wały, że spę­dzają ze sobą czas, mimo trzy­ma­nych w dło­niach iPa­dów.

Pro­ble­mem stał się na­to­miast grill Hen­rika. Był nowy. Now­szy i więk­szy niż grill Ma­gnusa. Zna­ko­mite prze­dłu­że­nie pe­nisa, Jenny po­jęła to, wi­dząc ma­lu­jące się w oczach Ma­gnusa po­żą­da­nie. Po spo­tka­niu Ma­gnus zrzę­dził o grillu przez trzy dni. Ich wła­sne urzą­dze­nie było zde­cy­do­wa­nie niż­szej klasy, Jenny zro­zu­miała prze­kaz. Uwa­żała, że ku­po­wa­nie no­wego grilla jest zbędne, ale czwar­tego dnia Ma­gnus po­je­chał do mar­ketu Bau­haus, wy­na­jął przy­czepkę i ku­pił nowy sprzęt. Stary mógł zo­sta­wić w skle­pie. Ze­zło­mują go, po­in­for­mo­wał. Tak jakby cho­dziło o wy­słu­żony po­jazd.

Jenny nie była za­do­wo­lona z no­wego na­bytku, który spo­wo­do­wał zna­czącą wy­rwę w re­zer­wach fi­nan­so­wych ro­dziny. Wcze­śniej miała na­dzieję na ja­kiś mały wy­jazd w miłe miej­sce. Do grilla – jak do wszyst­kich no­wych urzą­dzeń – trzeba się było przy­zwy­czaić. No i na­le­żało się na­uczyć go ob­słu­gi­wać. Te­raz, po czte­rech ty­go­dniach, Ma­gnus już cał­kiem nie­źle so­bie ra­dził.

– Gril­lo­wa­nie. Jak miło – orzekł Bjarne.

W tej chwili Jenny uzmy­sło­wiła so­bie, co ozna­cza przy­miot­nik „dziar­ski”.

– Masz ochotę na piwo? – za­py­tał Ma­gnus.

– Bez­al­ko­ho­lowe po­pro­szę – od­parła Britt-Ma­rie.

Ma­gnus skrzy­wił się w trudny do zin­ter­pre­to­wa­nia spo­sób. Jenny po­śpie­szyła po piwo, po dro­dze zła­pała jesz­cze bu­telkę wina.

– Nie dla mnie – za­zna­czyła Britt-Ma­rie, kiedy Jenny pod­nio­sła bu­telkę. – Czy masz może wodę? Bez gazu?

Za­sko­czona Jenny za­ci­snęła usta i po­wstrzy­mała się przed wy­ra­że­niem zdzi­wie­nia: „Ależ, mamo, prze­cież za­wsze pi­jesz wino, kiedy u nas je­steś”.

Nie mó­wiąc słowa, od­nio­sła bu­telkę do domu, po­nie­waż zro­zu­miała, że bę­dzie mu­siała prze­cier­pieć ten wie­czór przy grillu na trzeźwo, nie mo­gła prze­cież sie­dzieć i pić wina, kiedy go­ście byli trzeźwi. Miała na­dzieję, że kie­li­szek trunku, który zdą­żyła wy­pić, przy­go­to­wu­jąc sa­łatkę i na­kry­wa­jąc do stołu, wy­star­czy, aby ostre kon­tury rze­czy­wi­sto­ści stały się odro­binę mięk­sze.

Ma­gnus tym­cza­sem był już nieco roz­mięk­czony. Opi­sy­wał Bjar­nemu wa­lory swo­jego no­wego grilla, sze­roko ge­sty­ku­lu­jąc. Gość słu­chał uprzej­mie, po­pi­ja­jąc piwo bez­al­ko­ho­lowe. Britt-Ma­rie po­ło­żyła dłoń na ra­mie­niu córki.

– Prze­pra­szam, że się spóź­ni­li­śmy. Za­dzwo­niła jedna z re­pre­zen­tan­tek han­dlo­wych Bjar­nego.

– Ach tak – od­parła Jenny, si­ląc się na uprzej­mość. Nie ob­cho­dziły jej in­te­resy Bjar­nego.

– Po­ja­wił się ja­kiś pro­blem – do­dała Britt-Ma­rie.

– Aha – od­po­wie­działa Jenny. – Mamo, czy mo­gła­byś, pro­szę, za­wo­łać Clarę? Ja tym­cza­sem włożę chleb do pie­kar­nika, a Ma­gnus bę­dzie gril­lo­wał ser i we­ge­bur­gery.

– Mu­siał z nią dłu­uugo roz­ma­wiać – kon­ty­nu­owała Britt-Ma­rie, prze­cią­ga­jąc słowo.

– Mhm – od­parła Jenny i otwo­rzyła pie­kar­nik.

– On ma wo­bec nich tyle cier­pli­wo­ści. Cią­gle ktoś dzwoni.

– Pójdę po Clarę.

– Ale prze­cież to ja mia­łam ją za­wo­łać.

– Usiądź, pro­szę, w końcu je­steś moim go­ściem – od­parła Jenny.

Kiedy po­ja­wiła się z chle­bem i Clarą, Ma­gnus zdą­żył już przy­pa­lić trzy we­ge­bur­gery, ale po­zo­stałe były do­sko­nałe.

– Po­win­ni­śmy mieć też mię­sne bur­gery – stwier­dził Ma­gnus. – Dla nas, je­dzą­cych nor­malne je­dze­nie.

Wo­kół stołu za­pa­no­wała głę­boka ci­sza i po­wiało ja­kimś chło­dem. Bjarne i Britt-Ma­rie się ro­ze­śmiali.

– Bab­ciu, prze­cież ty wcze­śniej ja­da­łaś mięso – za­uwa­żyła Clara.

– Nie­zbyt czę­sto. Wła­ści­wie tylko wtedy, kiedy twoja mama przy­go­to­wy­wała je­dze­nie – od­parła Britt-Ma­rie i od­kro­iła ka­wa­łek osma­lo­nego gril­lo­wa­nego sera. Ostroż­nie wsu­nęła go wi­del­cem pod liść ka­pu­sty.

– Za­wsze trudno jest go­to­wać we­dług no­wych prze­pi­sów – stwier­dziła Jenny, aby uspra­wie­dli­wić Ma­gnusa. – Sama nowe da­nia zwy­kle naj­pierw przy­rzą­dzam na próbę.

– To jest na­prawdę bar­dzo smaczne! – za­uwa­żył Bjarne, a Jenny za te słowa skłonna była spoj­rzeć na niego ła­skaw­szym okiem.

Na­stęp­nie Bjar­nemu udało się prze­kie­ro­wać roz­mowę z gril­lów na sa­mo­chody. Otóż ku­pił nowe auto. Po­rsche.

– Och! – za­wo­łała Jenny.

Bjarne długo roz­pra­wiał o no­wym na­bytku. Ma­gnus był za­fa­scy­no­wany, Britt-Ma­rie pod wra­że­niem, a Clara tak samo znu­dzona jak Jenny. Kiedy wszyst­kie za­lety sa­mo­chodu zo­stały już omó­wione, mu­sieli wy­słu­chać, jak to się stało, że Bjarne ma tyle pie­nię­dzy.

Był wdow­cem, jak opo­wia­dał, a Jenny w głębi du­szy za­sta­na­wiała się, czy może ku­pił wóz za ubez­pie­cze­nie na ży­cie żony, któ­rej mor­der­stwo wcze­śniej skru­pu­lat­nie za­pla­no­wał. Prawda jed­nak wy­glą­dała ina­czej – Bjarne był wła­ści­cie­lem firmy han­dlu­ją­cej ko­sme­ty­kami i zdrową żyw­no­ścią. Or­ga­ni­zo­wał spo­tka­nia han­dlowe w do­mach klien­tek, pra­co­wało dla niego wiele ko­biet.

– Ko­sme­tyki eko­lo­giczne – tłu­ma­czył dum­nie, prze­ły­ka­jąc ostatni kęs czosn­ko­wego chleba. – Britt-Ma­rie roz­waża pod­ję­cie pracy u mnie. Może ty też byś spró­bo­wała, Jenny? Do­bre za­robki, cie­kawa praca.

– Czas na sa­łatkę ar­bu­zową! – oznaj­miła Jenny, które nie miała ochoty roz­ma­wiać o do­dat­ko­wych pra­cach i pie­nią­dzach.

– Ko­sme­tyki eko­lo­giczne – po­wta­rzał upar­cie Bjarne. – Może mia­ła­byś ochotę spró­bo­wać, Jenny? Twoja cera wy­daje się nieco… zmę­czona.

Jenny czuła, że nie tylko jej cera jest zmę­czona. Była na wskroś wy­czer­pana ty­ra­dami Bjar­nego. Spoj­rzała na matkę i za­sta­na­wiała się, jak się wy­brnąć z tej sy­tu­acji.

– Jenny czę­sto jest zmę­czona – stwier­dził nie­lo­jal­nie Ma­gnus. – Pra­cuje do­dat­kowo w pie­karni, to wię­cej, niż na­prawdę może udźwi­gnąć.

Jenny była wstrzą­śnięta. Miała ochotę za­ri­po­sto­wać, że w rze­czy­wi­sto­ści nie ma siły na zu­peł­nie inne rze­czy niż praca w pie­karni. Ale mil­czała. Nie miała ochoty kłó­cić się z Ma­gnu­sem w obec­no­ści matki i Bjar­nego. Wstała i chwy­ciła mi­skę z sa­łatką ziem­nia­czaną.

– To ważne, żeby dbać o cerę, kiedy czło­wiek staje się nieco star­szy – cią­gnął Bjarne, sub­telny jak słoń w skła­dzie por­ce­lany. – Kiedy się skoń­czyło czter­dziestkę i tak da­lej.

– Ważne, aby trzy­mać formę – wtrą­ciła Britt-Ma­rie. – Po­win­naś wię­cej ćwi­czyć, a nie tylko sie­dzieć w domu.

– Mam dużo ru­chu w pracy – prych­nęła Jenny. – Je­stem przed­szko­lanką – zwró­ciła się do Bjar­nego.

– Tak, sły­sza­łem. Stre­su­jący za­wód, prawda?

Jenny po­czuła przy­pływ sym­pa­tii wzglę­dem swo­jego go­ścia. Nie trwało to jed­nak długo. Uczu­cie to ulot­niło się bły­ska­wicz­nie, kiedy Bjarne stwier­dził:

– Wi­dać, jak je­steś ze­stre­so­wana. Na przy­kład te­raz. Le­dwo zje­dli­śmy, a ty już chcesz sprzą­tać ze stołu. Za­nim usie­dli­śmy, też cały czas bie­ga­łaś. To wszystko od­bija się na two­jej skó­rze.

– Może je­stem ze­stre­so­wana, po­nie­waż mam dużo do zro­bie­nia – za­częła Jenny. Rzu­ciła Ma­gnu­sowi twarde spoj­rze­nie i cią­gnęła: – Nikt mi nie po­maga w pra­cach do­mo­wych.

Ma­gnus spoj­rzał na żonę.

– Ale prze­cież gril­lo­wa­łem – po­wie­dział ura­żo­nym gło­sem. – I od­ku­rzam.

– Sprzątnę ze stołu– ucięła Jenny i opu­ściła to­wa­rzy­stwo.

Britt-Ma­rie po­śpie­szyła za nią.

– Jenny! – upo­mniała córkę. – Nie mo­żesz być taka draż­liwa. I nie­grzeczna.

Jenny opa­dła na naj­bliż­sze krze­sło. Na środku stołu stały dwa kie­liszki, w jed­nym było jesz­cze tro­chę al­ko­holu na dnie.

– Mamo, je­stem zmę­czona. Je­stem zmę­czona na­rze­ka­niem Ma­gnusa, że je­stem zmę­czona. Gdyby tylko mógł… – umil­kła, szu­ka­jąc wła­ści­wego sfor­mu­ło­wa­nia – …nie po­ma­gać, ale po pro­stu wy­ko­ny­wać swoją część pracy.

– Prze­cież to nie­spra­wie­dliwe. On pra­cuje na cały etat, a na­wet wię­cej. A praca w przed­szkolu jest tylko na pół etatu. A wiesz, ta hi­sto­ria z pie­kar­nią to tylko… To jest tylko jakby hobby.

Jenny spoj­rzała z re­zy­gna­cją na matkę. Na Bru­tusa.

– W po­rządku, skoro tak uwa­żasz. Z dru­giej strony, skoro Ma­gnus może w każdą nie­dzielę grać pięć go­dzin w golfa, to ja chyba mam prawo za­jąć się ciast­kami przez cztery go­dziny w co drugą so­botę!

Britt-Ma­rie nie była za­chwy­cona.

– Golf to sport – stwier­dziła su­cho. – A ciastka tu­czą.

Jenny po­wstrzy­mała się od uwagi, że ona jest ra­czej szczu­pła, Ma­gnus na­to­miast ma lekko wy­sta­jący brzu­szek. Za­miast tego za­rzą­dziła:

– Bądź tak miła, mamo, i za­nieś ta­le­rze, a ja za­raz przyjdę z sa­łatką ar­bu­zową.

Britt-Ma­rie znik­nęła. Jenny wy­jęła sa­łatkę ar­bu­zową z lo­dówki i po­sta­wiła ją na stole. Za­nim za­mknęła drzwi lo­dówki, chwy­ciła jesz­cze bu­telkę bia­łego wina, wy­cią­gnęła ko­rek i wy­piła so­lidny łyk z gwinta.

Roz­dział 5

Nie­dziela, 25 sierp­nia

Była nie­dziela, kiedy Ve­ro­nica Sjöö wstą­piła po Jenny.

– Jaka cudna po­goda – stwier­dziła. – Chodźmy na spa­cer.

Jenny zaj­rzała do domu i za­wo­łała w kie­runku scho­dów:

– Wy­cho­dzę, Clara, sły­szysz?

Z po­koju Clary do­cho­dziły nie­okre­ślone ryt­miczne od­głosy, świad­czące o tym, że na­sto­latka w bez­prze­wo­do­wych słu­chaw­kach w uszach ćwi­czyła kroki ta­neczne. Jenny za­pu­kała do mę­skiej ja­skini Ma­gnusa, po­miesz­cze­nia, które na­zy­wał swoim biu­rem, otwo­rzyła drzwi i po­wtó­rzyła ko­mu­ni­kat. Mąż spoj­rzał na nią znad kom­pu­tera, uśmie­cha­jąc się z roz­tar­gnie­niem. Jenny wło­żyła kurtkę i wy­szła.

Rambo jak zwy­kle nie po­sia­dał się z ra­do­ści, wi­dząc Jenny. Ko­bieta była prze­ko­nana, że nie tyle cie­szy się z jej wi­doku jako ta­kiego, a ra­czej ze zwią­za­nej z nim per­spek­tywy praw­dzi­wego spa­ceru, a nie tylko krót­kiej rundki wo­kół osie­dla w celu ozna­cze­nia przy­droż­nych krzacz­ków.

Rambo był rot­twe­ile­rem. Czar­nym i bu­dzą­cym spory re­spekt. Grzecz­nym, jak twier­dziła Ve­ro­nica, z czym Jenny się zga­dzała, mimo że So­fia uwa­żała, że pies przy­po­mina ra­czej wy­ta­tu­owa­nego i ogo­lo­nego na łyso członka gangu mo­to­cy­klo­wego.

– Lu­bię je­sień! – roz­ko­szo­wała się Ve­ro­nica. – A ty?

– Sama nie wiem – od­rze­kła Jenny. – Obec­nie mam wra­że­nie, jakby wszystko po pro­stu prze­my­kało obok mnie w wiel­kim pę­dzie, a ja nie mogę na­dą­żyć, aby się za­trzy­mać i co­kol­wiek po­czuć.

– Masz za dużo na gło­wie – orze­kła Ve­ro­nica.

– Wiem, wiem. Wszy­scy to mó­wią. Ale nie ma chęt­nych, żeby mnie od­cią­żyć. – Jenny prze­szła kilka kro­ków. – Ma­gnus to mówi. Mama to mówi. A jej nowy part­ner twier­dzi, że moja cera wy­gląda na zmę­czoną i za­nie­dbaną. Ale oni wszy­scy uwa­żają, że po­win­nam rzu­cić to, co spra­wia mi ra­dość. Pie­kar­nię. Tak jakby Ma­gnus miał zre­zy­gno­wać z golfa, bo ma za dużo pracy…

Prze­rwała, bo zdała so­bie sprawę, ile zło­ści jest w jej gło­sie. Była nie­spra­wie­dliwa. Ve­ro­nica wcale nie po­wie­działa, że po­winna skoń­czyć pracę w pie­karni. Mil­czały chwilę, idąc da­lej ulicą.

– Wy­pro­wa­dzam się – oznaj­miła na­gle Ve­ro­nica.

– Wy­pro­wa­dzasz się?! Do­kąd?

– Do mniej­szego domu. Sze­re­gowca, który będę w sta­nie sprząt­nąć w jedno przed­po­łu­dnie i który ma taki ogró­dek, że dam radę od­gar­nąć śnieg w zi­mie, żeby prze­bić się do furtki.

– Co Bir­ger mówi na to, że się prze­pro­wa­dzasz?

– Nic mu do tego. Poza tym dawno się do mnie nie od­zy­wał. Ostat­niej wio­sny wy­dzwa­niał bez prze­rwy. A to coś za­po­mniał, a to chciał mi w czymś po­móc.

– W czym chciał ci po­móc?

– W zło­że­niu ze­zna­nia po­dat­ko­wego!

– Można się było tego spo­dzie­wać – za­uwa­żyła ostro Jenny.

Bir­ger Sjöö i jego re­wi­dentka vel ko­chanka „po­ma­gała” Ma­gnu­sowi wio­sną przy kilku trans­ak­cjach fi­nan­so­wych. Nie oka­zało się to spe­cjal­nie ko­rzystne dla Ma­gnusa. Jenny po­dej­rze­wała, że Bir­ger miał bar­dzo ela­styczne su­mie­nie w kwe­stii ze­znań po­dat­ko­wych.

– Pew­nego ma­jo­wego dnia wpadł do mnie z ku­pio­nym w skle­pie spo­żyw­czym wiech­ciem uda­ją­cym bu­kiet i za­py­tał, czy nie po­trze­buję po­mocy przy ko­sze­niu traw­nika. – Ve­ro­nica się ro­ze­śmiała. – Kiedy jesz­cze by­li­śmy mał­żeń­stwem, od­ma­wiał ko­sze­nia traw­nika. Wtedy bo­lały go plecy, miał do prze­czy­ta­nia ja­kiś ważny ar­ty­kuł albo wy­my­ślał jesz­cze coś in­nego.

– Ale prze­cież masz au­to­ma­tyczną ko­siarkę, prawda?

– Te­raz tak. Więc mu po­wie­dzia­łam: „Ku­pi­łam ko­siarkę au­to­ma­tyczną”. Wtedy się za­in­te­re­so­wał, skąd mia­łam na to pie­nią­dze.

– To chyba nie jego sprawa?

– Też mu tak po­wie­dzia­łam. Prawda jest taka, że sprze­da­łam kilka sztuk bi­żu­te­rii, którą mi po­da­ro­wał. Parę sze­ro­kich bran­so­let i pier­ścio­nek z dia­men­tem. Brzmi uro­czo, ale co ro­bić w ta­kiej sy­tu­acji? – Ve­ro­nica spoj­rzała na Jenny. – Nie do­sta­łam tyle, na ile li­czy­łam. Bran­so­letki nie miały tylu ka­ra­tów, a dia­ment oka­zał się fał­szywy. Jak wiele in­nych rze­czy zwią­za­nych z Bir­ge­rem.

Jenny po­my­ślała o Jes­sice, która sprze­dała swoją ob­rączkę, aby ku­pić dzie­ciom pre­zenty pod cho­inkę. Nie po­dzie­liła się jed­nak tą my­ślą, tylko za­uwa­żyła:

– Za­tem w pew­nym sen­sie Bir­ger i tak kosi ci trawę, można tak po­wie­dzieć.

Ve­ro­nica uśmiech­nęła się po­gar­dli­wie. Jenny się za­my­śliła, a za­raz po­tem za­py­tała:

– A Siv? Już nie miesz­kają ra­zem?

– Nie, ni­gdy ze sobą nie miesz­kali. To nie miało zna­cze­nia, to był tylko seks. Chwilę wy­trzy­mali, ale tak to już bywa. Ot nic nie­zna­czący seks.

Szły da­lej obok sie­bie.

– Bę­dzie mi cie­bie bra­ko­wało! – za­wo­łała na­gle Jenny.

– Moja droga, to tylko ki­lo­metr stąd. Na­dal bę­dziemy mo­gły cho­dzić ra­zem na spa­cery. Prawda, Ram­bu­siu? Oczy­wi­ście bę­dziemy da­lej wy­cho­dzić ra­zem na spa­cerki z Jenny.

Rambo od­wró­cił się, sły­sząc swoje imię. Spoj­rzał na swoją pa­nią i na Jenny, która mo­głaby przy­siąc, że wi­działa, jak pies z za­do­wo­le­niem ski­nął głową. Nie­za­le­że­nie, czy był człon­kiem gangu, czy też nie.

– To miło – ucie­szyła się Jenny. Gdy­bym już te­raz nie miała zbyt wielu rze­czy na gło­wie, też ku­pi­łaby so­bie psa. Cho­ciaż Ma­gnus oczy­wi­ście byłby prze­ciwny. – Mil­czała przez ko­lejne trzy­dzie­ści me­trów, za­nim znów się ode­zwała: – Wiesz, my­ślę so­bie, że kiedy masz psa, za­wsze jest ktoś, kto cie­szy się na twój wi­dok, gdy wra­casz do domu.

– Ojej! – wy­krzyk­nęła Ve­ro­nica. – To brzmi na­prawdę strasz­nie smutno.

– Mhm – mruk­nęła Jenny.

Znowu chwilę mil­czały, a Jenny zo­rien­to­wała się, że jest bli­ska po­peł­nie­nia faux pas.

– Za­czę­łam ro­bić po­rządki w sza­fach – oznaj­miła na­raz z za­do­wo­le­niem Ve­ro­nica zde­cy­do­wa­nym gło­sem. – Wy­rzu­ci­łam już sporo rze­czy, kiedy Bir­ger się wy­pro­wa­dził, ale na­dal wiele zo­stało. – Przy­sta­nęła, aby Rambo mógł ob­wą­chać krzak, a na­stęp­nie pod­nieść łapę i zo­sta­wić na nim swoją wi­zy­tówkę. – Część rze­czy, które te­raz wy­rzu­cam, spa­ko­wa­łam do kar­to­nów, jesz­cze za­nim się tu spro­wa­dzi­li­śmy – za­chi­cho­tała Ve­ro­nica. – Le­żały w pu­dłach przez pięt­na­ście lat i ani razu do nich nie zaj­rza­łam. A Bir­ge­rowi naj­wi­docz­niej też ich nie bra­ko­wało.