Cudownie niedorzeczna misja - Hank Green - ebook + książka

Cudownie niedorzeczna misja ebook

Green Hank

4,3

Opis

Kontynuacja tomu ABSOLUTNIE FANTASTYCZNA SPRAWA

Bestseller „New York Timesa”

Obecność robotów-Carlów na Ziemi powodowała ogromne zamieszanie. Efektem wzbudzonego przez nie chaosu były sława i niefortunna śmierć April May. Od śmierci April minęło kilka miesięcy. Jej bliscy próbują się odnaleźć w nowej, post-Carlowej rzeczywistości. Andy przejął pałeczkę po sławnej przyjaciółce: bierze udział w konferencjach i chętnie wypowiada się online. Maya rusza tropem tajemniczych wydarzeń w przekonaniu, że doprowadzą ją do April. Miranda rozważa wzięcie udziału w bardzo ryzykowanym przedsięwzięciu naukowym.

Tragikomiczna lektura o czarnej stronie sławy w social media.

PEOPLE

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 614

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU: A Beautifully Foolish Endeavor

Copyright © 2020 by Hank Green All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem do reprodukcji w całości lub we fragmencie w jakiejkolwiek formie.

Copyright © for the Polish edition and translation by Dressler Dublin Sp. z o.o., 2022

ISBN 978-83-8074-385-4 Nr 24000226

PROJEKT OKŁADKI: Natalia Twardy REDAKCJA: Sonia Mozel KOREKTA: Urszula Włodarska REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda

WYDAWCA: Wydawnictwo Bukowy Las ul. Sokolnicza 5/76, 53-676 Wrocław bukowylas.pl Wrocław 2022

WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR: Dressler Dublin Sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 e-mail: [email protected] dressler.com.pl

Mojej cierpliwej i kochającej żonie

APRIL

Nie chcę was dłużej okłamywać.

Z tego, co mi wiadomo, istnieją tylko trzy rodzaje kłamstwa: te, na których nie chcemy zostać przyłapani; te, na ukryciu których nam nie zależy; i te, których wykryć się nie da. Przyjrzyjmy się im uważniej.

1. Kłamstwa, na których nie chcemy zostać przyłapani. Kłamstwa klasyczne, niejako codzienne; przydatne zarówno, gdy spóźniamy się do pracy, jak i gdy popełnimy morderstwo. Przyłapanie na takim kłamstwie stanowi dla kłamiącego poważny problem.

2. Kłamstwa, na ukryciu których nam nie zależy. W tym przypadku większe znaczenie ma sam akt kłamstwa, a nie jego skutek. Kłamstwo powtarzasz, upierasz się przy nim, zmieniasz, przeformułowujesz, porzucasz, by w końcu do niego powrócić. Samo mówienie nieprawdy pomaga uniknąć różnych przykrych konsekwencji, przede wszystkim jednak stanowi narzędzie służące osłabieniu rzeczywistości, a tym samym wzmocnieniu pozycji kłamiącego.

3. Kłamstwa nie do wykrycia. Czyli takie, w których wyłącznie kłamiący zna prawdę. I ja okłamywałam was właśnie w ten sposób.

Przez wiele lat miałam poczucie, że mijając się z prawdą, wyświadczam wam przysługę. Chyba zgodzicie się ze mną, że opowieść ograniczona do znanej nam rzeczywistości zawsze będzie niepełna. Doświadczamy tego non stop. Naukowcy nie wiedzą, gdzie znajduje się większość materii budującej wszechświat. Ja nie mam pojęcia, jak to jest mieszkać w Jemenie. Nasze wyobrażenia o świecie nie są dokładne. Jeśli jednak ktoś wie coś, czego nie wie nikt inny, i ta wiedza ma moc nieodwracalnej zmiany obrazu świata – a do tego zmiana ta uczyniłaby życie ludzi trudniejszym – wówczas łatwo o wniosek, że wyjawienie prawdy to zły pomysł czy wręcz nadużycie.

Szybko odkryłam, że nie posiadam żadnych wyjątkowych cech, które szczególnie predestynowałyby mnie do podejmowania tego rodzaju decyzji w imieniu całej planety. Okazuje się, że jedynym powodem, dla którego stanęłam przed tym wyborem, był głupi, prymitywny przypadek.

Nieraz słyszałam, że mam tendencję do nadużywania władzy. Ba! Sama to sobie wmawiałam. Dlatego zdecydowałam się na bardzo niekomfortowe dla mnie rozwiązanie: pozwolę opowiedzieć tę historię innym. W gruncie rzeczy nie mam zresztą wyboru. W większości wydarzeń nie brałam udziału osobiście, więc ta opowieść nie należy do mnie, a do moich przyjaciół – i to razem z nimi będę ją snuła. Dzięki temu podzielimy się ciężarem odpowiedzialności za prawdę. Nie skupi się on na mnie, każde z nas doda od siebie słowa, które uzna za godne umieszczenia w tej książce. Uwierzcie mi, że to nie było łatwe przedsięwzięcie. Kocham ich, ale moi najbliżsi są cholernie uparci.

W tym przydługim wstępie chcę wam przekazać, że postanowiłam skończyć z kłamstwem. Zresztą, nie tylko ja: wszyscy podjęliśmy taką decyzję. Chociaż unikanie prawdy w tej sprawie okazało się wyjątkowo łatwe, a samo kłamstwo nigdy nie zostało wypowiedziane na głos (za to zazwyczaj stanowiło przejaw instynktu samozachowawczego) – oto nadeszła pora, byście się dowiedzieli, jak było w rzeczywistości.

A oto jak brzmi prawda w najprostszej formie: robiłam wszystko, co w mojej mocy, próbując przekonać was, że my, ludzie, jesteśmy bezpieczni.

A nie jesteśmy.

MAYA

Robię to wyłącznie dlatego, że muszę. Większość ludzi marzy o sławie. Kiedy ją w końcu zdobędą i zaczną narzekać na jej cienie, mamy pełne prawo przypomnieć im, że sami tego chcieli. Ja jednak nie widziałam nic fajnego w tym, że miliony wiedzą, jak masz na imię.

Dlatego nie zgodziłam się, by April umieściła moje nazwisko w poprzedniej książce. W tej również go nie znajdziecie. Oczywiście możecie przeprowadzić internetowe śledztwo, ale ani ja, ani nikt z moich znajomych nigdy go nie zdradził; moje imię znacie, ponieważ prywatność w internecie to mit, a do tego niektórzy celowo ignorują moje – jasno określone – preferencje w tym zakresie.

Chciałam to wyjaśnić na samym początku. Celowo nie pojawiałam się w treściach udostępnianych przez April. Zależało mi na prywatności – nie wyszło, ale pogodziłam się z tym, bo bez częściowej odsłony nie mogłabym dobrze opowiedzieć tej historii. Nie zdradzę wam swojego nazwiska (chodzi o zasady), ale otworzę się przed wami zdecydowanie bardziej, niżbym tego chciała.

Przykład.

Moi rodzice są dość zamożni. Wychowałam się w dzielnicy Upper East Side, w kamienicy, która należała do mojej rodziny od trzydziestu lat. Już kiedy ją kupowali, cena była wysoka – teraz jest BARDZO wysoka. Na tyłach budynku mieliśmy niewielki ogródek, w którym jako mała dziewczynka siałam marchew i sadziłam pomidory. Wyrywanie gotowych marchewek pod koniec lata miało w sobie coś ze sztuczki magicznej. Oto małe nasionko, zbyt małe, by moje dziecięce palce zdołały chwycić je pojedynczo, zmieniło się w duże, jasnopomarańczowe warzywo, które znałam ze sklepu, pokryte wilgotną, czarną ziemią. Równie dobrze mogłabym zakopać w ziemi kapsel i po jakimś czasie wyjąć butelkę coca-coli. Warzywa gruntowe – marchewki, buraki, ziemniaki i cebule – lubiłam najbardziej. Nawet rośliny uprawiane w donicach i skrzynkach wzbudzają mój zachwyt: oto, dzięki ich mocy, coś niesamowitego dzieje się poza naszym wzrokiem. Wystarczy pogrzebać w ziemi, by w czarodziejski sposób wyłoniło się z niej piękne i zdrowe jedzenie.

Nie rozumiałam wtedy, że uprawianiem ogródka zajmowała się de facto moja rodzicielka. Kiedy podrosłam i zmieniły się moje zainteresowania, ogrodnictwo poszło w odstawkę. Podlewanie domowych kwiatków było szczytem moich możliwości aż do momentu, kiedy parę miesięcy po śmierci April postanowiłam zadzwonić do mamy.

– Nie mogę się pozbyć wrażenia, że ona nie zniknęła – zwierzyłam się jej z obsesyjnej myśli, która kiełkowała we mnie od jakiegoś czasu. – Ale nikt jej nie szuka. Wszyscy pogodzili się z tym, że jej nie ma.

– A czy takie myślenie dobrze na ciebie działa?

– Na mnie? A co to ma do rzeczy?! Nie znaleziono ciała, mamo. Dlatego nie chce mi się wierzyć, że została w tym magazynie.

– Mayu, kochanie, to gdzie w takim razie jest April?

– Nie wiem, i na tym polega problem. Może w kosmosie? Albo w Hoboken? Nie mam pojęcia. Ale jedno jest pewne: życie wcale nie wróciło do normy. Wszystkim się wydaje, że Carlowie odeszli, a Sen się skończył, jednak to nieprawda. Zresztą nie tylko ja podejrzewam, że to wcale nie koniec.

– Ile czasu spędzasz na Somie?

– To dobrzy ludzie, mamo. Mam tam wielu przyjaciół. Na pewno lepiej mi tam niż na Twitterze.

Pod wieloma względami mówiłam prawdę. Som był społecznością na tyle małą, że trolli czerpiących przyjemność z dręczenia innych sprawnie banowano. Jednak w pewnym sensie forum stało się gorsze od innych platform. Powołaliśmy je do życia jako przestrzeń służącą rozwiązywaniu sekwencji ze Snu. Som był miejscem tajemnic. A kiedy masz w ręku młotek, wszystko zaczyna przypominać gwóźdź – członkom platformy społecznościowej zaprojektowanej w celu rozwiązywania zagadek wszystko wydaje się zagadkowe.

Byłam naprawdę dumna z tego, że pomagałam stworzyć to narzędzie; w swoim czasie znacznie przyczyniło się do zjednoczenia ludzi. Obecnie Som stał się głównym miejscem spotkań twórców teorii konspiracyjnych. Cóż, przynajmniej przyciągał wyłącznie tych sympatycznych. A odpowiadając na pytanie mamy (choć w rozmowie z nią je przemilczałam): spędzałam na Somie strasznie dużo czasu.

– Mayu, może dobrze by ci zrobiło, gdybyś coś posadziła.

– Słucham?

– Lubiłaś roślinki jako dziecko. Zajmij się czymś. Porób na drutach. Albo poukładaj puzzle. Wydaje mi się, że powinnaś skupić się na czymś innym. Wyczyścić głowę.

Jej ton wydał mi się wtedy bardzo protekcjonalny. Tak, mamo, byłoby super, gdybym po prostu znalazła sobie hobby i porzuciła obsesyjne analizowanie losów mojej nieżyjącej eks. Wszyscy poczuliby ulgę, a największą ty sama, bo nie musiałabyś dłużej patrzeć, jak twoja córka coraz bardziej odkleja się od rzeczywistości. Ale to nie do końca tak działa, matko.

Choć w pewnym sensie… Sama myśl o marchewkach sprawiła, że poczułam potrzebę siania, opiekowania się roślinami, posadzenia czegoś w ziemi. Brakowało mi ogródka. Wsiadłam do metra i pół godziny później zapukałam do drzwi rodzinnego domu w Upper East Side. Otworzyła mi mama.

– No dobrze, wsadźmy coś do tej ziemi – przywitałam się z ostrożnym uśmiechem, a ona go odwzajemniła, przytuliła mnie i zabrała do ogródka. Znalazła plastikową doniczkę w kolorze gliny o średnicy może trzydziestu centymetrów, do której nasypałam ziemi ogrodniczej. Następnie udałyśmy się do kuchni i przekroiłyśmy kilka ziemniaków Yukon Gold, pilnując, by na każdym kawałku znalazło się oczko. A potem, zupełnie jak wtedy, kiedy byłam mała, wetknęłyśmy je razem do doniczki.

– Mamo, jestem totalnie rozwalona – wyznałam z palcami wciąż brudnymi od ziemi.

– Kochanie – odparła, a spojrzenie jej dużych, zmartwionych oczu przeniknęło mnie na wylot – masz do tego pełne prawo.

Nie płakałam już od kilku tygodni, więc pojawiło się sporo łez.

*

April wie, jak cenię sobie prywatność, i wolę myśleć, że to z tego powodu tak mało o mnie wiecie – a nie dlatego, że byłam dla niej nieważna. Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku. W poprzedniej książce sporo mówiła, jaka jestem świetna, mądra i godna zaufania. Bzdury. Wszyscy udajemy, a April prawdopodobnie chciała mi w ten sposób wynagrodzić, że porzuciła mnie bez oporów, gdy tylko jej uwagę przyciągnęło co innego – jak błyskotka srokę. Przed odkryciem Snu życie toczyło się swoim tempem. Zgadzałam się, by moja dziewczyna spała na kanapie w salonie, bo nie miała odwagi przyznać przed sobą, że mieszkamy razem. Chodziłam do pracy, w której część ludzi uważała, że dostałam to stanowisko tylko z powodu koloru mojej skóry. I wiedziałam, że niezależnie od tego, jak ciężko będę pracować, nigdy nie uda mi się zarobić tyle, ile już miałam odłożone na koncie, bo (ku zgryzocie mojego ojca) postanowiłam studiować projektowanie, a nie zarządzanie biznesem.

Z nikim, również z April, nie rozmawiałam otwarcie o swojej sytuacji finansowej. Powodem było głęboko zakorzenione, palące poczucie wstydu.

Niby powinnam nosić głowę wysoko w imieniu tych, którzy nie mają ku temu powodów. Stać się chodzącym przykładem, że czarni też mogą mieć kasę, a myślenie inaczej to rasizm. Jednocześnie dobrze by było choć trochę się buntować przeciwko systemowi, dzięki któremu tę kasę zyskaliśmy. Trochę dużo na jedną dziewczynę, prawda?

Ale nieważne, chciałam tylko powiedzieć, że nie musiałam harować, by mieć się za co utrzymać, a dzięki temu pracowanie w miejscach, które mnie nie zachwycały, nie miało sensu. Domyślam się, że podobne frustracje dzieli ze mną garstka osób, ale każdy z nas ma swoje życie i swoje problemy.

Sen mnie przerósł, był czymś więcej, a praca przy nim dawała mi poczucie sensu. Żadna z rozwiązanych przeze mnie sekwencji nie wiązała się z moim stanem posiadania. Na Somie ceniono mnie wyłącznie ze względu na mój wkład w sprawę. Poza tym pozostawałam anonimowa. Nikt nie wiedział, że jestem dzianą, czarnoskórą dziewczyną, byłą partnerką April May. Istniałam jako ThePurrletarian i tyle. Internetowa społeczność oceniała mnie po słowach i działaniach. Z tego samego powodu na studiach rysowałam komiks o kocie-lewaku – sprawiał, że czułam się szanowana niezależnie od tego, do jakiej szufladki mnie wrzucano.

Sen pozostawił po sobie jedną pustkę, a drugą, jeszcze większą, zostawiła po sobie April. Dużo czasu zajęło mi wypełnianie tej pustki złością na to, co pisano w internecie, ale pomocy szukałam także na Somie, gdzie trafiały się posty takie jak ten:

KOLEJNE DELFINY W STANIE DELAWARE

Wczoraj w rzece Delaware, w miejscu o przewadze wody słodkiej, zaobserwowano dwadzieścia delfinów. Znajdowały się na północ od miejsc opisanych w tym wątku [DELFINY-W-NJ-DE-PA]. Delfiny widziano na wysokości Trenton w stanie New Jersey. Spędziły kilka dni na północ od miasta, po czym padły – część udało się uratować dzięki zaangażowaniu ochotników. To już drugie stado, które zapuściło się tak daleko na północ – takie rzeczy praktycznie się nie zdarzają. W pobliżu doszło również do włamania na Uniwersytet Ridera [WŁAM-DO-LABU-NA-UNI-RIDERA].

Oczywiście kliknęłam w link prowadzący do wątku na temat włamania, a tam trafiłam na kolejny post:

WŁAMANIE DO LABORATORIUM NA UNIWERSYTECIE JOHNSA HOPKINSA

To już czwarty taki przypadek od zniknięcia April – sprawdźcie pozostałe wątki. Tutaj sprawy przybrały jednak szalony obrót. W przeciwieństwie do niewielkich włamów na Uniwersytecie Ridera [WŁAM-DO-LABU-NA-UNI-RIDERA] i do szpitali w Filadelfii [WŁAM-DO-SZPITALA-NAZARETH] [WŁAM-DO-SZPITALA-MERCY]. Nikt nie łączy ze sobą tych spraw, ale doszło także do włamania do laboratorium Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa (tak, tego Johnsa Hopkinsa) w Baltimore. Oficjalna wersja mówi, że sprawcami są obrońcy praw zwierząt, bo uwolniono część małp doświadczalnych. Z artykułu wiadomo też, że zniknęło kilka niezwiązanych ze sobą elementów wyposażenia. Johns Hopkins to poważana uczelnia objęta całodobową ochroną. PETA ściga ich od lat, ale – chociaż wiedzą, jak zabezpieczać się przed tego rodzaju atakami – doszło do kradzieży. Coś jest na rzeczy z tymi laboratoriami, dlatego łączę te posty w jeden wątek, w którym będziemy dodawać informacje na temat wszystkich włamań do laboratoriów, szpitali czy uczelni wyższych [WŁAMANIA-DO-LABÓW-WĄTEK-GŁÓWNY].

W pierwszym odruchu pomyślałam sobie, że to naciągane. Włamania czy akcje aktywistów prozwierzęcych się zdarzają. Jednak z drugiej strony coś tu nie grało. Niby po co im małpy i sprzęt laboratoryjny? Czy z pieniędzy uzyskanych z jego sprzedaży zamierzali pokryć koszty utrzymania skradzionych zwierząt? Nie umiałam sobie do końca wyobrazić, jak działają tacy aktywiści.

Rozumiałam za to bardzo dobrze, że Som to przestrzeń, w której czuję się najbezpieczniej, odkąd zniknął Sen… i April. Na forum wciąż aktywni byli ludzie ze znanymi mi nickami, utrzymał się też klimat łowienia zagadek. Ale co najważniejsze – nikt z obecnych tam ludzi nie uważał, że świat wrócił do normy. Wszyscy wierzyli, że April przeżyła pożar budynku, a ja bardzo potrzebowałam właśnie takiego towarzystwa.

Utrata Snu dla wielu ludzi była jak odstawienie narkotyku. Choć wszystkie sekwencje (poza 767) już dawno zostały rozwikłane, wciąż często śniłam o szukaniu rozwiązań zagadek. Zwykłe sny wydawały mi się jednak teraz takie chaotyczne i pozbawione struktury. Uwielbiałam Sen i doskwierało mi, że został tak bezpardonowo wyrwany z mojej głowy. Na forum raz po raz pojawiały się wątki, w których obiecywano możliwość przywrócenia Snu w pewnym zakresie poprzez stymulację mózgu impulsami elektrycznymi. Było o tym głośno na forum, ale odnosiłam wrażenie, że ci, którzy o tym opowiadali, albo próbowali sprzedać usługę, albo po prostu mieli wyjątkowo realistyczny sen o Śnie.

Wątek włamań miał w sobie coś z klasycznych sekwencji. Do pierwszej kradzieży doszło w Trenton w stanie New Jersey, dwie następne miały miejsce w Filadelfii. Na końcu był Uniwersytet Johnsa Hopkinsa. Nietrudno zauważyć, że włamywacze poruszali się na południe, wzdłuż wybrzeża.

Laboratoria leżały stosunkowo blisko siebie. Ostatnie, uczelniane, było dość daleko od szpitali z Filadelfii. Poza tym w tym samym czasie doszło do niewyjaśnionych awarii zasięgu pod tym miastem. A parę tygodni później włamania ustały, za to w górę rzeki Delaware płynęło stadko delfinów – zwierzęta padły tuż pod Trenton.

*

– Nie mogę przerwać poszukiwań, mamo – powiedziałam.

– Co, jeśli jej nie znajdziesz? – spytała.

– Będę szukać aż do skutku. Ona nie zginęła.

Mama wbiła wzrok w ziemię, a gniew, który do tej pory mieścił się w niewielkiej kieszonce mojego serca, zaczął się z niej wylewać. A więc wszyscy chcieli, żebym się poddała, nawet ona.

– Skup się lepiej na ziemniakach – poradziła.

– Co?

– Zabierz je ze sobą – wskazała na doniczkę. – Zajmij się nimi. Dobrze jest troszczyć się o coś, co nas potrzebuje – dodała i pogładziła mnie po policzku. – Ja to doceniam.

Tego dnia wspólnie z mamą przygotowałyśmy obiad. Stawiałam właśnie makaron na stole – nie zdążyłam jeszcze poruszyć tematu wydarzeń w Trenton – kiedy mój tata wypalił:

– Wiedziałyście, że opracowano terapię dla ludzi uzależnionych od Snu? Jest o tym długi artykuł w „The New Yorker”.

– Mmm? – mruknęła mama, wkładając wiele wysiłku w to, by ten pozornie nic niemówiący dźwięk powiedział ojcu: „Wiem, co próbujesz osiągnąć. Maya też to widzi, więc lepiej sobie odpuść”.

Tata doskonale zrozumiał przekaz, ale postanowił go zignorować.

– Okazuje się, że umysły ludzi, którzy byli szczególnie mocno zaangażowani w rozwiązywanie sekwencji, działają jak ­uzależnione. Z braku pożądanego środka zaczynają samoczynnie wyszukiwać podobne bodźce, przez co odstawienie staje się trudniejsze, przynajmniej tak twierdzą mądrzy ludzie w gazecie.

– Tato, nic mi nie jest.

– Ale nikt tego od ciebie nie oczekuje, Mayu – odparł głosem tak twardym, że niemal mogłam się o niego oprzeć. – I mamy pełne prawo się o ciebie martwić. Nikt do końca nie wie, co właściwie Carlowie zrobili z naszymi głowami, a widzimy dziś, że wielu ludzi dopatruje się wzorców i połączeń tam, gdzie naprawdę ich nie ma. Musisz znaleźć sobie inne zajęcie. Kiedy wracasz do pracy?

– Gill – zaczęła mama, ale uciszyłam ją gestem.

Mój tata rozumiał, jak działa ten świat, i w pocie czoła sobie na tę wiedzę zapracował. Wśród ludzi o naszym kolorze skóry nie ma zbyt wielu bankierów inwestycyjnych, i to wcale nie dlatego, że nie są tą profesją zainteresowani. Ojciec przez całe życie walczył o sukces we wrogo nastawionym środowisku. Odkąd sięgam pamięcią, powtarzał, że świat nie chce, by ludzie tacy jak my byli zamożni, ale naszym zadaniem jest bogacenie się mimo to.

Mama zwykle okazywała mi wsparcie niezależnie od obranego przeze mnie kierunku. Tata z kolei miał swój konkretny pomysł, w jakiej dziedzinie mam największe szanse na szczęście. W jego oczach moja ścieżka kariery była jasna. Pragnął, żebym jako jedynaczka zajęła się zgromadzonym przez niego majątkiem i przekazała te pieniądze swoim dzieciom – to jedyny powód, dla którego mój coming out wypadł dość niezręcznie. Ojciec chciał wiedzieć, jak moje preferencje seksualne przekładają się na kwestię wnucząt. Okazał tyle delikatności, że nigdy nie wypowiedział tego na głos, ale dobrze wiedzieliśmy, o co chodzi. W którymś momencie nie wytrzymał i zaprosił mnie do rozmowy, podczas której przedyskutowaliśmy wszystkie dostępne dla mnie opcje związane z posiadaniem dzieci. Miałam siedemnaście lat. Tata nie miał nic przeciwko temu, żebym rzuciła pracę i zaangażowała się w projekty prowadzone przez April oraz pomagała Mirandzie zbudować Som, ale obecnie moje życie urzeczywistniało jego największe lęki: oto stałam się kolejnym bogatym dzieciakiem z dyplomem szkoły artystycznej, za to bez pomysłu na siebie.

– Rozumiem, tato, i wiem, że przez ostatnich parę miesięcy nie radziłam sobie najlepiej. Ale April nie zginęła i nie zamierzam udawać, że jest inaczej. Muszę to zrobić.

Ojciec spojrzał na mamę beznamiętnie. Spuściła wzrok. Obydwoje uważali, że April nie żyje. No tak – tego samego zdania była większość ludzi.

– Wiecie co? – zaczęłam cicho i wydęłam wargi, gotując się do wypowiedzenia słowa na „p”, ale w ostatniej chwili się powstrzymałam. Umilkłam, ale rodzice domyślili się, co chciałam powiedzieć, i niewypowiedziane „pieprzcie się” zawisło w przestrzeni jadalni. W tym domu się nie przeklinało.

– Mayu… – westchnęła mama, a oczy ojca rozszerzyły się w zdziwieniu. Nie miałam w zwyczaju krzyczeć na ludzi. Zdarza mi się wydrzeć na telewizor, kiedy słyszę rasistowską wypowiedź jakiegoś senatora. Albo na komputer, kiedy wywala mi Photoshopa. Ale nie zwykłam krzyczeć na ludzi. A już na pewno nie na rodziców.

A jednak.

– Ona nie zginęła!!! – wydarłam się i zerwałam od stołu, uderzając dłonią w blat. Sztućce aż zadzwoniły.

– Mayu! Nie odzywaj się tak do matki. – Mój ojciec zareagował zimno i stanowczo, nie ruszając się z krzesła.

Nachyliłam się w jego stronę.

– Znajdę ją – wycedziłam niemal szeptem. A potem odwróciłam się na pięcie i wyszłam z pokoju.

Na koniec – bo momenty, w których traciłam panowanie nad sobą, zawsze mnie przerażały – odwróciłam się raz jeszcze i powiedziałam:

– Zadzwońcie do mnie jutro, jak wszyscy ochłoniemy. Będę w New Jersey.

Wychodząc, zauważyłam doniczkę ze świeżo posadzonymi, brudnymi od ziemi kawałkami ziemniaków. Westchnęłam i zabrałam ją ze sobą.

ANDY

Moja najlepsza przyjaciółka stała się międzynarodową gwiazdą, bo odkryła istnienie pozaziemskiej formy życia, która niejako wybrała ją do roli swojej ambasadorki. Mog­łoby się wydawać, że nie spotka mnie w życiu już nic bardziej niesamowitego. A jednak – najdziwniejsza historia, jaka mi się przydarzyła, rozpoczęła się następująco:

Pięć miesięcy po tym, jak wspomniana przyjaciółka została zamordowana przez terrorystów, bo udało jej się rozwikłać zagadkę, która doprowadziła do pozornego zniknięcia obcych z naszej planety, ktoś dwukrotnie zapukał do moich drzwi, po czym od mojej nieżyjącej przyjaciółki dostałem SMS o ­treści:

Puk, puk.

I nie to było najdziwniejsze. Wpatrywałem się w ekran telefonu zdecydowanie zbyt długo. W końcu zerwałem się z miejsca, pobiegłem do drzwi, otworzyłem je, a na progu znalazłem książkę w twardej oprawie. Na okładce, złoconą, szeryfową czcionką wyciśnięto napis: Księga dobrych czasów.

Okej, chyba muszę się nieco cofnąć w czasie.

Łatwo zapomnieć, jak cichym i spokojnym miejscem stał się świat po zniknięciu Carla (lub Carlów – zależy, w którą wersję wierzyć). Wszystkie sześćdziesiąt cztery roboty pojawiające się wcześniej w miastach na całym świecie w jednej chwili rozpłynęły się w powietrzu – z wyjątkiem jednego. Carl z Manhattanu nie zniknął, a wystrzelił w powietrze z prędkością (oszacowaną w solidnie zrecenzowanym artykule naukowym) rzędu trzech machów. To oczywiście stało się wodą na młyn teorii jednego Carla, który w formie jakiegoś rodzaju projekcji był widoczny w sześćdziesięciu czterech lokalizacjach jednocześnie. Nawet nie udaję, że coś z tego rozumiem, co odróżnia mnie od ekspertów produkujących niekończące się bzdury w programach informacyjnych w następstwie tych wydarzeń.

Choć nic nie było pewne, świat faktycznie odetchnął z ulgą po odejściu Carlów. Wraz z nimi zniknęła potężna siła, która solidnie namieszała w naszym zbiorowym pojmowaniu wszechświata i zmusiła każdego z nas do zajęcia w miarę wyważonego stanowiska gdzieś pomiędzy: „Padnijmy na kolana przed naszymi mechanicznymi panami” a „Jeśli nie będziemy walczyć, zginiemy”.

Wyobraźcie sobie, co stałoby się z debatą na temat prawa do posiadania broni palnej, gdyby cała broń palna tego świata po prostu zniknęła z powierzchni Ziemi razem z wiedzą na temat tego… czym w ogóle broń palna jest i jak się ją produkuje. Gdyby to, co sprawia, że tak się na siebie wściekamy, po prostu przestało istnieć?

Nie oznacza to wcale, że wszyscy czuli się świetnie. Ekonomia się kurczyła, choć nikt nie był pewien dlaczego. Ludzie pracowali mniej albo wycofywali się z rynku pracy. Niby sporo się działo, ale w rzeczywistości dominowało uczucie przejmującej pustki. Temat Carlów dla setek milionów ludzi stanowił przestrzeń dla wyrażania własnej tożsamości, więc gdy zniknął, poczuli, że czegoś im brakuje.

Przed pojawieniem się Carla świat zmieniał się dynamicznie i choć wiele osób czuło się z tego powodu zagubionych, to jednak większość żyła, trzymając się mniej lub bardziej spójnej narracji na własny temat. Wraz z przybyciem robotów wszyscy staliśmy się bohaterami nowej historii i to nami wstrząsnęło. A potem doświadczyliśmy kolejnego nagłego zwrotu na rollercoasterze wydarzeń: Carlowie zniknęli i straciliśmy pewność, gdzie właściwie jest góra, a gdzie dół. W jakiej opowieści braliśmy udział? Kim właściwie byliśmy? Czy cokolwiek miało sens?

Odnosiło się wrażenie, że okres po zniknięciu Carla był dziwnie spokojny głównie dlatego, że nikt nie wiedział, co w tej sytuacji robić czy mówić. Po paru tygodniach temat siłą rzeczy stracił na świeżości. Z drugiej strony – zniknęła ochota na dyskusje o podatkach czy ochronie zdrowia; wielu z nas nie miało nawet siły podnosić się z łóżka i chodzić do pracy. Nic nie wydawało się ważne wobec istnienia obcej cywilizacji. Zgubiliśmy poczucie tożsamości i sensu – te pojęcia mieszały się już przed pojawieniem się Carla, jednak obecnie ludzie tkwili w chaosie znaczeń.

Jednym z mniejszych, ale wyraźnych trendów był gwałtowny rozwój gier toczonych w rzeczywistości. Ludzie od zawsze uwielbiali polowanie, ale za sprawą Snu każdy z nas znalazł się w powszechnie dostępnym escape roomie i odkrył w sobie pasję do rozwiązywania łamigłówek. Gry toczone w rzeczywistości przypominały właśnie zabawę w escape roomie czy podchody, z tą różnicą, że wciąż były w toku i odbywały się praktycznie wszędzie, a twórcy najlepszych wkładali masę starań w odtworzenie wrażeń, za którymi tak tęsknili Śniący. Mistrzowie zagadek dystrybuowali narrację gier za pośrednictwem internetu, w przestrzeni fizycznej, a czasem przez konkretnych ludzi. Miesięczna opłata zapewniała dostęp do kolejnych wskazówek, które można było otrzymać mailem, dostać podczas przypadkowego spotkania z jakimś nieznajomym albo odkryć na progu własnego mieszkania – z dołączoną enigmatyczną wiadomością od nieżyjącej przyjaciółki.

Wprawdzie nie zapisałem się do żadnej z takich gier, jednak na widok książki automatycznie poczułem się jak bohater łamigłówki.

Nie ruszyłem jej z miejsca i przebiegłem korytarzem w obie strony, sprawdziłem klatkę schodową i windę, a serce waliło mi jak młotem. Miałem ochotę wyjść na ulicę, ale powstrzymałem się, uznawszy, że ważniejsze będzie sprawdzenie samej książki. Obfotografowałem ją ze wszystkich możliwych stron, podniosłem z podłogi i zabrałem do domu, po czym zacząłem pisać do April.

April? – zacząłem skromnie. Pięć SMS-ów i piętnaście minut męczącego oczekiwania na odpowiedź później pisałem już o wiele bardziej rozbudowane wiadomości: APRIL MAY, JEŚLI PRZEZ OSTATNIE PIĘĆ MIESIĘCY WCALE NIE BYŁAŚ MARTWA I NIE RACZYŁAŚ MNIE O TYM POINFORMOWAĆ, ALE JEŚLI FAKTYCZNIE ŻYJESZ, TO BŁAGAM, DAJ MI ZNAĆ. A JEŚLI TO TYLKO JAKIŚ CHORY ŻART, TO NIECH AUTOR WIE, ŻE NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ, AŻ ZROBIĘ SOBIE NASZYJNIK Z KOŚCI JEGO PALCÓW.

Telefon milczał.

Nie napisałem i nie zadzwoniłem do nikogo więcej. Nie chciałem robić fałszywych nadziei Mai, Mirandzie czy Robinowi. Sam musiałem sobie z tym poradzić – nieszczęśliwy i poruszony do głębi.

Zanim wziąłem książkę do ręki, poczułem złość. Była czymś więcej niż wielkim, przerażającym znakiem zapytania. Oznaczała, że wybieram bardzo konkretną ścieżkę prowadzącą w przyszłość. Nie obwiniam April o nic, ale porwała nas ze sobą niczym rzeka. Długo płynęliśmy z jej nurtem i oto podczas tych kilku miesięcy od jej zaginięcia udało mi się w pewnym stopniu odzyskać sterowność. Chyba po raz pierwszy w życiu czułem, że to ja kieruję swoim życiem.

Chwyciłem książkę i ścisnąłem ją w palcach. Chciała przejąć nade mną kontrolę.

Otworzyłem ją.

Nie była gruba – na oko liczyła więcej niż sto, ale mniej niż dwieście stron. Tekst, w przeciwieństwie do znanych mi pozycji, rozpoczynał się od pierwszej strony, co zbiło mnie z tropu. Nie czytam zbyt wiele, ale zazwyczaj, nim przejdzie się do treści właściwej, trzeba przerzucić informacje o wydawcy, strony tytułowe i dedykacje w stylu „Dla moich rodziców i kochającej żony Katherine”. W tej książce było inaczej – zaczynała się bez zbędnych ceregieli.

Nikomu o tym nie mów. Nie wrzucaj posta na Instagram, nie tweetuj, nie dzwoń do znajomych, nie udostępniaj tego nigdzie. Ta książka jest zaczarowana, ale jej magia działa wyłącznie dla ciebie i tylko wtedy, kiedy nikt inny o niej nie wie. Nie wszystko będziesz rozumieć, ale książka wie więcej niż ty. Tak więc o ile nie zmienię zaleceń – gęba na kłódkę, mój drogi. A teraz przejdźmy do sedna.

W pewnym pokoju, w towarzystwie robota, leży młoda kobieta, w bezruchu i ciszy. Nic jej nie grozi. Nie czuje się dobrze, ale na pewno lepiej niż wcześniej. Jej stan z czasem jeszcze się poprawi. Ktoś się o nią troszczy. Przy wybudzeniu czuje się gorzej, dlatego śpi. Przynajmniej na razie.

Chciałaby zobaczyć swoich przyjaciół. Może jest to jej naprawdę potrzebne. Obecnie jednak nie powinna się z nimi spotkać. Trzeba jeszcze nad nią popracować – nad ciałem i umysłem. Dobry Boże, z tymi umysłami to niezła zabawa.

Z kolei młody mężczyzna znajduje się w swoim mieszkaniu i boli go brzuch – po części dlatego, że przez cały dzień nic nie jadł, ale również z tego powodu, że martwi się o swoją przyjaciółkę i ogólnie przejmuje wszystkimi słowami, które niespodziewanie go zalały. Boi się, że to, o czym czyta, jest nieprawdą – ale też martwi się, że okaże się prawdą. Młody mężczyzna obawia się również, że książka mówi o nim, bo jest uparty. Zastanawia się, co jest nie tak z umysłem jego przyjaciółki. A umysły są złożone i wiele może z nimi pójść nie tak.

Odłożyłem książkę, czując, że pachy mam śliskie od potu. Zdałem sobie sprawę, że na chwilę przestałem oddychać, i gwałtownie nabrałem haust powietrza. Wróciłem do lektury.

Mężczyzna bierze książkę z powrotem do rąk.

Odłożyłem książkę. Co jest, do cholery?

I robi to ponownie. Bardzo dobrze mu idzie. Wręcz fantastycznie. Światu potrzeba obecnie wyważonych głosów. I on przemawia właśnie w ten sposób. Nie szuka rozgłosu, nie próbuje mnożyć każdego skrawka kapitału społecznego, jakim dysponuje, a to niełatwe, dlatego chcę, żeby wiedział, że zasługuje na docenienie. Zachowuje się tak, jak trzeba. Śledzę jego konto na Twitterze i mnie też podobał się serial Pose. Naprawdę świetna produkcja. Świat potrzebuje więcej treści o czystej miłości między ludźmi. Podobało mi się również, co zatweetował:

Andy Skampt

@AndySkampt

Nikt z nas nie zapomniał, że Carlowie odmienili nasze umysły, ale musimy pamiętać, że my też przez cały czas wpływamy na siebie nawzajem. I że każda dobra opowieść to środek do zmiany umysłu.

Nie oddałeś zbyt trafnie natury tego, co właściwie zrobiono z twoim umysłem, ale doceniam ruchy mające na celu obniżenie napięcia i zwrócenie uwagi na moc, którą macie w sobie. „Środek do zmiany umysłu”… To było sprytne. Sprytu nigdy ci nie brakowało. Pamiętasz jeszcze, jak przypiąłeś mikrofon do kołnierza własnej koszuli i postanowiłeś, że April powinna zostać gwiazdą? Nie wiedziałeś, o czym do końca decydujesz, ale podjąłeś jakiś wybór. Nie szukałeś sensacji, jednak skala konsekwencji tej decyzji… Cóż, jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Zawsze marzyłeś o sławie, ale odpuściłeś te marzenia. A ona się o ciebie upomniała akurat wtedy, kiedy przestałeś jej pragnąć. Oczywiście czujesz się z tego powodu winny. Nie martw się tym. I nie obwiniaj. Robisz, co możesz, korzystając z dostępnych zasobów, ale wyrzuty sumienia są nieuniknione. To naprawdę nic takiego.

Pieniądze zgromadzone na koncie, liczba obserwujących na Twitterze – wydaje ci się, że to wszystko jej zasługa i to po niej odziedziczyłeś. Czy nie jest jednak tak, że wszystko w pewnym sensie dziedziczymy? Nie chodzi o to, czy ktoś na coś zasługuje, ważne, co robi z tym, co ma. Jak na razie ty robisz same dobre rzeczy.

A teraz wypadałoby, żebyś coś przekąsił.

Mężczyzna wstaje od stołu i schodami schodzi na parter budynku, bo musi się zastanowić. Kieruje się do Subwaya, gdzie zamawia dużego sandwicza z kurczakiem w sosie teriyaki, ze słodką cebulką, serem Provolone, papryką, cebulą, pomidorem i sałatą.

Bierze do tego coca-colę z nadzieją, że pomoże na ból żołądka, ale wypije tylko połowę, bo ogranicza kofeinę. Rezygnuje z zestawu, choć frytki kosztowałyby go tylko dodatkowe siedemdziesiąt pięć centów.

Następnie z zamiarem zjedzenia kanapki udaje się do Tompkins Square Park, który jest całkiem miłym parkiem, choć nie leży szczególnie blisko.

Pracująca w Subwayu Rebecca już czeka, żeby przyrządzić jego zamówienie.

Idź po kanapkę.

I na tym skończył się tekst na stronie. Zajrzałem na kolejną i jeszcze dalej, ale wszystkie pozostałe kartki Księgi dobrych czasów były zapisane do końca jednym zdaniem: „Idź po kanapkę”.

Co właściwie można zrobić w takiej sytuacji? Wypadałoby przynajmniej pójść i sprawdzić, czy pracowniczka kanapkarni faktycznie ma na imię Rebecca.

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Podziękowania

O rety, nie wiem, od czego zacząć. Momentami traciłem nadzieję, że kiedykolwiek skończę to pisać, ale na szczęście wiele osób zaoferowało mi swoją pomoc. W pierwszej kolejności dziękuję mojemu synowi, Orinowi, który przypominał mi o regularnych przerwach: po prostu podchodził, wskazywał na komputer i mówił: „Wyłącz to”. Jestem również ogromnie wdzięczny mojej żonie, Katherine, która dzielnie znosiła… momenty krytyczne towarzyszące realizacji tego projektu (wszystko dzięki miłości i pragnieniu, by druga część tej opowieści ujrzała światło dzienne).

Maya Ziv, moja redaktorka prowadząca, utrwaliła we mnie przekonanie, że coś może być świetne, nawet jeśli wymaga masy poprawek. Książka zawdzięcza jej wiele genialnych rozwiązań, ale przede wszystkim znaczne ograniczenie błędów. Zarówno Maya, jak i ja jesteśmy pod wrażeniem pracy redakcyjnej Mary Beth Constant, która wielokrotnie ratowała tekst – i nasze tyłki. Jodi Reamer, moja agentka, towarzyszyła mi na każdym etapie tworzenia w roli niewyczerpanej krynicy wsparcia. Maja Nikolc oraz ekipa z agencji Writers House zajmująca się sprzedażą praw autorskich wykonała kawał świetnej promocyjnej roboty, dzięki czemu książka doczekała się kilkunastu zagranicznych wydań. Wiele zawdzięczam również pracownikom wydawnictwa Dutton. Dziękuję: Kaitlin Kall za projekt okładki, Tiffany Estreicher za zaprojektowanie książki, Eileen Chetti za korektę, Alice Dalrymple i Robowi Sternitzky’emu za działania marketingowe i promocyjne. Chciałbym też szczególnie podziękować Amandzie Walker oraz Emily Canders i wszystkim pozostałym. Jedna książka – a tylu ludzi trzeba, by trafiła w ręce czytelników.

Konsultowałem tekst na bieżąco z wieloma osobami, co pomogło mi w bardziej zniuansowany sposób podejść do tworzenia postaci tak różnych ode mnie. Ci pierwsi czytelnicy odgrywali rolę redaktorów. A mowa o: Gaby Dunn, Ashley Ford, Taylorze Behnke'em i Phyllidzie Swift. W ramach ciekawostki chciałbym zauważyć, że Danielle ­Goodman – która również czytała książkę jako jedna z pierwszych – jest z pochodzenia Chinką urodzoną w Trynidadzie: zupełnie jak Bex!

Jestem również wdzięczny Lindsay Ellis, która podała mi wiele świetnych pomysłów i perspektyw na etapie tworzenia szkicu fabuły.

Gabriela Elena wraz z Ketie Saner opracowały oś czasu na potrzeby Absolutnie fantastycznej sprawy, z której korzystałem tak często przy pisaniu drugiej części, że ostatecznie zleciłem im stworzenie podobnego schematu dla tej fabuły. Ich pomoc okazała się nieoceniona.

Część ludzi nawet nie wie, że mi pomogła – przykładem jest Harvey Sugiuchi, uczeń mojej koleżanki. Na którejś lekcji rzuciła pytanie o wymarzony magiczny przedmiot, a Harvey stwierdził, że chciałby mieć: „Księgę dobrych czasów posiadającą moc przenoszenia w miejsca, w których mógłbym się wyluzować i dobrze bawić. A poza tym zawierałaby przepisy na różne dobre rzeczy”.

Chciałem złożyć też podziękowania na ręce tych wszystkich ludzi, którzy działają na rzecz czytelnictwa w ogóle; kiedy wierzą w daną książkę, po prostu wciskają ją wszystkim dookoła. Jeśli pracujesz w księgarni czy bibliotece albo po prostu nawykowo dręczysz znajomych książkowymi polecajkami – dziękuję ci gorąco!

Skoro dotarliście tak daleko, prawdopodobnie macie tego świadomość, ale jeśli nie, to musicie wiedzieć, że moje życiowe losy układają się cokolwiek dziwacznie, ale i niezwykle szczęśliwie. Sporą część tego zamieszania zawdzięczam internetowej społeczności łączącej ludzi, którzy w treściach tworzonych przeze mnie i mojego brata na YouTubie znajdują źródło rozrywki, tożsamości i poczucie więzi. To dzięki nim tak wiele dobrych i fajnych rzeczy stało się w moim życiu możliwe – w tym niniejsza książka. Żywię nieustającą wdzięczność za poziom wglądu i różnorodne możliwości, jakie daje mi ta społeczność.

I na koniec – dziękuję mojemu bratu Johnowi, który jest dla mnie niemal idealnym współpracownikiem i doradcą. Owszem, omawiałem z nim różne kwestie dotyczące tej książki, ale – co ważniejsze – konsultujemy ze sobą niemal wszystkie decyzje podejmowane w ciągu ostatnich kilkunastu lat (i oboje czujemy, że dobrze na tym wychodzimy). On, moi rodzice, moja żona i mój syn – a w gruncie rzeczy cała moja rodzina – są zdecydowanie największym szczęściem, jakie mnie kiedykolwiek spotkało, a na brak cudownych prezentów od losu nie mogę narzekać.