Absolutnie fantastyczna sprawa - Hank Green - ebook + audiobook + książka

Absolutnie fantastyczna sprawa ebook i audiobook

Green Hank

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wędrująca przez Nowy Jork o trzeciej nad ranem dwudziestotrzyletnia April May napotyka na ulicy gigantyczną rzeźbę. Zachwycona widokiem trzymetrowego transformersa w samurajskiej zbroi, namawia swojego kumpla Andy’ego do uwiecznienia znaleziska w krótkim filmiku, który szybko ląduje na YouTubie. Następny dzień okazuje się dla April pierwszym dniem nowego, viralowego życia. Gdy takie same roboty pojawiają się w kilkunastu miastach na świecie – od Pekinu po Buenos Aires – April, jako pierwszy świadek tego wydarzenia, sama staje się przedmiotem ogromnego zainteresowania mediów.

Dziewczyna postanawia wykorzystać sytuację, by zostawić po sobie jakiś ślad na ziemi. Musi jednak zmierzyć się z konsekwencjami niespodziewanej sławy – z tym, jak popularność wpływa na relacje z ludźmi, bezpieczeństwo i poczucie tożsamości. Publiczność bacznie jej się przygląda, z nadzieją, że uda jej się odgadnąć nie tylko kim są tajemniczy przybysze, ale też po co pojawili się wśród nas.

Niezwykły debiut literacki Hanka Greena, brata słynnego pisarza Johna Greena, jest porywającą, napisaną z rozmachem powieścią, której młoda bohaterka z dnia na dzień zostaje celebrytką – nieświadoma, że jest przy tym częścią historii tak wielkiej i zdumiewającej, że trudno to sobie wyobrazić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 21 min

Lektor: Kasia Kukuła

Oceny
3,8 (34 oceny)
9
13
8
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
91amelia1991

Dobrze spędzony czas

Wciągająca, polecam
00
Kasteliks

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajna, wakacyjna lektura :) trzyma w napięciu jak kryminał, a do tego pomysł na fabułę jest bardzo świeży i zaskakujacy. polecam!
00

Popularność




Roz­dział 1

Słuchaj­cie, zdaję sobie sprawę, że przy­wio­dła was tu ochota na pory­wa­jącą opo­wieść, w któ­rej poja­wią się intrygi, tajem­nice, przy­gody, ktoś otrze się o śmierć, a ktoś umrze naprawdę. Jed­nak zanim do tego przej­dziemy (choć może­cie oczy­wi­ście zacząć lek­turę od roz­działu trzy­na­stego, prze­cież wam nie zabro­nię), musi­cie zro­zu­mieć, że ja, April May, jestem nie tylko cho­dzą­cym obja­wie­niem – jed­nym z naj­waż­niej­szych w histo­rii ludz­ko­ści – lecz także dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nią kobietą, która popeł­niła kilka błę­dów. Mam przy tym nad wami tę prze­wagę, że to ja tu pocią­gam za sznurki. To moja histo­ria i będę ją opo­wia­dała tak, jak chcę. Przy oka­zji pozna­cie nie tylko moje przy­gody, ale i mnie samą – z góry uprze­dzam: bez dra­ma­tów się nie obę­dzie. Posta­ram się być z wami tak szczera, jak to moż­liwe, ale wąt­pię, by udało mi się zacho­wać pełen obiek­ty­wizm w sto­sunku do wła­snej osoby. Jeśli w ogóle wycią­gnie­cie z tej histo­rii coś dla sie­bie, to praw­do­po­dob­nie na koniec nie opo­wie­cie się po żad­nej ze stron i ze zro­zu­mie­niem przyj­mie­cie, że jestem (a przy­naj­mniej byłam) tylko czło­wie­kiem.

* * *

Odczu­wa­łam tę ludzką mar­ność szcze­gól­nie mocno, wlo­kąc swój zmę­czony odwłok do domu Dwu­dzie­stą Trze­cią Ulicą o 2.45 nad ranem, po szes­na­sto­go­dzin­nym mara­to­nie w start-upie, któ­rego nazwy (za sprawą pod­pi­sa­nej przeze mnie cho­ler­nie nie­ko­rzyst­nej umowy) nie mogę wyja­wić. Stu­dia arty­styczne mogą się wyda­wać kiep­ską decy­zją pod wzglę­dem finan­so­wym – zwłasz­cza jeśli na sfi­nan­so­wa­nie tej wydu­ma­nej ścieżki edu­ka­cyj­nej bie­rze się jeden kre­dyt stu­dencki za dru­gim. Oczy­wi­ście ja tak wła­śnie zro­bi­łam. Moi rodzice są wła­ści­cie­lami pręż­nie dzia­ła­ją­cej firmy dys­try­bu­ują­cej sprzęt mle­czar­ski do małych i śred­nich gospo­darstw. Sprzęt, czyli na przy­kład te ustroj­stwa, które przy­cze­pia się do krów, żeby je wydoić – tym wła­śnie han­dlo­wali. Inte­res szedł dobrze, na tyle dobrze, że gdy­bym poszła na uczel­nię sta­nową, naszą rodzinę byłoby na to stać. Wybra­łam jed­nak ina­czej. Wzię­łam kre­dyt. I to wię­cej niż jeden. Po paro­krot­nej zmia­nie spe­cja­li­za­cji (mar­ke­ting, sztuki piękne, foto­gra­fia, ilu­stra­cja) zde­cy­do­wa­łam się na przy­ziemne (ale przy­naj­mniej prak­tyczne) pro­jek­to­wa­nie gra­ficzne, po któ­rego ukoń­cze­niu poszłam do pracy; naj­waż­niej­szym kry­te­rium była pen­sja w wyso­ko­ści pozwa­la­ją­cej mi na samo­dzielne utrzy­ma­nie się w Nowym Jorku, a tym samym wypro­wadzkę z domu rodzi­ców w Pół­noc­nej Kali­for­nii.

Robota, o któ­rej mowa, to ten prze­klęty start-up, finan­so­wany przez tabun boga­czy mają­cych tylko jedno, prze­okrop­nie nudne marze­nie: jesz­cze wię­cej pie­nię­dzy. Pra­cu­jąc w tym miej­scu, sta­łam się człon­ki­nią start-upo­wej „rodziny”. Jeśli więc cokol­wiek szło nie tak, poja­wiało się zada­nie do zro­bie­nia na wczo­raj, jeśli inwe­stor się o coś pie­klił albo po pro­stu bo tak, sie­dzia­łam w fir­mie do trze­ciej w nocy. Czego, szcze­rze mówiąc, nie­na­wi­dzi­łam. Nie mogłam znieść myśli, że opra­co­wy­wana przez nas apli­ka­cja do zarzą­dza­nia cza­sem była pomy­słem kre­tyń­skim i nikomu w niczym nie poma­gała. Wku­rzało mnie też, że cho­ciaż wzię­łam tę robotę wyłącz­nie dla kasy, sze­fo­stwo wyma­gało, bym trak­to­wała ją jak naj­waż­niej­szą rzecz na świe­cie. Ozna­czało to także, że bra­ko­wało mi czasu na pro­jekty oso­bi­ste.

ALE!

Pra­co­wa­łam jako gra­ficzka, czyli zgod­nie z wykształ­ce­niem, i zara­bia­łam wystar­cza­jąco, żeby opła­cić czynsz, a nie minął nawet rok, od kiedy otrzy­ma­łam dyplom. Wpraw­dzie warunki zatrud­nie­nia były zbli­żone do nie­wol­nic­twa, a połowa pen­sji szła na noc­leg w salo­nie dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia, ale jakoś dawa­łam radę.

Tro­chę roz­mi­nę­łam się z prawdą. Ow­szem, moje łóżko stało w salo­nie, noce spę­dza­łam jed­nak głów­nie w dru­gim pokoju – w sypialni Mai. Nie miesz­ka­ły­śmy ze sobą: były­śmy współ­lo­ka­tor­kami, a April-z-prze­szło­ści zale­ża­łoby na tym roz­róż­nie­niu. W czym tkwi róż­nica? Cóż, zanim wylą­do­wa­ły­śmy pod jed­nym dachem, nie były­śmy parą. Wej­ście w zwią­zek ze współ­lo­ka­torką to roz­wią­za­nie wygodne, ale nie­po­zba­wione pew­nej nie­zręcz­no­ści. W końcu miesz­ka­ły­śmy ze sobą przez więk­szość stu­diów. W momen­cie roz­po­czę­cia tej histo­rii były­śmy ze sobą od ponad roku.

Kiedy z kimś się mieszka, a potem zaczyna się z tą osobą być, to w jakich wła­ści­wie oko­licz­no­ściach pada pro­po­zy­cja wspól­nego zamiesz­ka­nia? W przy­padku moim i Mai wyglą­dało to nastę­pu­jąco: „Może wynio­sła­byś ten uży­wany mate­rac z pokoju dzien­nego, żeby­śmy mogły oglą­dać Net­fliksa jak ludzie, sie­dząc na kana­pie?”, na co odpo­wie­dzia­łam: „Nie ma mowy, jeste­śmy tylko współ­lo­ka­tor­kami, które ze sobą cho­dzą”. Dla­tego w naszym salo­nie wciąż jest dodat­kowe miej­sce do spa­nia.

Uprze­dza­łam, że bez dra­ma­tów się nie obę­dzie.

Ale wróćmy lepiej do tam­tej pamięt­nej stycz­nio­wej nocy. Nowa wer­sja naszej dur­nej apli­ka­cji miała być dostępna w App Store już za tydzień. Sie­dzia­łam w pracy tak długo, bo cze­ka­łam na zatwier­dze­nie ostat­nich popra­wek inter­fejsu użyt­kow­nika i paru innych rów­nie nud­nych bzde­tów. Zamiast przyjść do biura wcze­śniej, zosta­łam po godzi­nach – od zawsze bar­dziej mi to paso­wało. Mój mózg zla­so­wał się od prób zro­zu­mie­nia mgli­stych wytycz­nych sze­fo­stwa, które nie odróż­niało gra­fiki rastro­wej od wek­to­ro­wej. Wresz­cie wyszłam z budynku (wynaj­mo­wa­li­śmy część prze­strzeni cowor­kin­go­wej, nie osobne biuro) i trzy minuty póź­niej byłam na sta­cji metra.

Auto­mat przy wej­ściu odrzu­cił moją kartę Metro­Card BEZ ŻAD­NEGO POWODU. Na biurku w pracy leżała zapa­sowa, a ponie­waż nie wie­dzia­łam, ile kasy mam na tej odrzu­co­nej, wyglą­dało na to, że naj­roz­sąd­niej będzie wró­cić do biura.

Zapala się zie­lone, prze­cho­dzę więc na drugą stronę Dwu­dzie­stej Trze­ciej; tak­sów­karz ryczy klak­so­nem, jak­bym nie miała prawa być na przej­ściu. Sorry, stary, chyba wiem, jakie mam świa­tło. Skrę­cam w stronę biura i zauwa­żam to coś od razu. Z każ­dym kro­kiem nabie­ram pew­no­ści, że to naprawdę… ale to NAPRAWDĘ nie­zwy­kła rzeźba.

Jest GENIALNA, a do tego „nowo­jor­sko genialna”. Wie­cie, co mam na myśli?

Jak by to wyja­śnić? Zdaje się, że… cóż… w Nowym Jorku ludzie potra­fią poświę­cić dzie­sięć lat na próby stwo­rze­nia cze­goś naprawdę świet­nego; cze­goś, co odda istotę jakiejś idei tak dosko­nale, że nagle świat sta­nie się dzie­sięć razy bar­dziej zro­zu­miały. Cze­goś pięk­nego, o moc­nym prze­ka­zie; cze­goś, na co twórca prze­zna­czył sporą część życia. Lokalne media szybko pod­chwy­tują temat, przez chwilę wszy­scy wzdy­chają: „Nie­źle!”, by naza­jutrz puścić to w nie­pa­mięć i zachwy­cić się kolejną ABSO­LUT­NIE GENIALNĄ I FAN­TA­STYCZNĄ RZE­CZĄ. Nie ozna­cza to, że poprzed­nie obiekty zachwytu nie są cudowne i wyjąt­kowe… Smutna prawda jest taka, że gdy w jed­nym miej­scu mieszka tylu ludzi, któ­rzy robią świetne rze­czy, trudno unik­nąć pew­nego zbla­zo­wa­nia.

Tak się wła­śnie czu­łam tam­tej nocy, patrząc na trzy­me­tro­wego trans­for­mera ubra­nego w zbroję samu­raj­ską z wypu­kłym napier­śni­kiem, wiszą­cym dobre pół­tora metra nad moją głową. Robot po pro­stu stał na środku chod­nika. Biła z niego ener­gia i moc. Spra­wiał wra­że­nie, jakby miał zaraz zwró­cić się w moim kie­runku i wbić we mnie wład­cze spoj­rze­nie. Na razie pozo­sta­wał jed­nak w bez­ru­chu i nie­mal wzgar­dli­wym mil­cze­niu, jakby świat nie zasłu­gi­wał na jego uwagę. Latar­nie oświe­tlały pan­cerz – meta­lową mozaikę mato­wej jak noc czerni oraz lustrza­nego sre­bra. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że to praw­dziwa stal, a nie pokryty spre­jem kar­to­nowy kostium fana cosplayu. Mistrzow­skie wyko­na­nie. Sta­łam jak zacza­ro­wana może przez pięć sekund, po czym prze­szedł mnie dreszcz – tro­chę z zimna, a tro­chę dla­tego, że to coś na mnie patrzyło – i ruszy­łam dalej.

I wtedy. Poczu­łam. Się. Jak. Naj­gor­sza. Szuja.

Prze­cież sama jestem artystką i cho­dzę do tej par­szy­wie nud­nej roboty tylko po to, żeby stać mnie było na pła­ce­nie wygó­ro­wa­nego czyn­szu i miesz­ka­nie w tym mie­ście – jed­nym z naj­bar­dziej żywych, twór­czych i wpły­wo­wych ośrod­ków kul­tury na świe­cie. Oto na chod­niku, tuż przed moim nosem, stoi dzieło sztuki – impo­nu­jąca insta­la­cja, w którą twórca wło­żył masę wysiłku i mnó­stwo czasu, zapewne lata; która powstała, by ludzie zatrzy­mali się przed nią, spoj­rzeli i pomy­śleli. I oto ja, zobo­jęt­niała przez życie w wiel­kim mie­ście i umy­słowo wyczer­pana godzi­nami prze­su­wa­nia pik­seli na ekra­nie, nie potra­fię przy­sta­nąć przy czymś tak cudow­nym na dłu­żej.

Bar­dzo dobrze pamię­tam, co stało się potem, i czuję, że warto o tym opo­wie­dzieć. Zawró­ci­łam, pode­szłam do rzeźby, wspię­łam się na palce i powie­dzia­łam:

– Chyba powin­nam zadzwo­nić do Andy’ego. Co ty na to?

Robot, zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami, nie zare­ago­wał.

– Jeśli nie masz nic prze­ciwko temu, po pro­stu stój bez ruchu.

Wyję­łam tele­fon i wybra­łam wła­ściwy numer.

Ale zanim doj­dzie do roz­mowy, pozwolę sobie opo­wie­dzieć wię­cej o Andym!

Zmiany są nie­od­łączną czę­ścią ludz­kiego życia. W momen­tach dla nas prze­ło­mo­wych – na przy­kład na koniec stu­diów – myślimy czę­sto: „Na sto pro­cent, bez cie­nia wąt­pli­wo­ści, będę utrzy­my­wać kon­takt z tymi wszyst­kimi dro­gimi mojemu sercu, fan­ta­stycz­nymi ludźmi, z któ­rymi spę­dzi­łam tyle lat – nie­za­leż­nie od tego, że zarówno moje, jak i ich życie wła­śnie dia­me­tral­nie się zmie­nia”. A tak naprawdę rów­nie dobrze w tym samym momen­cie mogli­by­śmy usu­nąć tych wszyst­kich ludzi z grona zna­jo­mych na Face­bo­oku, bo niby gdzie i jak mie­li­by­śmy ich jesz­cze spo­tkać? Cóż, Andy’emu, Mai i mnie udało się (jak na razie) unik­nąć tego sce­na­riu­sza. Maya i ja oszu­ka­ły­śmy prze­zna­cze­nie, wpro­wa­dza­jąc się razem do nie­spełna czter­dzie­sto­me­tro­wego miesz­ka­nia. Z Andym było ina­czej – miesz­kał na dru­gim końcu mia­sta i pozna­li­śmy się dopiero na trze­cim roku. Na tam­tym eta­pie wybie­ra­ły­śmy z Mayą prak­tycz­nie te same zaję­cia, bo naprawdę bar­dzo się lubi­ły­śmy. Wszyst­kie zada­nia gru­powe wyko­ny­wa­ły­śmy razem. Ale pro­fe­sor Ken­nedy dzie­lił stu­den­tów na grupy trzy­oso­bowe, co ozna­czało, że dołą­czy do nas ktoś obcy. I jakoś tak się stało, że przy­cze­pił się do nas Andy (choć z jego per­spek­tywy pew­nie to my przy­cze­piłyśmy się do niego).

Koja­rzy­łam go z innych zajęć. Był dla mnie „tym kole­siem, który zgrywa pew­nego sie­bie o wiele bar­dziej, niż powi­nien”. Chudy, nie­zgrabny, blady jak ściana. Podej­rze­wa­łam, że prosi fry­zjera o takie cię­cie, które wyglą­dało, jakby ni­gdy się nie strzygł. Trzeba jed­nak przy­znać, że był mistrzem cię­tej – a do tego zwy­kle cel­nej i zabaw­nej – ripo­sty.

W ramach zada­nia mie­li­śmy stwo­rzyć iden­ty­fi­ka­cję wizu­alną dla wymy­ślo­nej marki nie­ist­nie­ją­cego pro­duktu. Opa­ko­wa­nie było ele­men­tem nie­obo­wiąz­ko­wym, nale­żało nato­miast przy­go­to­wać kilka pro­po­zy­cji logo­typu oraz prze­wod­nik po stylu (czyli nie­dużą ksią­żeczkę, która opi­suje wszyst­kim zain­te­re­so­wa­nym spo­sób pre­zen­ta­cji marki oraz zasady uży­wa­nia czcio­nek i kolo­rów w kon­kret­nych sytu­acjach). Razem z Mayą były­śmy prak­tycz­nie pewne, że przyj­dzie nam pra­co­wać nad wize­run­kiem jakiejś zmy­ślo­nej mod­nej i super­etycz­nej firmy, pro­du­ku­ją­cej dżinsy z kom­plet­nie bez­u­ży­tecz­nymi kie­sze­niami, czy coś w tym stylu. Choć szcze­rze mówiąc, stu­denci chyba naj­czę­ściej wybie­rali rze­mieśl­ni­czy bro­war. Naj­wy­raź­niej pła­ci­li­śmy masę pie­nię­dzy za te stu­dia tylko po to, by sno­bo­wać się na wiel­kich znaw­ców piwa.

Jestem prze­ko­nana, że gdyby nie Andy, tak by się to skoń­czyło. Chło­pak wyka­zy­wał jed­nak nie­zno­śny upór i jakimś cudem namó­wił nas, by tema­tem pro­jektu stała się „Żooy­po­opa”, czyli guma do żucia o smaku… pupy. Z początku jego argu­men­ta­cja wyda­wała nam się głu­pawa – tłu­ma­czył, że po dyplo­mie będziemy pra­co­wać dla samych nud­nych, sno­bi­stycz­nych marek, więc możemy sobie pozwo­lić na potrak­to­wa­nie tego pro­jektu z przy­mru­że­niem oka. Osta­tecz­nie zmie­ni­ły­śmy zda­nie, gdy ude­rzył w poważ­niej­sze tony.

– Dziew­czyny, posłu­chaj­cie – zaczął – to żadna sztuka poka­zać fajny pro­dukt w fajny spo­sób. Wła­śnie dla­tego wszy­scy wybie­rają takie pomy­sły. Ale to w grun­cie rze­czy straszna nuda. A gdy­by­śmy tak spra­wili, żeby coś skraj­nie głu­piego wyglą­dało świet­nie? Z kitu zro­bili hit? To dopiero wyzwa­nie. Do tego potrzebny jest talent. Pokażmy, że go mamy.

Pamię­tam ten moment wyraź­nie, bo wła­śnie wtedy zda­łam sobie sprawę, że Andy jest znacz­nie bar­dziej inte­re­su­jący, niż mi się począt­kowo wyda­wało.

Koń­cząc pro­jekt, czu­łam pewną wyż­szość nad resztą ludzi z roku, któ­rzy z takim prze­ję­ciem pla­no­wali stra­te­gie dla etycz­nych dżin­sów i rze­mieśl­ni­czych piw. Nasz pro­dukt wypadł naprawdę świet­nie. Andy oka­zał się – niby o tym wie­dzia­łam, ale nie sądzi­łam, że to takie ważne – nie­zwy­kle zdol­nym ilu­stra­to­rem, a połą­cze­nie jego rysun­ków ze zdol­no­ściami kali­gra­ficz­nymi i typo­gra­ficz­nymi Mai oraz moim wyczu­ciem kolo­rów dało zna­ko­mity efekt.

Tak się pozna­li­śmy i jestem za to ogrom­nie wdzięczna. Szcze­rze mówiąc, Andy był potrzebny, aby skon­tro­wać inten­syw­ność związku rodzą­cego się mię­dzy mną a Mayą. Po „Żooy­po­opie”, która wpra­wiła Ken­nedy’ego w taki zachwyt, że umie­ścił nasz pro­jekt na ofi­cjal­nej stro­nie kursu, robi­li­śmy razem wszystko. Współ­pra­co­wa­li­śmy nawet przy zle­ce­niach komer­cyj­nych. Od czasu do czasu Andy wpa­dał do nas z plan­szów­kami i zmu­szał do gra­nia. Potra­fi­li­śmy całymi wie­czo­rami roz­ma­wiać o poli­tyce, naszych marze­niach i oba­wach. To, że był mną wyraź­nie zauro­czony, w niczym nikomu nie prze­szka­dzało, bo wie­dział prze­cież, że jestem zajęta, a Maya chyba ni­gdy nie widziała w nim zagro­że­nia. Jakimś cudem nasz układ wytrzy­mał zakoń­cze­nie stu­diów i wciąż spo­ty­ka­ły­śmy się z zabaw­nym, dziw­nym, bystrym i głup­ko­wa­tym Andym Skamp­tem.

Do któ­rego wła­śnie dzwo­ni­łam o trze­ciej nad ranem.

– April, co jest, kuźwa…? Mamy śro­dek nocy.

– Cześć. Zna­la­złam coś, co powi­nie­neś zoba­czyć.

– Myślę, że to może pocze­kać do jutra.

– No nie wiem. To naprawdę duża sprawa. Weź ze sobą apa­rat. Czy Jason ma jakieś dodat­kowe oświe­tle­nie?

Jason był współ­lo­ka­to­rem Andy’ego i obaj marzyli o inter­ne­to­wej sła­wie. Udo­stęp­niali stre­amingi swo­ich gier wideo (zasięgi były marne) i pro­wa­dzili na YouTu­bie pod­cast, w któ­rym roz­ma­wiali o naj­lep­szych sce­nach śmierci w fil­mach i seria­lach. Z mojego punktu widze­nia cier­pieli na nie­ule­czalną dole­gli­wość tra­piącą całą masę dzia­nych face­tów, któ­rzy, na prze­kór licz­nym dowo­dom, żyli w prze­ko­na­niu, że światu naprawdę potrzebny jest kolejny kome­diowy pod­cast pro­wa­dzony przez dwóch bia­łych męż­czyzn. Brzmi to ostro, ale tak wtedy uwa­ża­łam. Dziś dosko­nale rozu­miem, że łatwo poczuć się nie­istot­nym, kiedy nikt nas nie obser­wuje. Zaczę­łam nawet słu­chać Śmierć­spot­ting i muszę przy­znać, że chło­paki są naprawdę zabawne.

– Cze­kaj… Co się wła­ści­wie dzieje? Co takiego mam zro­bić? – dopy­ty­wał.

– Masz przyjść pod Gra­mercy The­atre, przy­tar­gać ze sobą tyle sprzętu do nagry­wa­nia od Jasona, ile zdo­łasz, a ja gwa­ran­tuję, że nie poża­łu­jesz. Nawet nie myśl o powro­cie do tej two­jej gierki hen­tai, czy co tam robi­łeś… To jest lep­sze. Słowo.

– A gra­łaś w piątą część Wiśnio­wej Wróżki Kwia­tuszki? Skąd ta pew­ność, April May?

– Roz­łą­czam się… Do zoba­cze­nia za pięć minut.

Wci­snę­łam czer­woną słu­chawkę.

Kiedy cze­ka­łam na Andy’ego, minęło mnie kilka osób. Man­hat­tan nie jest już taki sza­lony jak kie­dyś, ale to wciąż mia­sto, które ni­gdy nie zasy­pia. A także mia­sto mówiące wszem wobec: „Mam wszystko tak bar­dzo gdzieś, że bar­dziej się nie da”. Prze­chod­nie obrzu­cali rzeźbę krót­kim spoj­rze­niem, nie zwal­nia­jąc kroku, tak jak i ja na samym początku. Pró­bo­wa­łam wyglą­dać na zajętą. Nowy Jork nie jest szcze­gól­nie nie­bez­pieczny, co nie zna­czy, że dwu­dzie­sto­trzy­latki sto­ją­cej samot­nie na ulicy w środku nocy na pewno nie spo­tka nic nie­mi­łego.

Poświę­ci­łam tych parę minut na uważne przyj­rze­nie się rzeź­bie. W tym mie­ście nawet o tak póź­nej porze nie jest ciemno, dookoła świe­ciła cała masa latarni, ale rzu­cane przez figurę głę­bo­kie cie­nie i jej impo­nu­jące roz­miary spra­wiały, że nie potra­fi­łam jej zro­zu­mieć. Była ogromna. Ważyła pew­nie kil­ka­set kilo­gra­mów. Zdję­łam ręka­wiczkę i dotknę­łam pal­cem meta­lo­wej powłoki, ze zdu­mie­niem odkry­wa­jąc, że nie jest chłodna. Nie była też wpraw­dzie cie­pła… ale bez wąt­pie­nia twarda. Ude­rzy­łam rzeźbę w oko­lice bio­der, nie roz­legł się jed­nak ocze­ki­wany przeze mnie meta­liczny brzdęk. Odgłos był raczej głu­chy, a potem usły­sza­łam cichy szum. Pomy­śla­łam, że może wła­śnie o to cho­dziło twórcy. Miesz­kańcy Nowego Jorku mieli po pro­stu wcho­dzić w inte­rak­cje z tym obiek­tem… odkry­wać jego wła­ści­wo­ści. W szkole arty­stycz­nej dużo się roz­my­śla o twór­czych celach i zało­że­niach. Nasta­wie­nie domyślne to: WIDZIEĆ SZTUKĘ → KRY­TY­KO­WAĆ SZTUKĘ.

W końcu zaprze­sta­łam ana­liz i zaczę­łam po pro­stu cie­szyć się rzeźbą. Coraz bar­dziej mi się podo­bała. Nie tylko jako wytwór innego czło­wieka, ale w taki spo­sób, w jaki może zachwy­cać naprawdę dobra sztuka. Przy­jem­nie się z nią obco­wało. Ni­gdy nie widzia­łam niczego podob­nego. Zachwy­cała mnie jej „trans­for­me­ro­wa­tość”. Ja sama nie odwa­ży­ła­bym się pod­jąć tematu robo­tów w swo­ich pra­cach… Nikt nie chce, by jego twór­czość koja­rzono z main­stre­amem. Arty­ście trudno wyobra­zić sobie gor­szy los.

Ale ta figura była zde­cy­do­wa­nie czymś wię­cej niż kre­atyw­nym cyta­tem z popkul­tury. Nie umia­łam jej przy­rów­nać do żad­nej innej zna­nej mi rzeźby ani w ogóle do cze­go­kol­wiek, co widzia­łam wcze­śniej. Przy­glą­da­łam się jej w głę­bo­kiej zadu­mie, z któ­rej wytrą­cił mnie dopiero Andy.

– Ożeż w mordę… – jęk­nął w zachwy­cie. Miał ze sobą ple­cak, trzy fute­rały i dwa sta­tywy.

– Taa – odpar­łam.

– To. Jest. GENIALNE.

– Wiem… A tak nie­wiele bra­ko­wało, żebym ją olała. Pomy­śla­łam, że to po pro­stu kolejny „zaje­bi­ście fajny nowo­jor­ski bajer”, nawet nie zwol­ni­łam kroku. Ale po chwili zorien­to­wa­łam się, że nic o niej nie sły­sza­łam i powi­nie­neś się o tym dowie­dzieć, prze­cież cią­gle cze­kasz na temat, który okaże się twoim wiel­kim inter­ne­to­wym vira­lem. Dla­tego posta­no­wi­łam jej dla cie­bie pil­no­wać.

– Cze­kaj, cze­kaj… Czy dobrze rozu­miem, że kiedy zoba­czy­łaś tę wielką, piękną, musku­larną postać, w two­jej gło­wie poja­wił się ANDY Skampt? – spy­tał, wska­zu­jąc na sie­bie kciu­kami.

– LOL – prych­nę­łam. – Po pro­stu chcia­łam ci zro­bić przy­sługę, oto i ona. Wystar­czy, że podzię­ku­jesz.

Andy, odro­binę zmie­szany, podał mi sta­tyw.

– W takim razie zacznijmy roz­sta­wiać sprzęt. I to szybko, zanim ktoś z tele­wi­zji się tu napa­to­czy i zgar­nie nam temat.

Pięć minut póź­niej kamera była na sta­ty­wie, reflek­tory na bate­rie rzu­cały ośle­pia­jące świa­tło, a Andy koń­czył moco­wać mikro­fon do klapy kurtki. Nie wyglą­dał już tak nie­po­waż­nie jak na stu­diach. Prze­stał nosić bejs­bo­lówki z dur­nymi napi­sami, a nie­sforną (czy raczej nie­ty­pową) fry­zurę zamie­nił na krót­sze, swo­bodne cię­cie dopa­so­wane do kształtu twa­rzy. A jed­nak, cho­ciaż mie­rzył dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów wię­cej niż ja i byli­śmy w tym samym wieku, wciąż spra­wiał wra­że­nie o pięć lat młod­szego ode mnie.

– April – zaczął.

– No?

– Myślę, że to ty powin­naś sta­nąć przed kamerą.

W odpo­wie­dzi wyda­łam z sie­bie zdez­o­rien­to­wane chrząk­nię­cie.

– Stary, to twoje marze­nie, nie moje. Nie mam zie­lo­nego poję­cia o YouTu­bie.

– Cho­dzi o to, że… No wiesz… – wił się w odpo­wie­dzi.

Z per­spek­tywy czasu – choć ni­gdy go o to nie zapy­ta­łam – uwa­żam, że Andy już w tam­tym momen­cie mógł rozu­mieć powagę sytu­acji. Przy­naj­mniej czę­ściowo; nie miał prze­cież poję­cia, jak to się poto­czy.

– Niech ci się tylko nie wydaje, że będę ci cokol­wiek dłużna, bo zała­twisz mi chwilę inter­ne­to­wej sławy. Wcale mi na tym nie zależy.

– Oj, dobra. Cho­dzi o to, że nie potra­fisz obsłu­żyć tego sprzętu – tłu­ma­czył, wyraź­nie szu­ka­jąc wymówki. Nie mogłam zro­zu­mieć dla­czego.

– Okej, za kamerą jestem do bani, ale nie­wiele lepiej zacho­wuję się przed obiek­ty­wem. Ty i Jason nada­je­cie w inter­ne­cie całymi dniami, a ja w sumie nie korzy­stam nawet z Face­bo­oka.

– Masz za to konto na Insta­gra­mie.

– To co innego – uśmiech­nę­łam się krzywo.

– Nie do końca. Wiem, że nie wrzu­casz tam byle czego. Mnie nie oszu­kasz. Jesteś cyfrową dziew­czyną w cyfro­wym świe­cie, April. Każde z nas wie, jak wystę­po­wać przed publicz­no­ścią.

Byłam Andy’emu wdzięczna za to bez­ce­re­mo­nialne pod­su­mo­wa­nie. Miał cał­ko­witą rację. Uda­wa­łam, że nie dbam o media spo­łecz­no­ściowe, i fak­tycz­nie wola­łam pro­wa­dzić dys­ku­sje w praw­dzi­wych gale­riach niż na Twit­te­rze. Ale nie żyłam aż tak poza sie­cią, jak bym chciała. Iry­ta­cja sta­ran­nie wykre­owa­nymi inter­ne­to­wymi per­so­nami była ele­men­tem mojej wła­snej sta­ran­nie wykre­owa­nej per­sony. Mimo to oboje czu­li­śmy, że uza­sad­nie­nie Andy’ego jest w tym wypadku nacią­gane.

– Andy, powiedz, o co biega naprawdę.

– No bo – wziął głę­boki wdech – uwa­żam, że dla autora lub autorki tej rzeźby będzie lepiej, jeśli to ty o niej opo­wiesz. Ja jestem bła­znem. Dobrze wiem, jak wyglą­dam. Nikt nie bie­rze mnie na serio. A ty, w tym twoim dwu­rzę­do­wym płasz­czu i z wydat­nymi kośćmi policz­ko­wymi, wyglą­dasz jak praw­dziwa artystka. Spra­wiasz wra­że­nie kogoś, kto zna się na rze­czy. Fak­tycz­nie wiesz, o czym mówisz, i umiesz to robić, dziew­czyno. Jeśli ja się do tego zabiorę, wyj­dzie z tego jeden wielki żart. Poza tym to ty ją zna­la­złaś.

W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści ludzi z kie­runku naprawdę dużo czasu poświę­ca­łam na stu­dio­wa­nie sztuki. Róż­nica mię­dzy sztuką a pro­jek­to­wa­niem gra­ficz­nym może się na pierw­szy rzut oka wyda­wać nie­oczy­wi­sta. Sztuka jest dla sztuki, ist­nieje dla samej sie­bie. Z kolei pro­jek­to­wa­nie to forma sztuki, która służy innym celom. Można je przy­rów­nać do inży­nie­rii wizu­al­nej. Swoje stu­dia zaczę­łam od sztuk pięk­nych, ale pod koniec pierw­szego seme­stru doszłam do wnio­sku, że pew­nego dnia będę chciała pójść do pracy. Prze­nio­słam się więc na mar­ke­ting, który szybko znie­na­wi­dzi­łam, i tak, parę zmian póź­niej, tra­fi­łam na gra­fikę. I zosta­łam. Wciąż jed­nak poświę­ca­łam na śle­dze­nie man­hat­tań­skiej sceny arty­stycz­nej wię­cej czasu i ener­gii niż moi kole­dzy i kole­żanki ze stu­diów. Mię­dzy innymi z tego powodu tak bar­dzo chcia­łam tu zostać. Zabrzmi to nie­mą­drze, ale sta­tus dwu­dzie­sto­kil­ku­let­niej miesz­kanki Nowego Jorku spra­wiał, że czu­łam się ważna. Choć sama nie two­rzy­łam sztuki, to przy­naj­mniej pra­co­wa­łam w tym genial­nym mie­ście, z dala od rodzi­ców i ich przy­ziem­nego świata wypeł­nio­nego sprzę­tem mle­czar­skim.

Andy nie wyglą­dał, jakby miał ustą­pić, a ja doszłam do wnio­sku, że to w grun­cie rze­czy nic takiego. Wpię­łam mikro­fon po wewnętrz­nej stro­nie bluzki. Na kablu czu­łam jesz­cze cie­pło ciała Andy’ego. Reflek­tory mnie ośle­piały, ledwo widzia­łam obiek­tyw kamery. Zro­biło się zimno, wiał lekki wie­trzyk, na chod­niku nie było nikogo poza nami.

– Gotowa? – zapy­tał Andy.

– Daj mi mikro­fon – powie­dzia­łam, wska­zu­jąc na leżącą na ziemi otwartą torbę.

– Majk w kla­pie leci, nie potrze­bu­jesz nic wię­cej.

Nie rozu­mia­łam tego żar­gonu, ale mniej wię­cej zała­pa­łam, o co cho­dzi.

– Potrze­buję rekwi­zytu… – wyja­śni­łam. – Wiesz, że niby… prze­pro­wa­dzam z tym czymś wywiad.

– Aaa… jasne… – przy­tak­nął i podał mi mikro­fon.

– Okej – powie­dzia­łam.

– Dobra, krę­cimy.

Roz­dział 2

Dobra, krę­cimy.

Pew­nie sły­sze­li­ście, jak Andy wypo­wiada te słowa… O ile jeste­ście ludźmi i macie dostęp do inter­netu. Nie­za­leż­nie od tego, w jakim języku mówi­cie albo czy posia­da­cie urzą­dze­nie elek­tro­niczne. Czy jeste­ście chiń­skimi miliar­de­rami, czy nowo­ze­landz­kimi hodow­cami owiec. Na pewno sły­sze­li­ście te słowa. Znają je człon­ko­wie zbroj­nych bojó­wek w Nepalu. To naj­czę­ściej wyświe­tlane nagra­nie w histo­rii ludz­ko­ści. Google sza­cuje, że fil­mik zaty­tu­ło­wany Nowo­jor­ski Carl zoba­czyło dzie­więć­dzie­siąt cztery pro­cent żyją­cych ówcze­śnie miesz­kań­ców Ziemi. Z któ­rych dziś zapewne spora liczba nie żyje.

Andy zmon­to­wał nagra­nie i oto co mniej wię­cej z tego wyszło:

Wyglą­dam kosz­mar­nie. Nie spa­łam od dwu­dzie­stu czte­rech godzin. Prak­tycz­nie nie mam maki­jażu, a ponie­waż dress code mojej firmy można pod­su­mo­wać zda­niem „noś się tak, jakby na niczym ci nie zale­żało”, jestem ubrana w dżin­sową kurtkę nacią­gniętą na białą bluzę z kap­tu­rem. Moje dżinsy mają na kola­nach dziury, więc zaczy­nam mar­z­nąć. Ciemne włosy opa­dają bez­ład­nie na ramiona, reflek­tor razi, ale wal­czę, by nie mru­żyć oczu. No dobra, w sumie nie wyglą­dam naj­go­rzej. A może widzia­łam ten fil­mik już tyle razy, że zgu­bi­łam resztki wstydu. Moje oczy są z natury tak ciemne, że trudno dostrzec w nich źre­nice nawet w peł­nym słońcu. Zęby aż lśnią w świe­tle ledo­wych lamp Jasona. Z jakie­goś powodu bije ze mnie radość. Chyba łapie mnie głu­pawka z nie­wy­spa­nia. Mam lekką chrypkę.

– Cześć wszyst­kim! Tu April May, pro­sto ze skrzy­żo­wa­nia Dwu­dzie­stej Trze­ciej Ulicy i Alei Lexing­ton. Jest ze mną nie­spo­dzie­wany i dość szcze­gólny gość. Poja­wił się tutaj dziś, przed trze­cią w nocy. Niczym sta­ro­żytny wojow­nik z jakiejś obcej cywi­li­za­cji pil­nuje wej­ścia do restau­ra­cji Chi­po­tle Mexi­can Grill, znaj­du­ją­cej się po sąsiedzku z Gra­mercy The­atre. Jego spoj­rze­nie jest lodo­wate, ale znaj­duję w tym pewne pocie­sze­nie, bo mam wra­że­nie, że mówi: „Hej, nikt z nas nie ogar­nia… Nawet trzy­me­trowy, meta­lowy robot bojowy. Życie ci ciąży? Nie martw się… i tak nic nie zna­czysz!”. Czy czuję się pew­niej, mając świa­do­mość, że strzeże mnie ktoś taki jak on? Ani tro­chę! Ale może w życiu wcale nie cho­dzi o to, żeby czuć się bez­piecz­nie!

Kiedy to mówię, jakaś para wra­ca­jąca do domu po dłu­giej nocy zerka na nas przez ramię, ale bar­dziej inte­re­suje ich kamera niż sto­jący tuż obok olbrzymi ROBOT.

Kamera prze­suwa się nagle. Zacię­łam się i przez parę sekund mam­ro­ta­łam coś bez sensu jak kre­tynka, a Andy zapew­niał mnie, że to wszystko wytnie.

– Ma na imię… Carl! Cześć, Carl! – mówię w końcu i kie­ruję mikro­fon w stronę meta­lo­wego wojow­nika, sta­jąc na pal­cach.

Jestem drobna, nie mam nawet metra sześć­dzie­się­ciu, Carl wydaje się więc jesz­cze więk­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści. Odpo­wiada mil­cze­niem.

– Oto robot praw­dzi­wie oszczędny w sło­wach. Jego wygląd mówi za to wiele.

Kolejne cię­cie. W następ­nym uję­ciu znów patrzę pro­sto w obiek­tyw.

– Carl: nie­ru­chomy, solidny i zaska­ku­jąco cie­pławy w dotyku trzy­me­trowy robot, któ­rego obec­ność naj­wy­raź­niej wcale nie dziwi nowo­jor­czy­ków.

Cię­cie.

– Co sądzą na jego temat miesz­kańcy naszego mia­sta? Czy biorą go za insta­la­cję arty­styczną? A może za czyjś nie­udany pro­jekt, wyeks­mi­to­wany wraz z nie­pła­cą­cym czyn­szu loka­to­rem? Zapo­mniany rekwi­zyt z pobli­skiego planu fil­mo­wego? Czy mia­sto, które ni­gdy nie śpi, stało się mia­stem, które jest zbyt fajne, by dostrzec nawet naj­bar­dziej wyjąt­kowe wyda­rze­nia? Nie, pocze­kaj­cie. Jeden młody czło­wiek wła­śnie się zatrzy­mał. Zapy­tajmy go, co myśli.

W kolej­nym uję­ciu kie­ruję sztuczny mikro­fon w stronę Andy’ego.

– Jak się nazy­wasz?

– Andy Skampt – odpo­wiada; z jakie­goś powodu wydaje się bar­dziej zde­ner­wo­wany ode mnie.

– Czy potwier­dzasz, że przed wej­ściem do restau­ra­cji Chi­po­tle stoi trzy­me­trowy robot?

– Tak.

– A czy zgo­dzisz się ze mną, że to nie jest nor­malne, do cho­lery?

– Mhm.

– Jak sądzisz, o co tu cho­dzi?

– Nie mam poję­cia. Carl w grun­cie rze­czy mnie prze­raża.

– Dzię­kuję, Andy.

Cię­cie.

– I to na razie tyle, dro­dzy miesz­kańcy tego świata. Ogromny, dostojny, zaska­ku­jąco cie­pławy robo­tyczny wojow­nik przy­był do Nowego Jorku, a jego bez­ruch wydał nam się wystar­cza­jąco inte­re­su­jący, by nakrę­cić o nim kil­ku­mi­nu­towy fil­mik.

Mój komen­tarz towa­rzy­szył zbli­że­niom robota, który stał jak słup soli, ale aż tęt­nił poten­cja­łem ruchu i ener­gią skrzącą się tuż pod powierzch­nią pan­ce­rza.

Kiedy sta­łam przed kamerą, cały czas myśla­łam o tym, kto go stwo­rzył. O brat­niej, kre­atyw­nej duszy, która dała z sie­bie tak wiele, by powo­łać na świat to abso­lut­nie fan­ta­styczne dzieło – i o tym, że bez­duszny świat naj­wy­raź­niej zamie­rzał je zigno­ro­wać. Pró­bo­wa­łam wczuć się w tego tajem­ni­czego twórcę. Zro­zu­mieć, po co ten robot w ogóle powstał, jed­no­cze­śnie besz­ta­jąc w myślach miesz­kań­ców tego świata, nie­czu­łych na piękno i formę. UWAGA, NOWO­JOR­CZYCY! ZACZNIJ­CIE W KOŃCU DOCE­NIAĆ TE WSZYST­KIE ZAJE­BI­STE RZE­CZY DOOKOŁA WAS! Pra­gnę­łam, by ludzie się prze­bu­dzili i choć przez chwilę po pro­stu popa­trzyli na ten wyjąt­kowy wytwór ludz­kiej ręki. Z per­spek­tywy czasu – prze­za­bawne było to pra­gnie­nie.

– Mamy to?

– Tak, wyszło fan­ta­stycz­nie. Jesteś prze­uro­cza i mądra, inter­net cię poko­cha.

– Och, zawsze o tym marzy­łam – odpo­wie­dzia­łam z kamienną twa­rzą. – Ale teraz jestem śmier­tel­nie zmę­czona.

– Kumam. Co w ogóle robi­łaś tutaj o tej porze?

– Poza obser­wo­wa­niem robota giganta? Wiesz, jak jest, kolejny dzień w biu­rze, kolejne pożary do gasze­nia.

– Przy­naj­mniej masz robotę.

Andy pró­bo­wał szczę­ścia jako fre­elan­cer, na co mogą sobie pozwo­lić ludzie, któ­rzy nie mar­twią się spłatą kre­dytu stu­denc­kiego, bo ich ojco­wie są obrzy­dli­wie boga­tymi praw­ni­kami w Hol­ly­wood.

I tak prze­sta­li­śmy roz­ma­wiać o Carlu. Andy nakrę­cił jesz­cze parę zbli­żeń, ja w tym cza­sie narze­ka­łam na pracę, a on opo­wia­dał o nowym klien­cie, który zaży­czył sobie, by logo­typ jego firmy był bar­dziej „kom­pu­te­rowy”. W pew­nym momen­cie, chcąc nakrę­cić b-roll, sta­nę­łam Andy’emu na ramio­nach, by zna­leźć się jak naj­bli­żej twa­rzy robota. Roz­ma­wia­li­śmy o pracy i życiu, aż zro­biła się pra­wie czwarta nad ranem.

– To była strasz­nie dziwna i strasz­nie fajna noc, April May. Dzięki, że wycią­gnę­łaś mnie z domu na to zimno i namó­wi­łaś do nakrę­ce­nia fil­miku o robo­cie.

– A ja dzię­kuję, że przy­sze­dłeś. I nie, nie wpadnę teraz do cie­bie, żeby poto­wa­rzy­szyć ci w mon­tażu. Idę spać. Jeśli zadzwo­nisz przed połu­dniem, nabiję cię na ten szpi­ku­lec na czubku głowy Carla.

– Zawsze do usług.

– Do zoba­cze­nia jutro.

Wsia­dłam do metra, ruszy­łam w stronę domu, wyci­szy­łam tele­fon. Tam­tej nocy spa­łam tak dobrze, jak ni­gdy wcze­śniej i ni­gdy póź­niej. Chyba że po śmierci.

Roz­dział 3

Podnio­słam powieki chwilę po czter­na­stej. Spa­łam jak zabita – nie wiem nawet, kiedy wstała Maya. Weszła do pokoju, robiąc to swoje „pukam lekko i rów­no­cze­śnie otwie­ram drzwi”, co było zara­zem iry­tu­jące i roz­czu­la­jące. Nio­sła fili­żankę kawy. W pokoju pano­wał przy­jemny, jak na mój gust, nie­ład. Parę ciu­chów na pod­ło­dze, zasta­wione kub­kami biurko, zawa­lony książ­kami sto­lik nocny.

Nie potra­fię zro­zu­mieć ludzi, któ­rzy nie­ustan­nie dbają o utrzy­ma­nie wokół sie­bie ładu. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej opłaca się zro­bić wiel­kie porządki raz na jakiś czas, niż sprzą­tać na bie­żąco. Mój umysł lubi nie­ład. Chyba potrze­buję lek­kiego bała­ganu wokół sie­bie, żeby móc two­rzyć. Porzą­dek w pro­jek­tach, kom­pletny chaos wszę­dzie indziej. Pra­co­wi­cie dora­bia­łam do tego całą filo­zo­fię. Oczy­wi­ście Maya pil­no­wała, żebym nie odle­ciała za bar­dzo.

Dla niej porzą­dek był waż­niej­szy niż dla mnie, ale żadna z nas nie była w tej kwe­stii maniaczką, dzięki czemu dobrze nam się razem miesz­kało. Gdy weszła do pokoju, zauwa­ży­łam, że jest na nogach od paru godzin; krę­cone włosy zdą­żyła zapleść w fine­zyjny spo­sób. Ozna­czało to, że miała jakieś ważne plany. Pew­nie mi o nich mówiła, ale nie mogłam sobie przy­po­mnieć, o co cho­dziło. Czyżby spo­tka­nie z klien­tem? Z naszego tria tylko ona dostała pracę w stu­diu gra­ficz­nym z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Nie zara­biała świet­nie, ale przy­naj­mniej była jedną nogą we wła­ści­wym świe­cie. Zro­biła sobie nawet maki­jaż.

Maya dbała o miesz­ka­nie i o nasz zwią­zek. Od kre­tyń­skich zacho­wań byłam w naszej rela­cji ja. Przy­kła­dowo, aktyw­nie prze­ry­wa­łam, gdy tylko pró­bo­wała skie­ro­wać roz­mowę na poważne tory. Gdyby nie moje opory, już dawno ofi­cjal­nie „zamiesz­ka­ły­by­śmy ze sobą”.

– Mam dla cie­bie kawę – powie­działa cicho, na wypa­dek gdy­bym jesz­cze spała.

– Jeste­śmy współ­lo­ka­tor­kami od tylu lat, a ty wciąż nie pamię­tasz, że nie piję kawy?

– Nie­prawda – zaprze­czyła, odsta­wia­jąc fili­żankę na sto­lik nocny. – Pijesz kawę, ale tylko w wyjąt­kowo trudne dni.

Przy­sia­dła na skraju łóżka. Popa­trzy­łam na nią ze zdzi­wie­niem, nic z tego nie rozu­mie­jąc.

– April, ta sprawa z robo­tem… To się robi dziwne.

– Sły­sza­łaś o Carlu?

– Czemu nada­łaś mu takie durne imię? – par­sk­nęła ze zło­ścią.

– A więc sły­sza­łaś o Carlu. – Odpo­wiedź na wcze­śniej­sze pyta­nie nie była już konieczna.

– Tak, i…

– Czyżby Andy truł ci o niego tyłek? – prze­rwa­łam jej, poiry­to­wana, że kum­pel nie cze­kał z fil­mi­kiem do rana. Czy tam do popo­łu­dnia.

– Nie chcę ci prze­szka­dzać, musisz ode­spać – zarzą­dziła. – Andy fak­tycz­nie wydzwa­nia od rana, jest bar­dzo poru­szony i chce, żebyś koniecz­nie spraw­dziła pocztę. Ponoć czeka tam na cie­bie masa waż­nych wia­do­mo­ści, w tym maile od lokal­nych sta­cji tele­wi­zyj­nych, pro­mo­to­rów i mena­dże­rów. Pew­nie dobrze by się było tym zająć, ale oso­bi­ście uwa­żam, że nie musisz się spie­szyć.

Nie zna­łam nikogo, kto komu­ni­ko­wał się rów­nie kla­row­nie co Maya. Mówiła tak, jakby recy­to­wała spi­sane w gło­wie eseje. Kie­dyś wyja­śniła mi, że według niej to kon­se­kwen­cja bycia czar­no­skórą miesz­kanką Ame­ryki.

– Każdy czar­no­skóry, który spę­dzi wystar­cza­jąco dużo czasu w towa­rzy­stwie bia­łych, prę­dzej czy póź­niej zosta­nie popro­szony o zabra­nie głosu w imie­niu wszyst­kich osób o ciem­nej skó­rze – opo­wia­dała pew­nej nocy, w porze zde­cy­do­wa­nie za póź­nej na roz­mowy – i ja tego nie zno­szę. To kre­ty­nizm. A co gor­sza, każdy reaguje na tę debilną prośbę na swój spo­sób. Mając pełną świa­do­mość, że tak jest, zaczę­łam bar­dzo uwa­żać na słowa. Choć wypo­wia­dam się tylko we wła­snym imie­niu, a nie w imie­niu wszyst­kich czar­no­skórych, ludzie i tak nie przyj­mują tego do wia­do­mo­ści. Co ozna­cza, że moją odpo­wie­dzial­no­ścią jest pró­bo­wać robić to naj­le­piej, jak potra­fię.

Nie bar­dzo wie­dzia­łam, co powie­dzieć, kiedy poru­szała ten temat. Jestem biała i wycho­wa­łam się w bar­dzo bia­łej spo­łecz­no­ści. Dla­tego tam­tej nocy wydu­si­łam z sie­bie zda­nie, które podobno powinno się mówić w takich sytu­acjach:

– To musi być bar­dzo trudne.

– I jest – odparła. – Ale mie­rzymy się w życiu z róż­nymi wyzwa­niami. Każdy ma swoje. Dzięki.

– Boże, mam nadzieję, że przy mnie nie czu­jesz się, jak­byś repre­zen­to­wała wszyst­kich czar­no­skó­rych – doda­łam. – I nie musisz być taka ostrożna.

– Nie, April – zaprze­czyła i zamil­kła na dłuż­szą chwilę. – Na cie­bie muszę uwa­żać z innych powo­dów.

Nie wie­dzia­łam, co ma na myśli, ale bałam się tego, co mogę usły­szeć, więc poca­ło­wa­łam ją tylko i poło­ży­ły­śmy się spać.

Tak czy siak, posia­dany przez Mayę dar spraw­nej komu­ni­ka­cji był bar­dzo pomocny w utrzy­ma­niu naszego związku na eta­pie, w któ­rym ja pod­świa­do­mie nie chcia­łam prze­kra­czać cien­kiej gra­nicy mię­dzy luzem a zaan­ga­żo­wa­niem. Moja dziew­czyna komu­ni­ko­wała wiele spoj­rze­niem i języ­kiem ciała, ale naj­czę­ściej wybie­rała słowa. Nie prze­szka­dzało mi to.

– Maya – i tylko tyle zdą­ży­łam powie­dzieć, bo poło­żyła mi palec na ustach. – Eee… Chcesz się cało­wać? – wymam­ro­ta­łam.

– Nie. Wypi­jesz teraz kawę, spraw­dzisz maile i nie ode­zwiesz się do mnie ani sło­wem, dopóki nie umy­jesz zębów, bo ten oddech suge­ruje, że twoje usta są idącą w miliardy kolo­nią mikro­or­ga­ni­zmów. Scho­wa­łam ci tele­fon, oddam go, jak zała­twisz pocztę – oznaj­miła, po czym wstała z łóżka. Bez buziaka.

– Ale ja…

– Mia­łaś nic nie mówić! Tylko czy­tać! – prze­rwała bez­ce­re­mo­nial­nie i zamknęła za sobą drzwi.

Dzie­sięć minut póź­niej, odro­binę odświe­żona, sie­dzia­łam z lap­to­pem na łóżku. Wia­do­mo­ści prze­czy­tane były zazna­czone na nie­bie­sko, nieprze­czy­tane na biało – fol­der „Ważne i nieprze­czy­tane” zaj­mo­wał pięć stron. Nie mia­łam poję­cia, co z tym wszyst­kim zro­bić, wpi­sa­łam więc w wyszu­ki­warkę „andy­[email protected]” i po chwili sytu­acja zro­biła się bar­dziej kla­rowna. Jeden z pięt­na­stu wysła­nych przez niego maili nosił tytuł „PRZE­CZY­TAJ TO NAJ­PIERW”, kolejny „A TO JAKO DRU­GIE”, a jesz­cze now­szy „NIE! JED­NAK ZACZNIJ OD TEGO!”.

Poni­żej wkle­jam treść tych wia­do­mo­ści, sko­pio­waną pro­sto z mojej skrzynki odbior­czej.

NIE! JED­NAK ZACZNIJ OD TEGO!

Prze­pra­szam, jeśli wszyst­kie wia­do­mo­ści ode mnie brzmią jak pisane przez wariata. Cenię naszą przy­jaźń. Nie zapo­mi­najmy o tym.

Andy

PRZE­CZY­TAJ TO NAJ­PIERW

Okej, jest nie­źle. Opo­wiem ci w skró­cie, co się wła­ści­wie wyda­rzyło w ciągu ostat­nich sze­ściu godzin. Reszta to domy­sły. Carl zawi­tał nie tylko do Nowego Jorku. Poja­wił się prak­tycz­nie w każ­dym mie­ście na Ziemi. Robo­tów jest co naj­mniej sześć­dzie­siąt, napły­wają do nas zdję­cia Carla z całego świata, od Pekinu po Buenos Aires. Ludzie odkry­wali je przy­pad­kiem, tak jak my, więc w mediach spo­łecz­no­ścio­wych jest cała masa zdjęć i fil­mi­ków, a jed­nak jakimś cudem wła­śnie nasz oka­zał się hitem. Podej­rze­wam, że to mię­dzy­na­ro­dowy pro­jekt stre­etar­towy i wła­śnie tobie (nam?) udało się tra­fić w dobry moment i zgar­nąć temat. Nikt nie widział momentu mon­tażu rzeźb i na razie nikomu nie udało się dotrzeć do nagrań z moni­to­ringu. Pew­nie w końcu się to sta­nie, ale na razie nikt nic nie wie.

Wszy­scy mówią na swoje rzeźby „Carl”, innych pro­po­zy­cji nie było. Twórca nie zosta­wił kartki z instruk­cjami ani niczego w tym stylu. Nasz fil­mik poka­zują wszyst­kie pro­gramy infor­ma­cyjne (i to, pod­kre­ślam, bez naszej zgody). Kilka z nich zwró­ciło się do mnie z pro­po­zy­cją wywiadu. Nagra­nie ma już ponad MILION WYŚWIE­TLEŃ! Ludzie cię uwiel­biają!

Lepiej nie czy­taj komen­ta­rzy.

Wró­ci­łem do Carla z lep­szą kamerą, by nakrę­cić parę ujęć za dnia. Udało mi się zdą­żyć przed tłu­mami, teraz jest tam dżun­gla. Zro­biła się z niego nie­zła atrak­cja!

Nie spa­łem, odkąd zadzwo­ni­łaś. Czuję się, jakby jakiś tyci pie­sek wyja­dał mi gałki oczne od środka!

Andy

A TO JAKO DRU­GIE

Hej, wie­dzia­łaś, że mój tata jest praw­ni­kiem? Eee… Dziw­nie mi to pisać, ale „nasze” wideo ma już milion wyświe­tleń i zaro­biło tro­chę pie­nię­dzy, więc musimy usta­lić, jak się nimi podzie­limy.

Nie sądzę, żeby udało nam się pre­cy­zyj­nie usta­lić wkład każ­dego z nas w powsta­nie tego nagra­nia, i możemy przy­jąć, że oboje byli­śmy nie­zbędni do jego reali­za­cji, dla­tego pro­po­nuję podział praw autor­skich w sto­sunku 50/50. Chciał­bym też zapro­po­no­wać ci połowę udzia­łów w moim kanale youtube’owym „Skamper2001”, któ­rego nazwę wymy­śli­łem jako jede­na­sto­la­tek, czego będę żało­wał do końca życia. Ostat­nia pro­po­zy­cja… Uwa­żam, że powin­ni­śmy połą­czyć siły i kolejne fil­miki o Carlu też krę­cić razem, ale poga­damy o tym póź­niej.

Na moją prośbę tata spo­rzą­dził umowę, zgod­nie z którą każde z nas ma prawo do 50% nagra­nia i tym samym do 50% gene­ro­wa­nych przez nie przy­cho­dów. Ozna­cza to, że ja nie mogę nic zro­bić z jego tre­ścią bez two­jej zgody ani ty bez mojej. Wiem, brzmi głu­pio, ale to tata jest praw­ni­kiem i tak się wła­śnie robi. Mam ci też prze­ka­zać, że chęt­nie podej­mie się repre­zen­to­wa­nia nas w sądzie, kiedy zde­cy­du­jemy się pozwać te wszyst­kie sta­cje za bez­prawne uży­wa­nie naszego nagra­nia. Popro­si­łem go, żeby na razie dał sobie na wstrzy­ma­nie. Więc wrzu­cił na luz i czeka.

Dla two­jej wia­do­mo­ści: na razie zaro­bi­li­śmy na fil­miku jakieś 2000 $. Czyli jeste­śmy bogaci.

Andy

Pobież­nie przej­rza­łam pozo­stałe wia­do­mo­ści i poża­ło­wa­łam, że nie umie­ści­łam adresu na stro­nie swo­jego port­fo­lio. Część e-maili fak­tycz­nie była od agen­tów i pro­mo­to­rów. Auto­rzy kolej­nych pisali, jak bar­dzo podo­bało im się nagra­nie. Jesz­cze inni koniecz­nie musieli mnie poin­for­mo­wać, że jeśli chcę wystę­po­wać w fil­mi­kach na YouTu­bie, to mogła­bym bar­dziej zadbać o wygląd.

Ton jed­nej z wia­do­mo­ści był bar­dziej hej­ter­ski od pozo­sta­łych. Aż trudno uwie­rzyć, jak paskudne rze­czy potra­fią wypi­sy­wać podli mani­pu­la­to­rzy, szcze­gól­nie ano­ni­mowo. Każdy z nas może spra­wić, by ktoś kom­plet­nie obcy poczuł się źle, nie­pew­nie i bez­sil­nie. Nie pierw­szy raz cze­goś takiego doświad­czy­łam, choć ni­gdy wcze­śniej nie zda­rzyło się to za pośred­nic­twem inter­netu. Wra­że­nie było tak silne, że musia­łam zro­bić sobie chwilę prze­rwy. Szybko jed­nak wró­ci­łam do maili.

Odczy­ta­łam wia­do­mość od taty. A wła­ści­wie od obojga rodzi­ców – mają prze­uro­czy zwy­czaj pisa­nia w tan­de­mie. Serio, sia­dają razem na kana­pie i piszą na zmianę, jakby to była mini­te­le­kon­fe­ren­cja. Dla takich jak oni powinny powstać tablety z podwójną kla­wia­turą. W tre­ści maila, który przy­po­mi­nał dłu­ga­śny SMS, chwa­lili fil­mik, ale mar­twiło ich, że wyglą­dam na zmę­czoną. Pod­kre­ślali też, że nie mogą się docze­kać, aż spo­tkamy się wszy­scy razem na weselu Toma, i dopy­ty­wali, czy na pewno dobrze sypiam.

Temat jedy­nej wia­do­mo­ści, która ma dłu­go­fa­lowe zna­cze­nie dla tej opo­wie­ści, brzmiał: „Wspo­mnia­łaś, że był cie­pły?”. Poni­żej wkle­jam ją w cało­ści.

Wspo­mnia­łaś, że był cie­pły?

Cześć, April May!

Nazy­wam się Miranda Bec­kwith i piszę magi­sterkę z badań mate­ria­ło­wych na Uni­wer­sy­te­cie Kali­for­nij­skim w Ber­ke­ley. Dziś rano obej­rza­łam fil­mik z Twoim udzia­łem – był zabawny i fascy­nu­jący. Zain­try­go­wał mnie frag­ment, w któ­rym mówisz, że „Carl” jest „cie­pławy w dotyku”. Zapewne obec­nie Twoje życie to jakieś sza­leń­stwo, ale chcia­łam się podzie­lić pewną obser­wa­cją. Kiedy patrzę na Carla, wydaje mi się co naj­mniej nie­zwy­kłe, by obiekt tak ciężki i lśniący nie miał niskiego prze­wod­nic­twa ciepl­nego. A wiem nie­mało na temat wła­ści­wo­ści róż­nych mate­ria­łów.

Carl wygląda, jakby został zro­biony z metalu, do tego mamy sty­czeń, więc w Nowym Jorku jest naprawdę chłodno. Zga­duję, że sto­jący na dwo­rze meta­lowy robot byłby bar­dzo zimny. Donie­sie­nia na temat rzeźb pocho­dzące z róż­nych źró­deł mówią o ich ogrom­nym cię­ża­rze, dla­tego nie sądzę, by pokry­wał je pla­stik. Nie przy­cho­dzi mi do głowy żadne two­rzywo, które byłoby cie­pławe w dotyku, a przy tym cięż­kie i lśniące.

Skoro Carl nie był zimny, to musi mieć w środku jakieś źró­dło zasi­la­nia odpo­wia­da­jące za pod­grze­wa­nie pan­ce­rza.

U nas, w rejo­nie Zatoki San Fran­ci­sco, też jest jeden Carl, ale coraz bar­dziej tracę nadzieję, że uda mi się go zba­dać. Dla­tego chcia­łam Cię popro­sić, byś zaspo­ko­iła moją cie­ka­wość. Czy Carl był przy dotknię­ciu tak cie­pły, jakby został zro­biony ze sty­ro­pianu? Czy bar­dziej jak kubek z gorącą kawą?

Czy zwró­ci­łaś uwagę na coś jesz­cze, co pomo­głoby roz­wią­zać tę zagadkę?

Z góry dzię­kuję za poświę­cony mi czas. W pełni zro­zu­miem, jeśli nie będziesz w sta­nie mi odpo­wie­dzieć.

Miranda

Tego dnia odpi­sa­łam wyłącz­nie na tę jedną wia­do­mość

ODP.: Wspo­mnia­łaś, że był cie­pły?

Cześć, Mirando!

Dzię­kuję za wia­do­mość! Carl zasko­czył mnie tyloma cechami, że na tę kon­kretną nie zwró­ci­łam szcze­gól­nej uwagi, ale czy­ta­jąc Twoje słowa, zda­łam sobie sprawę, że to fak­tycz­nie prze­dziwne. Nie był cie­pły, spra­wiał raczej wra­że­nie pozba­wio­nego tem­pe­ra­tury. Nie umiem opi­sać tego szcze­gó­łowo, ale jego pan­cerz fak­tycz­nie zro­biono jakby z twar­dego, gład­kiego sty­ro­pianu. Nie biło z niego cie­pło, ale dłoń przy dotknię­ciu nie oddała mu swo­jego cie­pła. Wła­ści­wie to nie tyle go dotknę­łam, co ude­rzy­łam – i ten odgłos był raczej głu­chy, choć potem roz­legł się cichy szum. Pan­cerz pozo­stał nie­na­ru­szony. Jak­bym wal­nęła pię­ścią w poma­lo­waną, ceglaną ścianę.

Przy­pusz­czam, że mnie rów­nież nie będzie łatwo ponow­nie zna­leźć się w pobliżu naszego nowo­jor­skiego Carla, więc pew­nie nie zdo­łam bar­dziej Ci pomóc. Kto­kol­wiek stwo­rzył te rzeźby, nie­źle się nakom­bi­no­wał, żeby nas zasko­czyć.

April

Wysła­łam maila i uzna­łam, że na dziś star­czy.

– MAYA! Oddaj tele­fon, pro­szę!

– Ale jazda, co nie?! – odkrzyk­nęła i po chwili weszła do sypialni.

– Co mnie czeka? – spy­ta­łam, wska­zu­jąc na smart­fona.

– Hm… Sta­łaś się ogrom­nie popu­larna. Andy chciałby poga­dać. I to bar­dzo. Bar­dzo bar­dzo. Dzwo­nili też twoi rodzice.

Oddzwo­ni­łam do nich w pierw­szej kolej­no­ści – mieli się dobrze, nie licząc nie­wiel­kiego pode­ner­wo­wa­nia. Mój odro­binę star­szy, odno­szący suk­cesy, skraj­nie nor­malny brat Tom za parę mie­sięcy brał ślub w pół­noc­nej Kali­for­nii i rodzice poma­gali mu w pla­no­wa­niu uro­czy­sto­ści. Tom skoń­czył stu­dia mate­ma­tyczne i pra­co­wał w banku inwe­sty­cyj­nym w San Fran­ci­sco. Wciąż podej­rze­wa­łam, że któ­re­goś dnia prze­pro­wa­dzi się do Nowego Jorku, jak cała masa jego kole­gów i kole­ża­nek po fachu, ale on nie miał na to ochoty.

Chcia­łam w tym miej­scu zazna­czyć, że wszyst­kie posia­dane przeze mnie kom­pleksy i zaha­mo­wa­nia są stu­pro­cen­towo moje wła­sne. Mia­łam bar­dzo szczę­śliwe dzie­ciń­stwo, nie byłam jed­nak szczę­śli­wym dziec­kiem. Rodzice zawsze mnie wspie­rali i niczego ode mnie nie ocze­ki­wali. Lepiej tra­fić nie mogłam. Poroz­ma­wia­li­śmy chwilę o Carlu i o Tomie, o jego narze­czo­nej, którą uwiel­biali, i o tym, że pla­no­wa­nie na razie idzie jak po maśle, choć została jesz­cze masa pracy. Dopy­ty­wali o Carla, więc powie­dzia­łam im wszystko, co wie­dzia­łam, choć pew­nie nie usły­szeli ode mnie nic nowego. Potem chcieli jesz­cze dowie­dzieć się, co tam w pracy, i deli­kat­nie zasu­ge­ro­wali, że mogą mnie wspo­móc finan­sowo, jeśli to konieczne – co robili zawsze, a co ja zawsze igno­ro­wa­łam. Bar­dzo podo­bało im się moje nagra­nie i byli ze mnie dumni. Dla­czego? Tego nie wie nikt. Tacy już są rodzice, prawda?

Potem zadzwo­ni­łam do Andy’ego. Wydał mi się… wzbu­rzony.

– APRIL MAY, TO SIĘ ROBI NAPRAWDĘ DZIWNE!

Odsu­nę­łam tele­fon od ucha.

– Spo­koj­niej, pro­szę.

– Nasz fil­mik ma już trzy miliony wyświe­tleń, ludzie cię uwiel­biają! Nie czy­tasz komen­ta­rzy, prawda?

– Jesz­cze nie byłam na YouTu­bie.

– Zaraz będziesz ostat­nim czło­wie­kiem na Ziemi, który go nie widział. Ale to nie koniec. Wciąż nie udało się dotrzeć do nagrań z moni­to­ringu. Ist­nieje kamera wyce­lo­wana w miej­sce, gdzie krę­ci­li­śmy, ale o dru­giej czter­dzie­ści trzy w nocy nagra­nie się urywa… na pięć minut, a kiedy wraca obraz, Carl stoi już na chod­niku. Spe­cja­li­ści woj­skowi twier­dzą, że w pobliżu KAŻ­DEGO CARLA na świe­cie mogły nastą­pić lokalne prze­rwy w zasi­la­niu wywo­łane sil­nym impul­sem elek­tro­ma­gne­tycz­nym, bo wszy­scy poja­wili się dokład­nie w tym samym cza­sie. To jesz­cze nie koniec. Kamery reje­stro­wały dźwięk, a przy­naj­mniej te, do któ­rych dotarły media, i na nagrany przez nie w tym momen­cie szum nakłada się cicha, jed­nak po zgło­śnie­niu bar­dzo wyraźna melo­dia. Don’t Stop Me Now zespołu Queen.

– Uwiel­biam ten kawa­łek.

– Serio?

– Tak, czemu pytasz?

– Ja go aku­rat nie zna­łem. Ale no, jeśli wsłu­chać się w ten szum, wła­śnie to się w nim ukrywa. Nikt nie wie, jak do tego doszło… Może za sprawą wyso­ko­ener­ge­tycz­nego impulsu radio­wego?

– Fak­tycz­nie prze­dziwne, ale, Andy, co to ma wła­ści­wie wspól­nego z nami? Okej, nagra­li­śmy krótki fil­mik i cie­szę się, że to my zauwa­ży­li­śmy nowo­jor­skiego Carla, tyle że…

– Ich jest wię­cej – prze­rwał mi.

– No i?

– Nowo­jor­ski Carl to Carl z Nowego Jorku. Ale imię przy­jęło się na całym świe­cie. Nawet w kra­jach nie­an­glo­ję­zycz­nych. Jest Carl z Bom­baju, Carl z Hong­kongu. Carl z São Paulo.

– No dobrze, ale to nie­wiele zmie­nia… Wymy­śli­li­śmy nazwę, nie jeste­śmy jed­nak auto­rami Carla. Tylko go zna­leź­li­śmy. I to jed­nego z sześć­dzie­się­ciu na całym świe­cie.

– To samo powie­dzia­łem tacie, który w odpo­wie­dzi zro­bił mi dzie­się­cio­mi­nu­towy wykład o sile nar­ra­cji, meme­tyce i two­rze­niu mito­lo­gii kul­tury. Osta­tecz­nie prze­ko­nał mnie, wysu­wa­jąc zło­żony argu­ment, któ­rego w żad­nym wypadku nie jestem sta­nie powtó­rzyć. Co z kolei pro­wa­dzi do naj­waż­niej­szego… Wła­śnie zaro­bi­łem dzie­sięć tysięcy dola­rów.

Zapa­dła cisza.

– Eee… To świet­nie? – udało mi się wresz­cie wydu­kać.

– Media bar­dzo chciały prze­pro­wa­dzić z tobą wywiad, ale jako że byłaś nie­do­stępna, na pierw­szy ogień posze­dłem ja. Odkąd sprawa wyszła na jaw, prze­mą­drzali eks­perci z tele­wi­zji plotą coś trzy po trzy na temat Carla, śred­nio przez jakieś pięć minut co godzinę. Zaczy­nają się powta­rzać i rzecz prze­staje być inte­re­su­jąca. Z Car­lem wywiadu nie zro­bią, ale z tobą już tak. Mój tata twier­dzi, że jest w sta­nie wyne­go­cjo­wać dla nas umowę licen­cyjną na dzie­sięć tysięcy dola­rów za roz­mowy z głów­nymi sta­cjami. O ile zgo­dzisz się wystą­pić przed kame­rami.

– Cze­kaj… Za całość? Czy od sta­cji?

– Od sta­cji! Są w ciem­nej dupie, bo poka­zy­wali fil­mik bez naszej zgody. Mój tata trzyma ich za jaja.

Mój mózg nie pra­co­wał jesz­cze na naj­wyż­szych obro­tach, ale szybko zro­zu­mia­łam, że kwota dzie­się­ciu tysięcy dola­rów pomno­żona przez liczbę pro­gra­mów infor­ma­cyj­nych, które przy­cho­dziły mi do głowy, zała­twi­łaby kwe­stię spłaty dużej czę­ści mojego kre­dytu stu­denc­kiego. Mogła­bym też zre­zy­gno­wać ze swo­jej bez­na­dziej­nej pracy. A wie­czo­rami mia­ła­bym czas wolny na reali­za­cję wła­snych pomy­słów.

– Czyli muszę wystą­pić w tele­wi­zji?

– Masz szansę wystą­pić w tele­wi­zji!

– A co takiego powin­nam tam mówić?

– Wystar­czy, że będziesz odpo­wia­dać na pyta­nia!

– Czy muszę się ucze­sać?

– April May, w grę wcho­dzi jakieś pięć­dzie­siąt tysięcy dola­rów.

– Okej, zgoda. Zro­bię to.

Nie minęło pół godziny, a mia­łam usta­wione dwa wywiady i zasta­na­wia­łam się, czy zdo­łam skle­cić choć jedno sen­sowne zda­nie. Razem z Mayą posta­no­wi­ły­śmy wyko­rzy­stać czas pozo­stały do nagra­nia na prze­czy­ta­nie abso­lut­nie wszyst­kiego, co się dało zna­leźć na temat Carla. Nie było tego wiele – Andy pomógł mi nad­ro­bić zale­gło­ści. Tro­chę się stre­so­wa­łam przed wystą­pie­niem w pro­gra­mie infor­ma­cyj­nym i naprawdę nie wie­dzia­łam, co powie­dzieć. „Zauwa­ży­łam na chod­niku coś dziw­nego, co wydało mi się fajne. Nie wiem, co to jest, ale razem z kum­plem nakrę­ci­li­śmy o tym fil­mik” – można się zamknąć w dzie­więt­na­stu sekun­dach. Nie dała­bym za coś takiego dzie­się­ciu tysięcy dola­rów, ale wtedy nie mia­łam jesz­cze poję­cia, jak działa tele­wi­zja. Oka­zało się, że na tym eta­pie sta­cjom zale­żało przede wszyst­kim na moż­li­wo­ści legal­nego korzy­sta­nia z naszego nagra­nia i unik­nię­ciu pozwu sądo­wego.

Nie wie­dzieć kiedy i jak weszłam na Wiki­pe­dię i zaczę­łam czy­tać na temat Don’t Stop Me Now – pio­senki lecą­cej w tle szumu nagra­nego przez kamery w miej­scach poja­wie­nia się Car­lów.

Don’t Stop Me Now – pio­senka zespołu Queen wydana w 1979 roku na sin­glu, który pro­mo­wał album Jazz (1978). Utwór, napsany przez Fred­diego Mer­cury’ego i nagrany w sierp­niu 1978 roku we fran­cu­skim Super Bear Stu­dio w Berre-les-Alpes (Alpy Nad­mor­skie), zaj­muje dwu­na­ste miej­sce na albu­mie.

„Dziwne – prze­szło mi przez myśl – lite­rówki takie jak »napsany« raczej rzadko poja­wiają się w inter­ne­cie”. Jako porządna oby­wa­telka wir­tu­al­nego świata i aktywna wiki­pe­dystka zalo­go­wa­łam się, popra­wi­łam błąd i odświe­ży­łam stronę.

Don’t Stop Me Now – pio­senka zespołu Queen wydana w 1979 roku na sin­glu, który pro­mowł album Jazz (1978). Utwór, napsany przez Fred­diego Mer­cury’ego i nagrany w sierp­niu 1978 roku we fran­cu­skim Super Bear Stu­dio w Berre-les-Alpes (Alpy Nad­mor­skie), zaj­muje dwu­na­ste miej­sce na albu­mie.

– Hej, Maya, możesz wejść na arty­kuł o Don’t Stop Me Now na Wiki­pe­dii?

– Pew­nie.

– Widzisz jakieś lite­rówki?

– Hmmm… Dwie, w pierw­szym aka­pi­cie.

– Dwie?

– Tak, w „pro­mo­wał” i „napi­sany”.

– Popraw je.

– Tak jest, panie i władco?

– Oj, zrób to po pro­stu. Coś jest nie tak.

Maya popra­wiła lite­rówki, po czym obie odświe­ży­ły­śmy stronę.

Don’t Stop Me Now – pio­senka zespołu Queen wydana w 1979 roku na sin­glu, który pro­mowł albu Jazz (1978). Utwór, napsany przez Fred­diego Mer­cury’ego i nagrany w sierp­niu 1978 roku we fran­cu­skim Super Bear Stu­dio w Berre-les-Alpes (Alpy Nad­mor­skie), zaj­muje dwu­na­ste miej­sce na albu­mie.

– Okej – powie­działa ostroż­nie Maya – nie ma takiej moż­li­wo­ści, że nie zauwa­ży­łam bra­ku­ją­cej litery w sło­wie „album”, kiedy pro­si­łaś o spraw­dze­nie lite­ró­wek. Jestem cho­ler­nie wyczu­lona na takie sprawy.

Była.

– Spró­buję popra­wić jesz­cze raz – zapo­wie­dzia­łam, po czym zro­bi­łam to i ponow­nie odświe­ży­łam stronę.

Don’t Stop Me Now – pio­senka zespołu Queen wydana w 1979 roku na sin­glu, który pro­mowł albu Jazz (1978). Utwór, napsany przez Fred­diego Mer­cury’ego i nagrany w sierpni 1978 roku we fran­cu­skim Super Bear Stu­dio w Berre-les-Alpes (Alpy Nad­mor­skie), zaj­muje dwu­na­ste miej­sce na albu­mie.

– Znik­nęło „u” z „sierp­niu”! – stwier­dzi­łam i poczu­łam nie­po­kój. Zadzwo­ni­łam do Andy’ego.

– Heeeejka! – zawo­łał na przy­wi­ta­nie, naj­wy­raź­niej wciąż ogrom­nie pobu­dzony.

– Czy możesz wejść na Wiki­pe­dię, na arty­kuł o Don’t Stop Me Now? – popro­si­łam bez­ce­re­mo­nial­nie.

– Jasne! – odparł i zaczął stu­kać w kla­wia­turę.

Cze­ka­łam.

– Okej, ładuje się… iiii…

– Widzisz jakieś lite­rówki w pierw­szym aka­pi­cie?

– Hmmm… Tak… W „napi­sany” bra­kuje „i”.

– Tylko tyle?

– Czy to jakiś test?

– A co ze sło­wami „pro­mo­wał”, „album” i „sierp­niu”?

– Ten dzień był bar­dzo dziwny, już zanim zadzwo­ni­łaś, April. Nie poma­gasz.

– Po pro­stu odpo­wiedz.

– Nie, w tych sło­wach nie ma błę­dów. Wiesz, jak działa Wiki­pe­dia, każdy może edy­to­wać arty­kuły. Ktoś pew­nie zdą­żył już to zro­bić.

Odświe­ży­łam stronę u sie­bie, ale lite­rówki wciąż tam były. Nie poja­wiły się żadne nowe.

– Popraw ten błąd.

– April, za dwie godziny cze­kają na nas w stu­diu nagra­nio­wym ABC News. Wiki­pe­dia roi się od błę­dów i dziś z pew­no­ścią nie damy rady popra­wić ich wszyst­kich.

– NA MIŁOŚĆ BOSKĄ, ANDY – pod­nio­słam głos.

– Prze­cież już to zro­bi­łem… I to nie prze­ry­wa­jąc maru­dze­nia! Ale nic się nie zmie­niło. Cho­ciaż nie, chwila, to dziwne. Widzę nową lite­rówkę, w „pro­mo­wał”. To słowo było na two­jej liście. Skąd wie­dzia­łaś?

– Włącz tryb gło­śno­mó­wiący – wtrą­ciła Maya.

Speł­ni­łam jej prośbę.

– Cześć, Andy, tu Maya. U nas było dokład­nie tak samo, choć ja nie musia­łam popra­wiać pierw­szej lite­rówki, żeby zoba­czyć drugą. Pew­nie dla­tego, że mamy wspólne IP. Każda próba korekty błę­dów koń­czy się porażką, a do tego poja­wiają się nowe. Co wię­cej, log Wiki­pe­dii nie reje­struje tych edy­cji – według niego nikt nie zmie­niał nic na stro­nie od trzech godzin, kiedy to ktoś dodał infor­ma­cję, że tę pio­senkę sły­chać w tle nagrań z moni­to­ringu – powie­działa Maya. – Kiedy roz­ma­wia­li­ście, spró­bo­wa­łam dodać bra­ku­jące „u”. Po tym ruchu nie poja­wiły się nowe błędy. Zabrnę­li­śmy w ślepy zaułek. Co wię­cej, nie mamy czasu, żeby to teraz roz­k­mi­niać, bo April ma pół godziny, żeby się ucze­sać, a potem musi dotrzeć metrem na Man­hat­tan – zarzą­dziła.

– Czy naprawdę musimy do tej tele­wi­zji? – jęk­nę­łam z nie­chę­cią.

– Tak – odparli jed­no­cze­śnie Maya i Andy.

– Nie uwa­ża­cie, że to o wiele cie­kaw­sze zaję­cie?

Zgo­dzili się ze mną, ale argu­ment w postaci dzie­się­ciu tysięcy dola­rów był nie do prze­bi­cia.

Wzię­łam szybki prysz­nic i zaję­łam się pro­sto­wa­niem wło­sów.

– Pamię­tasz słowa z lite­rów­kami? – zawo­ła­łam do Mai z łazienki.

– „Napi­sany”, „pro­mo­wał”… – Zawa­hała się, po czym jej głowa uka­zała się w drzwiach. – I jesz­cze „album” i „sierp­niu”.

– I, A, M, U – wymam­ro­ta­łam.

– Hmm? – Unio­sła brwi i usia­dła na toa­le­cie. Nie dla­tego, że chciała siku czy coś, po pro­stu w łazience nie było innego miej­sca do sie­dze­nia.

– Tych liter bra­kuje: I, A, M, U.

– I am you? Ja to ty? – zdzi­wiła się.

– Jestem pewna, że jakiś duch edy­tuje arty­kuły na Wiki­pe­dii.

– April, dziś nie roz­wią­żemy tej tajem­nicy.

– Pffffff – prych­nę­łam sfru­stro­wana. – Jak możesz mi to roooobić?

– Ale co takiego?

– Nie masz ochoty w tym pogrze­bać?

– Kocha­nie, za godzinę wystę­pu­jesz w tele­wi­zji. Będą cię oglą­dać tysiące star­szych miesz­kań­ców tego kraju. Musisz wyglą­dać schlud­nie.

– Co za okrop­ność.

Maya par­sk­nęła śmie­chem.

– Zda­jesz sobie sprawę z tego, co robisz, no nie?

– Że niby co?

– April, wyobraź sobie taką sytu­ację. Młoda dziew­czyna two­rzy świetny fanart inspi­ro­wany uko­cha­nym zespo­łem i dostaje e-mail z pro­po­zy­cją zapro­jek­to­wa­nia ofi­cjal­nego mer­chu. Dziew­czyna nie odpi­suje na wia­do­mość i prze­staje słu­chać zespołu. A teraz przy­po­mnij sobie, że to ty jesteś tą dziew­czyną.

– Już wtedy śred­nio mi się podo­bali. Dziś się wsty­dzę, że w ogóle tego słu­cha­łam – bro­ni­łam się.

– Oczy­wi­ście – odparła z prze­ką­sem. – Cho­dzi o to, że nie cier­pisz robić rze­czy za pie­nią­dze, nawet jeśli pro­po­zy­cja jest cie­kawa. Rozu­miem to, bo nie­faj­nie czuć się zależ­nym od kasy, a ty jesteś do tego mniej nawy­kła niż prze­ciętny szary czło­wiek.

– To nie­spra­wie­dliwe – zapro­te­sto­wa­łam, nieco ura­żona. – Andy może sobie pozwo­lić na fre­elan­cerkę tylko dla­tego, że tata płaci mu za miesz­ka­nie. Dzięki temu ma czas na budo­wa­nie port­fo­lio.

Maya par­sk­nęła śmie­chem.

– Jasne, zawsze znajdą się ludzie, któ­rzy mają wię­cej od cie­bie. Ja też do nich należę. Co nie zmie­nia faktu, że jesteś w lep­szej pozy­cji niż więk­szość osób. Ale nie­ważne. Ty to ty, lubisz udziw­niać. Nor­malną reak­cją na pro­po­zy­cję zaro­bie­nia dzie­się­ciu tysięcy dola­rów byłoby jej przy­ję­cie. Nawet jeśli wiąże się to z jakimś tam stre­sem i nie­pew­no­ścią.

– Wcale się nie boję tele­wi­zji – zaopo­no­wa­łam.

– A wła­śnie, że się boisz! – odbiła.

Spraw­dzi­łam. Miała rację.

– Skąd wie­dzia­łaś?

– Bo jest straszna. Każdy by się bał. To tele­wi­zja. Ale i tak powin­naś to zro­bić, choć nie dla pie­nię­dzy i nie po to, by prze­ła­mać swój strach. Idź tam, bo to nie­zwy­kłe doświad­cze­nie. Zoba­czysz świat, do któ­rego wstęp mają nie­liczni, dowiesz się, jak on działa, opo­wiesz mi o wszyst­kim, a ja będę słu­chała z nie­do­wie­rza­niem. A potem pożar­tu­jemy sobie z repor­te­rów, jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc roz­gryźć, o co cho­dzi z tym arty­ku­łem na Wiki­pe­dii. Poza tym dzięki temu za tydzień sta­niesz się bogat­sza o pięć­dzie­siąt tysięcy dola­rów, czego już w tej chwili ci gra­tu­luję. Po pro­stu rób to, co musisz, w takiej kolej­no­ści, w jakiej potrze­bu­jesz.

Maya potra­fiła być nie­zwy­kle opa­no­wana i rze­czowa. Wie­dzia­łam, że ma rację, ale gdy ude­rzała w podobny ton, rów­nie dobrze mogłaby mówić po chiń­sku.

– W takim razie chcę się teraz zająć Wiki­pe­dią – stwier­dzi­łam.

– Nie. Ale obie­cuję ci, że też się nad tym zasta­no­wię i ogar­niemy to, jak tylko wró­cisz do domu.

– Jak wyglą­dam?

– Fry­zura jest dość grzeczna. Ale to nie­ważne, bo nie­za­leż­nie od tego, co masz tutaj – powie­działa, wska­zu­jąc na moje włosy – to wszystko poni­żej – miała na myśli moją twarz i ciało – to praw­dziwa bomba.

Patrzyła na mnie miękko i czule; nie pierw­szy raz w życiu poczu­łam, że dobrze na sie­bie dzia­łamy. I było to jed­no­cze­śnie cudow­nie kojące i abso­lut­nie prze­ra­ża­jące.

Roz­dział 4

Tamtego dnia dowie­dzia­łam się, że udzie­la­nie wywia­dów przed kame­rami to okropny spo­sób na spę­dze­nie wol­nego wie­czoru, za to świetny na zaro­bie­nie dwu­dzie­stu tysięcy dola­rów. Dość szybko się oka­zało, że mogłam zupeł­nie odpu­ścić domowy maki­jaż, bo więk­szość czasu, który spę­dzi­łam w stu­diu, zajęły przy­go­to­wa­nia. Pro­gram musiał się udać per­fek­cyj­nie. A to z kolei ozna­czało, że nie­mal od razu po tym, jak prze­kro­czy­łam próg budynku, porwano mnie do gar­de­roby, gdzie nama­lo­wano mi kom­plet­nie nową twarz. Co cie­kawe, kiedy w prze­lo­cie udało mi się poroz­ma­wiać z Andym, oka­zało się, że pod­czas gdy ja sie­dzia­łam przed lustrem, on wci­nał dar­mowe pączki, roz­wa­lony na skó­rza­nej kana­pie.

Powie­dzieć, że nie oglą­dam pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych, to jak nic nie powie­dzieć. Uni­ka­łam ich jak ognia – zarówno peł­nych wydań, jak i frag­men­tów wrzu­ca­nych do mediów spo­łecz­no­ścio­wych. Wie­rzy­łam (a raczej chcia­łam wie­rzyć), że żyję w bańce i nie doty­kają mnie wyda­rze­nia, o któ­rych trzeba wie­dzieć.

Tego wie­czoru odby­łam przy­spie­szony kurs dzien­ni­kar­stwa infor­ma­cyj­nego. Oto czego się dowie­dzia­łam:

Sta­cje tele­wi­zyjne poświę­cają masę czasu i pie­nię­dzy, żeby robić dobre wra­że­nie, bo tak naprawdę nie ma w nich nic szcze­gól­nie impo­nu­ją­cego. Zaj­rza­łam za kur­tynę i czar prysł. Stu­dio tele­wi­zyjne oka­zało się zwy­kłym poko­jem dla zwy­kłych ludzi. Nie­któ­rzy są cał­kiem spoko, inni robią wokół sie­bie dużo szumu, co pew­nie pozwala masko­wać brak pew­no­ści sie­bie. Tym samym stu­dio nie róż­niło się szcze­gól­nie od dowol­nego innego pomiesz­cze­nia, w któ­rym gro­ma­dzą się istoty ludz­kie. Róż­nica pole­gała na tym, że jego prze­strzeń była w poło­wie wykoń­czona na wysoki połysk, a w poło­wie skła­dała się z suro­wego betonu i rusz­to­wań.

Zupeł­nie jakby jakiś maga­zyn zde­rzył się z hote­lo­wym holem i nikt nie posprzą­tał powsta­łego w ten spo­sób bała­ganu.

Wydaje mi się, że ta meta­fora nie­źle opi­suje też ludzi z tele­wi­zji – na poły nud­nych nor­mal­sów, na poły cho­dzące kary­ka­tury samych sie­bie. Są tak absur­dal­nie „tele­wi­zyjni”, jakby naśmie­wali się z samych sie­bie. Mówią w bar­dzo spe­cy­ficzny spo­sób, który w niczym nie przy­po­mina języka nor­mal­nych ludzi. Brzmi on natu­ral­nie, gdy sły­szymy go z ekranu, ale w praw­dzi­wym życiu wywo­łuje raczej reak­cje w stylu: „Zaraz, chwila, moment… Czemu tak dziw­nie gadasz?”.

W tym miej­scu pozwolę sobie prze­sko­czyć w chro­no­lo­gii wyda­rzeń do momentu, w któ­rym wywiady stały się dla mnie chle­bem powsze­dnim, a w mojej gło­wie poja­wiły się pewne Prze­my­śle­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki