Close to my reach. Childhood friends. Tom 2 - Kamila Mikołajczyk - ebook
NOWOŚĆ

Close to my reach. Childhood friends. Tom 2 ebook

Mikołajczyk Kamila

4,4

98 osób interesuje się tą książką

Opis

Kontynuacja „Out of my reach”

WYDAWAŁO MU SIĘ, ŻE W ICH RELACJI NASTĄPIŁ PRZEŁOM,
ALE TO MOGŁA BYĆ TYLKO ILUZJA.

WIERZYŁA, ŻE ICH PRZYJAŹŃ JEST NIEZNISZCZALNA,
A TERAZ MA WRAŻENIE, JAKBY TRACIŁA GO NA ZAWSZE
.

 

Lea przeżyła szok, kiedy jej najlepszy przyjaciel niespodziewanie ją pocałował. Jeszcze większym zaskoczeniem okazuje się dla niej jednak to, że… chciałaby, aby to się powtórzyło. Zagubiona we własnych uczuciach, nie wie, co się z nią dzieje. Czy naprawdę zaczyna czuć coś więcej do Micaha? A jeśli tak, czy ich przyjaźń to przetrwa? Najgorsze jest to, że Micah zaczął jej unikać, jakby żałował tego, co między nimi zaszło…

 

Kiedy Micah usłyszał, że jest dla Lei jak brat, coś w nim pękło. Stracił nadzieję, że dziewczyna, którą potajemnie kocha, kiedykolwiek spojrzy na niego inaczej. Na domiar złego stan jego mamy gwałtownie się pogorszył i teraz to na jego barkach spoczywa ciężar opieki nad młodszym rodzeństwem, utrzymania rodziny i opłacenia leczenia.

 

Dwoje młodych ludzi musi zmierzyć się nie tylko z własnymi uczuciami, ale też z przeciwnościami, które mogą ich na zawsze rozdzielić. Czy odważą się zawalczyć o siebie? A może pozwolą, by strach przed zmianą zniszczył wszystko, co ich łączyło?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 553

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (23 oceny)
16
2
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mater0pocztaonetpl

Dobrze spędzony czas

Polecam
00
mikkaa28

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna historia w którą pokochałam całą sobą 🧡🧡
00
majtyna

Nie oderwiesz się od lektury

ksiazka generalnie fajna ale to dla 16 katkow a nie od 16rż. problemy zyciowe ale glownie odkrywanie uczucia zauroczenia przez mlodziez.
00
agnes_560

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała historia! Spodziewałam się, że będzie świetna już po przeczytaniu pierwszego tomu, ale zdecydowanie bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Na pewno nie będziecie się nudzić, bo mamy tutaj istny rollercoaster emocji! Polecam z całego serca dla każdego 🧡
00
AgataSchmidt

Całkiem niezła

polecam
00



Dla wszystkich, którzy boją się mówić o swoich uczuciach ‒ znajdźcie w sobie odwagę, by w końcu je wyznać.

Prolog

Dziewięcioletni Micah

Razem z Leą ukryłem się w naszej bazie, choć tak naprawdę to po prostu fort zbudowany z koców, poduszek i krzeseł. Ale dla nas jest jak zamek. Siedzimy naprzeciwko siebie, otoczeni pluszakami, zajadamy słodycze, które mama przyniosła z marketu, i przeglądamy kolekcję moich tatuaży.

– Och, jaki piękny! – mówi Lea, wyjmując naklejkę przedstawiającą węża. – Kiedyś na pewno sobie takiego kupię!

– Chcesz mieć węża? – dziwię się.

Nie spotkałem jeszcze żadnej dziewczyny, która miałaby takie marzenie. Zwykle piszczą na widok węży, pająków albo innych robali, boją się ich i się nimi brzydzą.

Lea uśmiecha się szeroko, w jej oczach widzę błysk ekscytacji.

– Tak! – zapewnia, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.

Patrzę na nią i przez moment nie mogę oderwać od niej wzroku. Już w chwili, gdy ją poznałem, wiedziałem, że jest inna niż wszystkie dziewczyny. Jest… wyjątkowa.

Przez te sukienki, które zawsze nosi, wygląda jak prawdziwa księżniczka z opowieści, ale Lea nigdy taka nie była. Jest odważna i pewna siebie. To dziewczyna, która nie boi się pająków, węży ani tego, co inni uważają za straszne.

Lubię spędzać z nią czas bardziej niż z kimkolwiek innym. Każdy jej uśmiech, każdy pomysł, nawet szalony, sprawia, że świat staje się fajniejszy, a zwykła zabawa w bazie zmienia się w przygodę. To tak dziwne, ale jednocześnie super, bo choć Lea wygląda jak księżniczka, zachowuje się jak bohaterka, z którą mogę wyruszyć na każdą wyprawę.

I chyba właśnie dlatego lubię ją tak bardzo. Bo przy niej czuję, że wszystko jest możliwe. I czasem, kiedy patrzę na jej uśmiech, myślę sobie, że chcę, żeby te chwile trwały wiecznie.

– Nie będziesz się go bała? – pytam.

– Niee… I już nawet wiem, jak go nazwę! Fryderyk! – mówi z pełną powagą.

Śmieję się.

– Dlaczego tak?

– Bo to takie imię pasujące do węża – odpowiada, kiwając głową jak prawdziwy ekspert.

Wyciągam tatuaż z wężem i jej podaję.

– Możesz go sobie wziąć.

– Och… – wzdycha zaskoczona. Patrzy na mnie z lekkim wahaniem. – Ale to twoja ulubiona kolekcja…

Uśmiecham się i wzruszam ramionami.

– No to co. Skoro tobie się podoba, weź go.

Widzę, jak jej oczy błyszczą z radości, i czuję w środku dziwne ciepło, jakby serce mi urosło.

– Zawsze jesteś dla mnie taki dobry, Micah – mówi cicho, w nagłym onieśmieleniu. Przenosi spojrzenie z trzymanego w dłoniach tatuażu z powrotem na mnie. – Tylko ty taki jesteś.

Zaniepokojony marszczę brwi.

– Ktoś ci dokucza? – pytam poważnym głosem i przybliżam się do niej, czując nagłą potrzebę ochronienia jej przed całym światem.

Od razu postanawiam, że nie pozwolę, by ktokolwiek ją skrzywdził. Będę dbał o nią tak samo, jak dbam o Carmen i Tony’ego.

– Trochę w szkole. Mnie i Vinniemu – odpowiada, opierając brodę na ugiętych kolanach. – Nie mamy kolegów, bo dzieciaki z naszej szkoły są głupie. Ty za to jesteś super – dodaje z lekkim westchnieniem i na mnie patrzy.

Jej słowa sprawiają, że serce podskakuje mi w piersi, a w środku czuję mieszankę dumy i szczęścia. Uśmiecham się. Uważa mnie za fajnego.

– Ty też jesteś super – zapewniam ją, po czym wypalam bez zastanowienia: – Bardzo cię lubię.

Momentalnie czerwienieję, zawstydzony swoim wyznaniem. Nie chcę, żeby mnie wyśmiała.

Ale ona tylko szeroko się uśmiecha.

– Ja ciebie też bardzo lubię.

Policzki zaczynają mnie piec już nie tylko przez rumieńce, ale i z radości.

– Mam pomysł – oznajmia Lea i siada bliżej mnie na poduszkach. Jej zielone oczy patrzą na mnie z nadzieją. – Zostaniemy przyjaciółmi?

– Tak – odpowiadam od razu, ciesząc się, że Lea chce być moją przyjaciółką.

Dziewczynka przechyla lekko głowę.

– Już na zawsze? – dopytuje.

– Na zawsze – mówię pewnie, bo choć nikomu o tym nie powiedziałem, wolę spędzać czas z nią niż z moim sąsiadem Raydenem albo chłopakami ze szkoły.

– Obiecujesz? Na mały palec? – pyta i wyciąga do mnie rękę.

Łapię jej palec swoim i ściskam lekko.

– Obiecuję.

Patrzymy na siebie, śmiejąc się. W tej chwili baza wydaje się jeszcze bardziej magiczna, a świat na zewnątrz jakby zniknął. Wiem, że nasza przyjaźń to coś, co zostanie ze mną na długo – jak tajemny skarb, którego nikt nie zdoła mi zabrać.

Tego dnia Lea Prescott została moją przyjaciółką.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wkrótce stanie się też kimś więcej, najważniejszą osobą w moim życiu. Dziewczyna, która zawsze wydawała się poza moim zasięgiem, z czasem zbliżyła się do mnie bardziej, niż kiedykolwiek ośmieliłem się zamarzyć.

Rozdział 1

To dopiero początek

Micah

W ciągu zaledwie jednej doby moje serce zostało złamane, a następnie pękło na miliony kawałków. Złamała je dziewczyna, która nie odwzajemniła moich uczuć, a pękło na widok matki leżącej bezwładnie na kafelkach w łazience. Ten obraz chyba do końca życia będzie mnie nawiedzał w koszmarach.

Odrzucenie przez Leę boli jak cholera, ale powoli uczę się oswajać ten ból. Wydawało mi się, że coś między nami jest, niestety okazało się, że tylko ja tak czułem. Słowa dziewczyny wciąż rozbrzmiewają w mojej głowie i miażdżą resztki nadziei. „Jesteś dla mnie jak brat”. Jednak to nie one ranią mnie najbardziej. Nieporównywalny z niczym, przeszywający ból odczuwam, gdy patrzę na mamę leżącą w szpitalnym łóżku.

W chwili, gdy znalazłem ją na łazienkowej posadzce, obawiałem się najgorszego. Ale mama żyje. Oddycha. I uśmiecha się do mnie, choć jej skóra jest blada jak płótno, a ciało wydaje się tak kruche, jakby mogło się rozpaść pod najdelikatniejszym dotykiem.

Czy od dawna źle się czuła, ale o niczym nie mówiła, bo nie chciała nas martwić? Obserwowałem ją każdego dnia, odkąd dowiedziałem się o nawrocie raka, ale nie dostrzegłem różnicy w jej wyglądzie i zachowaniu, więc skąd to osłabienie? Jej stan się pogorszył?

Każdy cichy dźwięk wydawany przez aparaturę medyczną wbija się we mnie jak igła, przypominając, że czas nie jest po naszej stronie. Rak wyniszcza moją mamę od środka.

– Napędziłaś nam strachu – mówi łamiącym się głosem Carmen, trzymając kurczowo dłoń mamy. Siedzi tuż przy jej łóżku razem z Kiarą. – Proszę, nie rób tego więcej.

Obie moje siostry mają łzy w oczach, są o krok od płaczu.

Muszę odwrócić od nich wzrok, bo już czuję, jak ściska mnie w gardle. Tony obrał strategię podobną do mojej. Ma spojrzenie wbite w jakiś punkt przed sobą, jedynie zaciśnięta szczęka i nerwowo podrygująca noga zdradzają jego prawdziwe emocje. On też to przeżywa.

– Przepraszam. – Mama gładzi policzek Carmen, a potem Kiary. Patrzy na nas zakłopotana. – Nie chciałam was wystraszyć.

Tony prycha, a jego noga podskakuje jeszcze szybciej.

– Dlaczego mnie nie obudziłaś, gdy poczułaś się gorzej? – pyta z oburzeniem i żalem. – Przez cały czas byłem w pokoju obok i nic nie słyszałem. – Kopie z irytacją w stojącą obok łóżka niewielką szafkę. – A ty w tym czasie leżałaś nieprzytomna na podłodze!

Powstrzymuję mimowolny grymas. Dwunastolatek nie powinien czuć złości ani wyrzutów sumienia z powodu tego, że nie zdołał pomóc matce. To dziecko, które powinno się przejmować co najwyżej zaliczeniem testu albo utrzymaniem porządku w swoim pokoju. To ja zawiniłem, bo nie było mnie w domu, kiedy mama mnie potrzebowała.

– Kochanie… – zwraca się do Tony’ego łagodnym głosem mama – …to, że mnie nie usłyszałeś, nie jest twoją winą. Tak samo jak to, że upadłam, nie jest moją. Niektóre rzeczy po prostu się zdarzają. Nie ma sensu tego rozpamiętywać. Najważniejsze, że teraz tutaj ze mną jesteś. Reszta się nie liczy.

– Mogłaś tam umrzeć! – podnosi głos, zrywając się z krzesła. – Powinnaś była krzyczeć, dopóki nie obudziłabyś mnie albo Kiary!

– Ochłoń – mamroczę, upominając go, bo nikomu z nas nie są teraz potrzebne skoki ciśnienia.

Mama wygładza dłonią materiał otulającej ją kołdry, dając sobie czas na odpowiedź.

– Myślałam, że zaraz mi przejdzie. Nie chciałam was niepotrzebnie niepokoić.

Tony aż się zapowietrza z oburzenia.

– Niepotrzebnie nie…

– Wystarczy, Tony – przerywa mu mama tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Koniec tematu. – Patrzy na niego z surową miną, by się upewnić, że nie odważy się dalej wykłócać.

W innej sytuacji pewnie by to zrobił, ale teraz opanowuje swój niewyparzony język.

Mama to zauważa, a wyraz jej twarzy momentalnie łagodnieje.

– Obiecuję, że następnym razem postaram się zrobić więcej hałasu – żartuje swobodnie, próbując rozładować napiętą atmosferę. – Zgoda?

Carmen z Kiarą zmuszają się do uśmiechu, ja zachowuję powagę, a Tony ponownie prycha i odwraca wzrok.

– Ale teraz już czujesz się dobrze, mamusiu? – pyta moja najmłodsza siostra słodkim głosikiem.

– Tak, kotku.

Muszę się kontrolować, by nie zachować się teraz jak Tony.

To oczywiste, że nie czuje się dobrze. Gdyby jej samopoczucie było dobre, nie wyglądałaby tak słabo i nie zemdlałaby w nocy. Ale oczywiście udaje, że wszystko jest w porządku, bo nie chce nas niepotrzebnie niepokoić.

Muszę opuścić tę salę, zanim powiem coś, czego później będę żałować. To nie czas na kłótnie.

Wychodzę na korytarz. Nie oddalam się, pozostaję blisko. Jedno z okien jest otwarte, przystaję przed nim i oddycham głęboko świeżym powietrzem. Obserwuję pobliski park i zielone drzewa, równocześnie próbując odzyskać kontrolę nad emocjami.

– Micah? – słyszę znajomy głos.

Oglądam się przez ramię i dostrzegam idącego w moją stronę onkologa. Doktor Langford jest lekarzem prowadzącym mamy, to on koordynuje jej leczenie od dwóch lat. Mężczyzna jest w średnim wieku, ma włosy w kolorze ciemny blond i łysinę na środku głowy. Nieustannie poprawia zsuwające mu się z nosa okulary i jest tak szczupły i jednocześnie wysoki, że Tony, gdy go pierwszy raz zobaczył, nazwał go prześmiewczo „doktorem Szczudła”.

Nawet ja przy moich ponad sześciu stopach wzrostu muszę zadrzeć brodę, by móc spojrzeć mu w oczy.

– Wiem, że to dla ciebie trudne, ale chciałbym z tobą porozmawiać o stanie twojej mamy – wyjaśnia powód swojego przybycia. – Chodźmy do mojego gabinetu.

Potakuję sztywnym kiwnięciem głowy, czując, że mój żołądek zwija się w supeł ze stresu. Idąc za lekarzem, przełykam nerwowo ślinę. Próbuję się przygotować na to, co usłyszę. Po chwili docieramy pod odpowiednie drzwi.

– Rozumiem, że są już wyniki? – pytam, kiedy wchodzimy do środka.

– Wstępne – odpowiada rzeczowo. – Musimy zlecić kolejne badania w celu dokładniejszej oceny zaawansowania choroby.

Mężczyzna siada za biurkiem i zaczyna przeglądać papiery.

Opadam na jedno z krzeseł, czując, jak napięcie niemal wbija mnie w siedzenie.

– Co na ten moment wiadomo?

Doktor Langford spogląda na mnie z chłodną powagą.

– Nie będę owijał w bawełnę. Jak wiesz, twoja mama ma nawrót miejscowy. Tomografia pokazała także cień na drugim płucu, którego nie było w poprzednich badaniach. Podejrzewamy, że rak się rozprzestrzenił, ale nie mamy jeszcze stuprocentowej pewności. Te zmiany mogą być oczywiście związane z innymi procesami, na przykład zapalnymi, ale musisz się przygotować na to, że możemy mieć do czynienia z przerzutami do drugiego płuca. Przeprowadzimy kolejne badania, żeby to dokładnie ocenić.

Cały świat zawęża się do tych kilku informacji. Żołądek znów zaciska mi się boleśnie, a powietrze staje się gęste, trudne do przełknięcia. W głowie huczą mi słowa onkologa. Przerzuty do drugiego płuca.

Wypita przed godziną kawa podchodzi mi do przełyku.

– Zleciłem PET, czyli pozytonową tomografię emisyjną. To jedno z najdokładniejszych badań obrazowych, które pozwoli ocenić, czy zmiany u twojej mamy są aktywne metabolicznie, czyli nowotworowe – wyjaśnia lekarz spokojnym, wyważonym tonem. – Przy okazji upewnimy się, czy nie ma żadnych dalszych przerzutów. Na przykład w kościach albo węzłach chłonnych. Do tego planujemy biopsję. Musimy mieć próbkę tkanki, by potwierdzić charakter zmian.

Ledwo do mnie dociera to, co mówi, bo mój mózg zaciął się na informacji o możliwej obecności raka w drugim płucu. To brzmi jak wyrok. Czuję się tak, jakby ktoś odczytał mi go na sali sądowej, a ja nie mam nawet prawa się odwołać.

– Jak długo to potrwa? – pytam w końcu, słysząc rezygnację w swoim głosie.

– Badanie powinniśmy wykonać w ciągu kilku dni, może szybciej, jeśli uda się znaleźć wolny termin. Na wyniki biopsji czeka się trochę dłużej, czasem tydzień, czasem ponad dwa. Będziemy cię o wszystkim informować.

Zaciskam dłonie na kolanach, usiłując się skupić i myśleć racjonalnie.

– Czy te… omdlenia mogą teraz zdarzać się częściej?

– Niestety to możliwe. Omdlenia mogą być spowodowane kilkoma czynnikami, między innymi związanymi z postępującą chorobą. EKG wykluczyło problemy kardiologiczne, a morfologia krwi anemię, ale rak płuca upośledza wymianę gazową, przez co zmniejsza się ilość tlenu we krwi. Mogło dojść do zmniejszenia powierzchni oddechowej, co poskutkowało niedotlenieniem mózgu.

Zapada cisza.

Słowa onkologa sączą się do mojej świadomości jak przez gęstą mgłę.

– Czy to, co mówię, jest dla ciebie zrozumiałe?

Wyrywam się z zapętlonych myśli.

Wszystko we mnie krzyczy, że to nie może się dziać naprawdę. Że to jakiś błąd. Że przecież już przez to przechodziliśmy i powinno być lepiej, a nie gorzej.

Mimo to prostuję się i kiwam głową.

– Tak, wszystko rozumiem.

Doktor Langford patrzy na mnie, jakby sprawdzał, czy rzeczywiście dotarła do mnie powaga sytuacji.

– W tym momencie naszym celem jest zatrzymanie postępów choroby i poprawa jakości życia twojej mamy – informuje i poprawia okulary, które ześlizgnęły mu się na czubek nosa. – Będziemy stosować chemioterapię, która pomoże spowolnić rozwój nowotworu i złagodzić objawy.

Mam tę świadomość. Przechodziliśmy przez to dwa lata temu.

Wciąż pamiętam metaliczny zapach sterylnych szpitalnych sali, ciszę zakłócaną sykiem pomp infuzyjnych, drżenie rąk mamy, gdy próbowała podnieść filiżankę herbaty. Nigdy nie pozbędę się z pamięci wspomnienia tych dni, gdy nie miała siły wstać z łóżka albo wymiotowała w łazience. Nie zapomniałem widoku zmęczenia w jej oczach, chociaż ukrywała ból, żeby nas nie martwić.

– W niektórych przypadkach udaje się osiągnąć długą remisję, ale nie będę cię oszukiwał, to będzie trudna walka.

Myślałem, że wygraliśmy. Że już nigdy więcej nie będziemy musieli mierzyć się z tym koszmarem. A jednak rak powrócił.

– Musimy rozpocząć chemioterapię jak najszybciej, w ciągu najbliższych tygodni. Będzie podawana w cyklach. Leczenie może mieć skutki uboczne, takie jak osłabienie, nudności… ale to już pewnie pamiętasz.

Wolałbym zapomnieć.

– Mamy sposoby, żeby je łagodzić – dodaje lekarz, jakby chciał mi dać choć odrobinę nadziei.

Ale ja nie potrzebuję nadziei, tylko siły. By nasza rodzina kolejny raz to przetrwała i zwyciężyła.

– Jeśli chemioterapia przyniesie dobre efekty, rozważymy operacyjne usunięcie guza – informuje mężczyzna, a ja, słysząc to, od razu podnoszę na niego wzrok. – Wszystko zależy od tego, jak organizm twojej mamy zareaguje na leczenie.

– Operacja? Myślałem, że przy raku płuc to… rzadko możliwe.

Potakuje powoli.

– To prawda, pacjent nie zawsze się kwalifikuje, ale w przypadku twojej mamy są pewne szanse. Jeśli nie znajdziemy przerzutów do innych narządów, chemioterapia zadziała i zmiany się zmniejszą, możemy rozważyć chirurgiczne usunięcie najbardziej zaawansowanych ognisk w płucach. Pierwsze efekty ocenimy po kilku cyklach, wykonując kolejne badania obrazowe.

Czyli czekanie i jeszcze więcej czekania.

– Co, jeśli chemia nie zadziała? – pytam cicho, bojąc się odpowiedzi.

Doktor składa dłonie na biurku.

– Wtedy będziemy szukać innych opcji. Są terapie celowane, immunoterapia, badania kliniczne. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by dać jej jak największą szansę na wyzdrowienie.

Poruszam szczęką w lekkim rozdrażnieniu. Ona nie ma mieć tylko szansy. Mama ma wyzdrowieć.

Ale muszę poruszyć jeszcze jedną istotną kwestię.

– Co z kosztami?

– Wiem, że to będzie dla twojej rodziny ogromne obciążenie finansowe. Leczenie raka w USA jest drogie. Chemioterapia, wizyty, badania… Obawiam się, że wasze ubezpieczenie zdrowotne nie pokryje wszystkich kosztów. Zwłaszcza bardziej zaawansowanych terapii czy ewentualnej operacji.

Staram się nie dać po sobie poznać, że wszystko się we mnie spina przez tę informację.

– Damy radę – zapewniam z uporem w głosie. – Najważniejsza jest mama.

W oczach lekarza po raz pierwszy od początku rozmowy pojawia się cień współczucia. Wie, że będę teraz jedynym żywicielem rodziny. Otwiera jedną z szuflad w biurku i wyjmuje plik kolorowych broszur.

– W Kalifornii działa kilka programów wsparcia finansowego dla osób o niskich dochodach. – Podaje mi ulotki. – Niektóre obejmują leczenie onkologiczne, jeśli pacjent spełnia określone kryteria, można uzyskać pieniądze na pokrycie kosztów. Istnieją też fundusze stanowe i federalne, które pomagają w takich przypadkach.

Przeglądam ulotki, ale nie skupiam się na ich treści.

– Koszty mogą zostać pokryte w całości lub częściowo – opowiada dalej lekarz. – Ale musimy jak najszybciej złożyć wnioski, bo proces weryfikacji może potrwać kilka tygodni.

Adrenalina zaczyna krążyć mi w żyłach.

– Szpital może ci pomóc wypełnić wniosek, jeśli się zdecydujesz. Potrzebne będą dokumenty dotyczące dochodów i statusu zamieszkania. Możemy zacząć to załatwiać już dziś.

Przełykam ciężko ślinę.

– A jeśli się nie zakwalifikujemy?

– Wtedy będziemy szukać innych opcji. Zbiórek, fundacji, badań klinicznych. Nie pozwolimy, żeby brak pieniędzy był przeszkodą w leczeniu.

Wzdycham i przecieram twarz dłońmi. Kolejna walka. Jakby samo zmaganie się z rakiem nie było wystarczająco trudne.

Posyłam lekarzowi niemrawy, ale pełen wdzięczności uśmiech.

– Dziękuję.

– Nie jesteś sam, Micah. Będziemy z twoją rodziną na każdym etapie tej walki.

Opuszczam gabinet z ciężką głową i żołądkiem ściśniętym tak mocno, że czuję mdłości. Ale dwóch spraw jestem pewien: mama wyzdrowieje i potrzebujemy kasy. Na szczęście znam sposób, jak szybko ją zdobyć.

Jeszcze niedawno rozważałem, czy nie rzucić tego w diabły. Czy nie przestać igrać z życiem dla adrenaliny i niepewnych wygranych. Nielegalne wyścigi to jak jazda bez hamulców na ostrym zakręcie – wystarczy sekunda nieuwagi i kończysz na wózku albo pod ziemią. Ale teraz? Teraz nie mam wyboru.

Nie mogę się wycofać.

Bo tu nie chodzi już tylko o mnie. Teraz stawka jest inna. Życie mojej matki.

Jeśli mam się ścigać, żeby zdobyć kasę na jej leczenie, zrobię to. Choćbym miał zapłacić życiem.

Wracam do sali, w której leży mama, i od razu zauważam obecność nowych osób. Nie informowałem nikogo o tym, co się wczoraj stało, ale najwyraźniej moi przyjaciele już się dowiedzieli.

Pierwsza dostrzega mnie Lea.

– Micah… – wypowiada moje imię współczującym szeptem.

Obejmuje mnie mocno, jakby chciała swoją bliskością okazać mi wsparcie albo przekazać siłę tym uściskiem. Działa.

Zamykam oczy i przyciągam ją jeszcze bliżej, ukrywając twarz w jej włosach.

Przez chwilę nie muszę udawać silnego. Nie muszę nic mówić. Po prostu stoję, przytulając ją, a jej obecność sprawia, że ciężar na moich barkach wydaje się odrobinę lżejszy.

Ale tylko przez moment.

Wiem, że kiedy otworzę oczy, rzeczywistość uderzy we mnie ze zdwojoną siłą.

To dopiero początek.

Rozdział 2

Tylko na pokaz

Micah

Wyłączam budzik i z cichym westchnieniem przecieram dłonią twarz, próbując się wybudzić. Muszę ogarnąć Kiarę i Tony’ego. Dzisiaj mają pierwszy dzień szkoły.

Pozwalam sobie na kilka minut leżenia w ciszy. Nie mija nawet jedna, a przygniata mnie ciężar rzeczywistości. W domu jest tak przeraźliwie pusto bez mamy. Brakuje jej promiennego uśmiechu, znajomych dźwięków porannej krzątaniny – stukania naczyniami, otwierania szafek, rytmicznych kroków na kuchennych płytkach. Nie słychać, jak nuci coś pod nosem podczas sprzątania albo szykowania się do pracy. Nie czuć zapachu jej ulubionej kawy – tego głębokiego aromatu, który każdego ranka unosił się z kuchni i dawał nam poczucie, że dom naprawdę żyje. Teraz pozostała tylko ta… przytłaczająca cisza.

Nie mogę się nad sobą użalać. Muszę ogarnąć rzeczywistość, w której się aktualnie znajdujemy.

Sięgam po telefon i po raz kolejny odczytuję treść wiadomości od Simona.

Nieznany numer:

Pętla na Mulholland Highway, termin kilka h przed

Ta trasa uchodzi za jedną z najbardziej wymagających i niebezpiecznych pod kątem szybkiej jazdy. Wynika to z naturalnej topografii terenu, bo Mulholland Highway to ciąg serpentyn z podjazdami i zjazdami, które potrafią zaskoczyć nawet doświadczonych kierowców. Nawierzchnia nie zawsze jest idealna, a za poboczem na wielu odcinkach znajdują się urwiska. Jeden błąd, za szybki ruch kierownicą czy zbyt mocne hamowanie i można wpaść w poślizg lub wypaść z drogi.

Ale ja już podjąłem decyzję. Wezmę w tym udział.

Teraz naprawdę potrzebujemy kasy.

Sprawdzam powiadomienia. Mam kilka wiadomości od Raydena – wysłał mi wczoraj jakieś memy i tiktoki. Przeglądam je pobieżnie, ale żaden mnie nie rozbawia. Wchodzę na grupę Grzeszni bezwstydnicy. Nicholas niedawno przesłał zdjęcie swojej zaspanej twarzy. Obok niego na łóżku widać trzy psy. Dziwię się, jakim cudem on się z nimi mieści, zwłaszcza że Cooper to ogromny dog niemiecki.

Król każdej imprezy:

ten kto wymyślił poranne lekcje nigdy nie był nastolatkiem. albo był i go nienawidzili

Lea odpowiedziała na jego wiadomość filmikiem. Już na miniaturce widzę, że właśnie biega ze swoją trenerką. Odpalam nagranie, na widok zarumienionej i uśmiechającej się dziewczyny moje głupie serce zaczyna bić szybciej. Dopiero potem przypominam sobie ostatnie wydarzenia. Naszą rozmowę. Jestem dla niej jak brat. Nic więcej. Nie czuje tego co ja. Widzi we mnie tylko przyjaciela.

Ból w klatce piersiowej sprowadza mnie na ziemię. Otrzeźwia.

– Wstawaj, Nico! – krzyczy Lea do kamerki, nie przestając biec. – Ja już od godziny na nogach i właśnie cisnę trzecią milę!

Serena Prescott nie odpuści jej nawet w czasie roku szkolnego – nadal zmusza córkę do totalnie niepotrzebnych ćwiczeń.

Król każdej imprezy:

ty jesteś jakaś nie wiem jebnięta czy co

Następne zdjęcie jest od Burnsa. Zrobił sobie selfie z papierosem w ustach.

Pies Montrose:

Nie śpię od 10 minut i już trzeciego szluga palę

Mokry sen Burnsa:

Kto pytał?

Uśmiecham się kącikiem ust w reakcji na tekst Audrey.

Pies Montrose:

Dzień dobry księżniczko 🖤

Pies Montrose:

Liczyłem że mi na to odpowiesz

Audrey odsyła mu zdjęcie swojej zniesmaczonej miny.

Pies Montrose:

Piękna jak zawsze 🖤

Wychodzę z konwersacji. Nie mam im nic do powiedzenia, a poza tym już wystarczająco dużo czasu zmarnowałem, leżąc w łóżku.

Ogarniam się w kilka minut i idę na korytarz. Po zrobieniu zaledwie trzech kroków jestem już przed pokojem Tony’ego. Uderzam w drzwi pięścią, po czym zamaszyście je otwieram.

– Wstawaj, łajzo! – mówię głośno, rejestrując czarne loki wystające spod kołdry. – Królewskie poranki się skończyły, a szkoła nie poczeka na twoją książęcą dupę!

Tony mamrocze coś, protestując, i wystawia dłoń, by zademonstrować mi środkowy palec.

Sięgam po pierwszą lepszą rzecz z szafki nadającą się do rzucenia nią w brata. Wybór pada na pustą butelkę po napoju energetycznym.

– Wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić ten palec? – pytam retorycznie i ciskam w niego butelką. – I dlaczego pijesz ten syf? Potem się dziwić, że jesteś taki nadpobudliwy.

– Skończ gderać i wyjdź!

– Nie testuj mnie, wypierdku – ostrzegam, po czym ściągam z niego kołdrę. – Jeśli nie wstaniesz w ciągu kilku minut, wrócę tutaj z puszczoną na pełen regulator piosenką twojej ulubionej Taylor Swift.

Nie czekam na jego reakcję, wychodzę z pokoju.

Omijam sypialnię Carmen. Ona też zaczyna dzisiaj szkołę, ale jej wolę nie budzić. Życie mi jeszcze miłe.

Przechodzę do salonu, który jest jednocześnie pokojem mamy i Kiary. Moja najmłodsza siostra śpi, przytulając większego od niej pluszaka – bałwana Olafa z Krainy lodu. Uśmiecham się, bo wygląda naprawdę uroczo. Czarne sprężynki rozsypały się na poduszce wokół jej twarzy, a drobne usta ma lekko rozchylone, gdy cicho pochrapuje.

Aż żal mi ją budzić, ale nie mam wyjścia.

Siadam ostrożnie na skraju łóżka i delikatnie łaskoczę siostrę w szyję.

– Pobudka, śpiąca królewno – mówię głośniejszym szeptem, nie chcąc jej wystraszyć.

Od razu rozchyla powieki i spogląda na mnie pytająco, rozespana.

– Co się stało? – Ziewa szeroko i przeciąga się, unosząc ramiona nad głowę.

– Gotowa na pierwszy dzień w szkole?

Mruga powoli i w końcu do niej dociera, jaki jest dzień i co ją czeka. Wtula z jękiem twarz w poduszkę.

– Ja chcę dalej wakacje.

Poklepuję ją pocieszająco po nodze.

– Będą za dziesięć miesięcy.

– Tak długo? – narzeka.

– Szybko zleci. Nie cieszysz się, że zobaczysz swoje koleżanki?

Robi z ust podkówkę.

– Cieszę się – odpowiada burkliwie.

– To co się dzieje? – dopytuję, a mój uśmiech stopniowo gaśnie, gdy zauważam, że siostra naprawdę ma jakiś powód, dla którego nie chce wrócić do szkoły. – Kiara? O czym mi nie mówisz?

Spogląda na sufit, ale i tak dostrzegam gromadzące się w jej szarych oczach łzy.

– Co, jeśli Amanda z Savannah dalej będą mi dokuczać? – pyta łamiącym się głosem.

Ciśnienie momentalnie mi się podnosi na samo wspomnienie tych dwóch małych gówniar, które się na nią uwzięły. Mama rozmawiała z ich rodzicami, a potem jeszcze ja dorzuciłem swoje, gdy natknąłem się na nich przed lekcją baletu, na który wszystkie trzy dziewczynki uczęszczają. Ale oni to totalnie zbagatelizowali. Nie uwierzyli, że ich córki mogłyby się źle zachować. Z wielką łaską kazali tym pomiotom szatana przeprosić Kiarę i na tym się skończyło.

Ale nie dla mnie. Bo nie pozwolę, by ktokolwiek wyrządzał krzywdę mojej siostrze. W końcu nie chodzi tylko o to, by chronić ją teraz, ale i o to, by nauczyła się stawiać granice.

– Jeśli tak będzie, masz od razu mi o tym powiedzieć – oznajmiam pewnym tonem. – Kiedy będą ci dokuczać, postaraj się zachować spokój i nie daj im się sprowokować. Ich celem jest wywołanie twojej reakcji, zdenerwowanie cię i doprowadzenie do płaczu. Podejdź do nauczyciela i powiedz mu o tym. Nie bój się. To, co te wredne gówniary robią, nie jest twoją winą i masz prawo się bronić. Jeśli to nie pomoże, ja porozmawiam z twoimi nauczycielami i rodzicami tych dziewczyn. Znajdę sposób, by to zakończyć. Zgoda?

Na ustach Kiary pojawia się szeroki, pełen nadziei uśmiech. Siada i wyplątuje się z kołdry, po czym przytula się do mnie mocno.

– Zgoda.

Obejmuję ją i całuję w czubek głowy.

– Nie martw się, nie pozwolę, by ktokolwiek dokuczał mojej ulubionej siostrze.

– Jesteś najlepszy, Micah – szepcze, mocniej się we mnie wtulając.

W mojej głowie formuje się plan B. Nauczę Kiarę kilku prostych ciosów, żeby mogła przywalić tym małym flądrom w ryj. Tak na wszelki wypadek.

– A teraz wstajemy, gremlinie – informuję i podnoszę się z łóżka, trzymając drobniuteńką talię dziewczynki.

Kiara chichocze mi wprost do ucha, ale już nie protestuje.

Odstawiam ją na podłogę i mrużę oczy w namyśle, bo jej piżama w księżniczki coś mi uświadamia.

– Wiesz, co włożyć, czy mam…

– Nie mam trzech lat – przerywa mi oburzona. – Potrafię sama sobie wybrać ubrania.

– Uff… – udaję, że wzdycham z ulgą. – To dobrze, bo już się bałem, że będę musiał przyszykować ci stylizację.

Wyraźnie zdegustowana Kiara wykrzywia usta.

– Wtedy to dopiero by się ze mnie śmiali – mamrocze.

– A co to ma znaczyć?

– Nie pamiętasz, jak mnie ubrałeś, gdy byłam młodsza? W spodnie i sukienkę! Mama popłakała się ze śmiechu, jak wróciła z pracy i mnie zobaczyła.

Przywołuję w pamięci wspomniane wydarzenie. Parskam głośno.

– Bo myślałem, że to taki dłuższy sweterek! Ale za to, przyznaj, fryzury robiłem ci świetne.

Do perfekcji opanowałem kucyk i warkocza. Z dwoma już było różnie, bo zawsze miałem problem z równym przedziałkiem. Ale to przez te jej loczki.

– Tak, świetne – zgadza się, ale zaraz przewraca oczami. – Za to kiedy mnie rozczesywałeś, zawsze się bałam, że będę łysa, bo tak szarpałeś.

– Nie przesadzaj. I tak masz ich dużo.

Gęste włosy są u nas rodzinne.

– Co chcesz na śniadanie? – zmieniam temat i kieruję się w stronę drzwi.

– Hmm… – zastanawia się, wyjmując ubrania z komody. – Nie wiem. To co ty.

– Płatki czekoladowe?

– Skończyły się wczoraj.

Dopisuję to w myślach do listy czekających mnie zakupów. Lodówka świeci pustkami.

– Okej, kupię je po powrocie z pracy. No to… tosty i kakao?

Kiara potakuje z ożywieniem.

Zostawiam ją samą, by mogła się przebrać, i przechodzę do kuchni, żeby przyszykować dla wszystkich śniadanie. Na szczęście Tony mnie posłuchał i nie muszę katować jego bębenków utworem Taylor Swift. Słyszę go, jak rapuje pod prysznicem.

Szuranie kapci na podłodze korytarza uprzedza o nadejściu Carmen. Po chwili dziewczyna zjawia się w progu kuchni z żądzą mordu wypisaną na twarzy i włosami tak nastroszonymi, jakby co najmniej kopnął ją prąd. Wskazuje kciukiem w stronę łazienki.

– On się tam topi czy odwala jakieś satanistyczne rytuały?! – warczy.

Z Carmen nie ma co dyskutować, a już tym bardziej o poranku, dlatego bez słów podaję jej ulubiony kubek z napisem: „I hate people”.

– Kawy, siostrzyczko? – proponuję, sięgając po dzbanek.

Potakuje, więc nalewam jej parującego napoju.

– Nienawidzę poranków – marudzi głosem pozbawionym energii i z kubkiem w ręku niczym zombie wychodzi z kuchni, znowu szurając kapciami.

Dołącza do mnie Kiara, ubrana w jeansy i różową koszulkę. Włosy zostawiła rozpuszczone, ale spięła kilka kosmyków, tych najbliżej twarzy, spinką z białą kokardą.

Kręcę głową, bo uświadamiam sobie, że moja mała siostrzyczka nie jest już aż taka mała. W końcu to prawie ośmioletnia dziewczynka.

Kiara pomaga mi dokończyć śniadanie dla wszystkich, po czym siadamy przy stole i zabieramy się za jedzenie.

W korytarzu rozlega się głośne walenie w drzwi i jeszcze donośniejszy krzyk wkurzonej Carmen.

– Wyłaź z tej łazienki, zasrańcu! Nie tylko ty tutaj mieszkasz!

Zza drzwi dobiega kpiący śmiech Tony’ego.

– Czekaj cierpliwie na swoją kolej, siostrzyczko!

Przewracam oczami. Ci dwoje wiecznie się kłócą.

Carmen wali nadal, z taką siłą, że się zdziwię, jeśli nie zostawi żadnego śladu.

– Jeśli nie wyjdziesz w ciągu dziesięciu sekund, twój komputer wyleci przez okno! Wiesz dobrze, że nie żartuję!

– Spróbowałabyś tylko to zrobić, a od razu wszystkie twoje kosmetyki utonęłyby w kiblu! – wrzeszczy w odpowiedzi Tony. – Na początek poleciałyby te twoje perfumy, co się rozryczałaś, gdy je dostałaś od Vinniego!

– Ty jesteś pierdolnięty?! – wydziera się oburzona. – To Chanel! Wiesz, ile one kosztują?! Więcej niż ten twój zasrany komputer!

– A jebią jak najtańszy odświeżacz powietrza!

– Tylko ich dotknij, a zobaczysz, co się stanie z…

Drzwi łazienki otwierają się z hukiem.

– Nie waż się wchodzić do mojego pokoju!

Tracę cierpliwość. Wstaję od stołu, postanowiwszy interweniować i zakończyć te wrzaski.

– Zamknąć się! – podnoszę głos, przekrzykując ich.

Oboje spoglądają na mnie z zaskoczeniem.

– Nie szkoda wam sił na takie darcie mordy z samego rana? Śniadanie wam stygnie, a wasze IQ siada jak kawa bez kofeiny.

– Zrobiłeś śniadanie? – zdumiewa się Tony, skupiając się tylko na tej części wypowiedzi, po czym z entuzjazmem kieruje się w stronę kuchni.

– Bezczelny gówniarz – mamrocze Carmen, oczywiście nie mogąc sobie darować.

– Niezrównoważona wariatka – odgryza się błyskawicznie Tony i nie odwracając się, pokazuje jej przez ramię środkowy palec.

Posyłam bratu upominające spojrzenie.

– Słownictwo.

Teraz na mnie koncentruje swoją irytację.

– Sztywny zgred z trybem dorosłego dwadzieścia cztery godziny na dobę!

Krzyżuję ręce na torsie.

– Ten sztywny zgred zrobił ci kanapki do szkoły, ale chyba jednak sam je zje.

Reakcja Tony’ego jest natychmiastowa. Potulnieje i prezentuje mi niewinny wyraz twarzy.

– Braciszku… – Uderza mnie lekko pięścią w ramię. – Ty wspaniały, luzacki, niesztywny, najserdeczniejszy człowieku, jaki chodzi po tej planecie.

Kręcę głową z politowaniem w reakcji na ten teatrzyk.

– Jestem za dobry.

– Jesteś – potwierdza, szczerząc się szeroko. – I nigdy się nie zmieniaj!

Po zjedzeniu śniadania, zostawieniu w kuchni istnego pobojowiska – za co Carmen nas zabije, gdy to zobaczy – i zaliczeniu minizałamania nerwowego Kiary, która nie mogła znaleźć butów, w końcu wychodzimy z domu.

– Idź po Felicję i Brandona – proszę siostrę, a ona potakuje na zgodę i biegnie w podskokach w stronę sąsiedniego domu.

Kiara z Tonym chodzą do tej samej szkoły co rodzeństwo Burnsów, dlatego mama z panią Burns pomagają sobie nawzajem. Jedna z nich zawozi dzieci rano do szkoły, a druga je odbiera. W zależności od tego, którą mają zmianę w pracy. Dzisiaj pani Irene poszła na rano, więc to ja zawożę gremliny, a ona je odbiera po zakończeniu lekcji.

Otwieram bramę blaszanego garażu, która przeraźliwie jęczy i trzeszczy. Obok mojego matowego czarnego motocykla stoi stara honda civic mamy. Srebrna blacha rdzewieje w niektórych miejscach, a z tyłu auta jest wgniecenie. Pamiątka po uderzeniu na parkingu w betonowy słupek, którego mama nie zauważyła podczas cofania. Silnik czasem kaprysi, kontrolki świecą bez powodu, a klimatyzacja działa tylko wtedy, kiedy ma dobry dzień. Mimo to civic wciąż jeździ, a mama mówi, że dopóki sam się nie rozpadnie, nie zamieni go na nic innego.

Wsiadam do auta i odpalam silnik. Reaguje z protestem, jakby nie umiał zdecydować, czy mu się dzisiaj chce. Wyjeżdżam z blaszaka na niewielki podjazd i trąbię, pospieszając dzieciaki.

– Opuść bramę – wydaję polecenie Tony’emu, który w końcu raczył ruszyć dupsko i wyjść z domu.

Przewraca oczami, ale wykonuje polecenie bez zbędnej dyskusji. Pewnie przekalkulował to w głowie i uznał, że nie opłaca mu się pyskować, jeśli nie chce zapieprzać z buta do szkoły.

Przez szybę dostrzegam, że z domu Burnsów wychodzą dziewczynki. Marszczę brwi, bo nie ma z nimi Brandona, brata Felicji i Raydena.

Tony otwiera drzwi po stronie pasażera i wpycha się do środka.

– Jest problem – oznajmia poważnie.

– Co, zlałeś się w nocy? – pytam ironicznie, nie odrywając wzroku od domu Burnsów.

– Ha, ha, śmieszne – kpi brat. – Niestety gorzej. – Poprawia się na siedzeniu, jakby nagle zrobiło mu się niewygodnie. Albo jakby… stresował się moją reakcją. – Okazało się, że przez wakacje miałem prowadzić jakiś dziennik czy coś, w którym miałem codziennie notować, jak spędzam lato, no i ogólnie miałem do niego wklejać jakieś zdjęcia, no i… No, zapomniałem o tym.

Odwracam się błyskawicznie.

– Chyba sobie jaja robisz? – Patrzę na brata jak na idiotę.

Tony śmieje się nerwowo.

– Noo… Nie.

– Gdzie ty masz łeb?!

– Nie moja wina, że Magnus dopiero dzisiaj mi o tym przypomniał! – wykłóca się, jakby to miało być rozsądnym wytłumaczeniem.

– Aha, a więc to wina twojego kumpla, że nie przypomniał ci wcześniej, a nie twojej zakutej pały?!

– Słownictwo! – wrzeszczy, celując we mnie palcem. – I nie drzyj się po mnie! Gdybym pamiętał o tym dzienniku, tobym go przecież zrobił, nie? A teraz jestem w dupie, bo to na dzisiaj babka kazała go przynieść!

Przecieram twarz dłonią, próbując się uspokoić. Krzyki nie rozwiążą problemu. Mamroczę pod nosem przekleństwa, ale na tyle cicho, by nie dotarło to ani do uszu Tony’ego, ani wsiadających do auta dziewczynek.

– Okej, ogarniemy to. Powiedz dzisiaj pani, że zapomniałeś wziąć dziennik z domu i przyniesiesz go jutro.

– Jak jutro? – Wytrzeszcza oczy z niedowierzaniem. – Nie ma szans, że zdążę go zrobić! Wiesz, ile mi to zajmie?

– Jeszcze słowo – cedzę ostrzegawczo. – Po powrocie od razu się za to zabierasz.

Wyrzuca ręce w powietrze.

– Ale skąd wytrzasnę zdjęcia?

Zastanawiam się, równocześnie spoglądając we wstecznym lusterku na młodą Burns. Felicja to najbardziej pozytywne i wyszczekane dziecko, jakie znam, a dzisiaj wygląda na przygaszoną.

– Ściągniemy z neta albo będziemy jeździć po okolicy i robić ci zdjęcia, jak nie wiem… pływasz w oceanie albo wpierdzielasz lody.

Tony prycha drwiąco i opada plecami na oparcie fotela, krzyżując ręce.

– Taa, zajebiste wakacje. Spędzone w domu.

– Zrobię ci zdjęcie na moim motocyklu i powiesz, że zaliczyłeś trip po Kalifornii.

Widzę, że ten pomysł już chyba mu się spodobał, bo nie protestuje i po przemyśleniu kiwa głową na zgodę.

Tłumię westchnienie i zerkam do tyłu, koncentrując się na dziewczynkach.

– Cześć, Fel. Gdzie twój brat?

Mała Burns posyła mi krótki uśmiech i wzrusza drobnymi ramionami.

– Brandon powiedział, że nie idzie dzisiaj do szkoły.

– Mówił dlaczego?

– Tak, ale tego nie powtórzę.

Pojebie mnie z tymi gówniarzami.

Sprawdzam godzinę na desce rozdzielczej. Nie mogę dłużej tu stać, jeśli nie chcę, by dzieci się spóźniły. Nie zdążę pójść po Brandona i zapytać go, co odwala. Ewentualnie, by wywlec go siłą z domu i również siłą wepchnąć do auta. Zresztą… co ja się będę cackał z piętnastolatkiem. Ma swój mózg.

– Wszystko w porządku? – dopytuję zmartwiony. – Czemu jesteś taka smutna?

Ponownie wzrusza ramionami i odwraca wzrok.

– Ty byś się cieszył z końca wakacji?

Intuicja mi podpowiada, że powód jest inny, ale nie drążę.

– Pewnie nie – odpowiadam, po czym wyjeżdżam spod domu.

Tony przez całą drogę trajkocze, co mu ślina na język przyniesie, ale mojej uwadze nie umyka to, że Kiara milczy i nerwowo przygryza wargę, a Felicja gapi się na widok za oknem z taką miną, jakby była bliska płaczu. Powód niepokoju siostry znam, ale zaczynam się obawiać, co takiego wydarzyło się u Burnsów.

Godzinę później, gdy jestem na budowie i widzę wkurwionego, ledwo panującego nad sobą Raydena, nabieram pewności, że coś u nich ewidentnie nie tak. Chłopak zdążył się już pokłócić z dwoma typami, którzy z nami pracują, pożreć z Brandonem przez telefon po tym, jak nakablowałem, że młody nie pojechał do szkoły, rozwalić płytę OSB, bo przez rozkojarzenie na nią wszedł, a potem wywiercić dziurę w złej ścianie.

– Co jest? – pytam go dyskretnie, gdy obaj jesteśmy poza zasięgiem słuchu pozostałych pracowników. – I nie mów, że nic, bo przecież widzę. Bez powodu nie kurwujesz po co drugim słowie i nie zachowujesz się, jakby ci kabel w głowie odłączyli.

Rayden się krzywi i przerywa mieszanie zaprawy.

– To co zwykle w mojej patologicznej rodzinie – drwi rozdrażniony.

Wzdycham. Tego się właśnie obawiałem.

– Chodzi o twojego ojca? – dopytuję, ściszając jeszcze bardziej głos.

– Taa – potwierdza mruknięciem. – Znowu zaczął chlać.

Kręcę głową z niedowierzaniem i opieram się o jedną z belek. Teraz już rozumiem powód buntu Brandona i smutek Felicji.

Pan Burns pije, odkąd pamiętam, ale przez kilka miesięcy udawało mu się zachowywać wstrzemięźliwość. Opamiętał się po tym, jak potrąciło go auto, gdy napruty szedł drogą, zataczając się. Najwidoczniej zdążył już o tym zapomnieć albo nie uczy się na błędach. Nałóg okazał się silniejszy niż wola życia.

– Przykro mi, Ray – mówię ze współczuciem, obserwując napięte ramiona przyjaciela. Wygląda, jakby przygniótł go ciężar, który od dawna dźwiga, choć tak rzadko o nim mówi.

Choroba pana Burnsa nie wyniszcza tylko jego samego. Alkohol jest jak trucizna, która powoli zabija całą rodzinę. Nie trzeba go pić, żeby cierpieć z powodu uzależnienia. Wystarczy być obok.

A ojciec Raydena nie tylko pije. Uzależnił się też od hazardu. Automaty, zakłady i wieczne obietnice, że to „ostatni raz” – to brutalna rzeczywistość, w której żyją Burnsowie. Do tego wszystkiego dochodzą ataki furii pana Normana, które ranią jego rodzinę nie tylko emocjonalnie, bo pozostają po nich ślady na twarzy pani Irene.

Przez moment wokół nas słychać jedynie miarowe uderzenia młota z drugiego końca piętra, stłumioną rozmowę pracujących w sąsiednim pomieszczeniu chłopaków i stukanie butów na betonowej posadzce. My z Raydenem jesteśmy w środku przyszłego salonu. Otaczają nas surowe ściany z białej cegły, plątanina kabli, sterty materiałów i pył, który niesie się wszędzie za sprawą wiatru wpadającego przez niezabezpieczone okna.

– Nie mam już sił ani cierpliwości, by z nim rozmawiać – wyznaje Ray z goryczą. – Mama znowu płacze i błaga go, by przestał, a on po prostu odwraca wzrok i wychodzi. Dla niego już nie ma ratunku. On zawsze wybiera chlanie, nie rodzinę.

Na twarzy przyjaciela widzę zmęczenie i bezsilność.

– Nie mam pojęcia, jak długo jeszcze to wytrzymam. To nie jest życie, Micah. To balansowanie nad przepaścią z poczuciem strachu, bo nigdy nie wiem, w jakim stanie ojciec wróci do domu i co nas czeka.

Patrzę na przyjaciela i nie mam pojęcia, jak go pocieszyć. Czy jakiekolwiek słowa mogą w ogóle pomóc w takiej sytuacji?

Rayden wypuszcza powietrze z płuc.

– Wiem, że to, co teraz powiem, zabrzmi chujowo, ale… – Jego głos cichnie. Chłopak wbija wzrok w podłogę i milczy przez chwilę. – Czasem żałuję, że nie zginął w tamtym wypadku. Byłoby nam bez niego łatwiej.

To straszne, ale nie dziwię się, że myśli w ten sposób.

– Może i nie rozwiążę twoich problemów, Ray, ale wiedz, że jeśli będziesz potrzebował gdzieś iść, uciec na chwilę albo po prostu się wygadać… to jestem.

Uśmiecha się półgębkiem, podnosząc na mnie spojrzenie.

– Wiem, bracie. – Poklepuje mnie po ramieniu, po czym krzywi się, jakby coś go uderzyło. – Ja ci tu pierdolę swoje smęty, a sam nie jesteś w lepszej sytuacji. Jak mama? Coś już wiadomo?

Zaprzeczam i rękawicą odgarniam z czoła brudne od pyłu włosy.

– Czekamy na wyniki. Mają pokazać, czy są przerzuty, czy nie. Mama czuje się lepiej i lekarze chcą ją wypisać na dniach.

– I potem co? Znowu chemia?

– Znowu chemia.

– Przejebane – mruczy posępnym tonem. – Człowiek by pomyślał, że jak się ogarnie, zrobi coś ze sobą, zacznie pracować, to los da mu trochę odetchnąć. A jest tak, jakby ktoś na górze się uparł, żeby sprawdzić, ile damy radę znieść.

Zastanawiam się nad jego słowami. Zgarniam zaprawę z wiadra i rozsmarowuję ją na pustaku. Po skończeniu tej ściany zabiorę się za sufit.

– Może przynajmniej nas to zahartuje – rzucam w końcu, pół żartem, pół serio. – Jak dożyjemy trzydziestki, to już nic nas nie ruszy.

Rayden parska.

– O ile nie skończymy w psychiatryku albo pod mostem – odpowiada i wraca do roboty.

Tym razem jego ruchy są bardziej zdecydowane, a nie, jak chwilę wcześniej, nerwowe i chaotyczne. Dosłownie jakby nasza rozmowa zdjęła z niego trochę ciężaru.

– A co z Leą? – zagaduje Ray po pewnym czasie.

– A co ma być? – burczę, nie odrywając wzroku od pustaków. – Bez zmian. Ona widzi we mnie jedynie przyjaciela, a ja tkwię we friendzone.

– No ale pocałowaliście się, nie? Nic to między wami nie zmieniło?

Zaciskam usta, momentalnie ogarnia mnie rozdrażnienie.

– Nie – odpowiadam cierpko, mieszając zaprawę. – Dla Lei to nic nie znaczyło. To wszystko było tylko na pokaz – kpię, mocniej akcentując ostatnie słowa. – Żeby obserwujące nas dziewczyny pomyślały, że coś nas niby łączy. Dosłownie tak to ujęła. A potem jeszcze dorzuciła, że jestem dla niej jak brat.

Rayden wydaje z siebie syk.

– Nawet mnie to zabolało.

– No właśnie – mówię cicho, mimowolnie po raz kolejny przypominając sobie tamten moment. Te słowa bolały jak cholera.

– Dlatego postanowiłeś jej unikać?

– Nie unikam jej – mamroczę poirytowany, kładąc kolejny pustak. Dociskam go, ale robię to za mocno i zaprawa wypływa bokiem. Przecieram ją dłonią, wkurzony na siebie za brak wyczucia.

Kątem oka widzę, że Ray obserwuje mnie z powątpiewaniem.

Wzdycham.

– Po prostu… nabrałem dystansu. Dla własnego dobra.

Przez chwilę słychać jedynie pozostałych pracujących robotników. Ciepłe powietrze wpada przez nieoszklone okno, wokół pachnie świeżą zaprawą, pył drapie w nosie.

– Chcesz zjebać najważniejszą relację w swoim życiu? – pyta Rayden poważnym głosem, a jego słowa rozbrzmiewają we mnie wyraźniej niż wszystkie odgłosy z placu budowy.

Milczę. Nie myślałem o tym w ten sposób. Obawiałem się, że moje uczucia są zagrożeniem dla naszej relacji i jeśli pozwolę im wypłynąć na powierzchnię, wszystko się rozsypie. Ale może to dystans zrujnuje to, co mieliśmy? Nie chcę stracić Lei. Jej obecność w moim życiu zawsze była czymś pewnym, zakorzenionym głęboko w codzienności. Trudno mi sobie wyobrazić świat, w którym jej nie ma. Ale jednocześnie nie wiem, co robić. Nie jestem pewny, czy potrafię dalej udawać, że nic się nie zmieniło, tłumić to, co czuję… A jeśli oddalę się za bardzo, może faktycznie nie będzie już czego ratować.

– Nie chcę tego zepsuć – odpowiadam z rezygnacją. – Ale nie jestem w stanie być blisko niej i udawać, że jest dla mnie tylko przyjaciółką. Boli mnie świadomość, że ona nigdy nie spojrzy na mnie tak, jak ja patrzę na nią. Potrzebuję… – Zacinam się przez powstałą w gardle gulę. – Potrzebuję przestrzeni, żeby poukładać sobie to wszystko w głowie.

Rayden spogląda na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby mi współczuł i jednocześnie mnie rozumiał. Kiwa głową i nic więcej nie mówi. Wraca do przerwanej roboty, nie dopytując ani nie próbując mnie przekonywać do zmiany zdania. A ja jestem mu za to wdzięczny.

Słowa Lei, nasz pocałunek, który nic dla niej nie znaczył… To wszystko utkwiło we mnie głębiej, niż się przyznaję nawet sam przed sobą. Może kiedyś to minie. Może kiedyś zaakceptuję, że przyjaźń to wszystko, co mogę dostać. Ale jeszcze nie teraz.

Rozdział 3

Chciałabym to powtórzyć

Lea

Z westchnieniem otwieram szafkę i wrzucam do niej torbę z podręcznikami. Trwa przerwa na lunch, a nie mam zamiaru targać ze sobą tych ciężarów. Wyjmuję jedynie telefon i sprawdzam powiadomienia. Same polubienia i reakcje pod najnowszym zdjęciem w kolejnej kiecce z kolekcji mamy, które wrzuciłam rano. Śledzę komentarze, ale nie ma wśród nich żadnego od Micaha.

Marszczę delikatnie czoło.

Zawsze był pierwszą osobą, która lajkowała i komentowała mi zdjęcia. A tym razem zero odzewu. Podobnie jak przez ostatnie dni – nie odpisał na żadną moją wiadomość i nie widzieliśmy się nawet na moment.

Tłumaczę to sobie tym, że ma teraz ważniejsze sprawy na głowie. Jego mama jest w szpitalu, prawdopodobnie ma przerzuty i czeka na chemię. Na Micaha spadł teraz obowiązek opieki nad młodszym rodzeństwem. Poza tym zaczął w tym tygodniu pracę na budowie u Jassa. Nie jestem pępkiem świata. A on po prostu jest zajęty i dlatego nie miał czasu choćby mi odpisać. Chyba że… istnieje jeszcze jakiś inny powód? Związany z tym, co wydarzyło się na sobotniej imprezie? Czy Micah unika mnie przez ten pocałunek, do którego między nami doszło? Może żałuje. Może uznał, że to był błąd, i teraz nie wie, jak się zachować. Albo się boi, że ja coś sobie ubzdurałam, że oczekuję czegoś więcej, czego on nie chce lub nie potrafi mi dać. A może po prostu nie potrafi przejść nad tym do porządku dziennego i najłatwiej mu… zniknąć.

Nie. Nie wierzę w to. Nasza przyjaźń jest zbyt silna, by miała się rozpaść przez jedną nic nieznaczącą sytuację.

Nic nieznaczącą?

Przymykam powieki i tłumię jęk.

Nie dla mnie.

Słyszę gdzieś po swojej lewej stłumiony damski chichot. Zerkam bezmyślnie w tamtym kierunku i dostrzegam jakąś parę, która przytula się kilka szafek dalej. Już mam zrobić zniesmaczoną minę, ale przypominam sobie, że sama niedawno zachowywałam się podobnie z Micahem. Ja, która całe życie wzbraniałam się przed jakimikolwiek zbliżeniami z facetami. Zwłaszcza w miejscach publicznych, na oczach ludzi. Boże…

Ale choć jest mi strasznie wstyd za swoje zachowanie, jednocześnie wyraźnie pamiętam, jak zaskakująco przyjemne to było. Zwłaszcza ten pocałunek. Chyba nigdy nie zapomnę momentu, w którym nasze usta się połączyły. To, co wtedy poczułam… Myślałam, że spłonę żywcem albo serce wyskoczy mi z piersi.

Moje policzki robią się ciepłe na samo wspomnienie tamtej chwili. Szybko przypominam sobie jednak, że my zrobiliśmy to tylko po to, by wzbudzić zazdrość i złość w obserwującej nas dziewczynie. To było przedstawienie. Taki przynajmniej był plan, tylko że ja… chyba poczułam coś więcej. Coś prawdziwego.

Para obok mnie zaczyna się całować, a ja gapię się na nich jak na jakiś obiekt w muzeum. Ponownie odpływam myślami. Czy ja i Micah też tak wyglądaliśmy? Obserwowało nas tylu ludzi… Nasi przyjaciele. Co za ŻENADA. Do tej pory nikt z naszej paczki nie pytał mnie o tę sytuację – całe szczęście, bo chyba rzuciłabym się ze schodów, gdyby akurat były w pobliżu, by uniknąć tej rozmowy – ale na drugi dzień mój głupi brat przez cały czas szczerzył się do mnie jak kretyn. W końcu zamknęłam się w pokoju, by nie musieć dłużej tego znosić i patrzeć na jego mordę.

Ale, do diabła! Co nas z Micahem podkusiło, by to zrobić?!

Nie sądziłam, że swój pierwszy pocałunek, choć był to zaledwie zwykły całus, przeżyję z najlepszym przyjacielem. A jeszcze bardziej zaskakujące jest dla mnie to, że chciałabym to powtórzyć.

Poruszam głową, kończąc te rozkminy. Muszę przestać, bo za bardzo wszystko analizuję i zaczynam sobie niepotrzebnie dopowiadać.

Przeglądam się w niewielkim lusterku, które zamocowałam do drzwiczek szafki, i wykrzywiam usta w grymasie. Ale to nie z powodu lekko opuchniętej i powoli gojącej się wargi – śladu po bójce z tą wywłoką, która obrażała Micaha – tylko na widok swojego mundurka. Nienawidzę w tym chodzić.

Wciskam palce za krawat i poluzowuję go odrobinę, by móc swobodniej oddychać.

– Jeszcze moje! – słyszę wrzask Nico, a kiedy oglądam się do tyłu, zauważam, że biegnie w moim kierunku.

On również ma na sobie mundurek, a gdy tak pędzi, przydługawe jasnobrązowe włosy przyklejają mu się płasko do boków głowy, przez co psuje się efekt jego fryzury młodego DiCaprio.

Nie zdążył się nawet zatrzymać, w locie z rozmachem wrzucił książki do mojej szafki. Podręczniki uderzyły z głuchym łoskotem o metalową ściankę.

Patrzę na niego jak na idiotę.

– Przecież masz swoją szafkę.

– Twoja jest bliżej.

No tak, logiczne.

Przewracam oczami i zatrzaskuję drzwiczki, po czym z telefonem w dłoni ruszam w kierunku stołówki. Idący obok mnie Nicholas pochyla się lekko w moją stronę, jakby miał mi do przekazania ściśle tajną informację, i szepcze konspiracyjnym tonem:

– Wiesz już?

Zerkam na niego zdezorientowana.

– Nico, skąd mam wiedzieć, co masz na myśli?

Unosi ręce i zaciska palce, jakby coś trzymał, po czym zaczyna wydawać z siebie dziwne, chrapliwe odgłosy, które przypominają mi ujadanie psa. I to bardzo starego.

Patrzę na niego, zastanawiając się, czy czuję się bardziej rozbawiona, czy zażenowana.

– Jesteś psem? – pytam, unosząc brew.

– Czy to dla ciebie… – zaczyna oburzony i ponownie wydaje z siebie te dźwięki, kompletnie ignorując fakt, że rzęzi na środku szkolnego korytarza i skupia na sobie spojrzenia przechodzących uczniów – …brzmi jak pies?!

– Teraz bardziej jak komar, który lata mi nad uchem, gdy próbuję zasnąć.

Nico robi taką minę, jakbym uraziła jego psie serduszko.

– Okej, najwyraźniej mój mistrzowski poziom naśladowania dźwięków jest poza twoim umysłowym zasięgiem, więc powiem to wprost – rzuca, znowu nieco się przybliżając, i mamrocze przyciszonym głosem: – Organizują kolejny wyścig.

Mrugam w osłupieniu.

– Skąd o tym wiesz?

Prostuje się i puszy z dumy, zadowolony, że wie coś, o czym nie miałam pojęcia.

– Od Micaha, a od kogo? Powiedział nam o tym wczoraj na siłce.

Ogarnia mnie zmieszanie połączone z delikatną urazą. Micah o niczym mi nie powiedział.

Poza tym… z chłopakami miał czas się spotkać, a do mnie nie odezwał się ani słowem. Czyli jest na mnie zły? Moje obawy i podejrzenia są słuszne? To przez tę sytuację na imprezie. Mimo zapewnień, że tylko się zgrywałam i udawałam, on mi nie uwierzył i postanowił się zdystansować. Zastrzelcie mnie, zanim sama to zrobię.

– Tym razem odbędą się na Mulholland – oznajmia chłopak, który chyba nie zauważył mojego stanu.

Ta informacja sprawia, że marszczę brwi.

– Przecież ona jest używana przez mieszkańców, a lokalne władze często ją patrolują, szczególnie w weekendy.

To słynna droga prowadząca przez Los Angeles, a dalej przez góry Santa Monica z pięknymi widokami na miasto, ciesząca się dużą popularnością wśród turystów. Niektóre jej odcinki są używane przez mieszkańców jako codzienna trasa, by dostać się do innych części miasta. Niekiedy jest zamykana z powodu lawin błotnych albo szkód spowodowanych przez burze, ale w ostatnim czasie nic takiego się nie wydarzyło, więc wątpię, by była zablokowana.

Największą popularnością wśród osób żądnych adrenaliny cieszy się odcinek zwany The Snake, który jest znany z ostrych zakrętów i serpentyn stanowiących wyzwanie dla kierowców. Wyścigi w tym miejscu byłyby niebezpiecznie nie tylko ze względu na prawdopodobną kontrolę policji i przejeżdżających mieszkańców, ale przede wszystkim z powodu braku zabezpieczeń wzdłuż trasy i bliskości stromych urwisk. Jadąc tamtędy samochodem albo motocyklem z Micahem, niejednokrotnie odczuwałam niepokój i wyobrażałam sobie, że zaraz stracimy panowanie nad pojazdem i stoczymy się w dół, by zginąć z powodu upadku z wysokości. Nie wyobrażam sobie, co poczują motocykliści, którzy będą ścigać się nocą na tej trasie.

Czy Micah planuje być jednym z nich?

Strach o przyjaciela ściska mój żołądek. To będzie jeszcze gorsze niż poprzedni wyścig.

– Organizatorzy dobrze o tym wiedzą – odpowiada Nicholas i otwiera przede mną drzwi stołówki. Gwar obecnych w środku uczniów zagłusza nieco jego dalszą wypowiedź. – To dla nich dodatkowy atut, ryzyko. Mają świadomość, że lokalizacja przyciągnie rzesze spragnionych adrenaliny ludzi, dzięki czemu przyjmą więcej zakładów.

Czyli trasa pewnie poprowadzi przez The Snake. Może wymyślą jakąś pętlę.

– Micah weźmie w tym udział. – Nie pytam, bo spodziewam się, co zaraz usłyszę.

– No raczej – potwierdza Anderson swobodnym tonem, w przeciwieństwie do mnie nie wykazując najmniejszych śladów obawy o życie naszego przyjaciela. – Odkąd się dowiedział, co wieczór tam jeździ i oswaja się z trasą.

Te słowa uspokajają mnie z dwóch powodów. Po pierwsze, wiem, że jeżdżąc tamtędy, uczy się i ćwiczy, a tym samym zwiększa swoje szanse na wygraną, a po drugie – to wyjaśnia, czym był zajęty przez ostatnie dni. Może jednak mnie nie unikał? To tylko ja jak zwykle coś sobie wmawiam.

Docieramy do naszego stolika przy jednym z okien wychodzących na główne wejście budynku. Vinnie z Audrey już przy nim są.

– Nico, wziąłbyś mi jakiś owoc i wodę? – proszę przyjaciela i opadam na swoje stałe miejsce.

Powinnam zjeść coś pożywniejszego, zważywszy, że będę siedzieć w szkole do późnego popołudnia, a już czuję ssanie w żołądku, ale w weekend pozwoliłam sobie na stanowczo za dużo jedzenia, plus wypiłam sporo alkoholu na imprezie. Muszę pilnować diety, by nie wyjść z formy.

Mama byłaby dumna, gdyby mnie teraz usłyszała. Chociaż to rzadkość otrzymać od niej słowa aprobaty.

– Oczywiście, królowo – zgadza się Anderson, po czym oddala się w stronę bufetu.

Opieram łokcie o blat stołu i skupiam się na telefonie, jednak już po kilku sekundach zauważam wlepiony we mnie wzrok brata.

– Chcesz paść z głodu? – pyta z pretensją. – Pamiętasz, że po lekcjach mamy spotkanie samorządu?

– Pamiętam. – Przewracam oczami. – Nie musisz zachowywać się jak nasza matka i o wszystkim mi przypominać, jakbym była jakimś nieogarniętym dzieckiem, które nie potrafi zapamiętać swojego planu dnia.

Vinnie od lat jest przewodniczącym samorządu uczniowskiego, a ja pełnię funkcję jego zastępczyni, choć gdyby to ode mnie zależało, najchętniej w ogóle nie brałabym w tym udziału. Ale tego oczekują od nas rodzice. Dla nich liczy się wizerunek – dobre wyniki, zaangażowanie, pozycja wśród rówieśników. Wszystko musi wyglądać perfekcyjnie, jak w folderze promującym idealną rodzinę. A samorząd świetnie prezentuje się w aplikacjach na studia. Oboje z Vinniem mamy być tymi „ambitnymi i aktywnymi”, którzy nie tylko uczą się najlepiej, ale jeszcze z zapałem organizują szkolne wydarzenia.

Bo tu nie chodzi o to, czego my chcemy, tylko o to, jak będą nas postrzegać inni.

Audrey rok temu piastowała stanowisko sekretarza, a Nico skarbnika, choć zwykle to my musimy odwalać za niego robotę, bo on przez swoje nieogarnięcie życiowe rzadko kiedy pamięta o obowiązkach.

Dzisiaj po lekcjach ma odbyć się pierwsze w tym semestrze spotkanie z pozostałymi członkami zeszłorocznego samorządu. Vinnie chce jak najszybciej rozpocząć przygotowania do zbliżającej się kampanii wyborczej, zwłaszcza że już troje uczniów poinformowało o zamiarze zgłoszenia swojej kandydatury. Mój ambitny i żądny władzy braciszek nawet nie dopuszcza myśli, że miałby oddać komuś przywództwo nad tą szkołą.

Dlatego zamierzamy kandydować ponownie, w tym samym składzie. Zdaniem Vinniego pokażemy w ten sposób, że wspieramy się nawzajem i tworzymy coś w rodzaju nieformalnego sojuszu. A ludzie spojrzą na nas dzięki temu przychylnie, bo mamy na koncie rok doświadczenia, wypracowane rozwiązania, wspólne wartości i opracowany plan działania. Vinnie traktuje tę kampanię niemal jak sprawę życia i śmierci i jak zwykle nie zamierza przegrać. A ja, jako dobra i wspierająca bliźniaczka, oczywiście mu pomogę. Choć tak naprawdę mam w głębokim poważaniu los tej budy. Mogłaby spłonąć, nie uroniłabym ani jednej łzy.

– Nie zachowuję się jak nasza matka, tylko się o ciebie martwię – uściśla Vinnie i obrzuca mnie bacznym spojrzeniem. – Ja widzę cię codziennie i to przeoczyłem, ale Micah mi uświadomił, jak bardzo schudłaś przez wakacje. Mówiłaś, że nie bierzesz słów mamy do serca.

To, co powiedział, zaskakuje mnie na tyle, że bezwiednie odkładam telefon. Micah rzeczywiście zauważył, że straciłam na wadze, i był wściekły, gdy opowiedziałam mu o komentarzach mojej mamy i jej sugestiach, że powinnam schudnąć. Jak zawsze bronił mnie lepiej, niż ja sama potrafiłabym się obronić. Nie spodziewałam się jednak, że powie o wszystkim mojemu bratu.

Chociaż… właściwie nie powinnam być zaskoczona. Przecież to cały Micah. Empatyczny do granic możliwości. Gotów nieść ciężar cudzych problemów, jakby były jego własnymi. Nie wygadał się Vinniemu, by mnie zdradzić, ale żeby się upewnić, że ktoś jeszcze mnie przypilnuje. Że nie zostanę z tym sama.

Kącik moich ust drży. Nie odzywa się do mnie, a mimo to wciąż się o mnie troszczy.

Dostrzegam wlepiony we mnie wzrok brata, dlatego poważnieję i wzruszam nonszalancko ramionami.

– Bo nie biorę.

Kłamstwo.

– To dlaczego tak schudłaś? – drąży sfrustrowany.

– Obaj przesadzacie.

– Schudłaś, Lea – wtrąca Audrey i wskazuje mnie widelcem, na który nabiła kawałek ogórka ze swojej sałatki. – Nigdy nie miałaś tak wystających obojczyków jak teraz. A to naprawdę jest ci niepotrzebne, wcześniej świetnie wyglądałaś.

– Odezwała się druga koścista – dogryzam jej.

– Ale ja się nie odchudzam. – Wzrusza ramionami. – Chodzę na pilates, a potem opycham się chipsami.

– Ja też się nie odchudzam – cedzę przez zęby.

Kolejne kłamstwo.

– To jedz – rozlega się za moimi plecami głos Nicholasa, a następnie przede mną ląduje taca pełna jedzenia.

Otwieram szerzej oczy zdumiona tą ilością. Nico przyniósł chyba wszystkie możliwe potrawy, jakie oferuje szkolny bufet. Gdy patrzę na niego pytająco, chłopak zajmuje miejsce obok i kładzie na blacie drugą podobnie przeładowaną jedzeniem tacę.

– Same kości nie uniosą twojej zajebistej osobowości, Biedroneczko – stwierdza wesoło i mruga do mnie zaczepnie.

Spoglądam kolejno na twarze przyjaciół i brata, nie będąc pewna, czy jestem bardziej zirytowana ich zachowaniem, czy też wzruszona. Chyba jednak wygrywa druga opcja, bo czuję, że moje oczy wilgotnieją.

– Wiesz, jaka jest mama – mamrocze Vinnie, a mięsień w jego policzku drga. – Wiecznie coś jej nie pasuje i wymaga od nas jak najwięcej. Mamy być najlepsi zawsze i wszędzie – kpi i przewraca oczami w ten sam sposób, w jaki zwykle robię to ja. – Tym gderaniem wywarła na tobie presję, przez to chcesz mieć takie wymiary, jakich ona od ciebie oczekuje. Ale to błąd. Nie powinnaś spełniać żądań mamy swoim kosztem.

Gula staje mi w gardle, a oczy zaczynają mnie piec, kiedy patrzę na brata. Dostrzega moje emocje albo po prostu jak zawsze je odczuwa, bo jego spojrzenie łagodnieje.

– Wyglądasz świetnie, Lea. Zawsze tak wyglądałaś i nie musisz nic w sobie zmieniać.

Zaraz się rozkleję.

– A wręcz zakazuję ci to robić – dodaje surowo i opada plecami na oparcie krzesła. – Bo jeśli dalej będziesz prowadzić taki tryb życia jak do tej pory, to zmienisz się w suchotnicę. – Uśmiecha się arogancko, a ja już wiem, że zaraz zapoda jakiś głupi tekst. – Facet to nie pies, na kości nie poleci.

Parskam i mrugam szybko, by odgonić napływające mi do oczu łzy. Moje gardło jest ściśnięte jak w imadle, przez co nie jestem w stanie nic z siebie wydusić. Ale po uśmiechach przyjaciół poznaję, że rozumieją powód mojego milczenia i domyślają się, ile dla mnie znaczą ich słowa.

Bez dalszej zwłoki sięgam po frytki i zjadam całą porcję. A kiedy następnie wgryzam się we wrapa z kurczakiem, prawie mruczę z zachwytu. Tęskniłam za takim żarciem.

Smaczne jedzenie i poczucie sytości sprawiają, że momentalnie poprawia mi się humor. Wszystkie dręczące mnie dotychczas obawy tracą na sile, dlatego sięgam po telefon i wysyłam do Micaha kolejną wiadomość.

Najlepsza dziewczyna, jaką znam:

Jeśli dzisiaj znowu mnie zignorujesz, przyjdę pod Twój dom i nie odejdę, dopóki się nie pokażesz.

Mówię serio. Zrobię to. Tym razem już mu nie odpuszczę. Musimy się zobaczyć, bo nie wytrzymam kolejnego dnia bez swojego najlepszego przyjaciela.

Rozdział 4

Popełnisz błąd, jeśli się teraz wycofasz

Micah

Dźwięk wibracji komórki przyciąga moją uwagę. Jestem w trakcie wiązania zbrojenia pod wylewkę stropu. Mam ręce brudne od rdzy i betonu, ale momentalnie odrywam się od pracy i sięgam po telefon. Na widok imienia brata czuję ukłucie rozczarowania.

Krzywię się. Idiota.

Nie odpisuję Lei i zachowuję się jak chuj, olewając ją, a mimo to czekam na kolejną wiadomość. Tak jest od kilku dni i nie wiem, co mnie bardziej wkurwia – moje zachowanie czy moja własna słabość.

Opieram się o ścianę, by odczytać wiadomość Tony’ego i móc chwilę odsapnąć. Robota dzisiaj jest wykańczająca. Dużo dźwigania, mierzenia i stania sztywno w pełnym słońcu. Z samego rana było jeszcze chłodno, ale teraz pot leje mi się już po plecach.

Tony:

Babsko od anglika chce żebyś jutro przyszedł do szkoły

Klnę pod nosem. Nie minął nawet tydzień szkoły, a ten mały gnom już coś odwalił?

Tyran:

Z jakiego powodu?

Marszczę brwi na widok nazwy, jaką nadał mi brat. Jak miło.

Tyran:

I wyrażaj się! Mamę albo swoje siostry też nazwiesz „babskami”?

Tony:

Mamę nigdy

Tony:

Carmen tak bo to opętane babsko

Tony:

a Kiara jest jeszcze za mała na jakiekolwiek inne określenie niż dziecko

Tony:

Co innego jak podrośnie

Rozdrażniony tłumię sapnięcie.

Tyran:

Do rzeczy. Co zrobiłeś?

Tony:

Dlaczego od razu zakładasz, że coś zrobiłem??!!

Tyran:

Bo Cię znam?

Tony:

Tym razem serio nic!