35,00 zł
Refleksyjna opowieść o miłości i poszukiwaniu sensu życia, nagrodzona w 2020 r. Islandzką Nagrodą Literacką. Historia młodej Védís – samotnej matki, która przeżywa traumę po nagłej śmierci ojca – z tłem dzieciństwa naznaczonego problemem alkoholizmu w rodzinie. Smutek Védís po stracie ojca jest zabarwiony gniewem i tęsknotą, z którymi nie potrafi sobie poradzić ani dać im wyrazu. Powieść, która przenosi nas w niepowtarzalne realia Reykjavíku lat 80.
W „Chłodzie kwietniowego słońca” Elísabet Jökulsdóttir pochyla się nad tematami miłości, choroby afektywnej dwubiegunowej i utraty ojca. To autobiograficzna powieść o zmaganiach z przeszłością, w której rozłąka, poczucie straty, styl życia bohemy i nieokiełznana kreatywność stoją ze sobą w sprzeczności, co prowadzi do wielu zmagań, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. To powieść, która daje wgląd w świat lat osiemdziesiątych, jednocześnie dokumentując poszukiwanie tożsamości i miłości.
– Komisja selekcyjna Islandzkiej Nagrody Literackiej
Elísabet Jökulsdóttir z wyczuciem i poetycko traktuje trudne do ujęcia tematy, kreuje magiczny nastrój, który nikogo nie pozostawi obojętnym.
– portal Norden.org
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 154
Tytuł oryginału: Aprílsólarkuldi
Autorka: Elísabet Kristín Jökulsdóttir
Copyright © 2021 by Elísabet Kristín Jökulsdóttir
Copyright © for the Polish translation by GlowBook, 2024
Wydawnictwo GlowBook
ul. Kolegiacka 2/2
98-200 Sieradz
www.glowbook.net
Tłumaczenie z języka islandzkiego: Jacek Godek
Projekt okładki: Gabriela Mendes / @boemastudio
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN: 978-83-67503-13-6
Redakcja: Krzysztof Porosło
Korekta: Inez Kropidło, Izabela Poręba
Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś / d2d.pl
Dla Kristín Bjarnadóttir za wszystkie role: przyjaciółki, aktorki, poetki, kopistki, korektorki, tancerki tanga, światowej damy, wiejskiej dziewuchy, filozofki, i za śmiech
Światu już tyle uczyniono
Jóhanna Kristjónsdóttir
Zmarły. Zmarły. Jak to możliwe? Co oznacza to słowo? Nie rozumiała go. Kompletnie nie przyswajała jego sensu. Zupełnie jakby była idiotką. Raz za razem powtarzała to słowo na głos i w myślach. Zmarły. Ale do zrozumienia było daleko. A teraz to słowo zaczęło rządzić jej życiem.
To jest opowieść o młodej, pochodzącej z półkuli północnej dziewczynie, która traci swojego tatę, i o skutkach tego wydarzenia. Dziewczyna zapada na chorobę psychiczną, ponieważ nie potrafi przeżywać żałoby. Po śmierci ojca zakochuje się i po drodze poznaje narkotyki. Kiedy zostawia ją narzeczony, dziewczyna też nie reaguje żałobą, a ucieka w chorobę psychiczną. Doznaje szoku za szokiem, najpierw traci ojca, potem narzeczonego – jej choroba prawdopodobnie jest wrodzona, ale teraz dochodzi do głosu – i kto wie, czy to, że stoi na progu dorosłości, również nie ma na to wpływu; ona nie chce wprowadzać dziecka w dorosłość, bo najpierw trzeba nakarmić i pocieszyć to dziecko, dzieciństwo. I tu zaczyna się opowieść.
Pośród wysokich gór czekała na nią wiadomość, by zadzwoniła do domu. Zmierzchało już, kiedy wraz ze swoim małym synkiem wracała do mieszkania. Rano jak zwykle była w szkole, a góry okalające miasteczko pozostawały tak samo wysokie jak zawsze.
Czasem siedziała w fotelu w salonie na drugim piętrze domu nad morzem i jedyne, co widziała za oknem, to góra i ocean. Góra była niewiarygodnie wręcz niewzruszona, zawsze będzie tam stała. Morze przepływało w zmieniającym się świetle między domem a masywem. Mogłaby siedzieć tam po wieczność, z szarymi skałami i niebieskim oceanem przed oczami, i czasem tak robiła. Góra się poruszała. Ocean tkwił w bezruchu. Góra i ocean były wieczne, a ona nie wierzyła w śmierć, nigdy o niej nie myślała i jej nie poznała. Ona żyć będzie zawsze. Było jednak w tym widoku coś, co przypominało o ulotności ludzkiego życia. Dlatego mogła tam siedzieć tak długo. Jedyne, co istocie ludzkiej dane było po sobie pozostawić, to pomniki i kolejne pokolenia.
Jak zwykle zaprowadziła swojego synka do niani. Miał dwa latka i mieszkali w imponującym mieszkaniu wynajmowanym od wdowy po kupcu, która po śmierci małżonka opuściła osadę, lecz od czasu do czasu wpadała z tajemniczymi wizytami. Tata załatwił wynajem tego lokalu w zamian za przepisanie na maszynie pośmiertnego wspomnienia, które wdowa poświęciła swojej przyjaciółce. Mieszkanie było wysokie i przestronne, liczne wielkie okna czyniły je jasnym i królewskim, w pomalowanej na niebiesko kuchni stał ogromny stół, przy którym można było robić wszystko. Pianino w salonie i wanna na lwich nóżkach w łazience. Piętro niżej znajdował się opuszczony sklep państwa kupiectwa i kiedy organizowała prywatki, goście zakradali się na dół, by zwiedzić magazyn. Bele niezwyczajnie eleganckich materiałów w odwieczne klasyczne wzory, ozdobne guziki i pożółkłe ulotki reklamowe. Kiedy chciała na osobności pogadać z jakimś przystojniakiem, uciekali do maleńkiego pokoiku na tyłach sklepu, a piętro wyżej balanga trwała w najlepsze, napędzana podlegającą jedynie własnym prawom energią. Piętro nad nią mieścił się Zarząd Dróg. Usiłowano właśnie wytyczyć kręte ścieżki wijące się przez góry i wzdłuż przepaści, a smutni panowie całymi dniami biegali w górę i w dół. Czuła się komfortowo z tym, że z jej domu wytyczano drogi.
Tamtej zimy uczęszczała do liceum, wybrała szkołę na prowincji, najpewniej po to, by wyrwać się z domu. Mieszkała sama z synkiem, rozstała się z ojcem dziecka w okolicach sylwestra, tego samego wieczora kompletnie się upiła, przetańczyła cały bal, a gdy się obudziła następnego ranka, była bardzo zadowolona. Teraz zbliżała się wiosna. Odebrała chłopca od niani, pogoda była ładna, kwietniowa światłość, ale potem, gdy rozmyślała o tym brzemiennym w skutki dniu, żadną miarą nie mogła sobie przypomnieć, jaką poszli drogą.
Ściemniało się, kiedy wrócili do domu. Ktoś przykleił do drzwi kartkę, na której stało: „Védís, zadzwoń do domu”. Nie rozpoznała charakteru pisma, otworzyła drzwi, odłożyła teczkę szkolną i torbę z zakupami. W mieszkaniu nie było telefonu, ale mogła zadzwonić od fryzjera i jego żony mieszkających w czerwonym domu po drugiej stronie ulicy. Zakład fryzjerski znajdował się na parterze, a obok kwiaciarnia prowadzona przez leciwą kobietę. Na ścianach wisiały ceremonialne fotografie przedstawiające prezydenta Jóna, króla Chrystiana X i Jónasa Hallgrímssona. Na temat usposobienia nie przez wszystkich lubianej właścicielki kwiaciarni krążyły legendy, bo obsługiwała jedynie tych, do których czuła sympatię. Pozostali mogli się spodziewać, że żadnych kwiatków nie dostaną. Od zaplecza rozpościerało się morze, gdzie dzikie koty samopas chadzały po plaży. Kwiaciarnia z zakładem fryzjerskim tworzyły pierzeję. Fryzjer cieszył się życiem, śpiewał, strzygąc klientów, a wieczorami, kiedy był w nastroju, grywał w domu na pianinie. W weekendy przygrywał na balach w Gúttó w towarzystwie swoich uśmiechniętych kolegów. Jego żona pielęgnowała na piętrze kwiatki i malowała sobie paznokcie.
Miała czarujący uśmiech i nadal czuła się jak we śnie, śmiała się niczym doświadczona życiowo paryska dama, miała koci sposób bycia. O mężu wyrażała się, używając zaimka dzierżawczego; „mój Sonni”, mawiała zawsze. Doczekali się czwórki dzieci, wszystkie opuściły już domowe pielesze i grały w orkiestrze symfonicznej, poza najmłodszą córką, która uczęszczała do gimnazjum. Nosiła długie, rude włosy i kiedy w weekendy udawało jej się wśliznąć na zabawę, tańczyła jak dzikuska, tak wiele wtedy leżało jej na sercu. Zdarzało się, że zjawiała się z młotkiem w dłoni i w milczeniu krążyła po sali balowej, podczas gdy zwykli uczestnicy zabawy mieszali drinki na stołach, pili na akord, darli się jeden na drugiego, wymachiwali pięściami. Zmieniali się w dzikusów, żeby móc znieść niewolniczą orkę, jaka po niedzieli czekała ich w przetwórni ryb. Wszyscy wszystkich uwodzili, wszyscy wszystkich zdradzali, wszyscy bili się z wszystkimi i wszyscy szli na domówkę, gdzie wszystko tłukli i niszczyli. I nikt nic nie pamiętał. Kiedy najmłodsza córka fryzjera nie była na balu, leżała w depresji i płakała bez wyraźnego powodu. Żona fryzjera tego nie pojmowała, utrzymywała, że dziewczyna otrzymała takie samo wychowanie jak jej starsze dzieci, może trochę bardziej ją rozpieszczano.
Védís nie miała pojęcia, kto napisał tę wiadomość. Przygotowała kolację i gdy jej syn już zasnął, poszła na drugą stronę zadzwonić. Nietrudno było uzyskać zgodę na telefon, aparat był w korytarzu, zadzwoniła na koszt rozmówcy. U mamy nikt nie odebrał, więc wykręciła numer do dziadka i babci. Po kilku sygnałach telefon odebrał dziadek.
– Dziadku, mówi Védís, miałam zadzwonić do domu.
– Védís, kochanie – odezwał się dziadek dziwnie przybitym głosem.
– Tak?
– To z powodu twojego taty – powiedział dziadek.
Milczała, a milczenie było długie jak dzieląca ich odległość.
– Twój tata nie żyje. Zmarł dzisiaj.
– Tata?
– Zmarł w szpitalu miejskim. Przebywał tam od kilku dni. Dzisiaj po południu nas opuścił.
– Po południu.
– Podobno zakrzepica tętnicza. To stało się tak szybko.
– Nie wiedziałam, że był w szpitalu.
– Twoi bracia też nie wiedzieli.
– I zmarł?
– Tak, niedługo pożył.
Nie wiedziała, co powiedzieć.
– Cały dzień próbowaliśmy się z tobą skontaktować.
Nie pamiętała później, jak udało się jej przebrnąć przez tę rozmowę, ale dziwiła się, że nie przysłano nikogo, żeby się nią zajął. Po jej zakończeniu nie miała pojęcia, w którą stronę ma pójść. Otworzyła drzwi do mieszkania fryzjera i kiedy miała wrażenie, że zasypia, powiedziała:
– Mój tata nie żyje.
– Kochanie moje – powiedziała żona fryzjera. Wstała, podeszła do niej i ją objęła. A ona nie miała pojęcia dlaczego. Objęcie odczuła jako coś krępującego, żona fryzjera znalazła się zbyt blisko, Védís była z zupełnie innej gliny. Fryzjer, który oglądał telewizję, odłożył swoją fajkę.
– Twój tata? Kilka miesięcy temu go strzygłem. Miał takie gęste i bujne włosy. I takie płomiennie rude, płomiennie rude, tak, niewielu ma aż tak rude włosy, nie tak płomiennie rude, nie. – Potem ponownie wziął fajkę do ręki, pobawił się nią i znowu odłożył. – Rozmawialiśmy o pracy na morzu, o oceanie – dodał fryzjer. – Pływał tu na małej łódce, twój tata, tak dla odmiany, prawda. Z Jónem B. Jón B. wiele lat sam wypływał w morze, dopóki nie dołączył do niego twój tata. Jón B. należał do tych spokojniejszych. Twój tata powiadał, że dobrze im się razem milczało. Tak, tak wyraźnie to pamiętam, rozmawialiśmy o morzu. Morze…
– Jakie to straszne, dziecko kochane – powiedziała żona fryzjera, tak czuła i miła, że Védís wydało się, jakby oddalała się od niej jeszcze bardziej. Védís była morzem. Żona fryzjera górą. Védís była morzem kamieni. Świat znajdował się okropnie, okropnie daleko. Albo świat… Wszystko, wszystko się oddalało. Ich głosy dobiegały z innego planu.
Védís musiała powiedzieć coś zupełnie szczególnego, jeśli miała nie zapaść się tam, gdzie się zapadała.
– Muszę do domu – powiedziała.
– Nie chcesz usiąść, kochanie?
– Mój mały śpi.
– Nie siądziesz chociaż na chwilę?
– Nie wiem.
– Jeśli coś będziemy mogli dla ciebie zrobić, to wpadnij. Obiecaj – prosiła żona fryzjera i usiłowała odprowadzić ją do drzwi.
Védís ile sił w nogach pognała do siebie. Synek spał niczym niewinność wcielona. Stanęła jak wryta pośrodku pokoju, a różne myśli kołatały się jej po głowie. Zmarły. Zmarły i nigdy nie wróci. ZMARŁY.
To brzmiało jak coś, co się nie zgadza. Coś, co musi spróbować poskładać do kupy. „Jak zmarł? Zmarł jak? Skąd się dowiem, czy mógł odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakie chciałabym mu zadać? Brakuje mi mistrza. Muszę poznać wszystkie odpowiedzi. Muszę mu jeszcze zadać tyle pytań. Jak należy pisać? On nie umarł. To niemożliwe. Nie mój tata. To się nie zgadza. Dlaczego nie płaczę? Co się dzieje? Czekałam, aż wydarzy się coś wielkiego, coś wielkiego, co zmieni moje życie. Coś, co zmieni wszystko. I umiera tata. I umiera mój tata. Po prostu umiera. Świetnie. Wspaniale. Coś się wydarzyło. Nareszcie coś się wydarzyło. I musi to być coś strasznego. Dalej to nicniedzianie się trwać nie mogło. Umiera tata i teraz najpewniej zacznie się życie”. Gdyby tylko była w stanie trzymać się tej myśli, ale ona się jej wstydziła, przez wiele lat nie miała odwagi jej wypowiedzieć. I tak jak tkwiła w okowach posiadania tak niemożliwego taty, tak też wpadła w pęta jego niemożliwego zgonu. Potem dalej myślała: „Po prostu miałam mu jeszcze tyle do powiedzenia. Tyle pytań do zadania, pytań, na które tylko on mógł odpowiedzieć. Bo on był moim tatą i nikt inny. Tylu rzeczy muszę się dowiedzieć. On miał być moim mistrzem”. Tak naprawdę nie miała pojęcia, skąd wzięła się ta myśl o mistrzu, to było coś, co się wyłoniło teraz.
Była kompletnie skołowana. Te wszystkie myśli miotające się w jej głowie sprawiały, że przebywanie w mieszkaniu stawało się nieznośne. Musiała z kimś pogadać i przekonać się, czy jest w stanie zgłębić tę sprawę. Udowodnić, że jego śmierć jest w jakiś sposób rzeczywista. Załatwiwszy opiekunkę dla synka, poszła do przyjaciółki mieszkającej w domu, na który czasem patrzyła przez okno wychodzące na górę i morze. Przyjaciółka właśnie zaczęła umawiać się z nauczycielem islandzkiego z ogólniaka i przez to była postrzegana jako superlaska. Co rano musiała przemykać po cichu obok drzwi sąsiadów z niższych pięter i kulić się, przechodząc obok przeszklonych drzwi, a na lekcjach islandzkiego Védís i nieliczne osoby, które znały jej tajemnicę, udawały, że nic się nie dzieje, jakby grały w sensacyjnym filmie szpiegowskim. Nauczyciel nauczał tekstów Megasa zamiast Sagi o Njálu, a uczniowie wiedzieli, że kiedyś, w stolicy, należał do słynnej grupy palaczy haszyszu nazwanej Tortem; kiedy ich związek wyszedł na jaw, całe miasteczko oszalało z oburzenia.
Védís poszła do nich, opowiedziała im o śmierci ojca, ale ich reakcja była jakaś niemrawa, przyjaciółka przypomniała jej, że zimą tata zachował się wobec niej bardzo nieprzyjemnie, a przecież w tamtej chwili nie było to istotne.
Nie wytrzymała tam długo i poszła do żony dyrektora szkoły muzycznej. Był to dom natchniony muzyką i filozofią, pełen rozmów, kieliszków na wysokich nóżkach i książek. W tym domu, w nadmorskim miasteczku na północnych krańcach oceanu, panował plastyczny duch zmieszany z opartą na solidnych podstawach kulturą europejską. Kobieta na imię miała Fríða i wydawała się rozumieć Védís. Wywnioskowała z jej wyrazu twarzy i zachowania, że musi być przeokropnie smutna z powodu utraty ojca i potrzebuje pocieszenia. Lecz Védís siedziała sztywno na krześle przy jadalnianym stole i patrzyła na inkrustowane lustro na ścianie. Nie była w stanie zrozumieć, dlaczego świat wciąż istnieje. Dlaczego wszystko jest takie, jakie powinno albo jakie jest zwykle, skoro nie było?
– Proszę bardzo, napij się porto – powiedziała Fríða, nalewając Védís kieliszek wina. Miało piękny kolor i później Védís oświeciło, że miał to być lek na płacz, ale płacz nie przychodził. Nikt się nie spodziewał, że twój tata umrze?
– Nikt – odparła Védís.
– Wprawdzie żył głośno, ale był taki młody.
– Nie… co. Tak – potwierdziła dziewczyna.
– Bardzo nam smutno, że go straciliśmy.
– Co? – bąknęła Védís niepocieszona, że nie jest w stanie powiedzieć nic mądrego ani nawet nic, co by świadczyło o tym, że to był jej ojciec i że tak bardzo żałuje jego straty.
– Chcesz jeszcze porto?
– Poproszę, zaraz muszę lecieć do domu.
– Twój tata miał jeszcze tyle rzeczy do zrobienia.
– Ja tylko… – odezwała się Védís, a wszystkie jej słowa zamarzły w głowie czy gdzieś indziej. Widziała je podobne do białych i błękitnych, drżących, zamarzniętych kwiatków.
– Jak się czujesz, kochanie?
Takich słów u niej w domu nie używano. „Kochanie” i podobnych. Védís wydawały się wyjęte z innego języka i zapamiętała tylko smak porto, kształt kieliszka i to uczucie, że kobieta rozumie, jak ona się czuje. A jednak nie czuła się wyłącznie tak i żałowała tego. Miała poczucie, jakby zawiodła tę dobrą kobietę, która zawsze przyjmowała ją z otwartymi ramionami.
– Rozumiem, że musisz się okropnie czuć.
– No… Co?.. ale teraz muszę do domu. Myślę… – wyjąkała Védís na tyle naturalnie, na ile było ją stać. Czuła, że jest niemal złą osobą i że te wszystkie myśli, które przeleciały jej przed chwilą przez głowę, z którymi nie dawała sobie rady, były niewłaściwe czy nie na miejscu. Jak mogła czuć się dobrze, gdy umarł jej tata?
– Spróbuj trochę popłakać… jak wrócisz do domu.
– Do domu?
– No i wiesz, że zawsze możesz do nas przyjść.
Zanim wyszła, Fríða ją przytuliła, i Védis czuła, że Fríða jest z tej samej gliny, co żona fryzjera, miękkiej i wszechogarniającej, ten dotyk, te objęcia wydawały jej się krępujące, ale chyba tak już musiało być.
Następnego dnia rozległo się pukanie do drzwi. Na zewnątrz stała jej przyjaciółka Björg z wyciągniętą ręką i oczami pełnymi łez. Védís wydawało się, że dziewczyna trzyma w dłoni żywego ptaszka. Zapłakana Björg objęła ją ramieniem, lecz Védís czuła się, jakby występowała w sztuce i zapomniała roli.
– Tej zimy leciałam z twoim tatą samolotem – powiedziała Björg.
„Ja nigdy nie leciałam z nim samolotem”, pomyślała Védís, ale potem przypomniało jej się, jak rodzina wracała z ciepłych krajów, miała dziewięć lat i tata chował w kieszeni żółwia, którego od czasu do czasu podawał jej ponad przejściem.
– Tak fajnie się z nim rozmawiało – kontynuowała Björg. – Z zainteresowaniem słuchał tego, o czym mówiłam.
Védís najbardziej pragnęła, żeby Björg już sobie poszła, nawet gdyby miała zostawić tego ptaka, którego jakby trzymała w dłoni. Może ona nigdy poważnie nie rozmawiała ze swoim tatą. On zawsze cenzurował wszystko, co zdarzało się jej powiedzieć, więc gdy do niego mówiła, to jakby wisiała na cienkiej nitce. Nie pamiętała nawet, kiedy ostatni raz z nim rozmawiała ani kiedy go widziała. Czy ją odwiedził i siedział na sofie? Zaszedł do niej rybak, który czasem podrzucał jej ryby, rybak i jej tata rozmawiali o połowach i sprzęcie, rybakach trawlerowych i morzu. Na pewno o morzu. A ona na pewno podała im kawę.
„Tylko że tak dokładnie, to nie pamiętam, czy to był ostatni raz. Ale to ostatnie, co pamiętam z czasów, gdy jeszcze żył. Nigdy nie widziałam go po śmierci. Tylko idiotycznie białą trumnę przykrytą flagą, więc równie dobrze mogła być pusta.
A może pożegnałam go na rogu ulicy, bo miał lecieć samolotem do stolicy?”
Kiedy późnym wieczorem tego głupiego dnia udało się jej skontaktować z mamą, ta nie chciała, by przyjechała do domu na ceremonię zamknięcia trumny.
– Twoich braci nie będzie – powiedziała mama. – Niedobrze, żebyście go takim zapamiętali.
„Ale co miałam pamiętać? Niczego kompletnie nie pamiętałam. Dopilnowali, żebym wszystko zapomniała”. Gra w ciuciubabkę była częścią choroby. Opowiadać wcale nie było bezpiecznie. Zaledwie kilka obrazów. Zapamiętała spacery z ojcem. Mieszkali nad morzem i czasem łaskawie jej pozwalano iść z nim na spacer, jeśli akurat miał na to ochotę.
Tamtego dnia świeciło słońce i tata pokazał jej daleki horyzont.
– Zobacz, Ziemia jest okrągła.
Patrzyła na widnokrąg, ale widziała jedynie prostą linię w miejscu, gdzie kolor nieba łączył się z oceanem.
– Tak, linia jest wybrzuszona – powiedział tata, a ona z całych sił zmrużyła oczy i wreszcie zgodziła się, że widzi wybrzuszenie, żeby się ojcu przypodobać i nie sprawić mu zawodu.
Tata sporo chodził po plaży i pokazał jej i jej bratu Tómasowi kabinę ratunkową, latarnię morską i wrak statku. Uczył ich, do czego służą drewniane stojaki na plaży i jak karmić konie, żeby nie odgryzły palców. Pewnego razu na Grótta znalazła papierowego anioła i zachowała go na długo, otoczyła go szczególną troską, bo stało się to właśnie podczas tego spaceru. Pamiętała, jak tata, nie mogąc pracować w spokoju, wypadł z wrzaskiem z gabinetu i przegonił stado dzieciaków, które zaprosiła z Tómasem do domu, żeby się pobawić. Pisał dla teatru. Tata wpadł w absolutny szał, a oni byli przerażeni, choć i pełni zrozumienia. Kiedy powiedziała dzieciakom, że tata pisze sztukę, roześmiały się i odparły, że jedyna sztuka, to sztuka mięsa.
Zawsze walczyła z dzieciarnią z dzielnicy, bo wszyscy twierdzili, że jest dzikuską ze złego domu, a do tego Védís z Tómasem nigdy nie chodzili w ubraniach niedzielnych jak pozostałe dzieciaki. Védís współczuła im, że muszą się dusić w odświętnych strojach, a jej mama była przeciwna takiemu strojeniu się w jakieś szczególne dni, uważała, że to pretensjonalne, i podkreślała, że nie trzeba być takim samym jak inni. Często i gęsto powtarzano jej: „Chociaż wszyscy inni…”.
Pamiętała, jak pijany tata wspinał się na balkon, i niejedną wizytę policji, gdy mama zadzwoniła. Policjanci go wyprowadzali i pakowali do radiowozu, gdzie siedział między dwoma funkcjonariuszami. Dzieciaki z dzielnicy napastowały Védís i krzyczały na nią, ona zmieniała się w głaz i wyrzucała z siebie niecenzuralne słowa, sama przeciw wszystkim. Tak, często stawała sama przeciwko wszystkim. A tata opowiadał jej i Tómasowi o dinozaurach i Indianach, i potworach morskich, które dawno już wymarły.
Kilka razy poszła z nim do kawiarni, gdzie elokwentnie dyskutował ze swoimi znajomymi. Podczas jednej z takich wypraw zgubiła się, a przerażenie, jakie ją wtedy ogarnęło, na wieki przygwoździło ją do tamtej chwili, była pewna, że zgubiła się na amen i nigdy się nie odnajdzie.
Chodziła też z tatą do teatru, siedziała nieruchomo, zatopiona w scenicznym mroku, i przyglądała się próbom, raz za razem te same sceny, ale nigdy się nie nudziła.
Tata często ingerował w różne kwestie, kiedyś nad stawem zniszczył chłopakom pułapki na gołębie i wydarł się całą gębą, że gołębie to skrzydlate istoty i zamknięcie kłóci się z ich naturą. Raz kazał jej wrócić, zanim zacznie zmierzchać, ale ona nie miała pojęcia, co to zmierzch, i wróciła za późno, użalając się na te świnie, które jej dokuczały. „Lej tych, co ciebie leją”, poradził tata i wyjaśnił jej dewizę „oko za oko…” i tak dalej. A potem pokazał jej zmierzch.
Pewnego wieczoru leżeli na podłodze i patrzyli sobie w oczy, nie jak dwie meduzy, patrzyli sobie w oczy długo jak ludzie spragnieni tajemnic.
– Masz piękne oczy – powiedział, i potem Védís wierzyła, że jedyne, co w niej piękne, to oczy. I włosy. Mama zawsze powtarzała: „Grzech, że się nie czeszesz, takie ładne masz włosy”.
Potem jak wędrowne ptaki wybrali się do ciepłych krajów, mieszkali tam rok i cały czas świeciło słońce, panował zgodny spokój albo coś na jego kształt. Ona łupiąca z tatą orzechy na schodach przed domem w bielonej osadzie. Wszystko było takie dobre i mądre, tata uważał wszystko za dobre i mądre. W promieniach słońca chodzili na długie spacery. Raz wybrali się na zbiorową wycieczkę obejrzeć pamiątki po sławnym królu. Wielkie, solidne ściany znajdowały się po obu stronach wejścia do wielkiej krypty, wszyscy się w niej kręcili, a przewodnik z pochodnią opowiadał. Potem zamilkł, pewno po to, żeby pozwolić ludziom popatrzyć na płomień w grobowej ciszy. Ale Védís z tatą odnaleźli drugą kryptę, ukrytą za tą wielką. Była mała i pogrążona w mroku. I wtedy tata powiedział: „Tu przychodził król, kiedy musiał pomyśleć”. W tych chwilach król nie podejrzewał nawet, że kiedyś zjawią się tu oni, Védís i tata.