Charlotte Isabel Hansen - Renberg, Tore - ebook

Charlotte Isabel Hansen ebook

Renberg, Tore

0,0

Opis

Jest 6 września 1997 roku. Jarle Klepp studiuje literaturoznawstwo na Uniwersytecie w Bergen. Dnie spędza na pisaniu pracy magisterskiej, a wieczory – na alkoholowych imprezach w towarzystwie swoich intelektualnych znajomych, charyzmatycznego promotora oraz oszołamiająco pięknej i bogatej doktorantki, Herdis Snartemo, z którą pozostaje w bardzo luźnym erotycznym związku. Jego stylu życia na pewno nie można nazwać odpowiedzialnym. Do czasu...

Okazuje się bowiem, że Jarle zostaje wezwany przez policję do złożenia próbki krwi w celu potwierdzenia ojcostwa. Pozytywny wynik wykazuje, że ma niespełna siedmioletnią córkę z niejaką Anette Hansen. Charlotte Isabel, bo takie imiona nosi dziewczynka, jest owocem szalonej imprezy z czasów liceum, tej samej, której opis można znaleźć w powieści Człowiek, który pokochał Yngvego. Wkrótce Anette informuje Jarlego, że wyjeżdża na wakacje, a Charlotte Isabel przyleci do niego z Oslo, by wreszcie poznać swojego tatę. Oszołomiony chłopak zjawia się na lotnisku i staje oko w oko z siedmiolatką, która wywróci do góry nogami jego dotychczasowe studenckie życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 403

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tore Renberg

CHARLOTTE ISABEL HANSEN

Przełożyła Katarzyna Tunkiel

Charlotte Isabel Hansen

© Forlaget Oktober AS, Oslo 2008, Oslo 2008

Charlotte Isabel Hansen

© BC Edukacja sp. z o.o., Warszawa 2012

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7802-140-7

Tytuł oryginału

Charlotte Isabel Hansen

Przekład

Katarzyna Tunkiel

Redakcja i korekta

Olga Gorczyca-Popławska

Projekt okładki

Aleksandra Nałęcz-Jawecka, Tomasz Kędzierski • www.to-studio.pl

Projekt typograficzny, skład i łamanie

Maciej Matejewski ∙ www.zecerstwo.pl

Fotografie na okładce

© Motlys AS

Fotografia na skrzydełku okładki

Dag Knudsen

Tłumaczenie tej książki subsydiowała fundacja NORLA.

Wydawnictwo Akcent

BC Edukacja sp. z o.o. • ul. Sienna 86 lok. 60, 00-815 Warszawa • tel./fax 22 862 17 96www.wydawnictwoakcent.pl • [email protected]

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Petrze i Allanowi

Rzeczą godną uwagi jest ta potęga oddziaływania, jaką posiada uczucie. Żeby jakaś istota była nie wiem jak pospolita, z chwilą gdy wyraża mocne i prawdziwe uczucie, wydziela osobliwy fluid, który przekształca fizjonomię, ożywia gesty, barwi głos. Często najtępszy osobnik dochodzi pod wpływem uczucia do najwyższej wymowy myśli, jeżeli nie słowa; porusza się jakby w promienistej sferze.

Honoriusz Balzac

Sometimes I’m thinking that I love you, but I know it’s only lust.

Gang of Four

Część pierwsza

Jaki mamy dziś dzień?

Kiedy Jarle Klepp wyszedł z pomalowanych na zielono podwójnych drzwi kamienicy, w której mieszkał, w sobotę 6 września 1997 roku, nie miał pojęcia, jaki jest dzień. Wrześniowe światło rozszczepiało się, padając przez korony drzew w parku Nygård, a powietrze cechowały jasność i miętowa świeżość tak typowe dla czasu, kiedy lato, zmęczone swym blaskiem, musi ustąpić miejsca jesieni. Jarle zapiął zamek błyskawiczny czarnej sięgającej pasa kurtki i wolno pokręcił głową.

– Boże – wymamrotał sam do siebie. – Czy to możliwe?

Pogładził świeżo ogoloną czaszkę.

– Boże – powtórzył. – Czy to naprawdę możliwe?

Przesunął dłońmi po kurtce, w wewnętrznej kieszeni znalazł na wpół zgniecioną paczkę marlboro, z ciemnych dżinsów wydobył zapalniczkę i skierował ją w stronę słońca.

Na czarnym ogrodzeniu wychodzącym na ulicę siedziały cztery ptaszki, które na niego zerkały.

Jarle przystanął.

Ptaszki miały małe, podobne do piłek tenisowych ciałka, smutne, anonimowe oczy i, jak to często bywa u ptaków, przypominające larwy nóżki. Nie ruszały się, nie dobywały z siebie głosu, siedziały sobie po prostu bez ruchu, nierealne niczym małe żelazne figurki.

Jarle stał, czując w ustach suchość, a w głowie ukrop fińskiej sauny. Spał ledwie trzy godziny. Całą noc pił na imprezie magistrantów i wylądował na afterparty w domu Roberta Göteborga, profesora literaturoznawstwa, wreszcie zaś między oliwkowymi udami Herdis Snartemo, kiedy profesor skapitulował na końcu własnego kuchennego stołu.

Jarle odwrócił ostrożnie wzrok od sztywno siedzących w miejscu ptaków i zaczął nerwowo rozglądać się wokół, jednocześnie wolno kręcąc głową.

Zerknął w stronę małego sklepiku spożywczego na rogu, a w jego ciele rozeszło się nieprzyjemne uczucie, gdy zauważył, że jest zamknięty. Przez wiele miesięcy, każdego sobotniego ranka, zachodził do właściciela sklepu Hernána, grubego mężczyzny z północnego skraju Wenezueli, o sumiastych wąsach, włochatych dłoniach i licznej rodzinie, próbując nakłonić go do poszerzenia wyboru prasy – dotychczas składającej się wyłącznie z brukowców, komiksów i pornografii – o intelektualny tygodnik „Morgenbladet”. Hernán jednak tylko się śmiał, co sobotę zanosił się śmiechem, doszło nawet do tego, że zaczynał się śmiać, gdy tylko Jarle pojawiał się w drzwiach, śmiał się serdecznie, z otwartymi ustami, kładąc rękę na trzęsącej się piersi i mówiąc, że Jarle może kupić jabłka, może kupić gruszki, piwo, czekoladę, ale „Morgenbladet”? „Morgenbladet”? Cha, cha. W ostatnich tygodniach zaczął nawet nazywać Jarlego „Morgenbladet”. „Tak, oto idzie Morgenbladet”, mawiał zażywny sklepikarz ze śmiechem. A teraz nadszedł kolejny sobotni poranek i nie było Hernána, nie było jego licznej rodziny z Wenezueli, był tylko zamknięty sklep.

Jarle mrużył niepewnie oczy, spoglądając w dół na główną ulicę.

Nie. Żadnych samochodów. Żadnych ludzi. Zacisnął zęby i posłał badawcze spojrzenie w stronę uniwersyteckiego wzgórza. Nie. Tam też nic. Starsze panie nie wyprowadzały psów na parkowych ścieżkach. Entuzjaści porannego joggingu o ciężkim oddechu nie sznurowali butów na pomalowanych na zielono ławkach. Pilni studenci nie szli pod górę z kompendiami pod pachą i lotnymi myślami w głowach.

Nie było tam nikogo.

Na czoło wystąpił mu pot.

Wokół nie było żywej duszy. Tylko cisza. Spokój.

Cztery ptaszki siedziały równie nieruchomo na ogrodzeniu, równie anonimowe i wpatrzone smutno przed siebie, a Jarle musiał przyznać, że czuje pusty, niezrozumiały strach. Kiedy tak stał w ostrym wrześniowym świetle, miał wrażenie, że ten spokój przeczy naturze.

– Boże – wymamrotał sam do siebie. – Boże.

Co to ma być?

Cisza nie przypominała tej panującej w dużym mieście w wielkanocny poranek ani tej w domku letniskowym w lesie w majowy wieczór – nie był to naturalny spokój. Tak cicho bywało tylko z okazji strasznych, może niezwykłych, lecz na pewno łączących ludzi wydarzeń.

Ptaszki drgnęły, gdy otworzyły się drzwi, z których wyszła sąsiadka, kobieta lekko po trzydziestce, której nazwiska Jarle nie pamiętał, lecz wiedział, że pracuje w gminie – może w dziale budowlanym?

Przy ochronie budynków?

Renowacji?

– Dzień dobry – powiedziała i dwukrotnie skinęła głową, powoli, z ustami złączonymi w zrezygnowanym uśmiechu. Jarle uznał, że skinęła ze zrozumieniem i z jakiegoś powodu również ze smutkiem.

Odwzajemnił jej gest i poczuł, że powinien przybrać współczującą minę – czy o czymś nie wie? Może zmarł ktoś z jej rodziny? Czy powinien złożyć kondolencje? Wzruszył więc tylko ramionami i uniósł brwi.

– Boże – powiedziała kobieta, której para nienormalnie wyłupiastych oczu nadawała osobliwy wygląd. – To dziwne, prawda?

Jarle zastanowił się i poczuł ulgę, że sąsiadki chyba nie dotknęła żadna osobista strata, o której powinien wiedzieć. Dziwne?

– Tak – odparł i zdecydowanie zagryzł zęby, tak mocno, że aż stuknęły. – To dziwne.

– Tak.

Kobieta westchnęła, a jej kości policzkowe się uniosły, po czym niespodziewanie i rutynowo spojrzała za siebie, by krzyknąć:

– Daniel! Mama czeka! Chodź już! – Równie prędko i równie rutynowo odwróciła nieco eskimoską głowę i stała przed nim, pełna melancholii: – Nie, to dokładnie, jakby… Nie wiem… To znaczy, przecież to tak daleko i w ogóle, więc dlaczego właściwie mielibyśmy się tym przejmować? Daniel! Słyszysz? Mama czeka! Chodź już!

– Niee – odpowiedział Jarle, chociaż nadal szukał w myślach tematu, o którym mówiła. – Nie, no powiedz. W końcu dlaczego mielibyśmy się tym przejmować?

Gerd.

Tak. To tak miała na imię kobieta, której nigdy nie wyobrażał sobie ze szczególną intensywnością lub zaangażowaniem, a która w rzeczywistości, jak właśnie odkrył, była bardzo pociągająca, pomimo niemal bajkowo wyłupiastych oczu. Tak, Gerd. Przyglądał się jej, udając zainteresowanie tajemniczym dniem, którym tak bardzo się przejmowała. Gerd nie tylko była pociągająca, jak większość dziewczyn, kiedy się już z nimi nieco porozmawia i trochę na nie popatrzy, była po prostu niezwykle piękna. Żółwiowatość twarzy nie czyniła jej odpychającą lub komiczną, wręcz przeciwnie. Aż do tej chwili była sąsiadką, której Jarle starał się unikać, przypuszczalnie z uwagi na jej bliżej niezidentyfikowaną pracę w gminie oraz to, że ma syna – dwie rzeczy, do których nie potrafił się odnieść. Ale teraz? Teraz stała przed nim, intensywnie pociągająca, a jej oczy dodawały jej zadziwiającej zmysłowości.

„Tak, tak, ech ty, Gerd”, pomyślał i skinął z zaskoczeniem głową, kiedy zobaczył, jak sąsiadka wkłada dłoń do torebki, by wyjąć z niej kartkę papieru.

– Takie to było ładne, że aż zapisałam – powiedziała, po czym podała mu kartkę.

Spoglądał na papier, słysząc jej jasny i ładny głos, który miał w zwyczaju kończyć każde zdanie lekkim piśnięciem:

– Ładnie powiedziane, co?

Jarle przeczytał zdanie na kartce.

Someone’s got to go out there and love people, and show it.

Boże drogi. Kto mówi takie rzeczy?

– Daniel! Słyszysz? Mama nie będzie już dłużej czekać! Chodź! W tej chwili!

Widział, jak tupie obcasem w asfalt, wołając syna. Spróbował się do niej uśmiechnąć i oddał kartkę.

Boże. Przecież takich rzeczy nie można mówić.

– Ładne, prawda? – Słyszał jej głos, zastanawiając się, jak lekko i machinalnie przechodzi od niezrozumiałej melancholii spowodowanej tym, co najwidoczniej się stało, do hałaśliwej irytacji wywołanej ociąganiem się syna.

Ponownie skinął głową z braku lepszego gestu, wymamrotał, że to ładne słowa, „ładne i proste”, i dopiero wtedy zapalił papierosa.

A jednak.

„Boże”, pomyślał, kiedy sąsiadka powtarzała zdanie, bezwstydnie się w nie wczuwając: „Smoeone’s got to go out there and love people, and show it”.

Wielkie nieba.

Czy ona w ogóle rozumie to zdanie?

Czy widzi jego niezgrabność?

Jak gdyby na świecie nie istniała miłość, zaczyna się od upokarzającego „someone’s got to”, przywodzącego na myśl durnych małżonków, którzy wychodzą oburzeni na werandę, by zawołać: „Tak, ktoś przecież musi wstawić meble ogrodowe do środka na zimę i chyba to będę ja!”, a następnie zatrzasnąć za sobą drzwi – i jak brzmi dalej nasze zdanie? Ano, ciągnie się w tym samym tonie, jeszcze bardziej obłudne i zuchwałe wobec miłości, jakby wymawiał je misjonarz, bo cóż ma zrobić ów upokorzony „someone”? Ma„go out there and love people”. Czy to możliwe? Cóż to za Chrystusowy projekt, co za mesjanistyczna akcja? „Go out there and love people”?

Co to właściwie znaczy?

Co to jest?

Go out there?

AndLovePeople?

I jakby tego płytkiego, naiwnego, zwyczajnie durnego bełkotu było mało, dochodzi jeszcze ostatni człon: „and show it”.

Jakiś „someone” ma zatem zostawić wszystko, czym się na co dzień zajmuje, zacząć przemierzać ulice, zaczepiać ludzi pod domami, ludzi w sklepach, ludzi kupujących ryby, ściskać ich i z dziecinnym uśmiechem mówić: Dzień dobry, kocham cię?

Czy właśnie o to chodzi?

„Jakiż to spadkobierca myśli Boba Geldolfa powiedział coś takiego? I kto w ogóle to zapisuje?”, zastanawiał się Jarle, patrząc na stojącą przed nim jednocześnie brzydką i piękną kobietę. – „Kto nosi takie rzeczy w torebce niczym zdjęcie ukochanego i pokazuje ludziom, nie wstydząc się własnej płytkiej i naiwnej sentymentalności?”

– Nie – wymamrotał i przestąpił na drugą nogę. – Muszę już iść. Widzę, że spożywczy dziś zamknięty. Wiesz może, dlaczego?

– Wiem – odpowiedziała kobieta, która zdaniem Jarlego nosiła imię Gerd, po czym uniosła prawą dłoń w geście nakazującym mu chwilę zaczekać, prędko otworzyła drzwi za sobą, w okamgnieniu wetknęła głowę do środka i nie tyle zawołała, co wrzasnęła: – DANIEL! CHODŹ W TEJ CHWILI! SŁYSZYSZ?!

Jarle usłyszał drzwi zatrzaskujące się na drugim piętrze, dźwięk dziecięcych stóp odbijający się echem od ścian na klatce schodowej, Gerd zaś znów uśmiechała się ze zrozumieniem, mówiąc:

– Tak, rozumiem, dlaczego Hernán ma dzisiaj zamknięte. Wiesz, to międzynarodowa sprawa. Ogólnoświatowe uczucia, wiesz, Jarle.

Ogólnoświatowe uczucia.

Czy ona to powiedziała?

Gerd ciągnęła:

– Nie. Wiesz, dzieci. Nie. To dziwne, jak coś takiego może na człowieka wpłynąć. Ale tak jest. Naprawdę. Człowiek zaczyna myśleć. Będę oglądać u przyjaciółki. A ty też idziesz gdzieś oglądać?

Oglądać?

Z drzwi wybiegł mały chłopiec o zmierzwionych włosach, w niebieskiej puchowej kurtce i z kluczem zawieszonym na szyi, a sąsiadka odruchowo wydobyła z torebki czapkę, którą, jak zauważył Jarle, zdumiewająco prędko nałożyła na głowę syna.

– Jest dzisiaj chłodno, a wiesz, co mama zawsze mówi na ten temat, przecież boli cię ucho. Żadnych protestów. Ech, Daniel, Daniel, kiedy mama cię woła, kiedy piętnaście razy powtórzyła, że musimy już iść, jeśli chcemy zdążyć, to masz przyjść, rozumiesz?

Chłopiec oddychał prędko z szeroko otwartymi oczami, jednocześnie kiwając głową:

– Ale, ale, mamo, to moje karty z pokemonami! Nie mogłem znaleźć moich kart z pokemonami!

Jarle widział, jak chłopiec, gotów, by zrelacjonować matce przebieg wydarzeń, wyciąga przed siebie talię kart, nieróżniącą się specjalnie od kart z piłkarzami, które on sam zbierał w dzieciństwie, i potrzasnął z rezygnacją głową.

Ile może mieć lat?

Pięć?

Dziesięć?

A może siedem?

Gerd znów się do niego odwróciła.

– Dzieci, no nie? – powiedziała.

Jarle mlasnął językiem i kucnął przed chłopcem.

– No więc, ile lat ma ten kawaler?

Chłopiec od razu cofnął się ze sceptycznym spojrzeniem, a matka powiedziała:

– Siedem, Daniel ma siedem lat.

Jarle prędko wstał i zerknął na zegarek.

– Oj – odezwał się, jakby zaskoczony. – Czas ucieka, tak, zarówno ten zewnętrzny, jak i wewnętrzny – dodał ze śmiechem i od razu pojął, że jego próba spopularyzowania Bergsona i Prousta spełzła na niczym.

– Ano – powiedział szybko. – Jarle Klepp musi iść, musi odebrać kogoś z lotniska.

– O, matka przyjeżdża w odwiedziny? – zapytała Gerd, po czym zabrała synowi karty z pokemonami. – Wiesz, że ciągle je gubisz i niszczysz. – Spojrzała znów na Jarlego. – Twoja matka była niesamowicie miła podczas ostatniej wizyty. Tak, rozmawiałam z nią, kiedy pożyczała ode mnie deskę do prasowania twoich koszul.

– Nie, nie, to nie ona – pośpieszył z odpowiedzią, zawstydzony na wspomnienie mamy, która przyszła do salonu z jego wszystkimi koszulami w rękach i, kręcąc głową, stwierdziła, że nie ma tu żadnych niepogniecionych ubrań, a później wmawiała mu, że to nic złego ani krępującego pożyczyć od sąsiadki deskę do prasowania. Bo jakżeby mogło być inaczej?

– To kto przyjeżdża? Dziewczyna?

Gerd uśmiechała się szeroko i serdecznie, obnażając dwa urocze siekacze, które zaskakująco symetrycznie komponowały się z wyłupiastymi oczami, tworząc swego rodzaju ozdobę twarzy, której amuletem były zęby, natomiast oczy o zdumiewająco długich rzęsach, które Jarle zauważył, gdy Gerd się uśmiechnęła, tworzyły starannie zdobione obramowanie klejnotu.

Syn pociągnął ją za rękę.

– Mamo, powiedziałaś przecież, że idziemy! Halo, mamo! Powiedziałaś przecież, że nie mamy czasu!

– Nie, Gerd – odparł Jarle i odnotował z uwagą, jak strasznie marudne potrafią być dzieci. – To nie dziewczyna.

Zaśmiała się.

– Mam na imię Grete. Tak, Danielu! Tak! – Znów się zaśmiała, a syn pociągnął ją mocniej za rękę. – W głowie masz tylko książki, książki i jeszcze raz książki, co? To ty ciągle dopytujesz się Hernána o to czasopismo, prawda? O to… jak mu było… „Morgenbladet”?

Skinął głową z zakłopotaniem.

– Och, jak on się z tego śmieje – ciągnęła. – Chyba nie bierzesz sobie tego do serca, co? Nie, na pewno nie. Masz trochę poczucia humoru, prawda? A ja mam na imię Grete, wiesz. Tak, tak. No to kogo?

Jarle się zdziwił.

– Jak to „kogo”?

– Odbierasz.

– A, kogo odbieram, no tak.

Przesunął językiem po przednich zębach.

– To znaczy, kogo odbieram. No. – Mocno się zastanowił. – No… Grete… kto wie.

Strasznie zawstydzony tym, że pomylił jej imię i nie wie, jakiż to zadziwiający dzień właśnie jest, zmęczony siedmiolatkiem, który ciągnął matkę za rękę, okazując niecierpliwy egoizm wszystkich dzieci, nieco urażony jej głupim żartem o „Morgenbladet”, zakłopotany z powodu jej ostatniego pytania, na które nie znalazł dobrej odpowiedzi, i wreszcie zmieszany rozmową z osobą, do której odczuwa silny, niemalże kolosalny pociąg i którą jednocześnie uważa za prostą i krępująco głupią, Jarle przeprosił, nazwał ją „Grete”, posłał jej krzywy uśmiech i się pożegnał, po czym śpiesznie wyszedł na ulicę.

– Boże – wymamrotał sam do siebie.

Zatrzymał się i dotknął tylnej kieszeni, sprawdził, czy wszystko jest na miejscu.

Tak. Było na miejscu.

Szybko ruszył przed siebie.

Czuł zmęczenie.

A do tego wyraźny i ostry ból głowy.

– Boże drogi – wymamrotał. – Czy to naprawdę możliwe?

Przywykłszy nieco do spokoju tego dnia, Jarle minął prędko klub Hulen, poczłapał pod górę w stronę Centrum Studenckiego przy Ogrodzie Botanicznym i w dół do Hotelu Norge przy Torgallmenningen[1]. Nie przerażała go już cisza, pojął jednak, nie bez odrobiny zainteresowania, że należy do niezorientowanej mniejszości. Z jakiegoś powodu sklepy były nieczynne, na ulicach niemal nie było widać samochodów, a na zewnątrz przebywało niewielu ludzi. Istniał ku temu jakiś ponury, może smutny, a może uroczysty powód, którego nie znał. Zaczął się zastanawiać, czy kursowanie autobusu na lotnisko również nie zostało zawieszone z powodu wydarzenia, o którym nie wie, jednak autobus wyjechał zza zakrętu parę minut po jego przybyciu na przystanek przy hotelu. Jarle zapłacił za bilet i usiadł.

W fotelu przed nim siedziała starsza pani w świeżej trwałej. Na falujących lokach układał się liliowy kapelusz przewiązany w rondzie błękitną wstążką, a Jarle przez krótką chwilę uśmiechał się do siebie, kiedy porównał jej loki z morzem, a liliowy kapelusz ze swego rodzaju łódką. Pochylił się odrobinę naprzód i zobaczył, że kobieta jest nieco podobna do jego babci, z którą spędzał tyle czasu jako dziecko, po chwili zaś poczuł ukłucie wyrzutów sumienia z powodu wszystkich listów, których nie napisał, i tych, które dostał od niej podczas swoich studiów w Bergen. Każdy z nich zaczynał się słowami „Mój kochany Jarle” i szczegółowo opisywał kolejne dni babci, a kończył się wyrazem jej pełnego zrozumienia, jeśli będzie mógł odpisać tylko na co czwarty list, oraz stwierdzeniem, że ona, chociaż jest starszą panią bez większego wykształcenia, rozumie, bardzo dobrze rozumie, że bycie studentem wymaga całkowitego poświęcenia czasu i koncentracji i że Jarle nie może tak po prostu przerywać poważnej nauki i wnikliwych studiów, aby napisać list do starszej pani, która spędza dni, grając sonaty Liszta na pianinie, powracając do wspomnień z przeszłości i zajmując się domem.

„Ależ oczywiście”, pomyślał Jarle, kiedy kobieta odwróciła się do niego, by posłać mu to samo zasmucone, pełne zrozumienia spojrzenie, które parę minut wcześniej zaprezentowała sąsiadka. „Oczywiście, że mogę”.

Oczywiście, że mogę pisać listy do babci.

Więc dlaczego tego nie robię?

Wiercił się w fotelu.

Wyjął z tylnej kieszeni kartkę i położył ją na kolanach.

Miałbym jej teraz dużo do powiedzenia.

„Niekoniecznie o studiach”, pomyślał, „których nie miałaby jak zrozumieć”. Bo jakżeby on, który kiedyś miał takie świetne włosy, jak mawiała babcia, gdy przyjeżdżał do domu latem lub na święta zawsze z równie gładko ogoloną głową, jakżeby on miał wyjaśnić babci urodzonej w roku wybuchu I wojny światowej, babci, która całe życie opiekowała się dziećmi, mężem i dbała o dom, jakże miałby wyjaśnić jej współczesną teorię literatury?

I po co właściwie miałby to robić?

Teraz jednak mógłby jej dużo powiedzieć.

Nie o życiu studenckim, które wydałoby się jej niesamowicie odległe. Czy miałby opowiedzieć babci, która nigdy nie wypiła nawet szklaneczki damskiego piwa, jak od chwili przybycia do Bergen na pokładzie M/S Kystveien bladym jesiennym świtem w roku 1991 co najmniej trzy razy w tygodniu napełnia ciało litrami alkoholu? A może miałby powiedzieć jej o okropnym rozstaniu z Lene? Nie mógł wspomnieć ani o tym, ani o swoim wyłącznie fizycznym związku z największą nadzieją Roberta Göteborga, doktorantką Herdis Snartemo, która była od niego sześć lat starsza i już nazywano ją w norweskim środowisku akademickim przyszłością myśli feministycznej.

Nie.

Po co miałby opowiadać babci takie rzeczy?

Na co by się to zdało?

Czy to fałszywe?

Że babci nie mówi się o wszystkim?

Jarle tak nie uważał. Sądził za to, że ma z babcią wspólny, należący tylko do nich świat, w którymi ani ona, ani on nie mówią wszystkiego o swoim życiu, a jednak – a może właśnie dlatego? – oboje lubią w tym świecie przebywać.

No bo w końcu. Babcia i alkohol? Babcia i awangardowe teorie Roberta Göteborga? Babcia i feminizm?

Ale mógł do niej napisać. Mógł szeptem opowiedzieć o tym, co właśnie się wydarzy. O tym dziwacznym zdarzeniu, które go irytowało, którego się wstydził i do którego nie wiedział, jak się ustosunkować. Nikomu o nim nie wspomniał. Nawet mamie, żadnemu z kumpli, ani Hassemu, ani Arildowi, zdawało się wręcz, że nie przyznał się do niego sam przed sobą.

Bo czy to zrobił?

Czy przyznał się do tego przed sobą?

Kobieta siedząca przed nim znów się odwróciła. To samo współczujące spojrzenie z zapadniętych, starych oczodołów, to samo zgodne, pełne zrozumienia skinięcie głową, ten sam liliowy kapelusik unoszący się na włosach.

– To smutny dzień – odezwała się słabym głosem starszej pani.

I znów Jarle nie wiedział, co powiedzieć, kolejny raz czuł się zmuszony zgodzić z czymś, czego nie pojmował, więc uśmiechnął się tylko dzielnie i rzekł:

– Tak, można tak powiedzieć.

– Może obejrzymy na lotnisku – odparła kobieta, a Jarle widział, jak się wysila, by odwrócić starą głowę. – Myśli pan – ciągnęła – że uda nam się obejrzeć trochę na lotnisku?

– Ee… – Złożył usta w ciup i wypuścił powietrze. – No, kto wie? Może?

– Tak. Może. Odbieram wnuczkę, przylatuje aż z Oslo.

– To dobrze – powiedział. – Ja też odbieram… kogoś.

„Boże drogi”, myślał, słysząc swój głos.

Kogoś.

Po co światu kolejne dziecko? Czy potrzebne mu następne jasnowłose i naiwnie rozradowane zmartwienie, które będzie się zastanawiać, jak daleko jest księżyc, będzie łamać swoją kruchą główkę nad tym, czy kwiaty potrafią płakać i kto zrywa liście z drzew jesienią?

Cztery tygodnie przed najspokojniejszym dniem 1997 roku Jarle wrócił do domu z wyczerpującego konwersatorium, podczas którego próbował wytłumaczyć grupie pierwszoroczniaków różnicę między elementem znaczącym i znaczonym oraz między znakiem i desygnatem. Zirytował się, że podobni do kurczaków studenci nie potrafią pojąć najprostszych składników współczesnej semiotyki, bez których dokładnej znajomości nie da się w ogóle zrozumieć najnowszej teorii literatury, i z tą właśnie irytacją otworzył list, który miał zmienić jego życie.

Zdziwienie to oczywista reakcja na list z policji, a Jarle, który zawsze nosił w sobie fundamentalne poczucie, że zrobił coś złego, lub brzydkie przeczucie, że coś złego zrobi, przeraził się wręcz, otrzymawszy takie pismo. Palce świerzbiły go, gdy zobaczył swoje nazwisko na przesyłce nadanej przez policję, pobiegł na górę do mieszkania, jakby ktoś go gonił, zamknął drzwi na klucz i usiadł przy kuchennym stole, na który odłożył list.

Trzy razy okrążył stół.

Uniósł kopertę, trzymał ją w rękach, myśląc o tym sierpniowym dniu, gdy jeszcze parę chwil temu głośno, niemal ze złością powiedział: „Element znaczący i znaczony stanowią relację wyłącznie wewnątrzznakową, wbijcie to sobie do głów, w przeciwnym wypadku możecie w ogóle nie zabierać się do czytania choćby malutkiego artykuliku Derridy, Genette’a czy Paula de Mana!”. List z policji. Do niego. Do Jarlego Kleppa. Ze wstydem przeszukiwał pamięć, próbując sobie przypomnieć coś, co mógł zrobić – czy stosunek na dworze jest nielegalny?

Czy ktoś, może jakaś starsza pani, widział go, kiedy późnym lipcowym wieczorem stał w parku Nygård ze spodniami wokół kostek i dłońmi na biodrach Herdis Snartemo, która wyciągniętymi rękoma obejmowała pień drzewa i wyginając kark, napinając plecy, pozwalając włosom opaść na ramiona, mówiła: „Przybądź, panie radości! Bądź! Mym! Gościem!”[2]? Czy starsza pani widziała, jak Jarle wchodzi w tę podobną do okrętu bitewnego kobietę, czy podczas wieczornego spaceru z psem zobaczyła, jak z dumą i radością wkracza na pokład bogatego łona Herdis Snartemo, co uznała za tak nieprzyzwoite i podłe, że wysłała policji skargę na zakłócanie spokoju?

A może chodziło o hałasy w domu?

Czy sąsiadka, kobieta o wyłupiastych żółwich oczach, z którą Jarle wymieniał jedynie krótkie grzeczności, doniosła na jego głośne zachowanie w domu i zakłócanie ciszy nocnej, kiedy tak fatalnie skończyła się impreza na początku sierpnia, gdy nikt nie chciał przestać pić, zanim na dobre nastanie dzień?

Jarle wciągnął niespokojnie powietrze i równie niespokojnie je wypuścił.

Usiadł przy kuchennym stole i otworzył list.

Czytał.

Czytał z otwartymi ustami.

Co?

Czy to możliwe?

Odłożył list, po chwili znów go podniósł i znów przeczytał.

Czy to naprawdę możliwe?

Dziecko?

Małe dziecko?

Czyżby on, Jarle Klepp, miał dziecko?

Czy on, Jarle Klepp, jest ojcem?

Dziecka?

Policja prosiła go, na podstawie informacji od niejakiej Anette Hansen, o oddanie próbki krwi w celu potwierdzenia ojcostwa.

Anette Hansen?

I to dziecko miało wkrótce skończyć siedem lat, tak głosił list, to prawie siedmioletnia dziewczynka, a on jest rzekomo jej ojcem.

Nie. Nie. Pocił się, mrugał, zaschło mu w ustach. Nie, to nie może być prawda. Wstał od stołu, trzy razy obszedł go z listem w dłoni, nagle wsadził głowę pod kran, puścił wodę i napił się, po czym znów usiadł. OK. Tylko spokojnie. Uspokój się. Przede wszystkim: to całkowicie niemożliwe. Tego trzymajmy się na początek. Ktoś popełnił błąd. Po prostu tak nie może być. A więc. Tylko się uspokój. Siedem lat temu? Nie. Nie. Czyżby on, siedem lat temu, spłodził jakieś dziecko? W… który to był… tak, aż w 1990?

Anette Hansen?

Kim, do cholery, jest Anette Hansen?

Zupełnie niemożliwe. Zero szans.

Po raz trzeci wczytywał się w list, z urazą i pewnością siebie kręcąc głową. Nie. Nie. Napisali tu, że to dziecko i jego widocznie nieszczęśliwie obłąkana matka zamieszkują w Skien. Śmiech na sali. Skien? Przecież on nigdy nie był w Skien! Co też, kurna, miałby do roboty w Skien? A teraz jeszcze ta matka uznała, że wymyśli sobie ojca swojego dziecka, którym to – proszę wybaczyć! – miałby być on?

Istnieją pewne granice. „I biegną właśnie w tym miejscu”, pomyślał. Źle ma się to społeczeństwo, skoro byle kto może wciskać całkiem obcym ludziom dzieci i żądać, by mówiły im „tato”. „Gdzie podziała się przynależność?” – pomyślał i pokręcił głową. – „Gdzie stabilność? Cóż to za podzielone społeczeństwo? Tutaj przebiega granica” – pomyślał po raz drugi w krótkim czasie. – „Tutaj biegnie granica określająca, w co mogą wciągnąć człowieka obcy”. Poza tym jak miałby oczyścić swoje imię z zarzutów tej całej Anette Hansen?

Anette Hansen.

Co za nazwisko.

„Brzmi niemal, jakby było zmyślone” – stwierdził.

Boże.

Anette Hansen.

Przecież można nazywać się zwyczajnie, ale Anette Hansen?

Jarle stanął. List wyślizgnął się z jego palców. Zobaczył, jak prawa dłoń zaczyna mu drżeć.

ANETTE HANSEN!

Jego gardło nabrzmiało, ścisnęło go w piersi i odcharknął nad zlewem.

ANETTE HANSEN!

Mała, przerażona Anette Hansen?

Jarle chodził w tę i z powrotem po salonie. 1990? Czy to możliwe? Przełykał ślinę, zasłaniał dłonią czoło, chodził w kółko po pokoju. Jeżeli to rzeczywiście prawda… jeżeli tylko tyle potrzeba… to… to… tak, to… Otworzył drzwi na werandę i wciągnął powietrze. Kurwa mać! Przecież nic z tego nie pamięta! A ona chodziła dopiero do dziewiątej klasy! Była w środku okresu dojrzewania! A może pod koniec okresu dojrzewania?

To była gigantyczna impreza. Druga liceum, prawda? Tak. Impreza u nowobogackich, w luksusowej willi na jednej z wysp koło Stavanger. Zagrał okropnie nieudany koncert ze swoim zespołem, później poszedł z kumplami na imprezę, gdzie pochłonął tyle alkoholu i lekkich narkotyków, ile tylko mógł, a duża część tej nocy stanowiła czarny, pusty krater w jego wspomnieniach. Anette Hansen? Boże drogi. Nie pamięta, jak ją poznał. I czego od niej chciał? Czy była aż tak miła? Czyżby wpadła mu w oko późną nocą, w lawinie pijaństwa, rocka i hałasu, czy wyróżniała się niczym świeca we mgle błyszczącym wzrokiem i wstydliwym uśmiechem na ustach? Nie pamiętał. Anette. Hansen. Wiedział tylko, że obudził się następnego dnia w szerokim łóżku, z dziewczyną obok siebie, dziewiątoklasistką ubraną jedynie w skarpetki, z majtkami wokół kostki.

Jak wyglądała?

Nie pamiętał.

Kim była?

Nie miał pojęcia.

Przecież nigdy z nią nie rozmawiał.

O ile kojarzył, nie zamienił z nią nawet słowa.

Kto taki ma dzieci z ludźmi, z którymi nigdy nie rozmawiał?!

Ja?

Czy to ja mam dziecko z dziewczyną, z którą nigdy nie rozmawiałem?

Jarle wydobył z siebie krótkie, zdecydowane kaszlnięcie.

Może rozmawiali zalani w trupa, idąc do pokoju tamtej nocy w styczniu 1990? Ciężko powiedzieć. O ile pamiętał, nie doszło między nimi do niczego poza stosunkiem.

Którego wynikiem jest dziecko.

Małe dziecko.

Które zaraz skończy siedem lat.

Które teraz, niemal siedem lat od swoich narodzin, będzie miało ojca.

Boże drogi.

„Po co światu kolejne dziecko?” – pomyślał Jarle z wściekłością i cisnął list w kąt obok płyt winylowych.

Po co światu kolejna jasnowłosa dziewczynka – wyobrażał sobie, że dziewczynka, której ojcem ponoć jest, ma sięgające do ramion jasne włosy. Po co światu kolejna dziewczynka potykająca się w czerwonych bucikach, bawiąca się… czym tam bawią się małe dziewczynki. Po co, do diaska, światu kolejna radosna, naiwna dziewczynka, która będzie się zastanawiać… nad czym tam zastanawiają się małe dziewczynki.

Jak daleko jest księżyc?

Czy kwiaty płaczą?

Albo kto zrywa liście z drzew jesienią?

I po co, do diaska, niemal siedmioletniej dziewczynce Jarle Klepp za ojca.

„Przecież nie mam na to czasu!” – myślał sierpniowego dnia 1997 roku, zerkając na skierowanie do lekarza na niesławne badanie krwi.

Twierdzenia Anette Hansen były jak najbardziej zasadne. Jarle Klepp był biologicznym ojcem dziecka. Badanie krwi zostało wykonane zgodnie z nakazem władz i Jarle musiał przyznać, że oto on – który zajmował się proustowską onomastyką, który badał ją tak zaciekle, że jego promotor, Robert Göteborg, niejednokrotnie zdradzał swój zachwyt nad „twoją pracą, Jarle, masz bardzo przenikliwe myśli i równie przenikliwie je wyrażasz” – jest ojcem.

Że był nim od siedmiu lat.

Nie zdając sobie z tego sprawy.

Każdego dnia, który minął, każdego dnia studiów i każdej zakrapianej alkoholem nocy, przez całe akademickie lata dziewięćdziesiąte, Jarle był ojcem. Malutkiego dziecka. Każdego dnia to dziecko wstawało i robiło to, co robią dzieci – „cokolwiek by to było” – pomyślał – minęło już prawie siedem lat, i to on jest jego ojcem.

Niesamowite.

Człowiek chodzi sobie, odbywa stosunek za stosunkiem, lepiej lub gorzej zabezpieczony, bardziej lub mniej udany, i nagle ten z nich, podczas którego nie było się obecnym, gdy było się zaledwie kopulującym ciałem, przynosi dziecko? Co z kolei oznacza, że zostało się ojcem?

I oto ojciec, sam sprawca, nic o tym nie wie?

Być ojcem, ale nie mieć o tym pojęcia?

Ileż to jego dzieci żyje gdzieś na świecie?

Czy powinien teraz uważać każde dziecko mijające go na ulicy, siedzące w autobusie, kupujące karty kolekcjonerskie u Hernána za własne? Czy odtąd każda para małych niewinnych oczu będzie spoglądać na niego wzrokiem pytającym: Tata? Czy każdy bawiący się w piaskownicy pięciolatek z łopatką w dłoni i kamykami w ustach odwróci się do niego, popatrzy mu w oczy i zapyta: Czy to ty, Jarle Kleppie, jesteś moim ojcem? Nie, żeby spał w życiu z tyloma kobietami, ale jednak, jeżeli to dziecko z Skien naprawdę istnieje, to czy nie otwiera mu ono drogi do ogólnoświatowego męskiego strachu?

Strachu przed byciem ojcem wszystkich?

I co z jego seksualną przyszłością? Czy odtąd ilekroć zawieje wiatr od morza i Jarle wpłynie na ciepłe wody fiordów Herdis Snartemo, by rzucić tam swą kotwicę, będzie myślał, że taknaprawdęwłaśnie przygotował grunt na przyjęcie dziecka? Czy teraz ilekroć Herdis Snartemo odsunie stanik, aby mógł ująć w usta którąś z jej małych, skorych do zabawy piersi, będzie musiał przywoływać się do porządku, wiedząc, że to pierwszy krok na porodówkę? Czy zacznie słyszeć płacz niemowlęcia, patrząc na pupę Herdis Snartemo? Na samą myśl o której świerzbiły go dłonie? Tę, która zaczynała się tuż pod krzyżem i kończyła dopiero na udach?

Co?

Boże.

I – by wreszcie odsunąć na bok czyste pożądanie – czy Jarle ma czas na ojcostwo?

Jasne, że nie. Stwierdzi to każdy, kto tylko rzuci krótkie spojrzenie w stronę Jarlego Kleppa. Dobry czy zły, nowoczesny czy staroświecki, nie ma czasu na bycie ojcem. „To jasne” – myślał, wracając do domu z gabinetu lekarskiego, gdzie, rumieniąc się, oddał krew do badania i gdzie tęgawy doktor powiedział: „Mhm, mhm, no tak, taaak, no tak, zgaaaadza się, tak, mhm, mhm. Jarle Klepp, prawda? Klepp? Jarle? Gratulacje! Jest pan ojcem!”. Nie. To bardziej niż jasne. „Ojcostwo wymaga obecności” – stwierdził, gdy mijał w zamyśleniu staw Lungegårdsvannet – „obecności i oddania”. Posiadał obie te cechy, lecz pasowały one do proustowskiej onomastyki, specjalizacji, którą wybrał na temat pracy magisterskiej z zakresu literaturoznawstwa, do pasjonującego zagadnienia, które odkrył w dwunastotomowym dziele Marcela Prousta, do niemal szaleńczego zainteresowania francuskiego pisarza nazwami własnymi oraz zastanawiającego pomijania przez niego imienia głównego bohatera. To temu zasadniczo poświęcał całą swą obecność i całe oddanie. I powinien poświęcać.

Jarle stwierdził zatem, że nie ma czasu na bycie ojcem.

Nie mówiąc już o zdolnościach.

„A te są w końcu ważniejsze” – powiedział sobie w duchu. Czy potrafiłby być ojcem, czy nadawał się do tego?

Oczywiście, że nie.

Takie sprawy należy gruntownie przemyśleć, nie można na odczepnego zająć się czymś tak istotnym jak opieka nad dzieckiem, aby to robić, trzeba posiadać wiedzę oraz określone zdolności.

Jedni nadają się do tego, inni do tamtego. „Nie będąc faszystą, można powiedzieć, że właściwe miejsce każdego człowieka” – pomyślał – „i jego właściwe zajęcie da się określić na podstawie tego, co dany człowiek najlepiej w życiu opanował”. A on opanował myślenie. Mówił mu to Robert Göteborg, który najzwyczajniej w świecie zrywał z akademickimi zwyczajami i stwierdzał, dość cicho, by jego słowa uznano za skierowane tylko do Jarlego, ale też dość głośno, by również inni go słyszeli: „Masz szczególny dar, Jarle, dbaj o niego!” – mówiła mu to również Herdis Snartemo, która, jak sama twierdziła, kochała jego ciało i inteligencję. Jarle to zrozumiał. Już wiele lat temu. Że nadaje się do tego abstrakcyjnego życia.

Analitycznego, poetyckiego i abstrakcyjnego życia.

Życia w służbie myśli.

Zrozumiał to, już kiedy przygotowywał się do swojego pierwszego egzaminu na uniwersytecie, gdy pojął, jak łatwo jest mu wykonać odpowiednią liczbę akademickich pompek, co innym studentom wydawało się trudne. Potwierdziło się to przez pierwsze lata studiów, podczas wszystkich egzaminów ustnych, kiedy zawsze, ku własnemu zdziwieniu, udawało mu się błyskotliwie wybronić na nieco wyższą ocenę, nawet z tematów, o których właściwie nic nie wiedział. Odnosiło się wrażenie, że ma do tego smykałkę, takie samo jak podczas oglądania chłopca, który po raz pierwszy wbiega na boisko i instynktownie wie, co zrobić z piłką. Jarle nie posiadał zdolności kojarzenia faktów, przez co w szkole zawsze wypadał gorzej od prymusów, którzy raz przeczytawszy materiał, pamiętali daty i kolejność zdarzeń, podczas gdy on musiał w kółko powtarzać informacje, których zapamiętaniem nie był szczególnie zainteresowany. Jednak na uniwersytecie odkrył, że wcale nie potrzebuje tej zdolności, która tak liczyła się w pierwszych latach szkoły. I gdy tylko złamał ten kod, gdy tylko to pojął, mógł odnieść sukces. Zrozumiał bowiem prędko, że na uniwersytecie, w naukach humanistycznych, których w skrytości ducha nigdy nie uważał zanauki, a raczej – jakby to ująć? -czynności?zajęcia?, ceniono i rozwijano analityczną, retoryczną inteligencję, inteligencję niewymagającą ani krzty wiedzy, lecz za to cech typowych dla kłamców, księży, sprzedawców, psychologów, aktorów i polityków: daru mowy, bystrości umysłu, uprzejmości, dowcipu. Jarle odkrył, że posiada wszystkie te cechy. Mógł się do nich spokojnie uciec i obficie z nich czerpać, a jego przydatne w każdej sytuacji wygadanie pomagało mu na uczelni. Na przykład wtedy, gdy pomylił się o całe stulecie, zapytany o Kartezjusza na ustnym z filozofii, a egzaminator wyczuł, że siedzący przed nim student ma prawdziwy talent do retoryki i spekulacji, lecz z pewnością niewie, o czym mówi. Egzaminator, człowiek, na którego twarzy było widać więcej zarostu niż skóry, zaczął zadawać mu bezlitosne pytania kontrolne, po czym Jarle w pokrętny sposób zdołał odwrócić od siebie podejrzenia i znaleźć cieniutką, lecz mimo wszystko przekonującą nić powiązania między Kartezjuszem – o którym nic nie wiedział, którego nigdy nie czytał i którego nawet umiejscowił w niewłaściwym wieku – a nietożsamością Adorna, mówiąc:„Pełenczłowiek, ideał wszystkich wcześniejszych epok, dążeń wszystkich Kartezjuszów – cóż powiedziałaby szkoła frankfurcka, nowoczesność, co powiedziałby Theodor Adorno o tym tak zwanympełnymczłowieku? Parafrazując Derridę, nietożsamość stanowi część nieistniejącego jądra”.

Tak.

Życie w służbie myśli.

W końcu to do niego pasował.

I cóż wreszcie może być ważniejsze od myślenia?

Przecież dość jest ludzi nadających się do kopania rowów, pracy w usługach telekomunikacyjnych, budowania łodzi czy wykonywania zawodu inżyniera. Przecież samo posiadanie dłoni nie oznacza, że trzeba chwycić w nie łopatę, jak uważa wiele osób w tym gardzącym duchowością kraju, z którego pochodzi. To, że człowiekowi dobrze robi kopanie w ziemi czy roznoszenie gazet, malowanie domów, kładzenie kafelków czy parkietu, że dobrze dla człowieka jest, gdy ma doświadczenie w pracy fizycznej, jak gdyby życie marynarza czy drwala miało wyższą wartość niż życie pełne myśli- to kompletna bzdura.

Jarle sam przystawał na ten sposób myślenia i wielokrotnie go bronił. Zwłaszcza kiedyś, w latach swojej młodzieńczej fascynacji socjalizmem, gdy czuł się ideologicznie zobowiązany do flirtu z tego typu popularną argumentacją, przez co równie mocno ideologicznie zobowiązany czuł się do sceptycyzmu wobec myślenia jako pracy, jak teraz konsekwentnie je nazywał.

Myślenie było jego pracą.

Myślenie jako praca ewidentnie słabo pasowało do bycia ojcem.

Tak przyznał Jarle w duchu.

Ale jednak. Jest ojcem.

Wykazało to badanie krwi, tak twierdziła też Anette Hansen z Skien, twierdziła to tak dobitnie, że aż musiała tego dowieść, i to za pośrednictwem policji. Nie miała dość odwagi, aby do niego zadzwonić, przyjechać czy chociażby napisać list, w którym grzecznie i ostrożnie przypomniałaby mu pewną przykrą noc sprzed siedmiu lat i przedstawiła hipotetyczną myśl, że Jarle może być nieszczęśliwym ojcem jej szczęśliwej córki. Ale nie, ona udała się wprost do władz i zażądała dowodu, a on mógł jedynie wyczuwać znaczną nienawiść i zaciekłą gorycz przemawiającą przez ten sposób ustalenia ojcostwa.

Teraz zaś je ustalono.

Jest ojcem.

Nie odważył się jednak komukolwiek o tym powiedzieć. Nie potrafił wspomnieć o tym mamie, kiedy zadzwoniła ze Stavanger, by dowiedzieć się, co takiego kupił sobie za pieniądze, które dostał na 25. urodziny, więc zrelacjonował jej tylko, jaką wizję czekających go w świetlanej przyszłości akademickich rozkoszy roztoczył przed nim Robert Göteborg, który stwierdził, że najprawdopodobniej jakieś czołowe norweskie czasopismo literackie, zbyt wcześnie jeszcze, by powiedzieć jakie, ale na pewno jedno z największych i czołowych, rozważy publikację eseju o proustowskiej onomastyce, który Jarle właśnie pisze, możliwe nawet, że zostanie on przetłumaczony na język angielski i wydany za granicą, a od dnia, kiedy badania Jarlego w pełni ujrzą światło dzienne, zwłaszcza zaś „sensacyjne na skalę światową odkrycie i analiza unikania przez autora własnego imienia oraz konsekwencji tego retorycznego, semantycznego, biograficznego i skandalicznego manewru”, tak, „od tego dnia, mamo” – powiedział – „nie wiadomo, jak wszystko się potoczy”.

– Ech, ty – powiedziała mama.

– Kto wie, czy nie dostanę pracy na zagranicznym uniwersytecie?

– Tak, Jarle, Jarle – dodała. – Każde dziecko ma prawo poznawać świat niczym słońce.

– Dziecko? – Jarle cofnął się ze słuchawką w dłoni. – Jak to dziecko?

Mama się zaśmiała.

– Przecież jesteś nim, Jarle, jesteś dzieckiem.

Nie wspomniał o niemal siedmioletnim dziecku ani mamie, ani swoim przyjaciołom magistrantom. Nikomu. Co miałby powiedzieć?

Jestem ojcem?

Zostałem ojcem?

Dziewczynki z Skien?

Jak miałoby to wyglądać? Musiał przyznać, że wiązało się z tym wszystkim sporo krępujących uczuć. Krępujące było to, że nie znał matki dziecka, że przespał się z nią, gdy miał siedemnaście lat, a ona chodziła wtedy zaledwie do dziewiątej klasy, że przespał się z nią w tak absurdalnym stanie upojenia, że ani on, ani ona – tak przynajmniej sądził – nic z tego nie pamiętają. Krępujące – i nieprzyjemne – było to, że on, który wiele lat życia poświęcił na uporządkowanie spraw z własnym ojcem, teraz sam miał nim zostać, miał w dodatku być ojcem dziecka, którego nie mógł nawet wychować, gdyby w ogóle tego chciał. Krępujące było również, na głębszym poziomie, że on, Jarle Klepp, który uważał siebie za człowieka żyjącego w służbie myśli,naprawdę ma dziecko. Trudno opisać, na czym dokładnie polegało to zażenowanie, ale krępujące było dla niego, że miałby mieć jakikolwiek związek z dziecięcością, z dziecięcym światem, że miałby myśleć o dziecięcych sprawach i zajmować się takimi rzeczami, jak… no… czym tam się teraz dzieci zajmują.

Lalkami?

Ubrankami i domkami dla lalek?

A może fruwają sobie po prostu niczym całusy na wietrze, patrząc, dokąd zaprowadzą je dni, raz tu, raz tam, z piegami na nosach i świeżo wyrośniętymi zębami?

„To fundamentalnie śmieszne”– pomyślał, kiedy kobieta w liliowym kapeluszu odwróciła się do niego po raz trzeci.

– Ale dzisiaj spokojnie, prawda? – zagaiła tym samym głosem starszej pani. – Ostatni raz tak spokojnie było, kiedy zmarł król.

– Tak – powiedział z uśmiechem i zauważył, jak coraz bardziej podobna do jego babci staje się kobieta. – Tak, to całkiem możliwe.

– To kogo pan odbiera?

– Noo – Jarle się zawahał. – Swoją córkę.

– O – odparła i uśmiechnęła się tak szeroko, jak tylko starsze panie potrafią na wspomnienie dzieci. – O, to świetnie. Córkę. Tak, takie życie.

Życie?

Nie wiedział, jak to skomentować. Przecież nie mógł powiedzieć, co myśli, że już ma życie, treściwe i istotne życie, które dotąd toczyło się własnym rytmem, na pewno zaś nie kierowało nim to, co jej zdaniem było życiem, więc powiedział tylko:

– Tak jest.

– Tak – odparła starsza pani i znów się uśmiechnęła, dokładnie tak jak potrafią starsze panie, kiedy widać, że całe życie staje im przed oczami. – Tak, dzieci to wielkie szczęście.

Wielkie szczęście?

Tego też nie potrafił skomentować. Bo czy mógł powiedzieć, że w jego odczuciu jest wręcz przeciwnie? Czy mógł powiedzieć tej obcej, lecz łagodnej i pięknej kobiecie, że to dla niego kłopot, chwila irytacji, wydarzenie zupełnie nie w porę, wydarzenie, które po prostu nie pasuje, że jest studentem, magistrantem, że bada proustowską onomastykę, że nie chce być marynarzem, kopać rowów ani mieć dziecka, że właściwie nie może mieć dziecka, że najzwyczajniej w świecie, szczerze i brutalnie mówiąc, nie jest w stanie ani nie chce mieć dziecka? Czy mógł również powiedzieć, że jest sceptycznie nastawiony do tego kultu dzieci, który bezkrytycznie wszędzie się rozprzestrzenia, do tej przesadnej koncentracji na dzieciach, dzieci, dzieci, wszędzie tylko dzieci, do tej myśli, którą narzucano mu z każdego zakątka świata, że życie bez dzieci oznacza brak szczęścia? Czy mógł powiedzieć, że się z tym zgadza? Że nie teraz, lecz wcześniej był szczęśliwy? Że co tydzień szczęście przynosiły mu nauka i pieprzenie? Czy mógł powiedzieć, że jego zdaniem na świecie dość jest dzieci, że dość wszędzie tych bezradnych smerfów, i że on, jeśli ma być szczery, sądzi, że należy inaczej spojrzeć na ten problem, jakim mimo wszystko są dzieci? Jarle uważał, że dzieci należy rozdawać tym, którzy naprawdę ich pragną, czyli na ogół kobietom, mniej więcej tak samo jak twierdził, że służba wojskowa jest dla tych, którzy naprawdę chcą ją odbyć, czyli na ogół dla mężczyzn.

Nie.

Jasne, że nie może tego powiedzieć.

Tylu rzeczy nie mógł w ogóle mówić.

„Zwłaszcza w naszych czasach”– przyszło mu do głowy.

Tego także nie może powiedzieć tej łagodnej i ciepłej kobiecie, która regularnie się do niego odwraca. Nie może przecież powiedzieć, że czuje nieprzyzwoitą presję społeczeństwa, polityków, tak, wszystkich wokół, aby być miękkim i pełnym poświęceń mężczyzną ze śliniakiem przy jednej kieszeni i grzechotką w drugiej, który chce mieć dzieci, chwytać za łopatę, kłaść kafelki, zmieniać pieluszki, okazywać uczucia i obnosić się ze swoją tak zwaną kobiecą stroną. Po niezliczonych kiepskich imprezach i równie wielu żałosnych dyskusjach, jakie odbył w ciągu studiów, wiedział, że choćby sugestia istnienia czegoś prawdziwie kobiecego, a co za tym idzie również prawdziwie męskiego, zostanie bezwzględnie odrzucona. Najmniejsze próby stwierdzenia, że Jarle jako mężczyzna czuje, iż nadaje się do tego czy owego, napotykały pogardę i niedowierzanie, a nawet nienawiść ze strony jego przyjaciół, znajomych i wszystkich artykułów w„Morgenbladet”. Jakże on, tak inteligentny facet, może twierdzić, żekobiety i mężczyźni naprawdę się różnią? Jaki nieszczęsny dowód przytoczy na poparcie tak absurdalnie faszystowskiego względem płci twierdzenia?

Herdis Snartemo, której radość sprawiało głaskanie białymi palcami jego ciała i patrzenie, jak napina się w oczekiwaniu, która lubiła czuć na sobie jego wzrok, gdy chodził za nią uniwersyteckimi korytarzami, nie wierzyła, że Jarle nie żartuje, mówiąc na przykład, że „kobiety są lepiej od mężczyzn przystosowane do opieki nad dziećmi”, lub zwracając uwagę, że „to mężczyźni lubią wdrapywać się na wysokie szczyty, a kobiety wolą obejść górę, by zobaczyć, co znajdą po drodze”. Ponieważ Herdis, pochodząca z miejscowości Snartemo na południu Norwegii i mówiąca w typowy dla tego regionu miękki, a poza tym trochę bełkotliwy sposób, była zafascynowana młodym studentem, poziomem jego ambicji i jego napalonym wzrokiem, najczęściej zbywała takie uwagi śmiechem. Wywodziła się z bogatego domu, z rodziny, której nadmiernie zamożni członkowie częściej wzdychali, niż się pocili, i chociaż pod względem politycznym zawędrowała daleko – od granatu[3] po ostrą czerwień – nie przemieściła się nawet o centymetr w kwestii ducha czy klasy. Miała w zwyczaju po prostu zbywać różne sprawy śmiechem, tak jak nauczono ją w domu, co znakomicie pasowało do jej odziedziczonej po znamienitych przodkach górnej wargi, trzymanej jakby w szachu przez nos. Herdis Snartemo, kobiecie, która nie posiadała żadnej z dziwacznych cech sąsiadki Jarlego, lecz która była prześliczna i arogancka, a do tego mogła wystawiać na pokaz najbardziej sensacyjną pupę na całym uniwersytecie, całkiem naturalnie przychodziło zbywanie wyniosłym, perlistym śmiechem sugestii Jarlego, które przypisywała jego – jak mawiała – „młodzieńczej” potrzebie prowokowania otoczenia.

Ale on tak właśnie uważał.

Że kobiety i mężczyźni się różnią.

Że to szczęście, zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn, że tak właśnie jest dobrze oraz że to tragedia, iż współczesna inteligencja pozwala sobie na narzucanie poglądów przez feministki niepotrafiące ścierpieć, że mężczyźni i kobiety z natury się różnią. I pewnego dnia o tym napisze. W ten czy inny sposób. Nie w pracy o proustowskiej onomastyce ani w opartym na tej samej pracy artykule do norweskiego czy angielskiego czasopisma, ani też w „Morgenbladet”, do którego przed kilkoma tygodniami wysłał recenzję angielskiej książki o Prouście – i jeszcze nie dostał odpowiedzi! – ale gdzieś indziej. Kiedy indziej. Może teraz, w roku 1997, nie da się tego jeszcze stwierdzić? Może to jedna z wielu myśli, których po prostu nie można wypowiedzieć we współczesnych czasach, by nie narazić się na miano klauna czy szowinisty i tym samym na momentalne opuszczenie listy osób, których w danym kraju należy słuchać, tej samej listy, która zdaniem Jarlego z pewnością wisiała nad komputerem redaktora „Morgenbladet”?

– Dzieci to prawdziwe błogosławieństwo – odezwała się starsza pani, po czym westchnęła.

Błogosławieństwo?

Po przybyciu na Flesland, lotnisko niedaleko Bergen, Jarle trzymał starszą panią za rękę, kiedy ta powoli wysiadała z autobusu. Komentowali ostrą wrześniową pogodę – ona twierdziła, że wywołuje w niej podobne uczucia jak generalne porządki, on zaś uważał, że naprawdę przeciwdziała mgiełce przyzwyczajeń – i zakończyli przejażdżkę wzajemnym przedstawieniem się sobie. Jarle dowiedział się, że kobieta nosi nazwisko Irmelin Jensen i urodziła się aż w dwudziestym drugim, na co z uśmiechem odparł: „O, moja babcia urodziła się w trzynastym” – specjalnie powiedział tylko „w trzynastym”, aby starsza pani odnalazła się w tym sposobie mówienia. Bo, jak zauważył, tak właśnie rozmawiały z sobą starsze panie. Mówiły tylko „dwunasty” czy „trzynasty” albo „dwudziesty drugi” i wszyscy należący do ich dawnego świata rozumieli, co mają na myśli – oni widzieli różnicę między trzynastym a dwudziestym drugim, dokładnie tak samo jak dla Jarlego istniała różnica między siedemdziesiątym drugim a siedemdziesiątym dziewiątym. Irmelin Jensen z dwudziestego drugiego powiedziała, że miło jej poznać tak uprzejmego i bystrego młodego mężczyznę, że jego córka ma szczęście, iż trafił jej się tak troskliwy ojciec, bo nie wszystkim córkom jest to dane. Ona sama tego doświadczyła, „bo wie pan” – powiedziała – „ojcowie w moich czasach byli zupełnie inni”. Skończyło się więc na tym, że stanęła na swoich starych palcach i uściskała Jarlego, a do tego naprawdę miała nadzieję, że uda im się co nieco obejrzeć na lotnisku – „bo takie dni jak ten nie zdarzają się często nawet w długim życiu” – wyjaśniła. – „Mogę to panu zagwarantować”.

Jarle przyjął uścisk, jakby obejmowała go jego własna babcia, życzył jej przyjemnego czasu z wnuczką i zgodził się, kolejny raz nie mając pojęcia z czym: „Tak, naprawdę mogę sobie wyobrazić, że to rzadki dzień”.

Na lotnisku sobota 6 września wyglądała inaczej niż w mieście czy koło ptaszków na płocie. Najwyraźniej nie wydarzył się wielki wypadek, bo liczba podróżnych nie odbiegała od normy, a żaden z nich zdawał się nie przejmować samą podróżą, jak to bywa na przykład po katastrofie kolejowej ze stu dwudziestoma ofiarami śmiertelnymi. Jednak wszyscy, których Jarle zobaczył po przybyciu do hali przylotów i odnotowaniu, że samolot z Oslo z jego córką na pokładzie ma wylądować o 11:45, mieli ten sam przygnębiony i melancholijny wyraz twarzy. Zdawało mu się również, że ludzie wokół mówią ciszej i mniej niż zwykle.

11:45. Jeszcze tylko pięć krótkich minut.

Nadszedł czas, by dowiedzieć się, jakiż to posępny dżokej ujeżdża ten biedny dzień. „Gazety” – pomyślał Jarle i prędko udał się w stronę kiosku. Nie miał okazji wpaść do Hernána i niechętnie kupić „Dagbladet” i „Bergens Tidende”, gdy tak naprawdę chciał „Morgenbladet”, więc kupi je teraz. Gazety powiedzą mu przecież, co takiego ma wydarzyć się tej soboty.

Jednak po chwili się zatrzymał. Zobaczył długą kolejkę przy kiosku, a jak by to wyglądało, gdyby nie czekał na córkę w hali przylotów? Przecież nie może tego zrobić. Nie może kupować gazet, kiedy ona do niego wyjdzie.

A jeśli to jej pierwszy lot?

Kto wie?

Któż wie, czego jego córka doświadczyła w życiu? Przecież jego przy niej nie było, nie mógł dopilnować, aby otrzymała właściwe bodźce.