Bogowie i królowie - Austin Lynn - ebook

Bogowie i królowie ebook

Austin Lynn

5,0
31,20 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

NARODZIŁ SIĘ, BY WŁADAĆ LUDEM BOŻYM, ALE JAHWE JEST W JEGO CZASACH JEDYNIE MGLISTYM, NIEISTOTNYM WSPOMNIENIEM W PAMIĘCI JEGO NARODU.

Hiskiasz urodził się jako drugi syn króla Achaza. Nie powstrzymało to jednak jego ojca przed wcieleniem w życie przewrotnego planu, który miał zaskarbić mu łaski pogańskiego bożka, Molocha. U stóp ołtarza przerażony i bezsilny chłopiec po raz pierwszy spotyka Boga Jedynego i Prawdziwego, Boga swojego królewskiego rodu – Jahwe.

Ale jego droga do Świętego Izraela naznaczona jest przez szereg postaci: dziadka Zachariasza, niegdyś cieszącego się wyjątkowo dobrą reputacją, dziś pogardzanego alkoholika; arcykapłana Uriasza, tak owładniętego żądzą władzy, że gotów jest postawić na szali wiarę, którą wyznaje; i Szebnę: Egipcjanina intelektualistę zajmującego się edukacją księcia.

Miłość do Hiskiasza i jej ofiarny wymiar zdecydują o losach obu kochających go kobiet, a to z kolei wpłynie na przyszłość młodego księcia.

 

Seria Kronik składa się z pięciu tomów:
I. Bogowie i królowie
II. PIEŚŃ ODKUPIENIA
III. MOCĄ JEGO RĄK
IV. WIARA MOICH OJCÓW
V. POMIĘDZY BOGAMI

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 402

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wyjaśnienie dla Czytelnika

Krótko po śmierci króla Salomona w 931 r. przed Chrystusem Ziemia Obiecana została podzielona na dwa odrębne królestwa. Izrael, który był większym państwem i leżał na północy, wybrał na swoją stolicę Samarię i nie był już rządzony przez potomków króla Dawida. W państwie południowym, Judzie, w którym rozgrywa się ta historia, nadal rządził – ze swej stolicy w Jerozolimie – królewski ród Dawidowy. Opowieść nasza skupia się wokół wydarzeń z życia dwóch królów Judy: Achaza, który rządził w latach 732–716 przed Chrystusem, oraz jego syna Hiskiasza, który rządził od 716 do 687 r. Wnikliwe studium Pisma i komentarzy pomogło sfabularyzować tę historię. W celu nadania autentyzmu wypowiedziom autorka sparafrazowała słowa przypisane tym postaciom biblijnym. Zastosowano jednak bezpośrednie cytaty z Pisma Świętego tam, gdzie bohaterowie odczytują lub recytują fragmenty Pisma i gdy prorocy głoszą słowa Pana. Jedyna dyspensa, jakiej autorka sobie udzieliła, to zamiana słowa „Pan” na „Jahwe”.

Zainteresowanych czytelników zachęcam do przestudiowania w Piśmie Świętym pełnych relacji wydarzeń opisywanych w pierwszym tomie Kronik królewskich. Wybrane fragmenty Pisma Świętego, do których odwołuje się powieść Bogowie i królowie:

– 2 Krl 16

– 2 Krl 18,13

– 2 Krn 28,1–8.19–27

– 2 Krn 29,1–14

Zobacz również: 2 Krn 26,3–5.16–23, Jr 26,18–19, proroctwa Izajasza i Micheasza, Księga Psalmów.

Wyjaśnienie do wydania polskiego

W związku z wymiennym stosowaniem w polskich przekładach Pisma Świętego imienia króla Hiskiasza (inaczej stosowane: król Ezechiasz), w dziele tym zastosowaliśmy imię Hiskiasz.

Jako wydawnictwo podjęliśmy tę decyzję podążając za tłumaczeniem angielskiego oryginału, w który imię to brzmi: Hezekiah.

Odkrywającej lektury

Wydawca

Część Pierwsza

Achaz w chwili objęcia rządów miał dwadzieścia lat (...). Nie czynił on tego, co jest słuszne w oczach Pańskich, tak jak czynił jego praojciec Dawid.

2 Księga Kronik 28,1

1.

Hiskiasza obudziły głosy i dudnienie tupiących stóp. Usiadł na łóżku i poczuł, jak jego serce łomocze. Pierwszy raz w życiu był przerażony. W ciągu jednej nocy jego bezpieczny, spokojny świat królewskiego pałacu obrócił się w niwecz. Z narastająca paniką słuchał tego, co się dzieje na korytarzu: hałas z każdą chwilą był coraz głośniejszy. Męskie głosy wykrzykiwały rozkazy. Drzwi otwierały się i zamykały. Dzieci płakały ze strachu.

Odwrócił się do swojego starszego brata Eliaba i zobaczył, że on także nie śpi. Zsunął się ze swojego łóżka i wdrapał się po cichu na sąsiednie.

– Eliabie – szepnął. – Co się dzieje?

Eliab potrząsnął głową, ściskając pościel.

– Nn... nie wiem.

Skulili się w ciemnościach, patrząc w oczekiwaniu na drzwi.

W oddali ponury dźwięk szofaru grzmiał na trwogę śpiącej Jerozolimie, a na korytarzu słychać było odgłos zbliżających się kroków.

– Boję się – wyznał Hiskiasz, połykając łzy. – Chcę do mamy.

Nagle do pokoju wpadli żołnierze uzbrojeni w miecze i włócznie iściągnęli braci z łóżka. Hiskiasz był wobec nich bezsilny. Jego ciało było sztywne ze strachu, gdy rozbierali go z nocnych szat i siłą założyli mu przez głowę lniane, białe odzienie. Ręce żołnierzy, którzy go ubierali iwiązali mu sandały, były zimne i szorstkie. Słudzy pałacowi zawsze odnosili się do niego łagodnie – pomagając mu założyć odzienie, uśmiechali się do niego i wymyślali różne zabawy. Tymczasem żaden z żołnierzy nie odezwał się choćby słowem, a ich lodowate milczenie sprawiało, że włosy jeżyły mu się na karku. W podobny sposób ubrali Eliaba i bezceremonialnie wyprowadzili braci z pokoju.

W korytarzu tłoczyło się jeszcze więcej żołnierzy, a towarzyszył im tuzin kapłanów w powłóczystych szatach. W migoczącym świetle pochodni Hiskiasz dostrzegł swoich przyrodnich braci, tak samo jak on odzianych w biel. Cicho szlochali. Nad nimi z wyciągniętym mieczem stał jego stryj Maasejasz.

– To wszyscy synowie króla – zwrócił się do kapłanów. – Ruszajmy, moich ludzi czeka długa droga.

– Wszystko gotowe, panie – usłyszał w odpowiedzi.

Ale zanim którykolwiek znich zdążył się poruszyć, ich uszu dobiegł przeraźliwy krzyk matki Hiskiasza, która biegła korytarzem wiodącym ze skrzydła dla kobiet.

– Nie! Poczekajcie! Stójcie!

Była bosa i w biegu okrywała się wierzchnią szatą. Nieuczesane czarne włosy spływały jej falami po plecach. Hiskiasz próbował się do niej wyrwać, ale jeden z żołnierzy go zatrzymał.

– Co wy robicie?! – krzyczała. – Dokąd zabieracie moich synów?!

– Król Achaz składa specjalną ofiarę przed wyruszeniem wojsk – oświadczył stryj Maasejasz. – Wróg zaatakował od północy nasze granice.

– Co to ma wspólnego z moimi dziećmi? Są jeszcze małe – Zadrżała i owinęła się mocniej szatami.

– Achaz chce, by wszyscy jego synowie wzięli udział w ceremonii – mówiąc to, stryj Maasejasz dał znak żołnierzom, a ci szybko przemieścili się przez korytarz, by zagrodzić jej drogę. Hiskiasz zdążył jednak zauważyć, że kobieta pobladła.

– Nie, czekajcie! – krzyknęła. – Jaką ofiarę?

Maasejasz obrócił się do niej plecami.

– Idziemy – zwrócił się do swoich żołnierzy.

Z gardła matki Hiskiasza wydobył się niemal nieludzki skowyt. Ten dźwięk przeraził go do głębi. Słyszał, jak bez skutku próbuje przedostać się przez mur mężczyzn.– Mama! – wrzasnął. – Chcę do mamy!

Zaczął się do niej wyrywać, ale jeden z żołnierzy podniósł go tak, jakby Hiskiasz nic nie ważył. Chłopiec chciał walczyć, ale z przerażenia osłabł, a mężczyzna, który go trzymał, był znacznie silniejszy. Krzyk jego matki niknął w oddali, podczas gdy żołnierz niósł go przez labirynt pałacowych korytarzy, a potem schodami w dół, na dziedziniec. Na dworze niebo już się przejaśniało – zza wzgórz Wyżyny Judzkiej powoli wyglądało słońce. Na pałacowym dziedzińcu czekał tłum ludzi, który wylewał się przez wrota na ulice. Żołnierz postawił Hiskiasza na ziemi. Rześki wiatr targał jego tunikę i smagał nią nogi. Cienka tkanina w najmniejszym stopniu nie chroniła przed porannym chłodem, więc Hiskiasz drżał nie tylko ze strachu, ale i z zimna. Nigdy dotąd nie widział tylu żołnierzy – ustawionych w równych szeregach, z błyszczącymi mieczami, stojących na baczność przed jego ojcem, królem. Król Achaz miał na głowie koronę Judy i był odziany w szaty królewskie wyszywane w symbole domu Dawidowego. Był on wysokim mężczyzną z okrągłym brzuchem, którego głos zawsze brzmiał donośnie igniewnie. Wszyscy w pałacu przed nim drżeli; Hiskiasz też nauczył się go bać. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ojciec wywołał go wraz z braćmi z łóżek o świcie, by stali teraz z tymi wszystkimi żołnierzami. Drżący Hiskiasz stał na wietrznym dziedzińcu, a wyczuwalne w powietrzu napięcie i uroczysty wyraz wszystkich twarzy napawały go lękiem.

Zgromadzenie ruszyło, prowadzone przez króla Achaza i stryja Maasejasza. Zaraz za nimi podążali przedniejsi obywatele miasta, po nich ruszyła eskorta żołnierzy i kapłanów. Jeden z żołnierzy ścisnął Hiskiasza za ramię i pchnął go razem z pozostałymi królewiczami Judy. Jednak zamiast wspinać się po stromym wzgórzu za pałacem ku Świątyni Jahwe, gdzie król zwykle składał ofiary, orszak zaczął schodzić wąskimi ulicami miasta.

Minęli przestronne rezydencje szlachty budowane z ciosanego kamienia, następnie przeszli przez rynek, teraz cichy i wyludniony, gdzie wszystkie stoiska było pozasłaniane, a kolorowe markizy zwinięte na noc. Hiskiasz widział, że ludzie przyglądają się orszakowi z dachów i zerkają zza krat w oknach. Gdy ulica zwęziła się, żołnierze zbliżyli się do niego przyciskając do jego boku miecze. Dokąd go prowadzili? Co się z nim stanie? Dwukrotnie zmylił stopień na ulicy i potknął się, ale żołnierze szybko chwytali go za ramiona i stawiali na nogi.

Dotarli wreszcie do ogromnej bramy w południowej części Jerozolimy i wyszli nią za miasto. Teraz, wśród ciszy świtu, zaczęło docierać do nich z oddali echo bębnów. Hiskiasz ujrzał poszarpane ściany urwisk, ciemne i złowieszcze, strzegące wejścia do Doliny Hinnom. Gdy orszak skręcił w jej kierunku, przelotnie chłopak zauważył kłębiący się słup dymu, który wzbijał się wysoko w powietrze niesiony wiatrem.

Kapłani, którzy kroczyli obok Hiskiasza, zaczęli śpiewać:

– Moloch, Moloch, Moloch.

Mężczyźni idący w orszaku dołączyli, śpiewając coraz głośniej w rytm dudnienia bębnów:

– MOLOCH... MOLOCH... MOLOCH!

Nagle ściana żołnierzy rozstąpiła się, a Hiskiasz po raz pierwszy zobaczył na własne oczy Molocha. Wiedział, żenie śni. Wiedział, że potwór ten jest prawdziwy, ponieważ nigdy nie umiałby sobie wyobrazić czegoś tak straszliwego. Moloch patrzył na niego z wysokości mosiężnego tronu, a ogień we wgłębieniu pod pustym posągiem płonął z głośnym rykiem. Języki płomieni lizały kąciki ust w jego otwartej paszczy. Wyciągnięte, jakby w oczekiwaniu, ramiona tworzyły stromą pochyłość, która kończyła się w jego otwartej paszczy.

Instynkty Hiskiasza krzyczały, by ten rzucił się do ucieczki, ale nogi ugięły się pod nim jakby były z gąbki. Nie mógł się ruszyć. Jeden z żołnierzy pochwycił go i zaniósł po schodach na podest, który znajdował się przed wyciągniętymi ramionami potwora.

– MOLOCH... MOLOCH... MOLOCH... – tłum nucił w rytm dudnienia bębnów. Czując w uszach pulsowanie serca, Hiskiasz kulił się obok swojego brata Eliaba. Kłęby dymu wyciskały łzy z jego oczu, twarz palił żar ognia.

Główny kapłan stanąwszy twarzą w stronę Molocha, wzniósł ręce i błagał bożka, wrzeszcząc szaleńczo, ale śpiew tłumu ihuk płomieni zagłuszyły jego słowa. Gdy modlitwa dobiegła końca, opuścił ręce i obrócił się. Hiskiasz na widok zimnego, zdecydowanego wzroku mężczyzny próbował się cofnąć, ale jeden z kapłanów Molocha złapał go mocno za ramiona. Nie mógł uciec.

– Który to pierworodny króla? – zapytał główny kapłan.

Sygnet stryja Maasejasza mignął w blasku płomieni, gdy mężczyzna kładł dłoń na głowie Eliaba.

– Ten – odparł mężczyzna. Kapłan chwycił chłopca i uniósł go wysoko w powietrze. Hiskiasz z przerażeniem patrzył, jak mężczyzna rzuca jego brata w rozwarte ramiona potwora. Eliab stoczył się po pochyłości ku otwartej paszczy, zaciskając ręce na mosiężnych ramionach i starając się w ten sposób powstrzymać upadek, ale metal był zbyt gorący i gładko wypolerowany. Nie miał się czego złapać. Przerażający wrzask Eliaba przebijał się przez ryk płomieni i dudnienie bębnów, nawet wtedy, gdy chłopiec wpadł do środka i Moloch go pożarł. Krzyk dochodzący z głębi płomieni trwał tylko przez chwilę, ale wydawało się, że trwa całe życie.

Wtedy nozdrza i gardło Hiskiasza wypełnił potworny smród, jakiego nigdy dotąd nie czuł. Żołądek pozbył się nagle całej swej treści, chłopiec zwymiotował tak gwałtownie, jakby chciał się jednocześnie pozbyć wspomnienia sprzed chwili.

Jednak śmierć Eliaba nie zakończyła koszmaru. Inni szlachetnie urodzeni oraz urzędnicy miejscy ofiarowali swoich synów kapłanowi, a on wrzucał ich po kolei w ramiona Molocha. Wszyscy bezradnie turlali się w płomienie. Hiskiasz zwinął się w kłębek na podeście i zasłonił twarz, by tego nie widzieć. Ale wydarzenia tego dnia zostały wyryte w jego duszy. Zaczął krzyczeć i wydawało mu się, że nigdy nie przestanie.

Syn Abbiji w końcu zasnął, jego ciepłe ciałko spoczywało luźno w jej ramionach. Do tej pory ściskał ją mocno przez cały dzień. Ale Abbija, siedząc przy oknie i patrząc nawieczorne niebo, dalej mocno obejmowała syna.

Eliab nie żył. Jej syn, jej pierworodny odszedł na zawsze. Jej umysł odmawiał zaakceptowania tej prawdy, wydawało jej się, że ktoś wyrwał jej serce, pozostawiając tylko zimne i puste ciało. Żałość przytłaczała Abbiję, kobieta wiedziała, że ten ból nie ustąpi do końca życia. Jej syn nie powinien był umrzeć. Zbyt wcześnie i zbyt okrutnie odebrano mu życie. Ito rodzony ojciec go zamordował.

Jej ramiona objęły mocniej Hiskiasza, chroniąc go instynktownie. Nie pozwoli mu umrzeć tak, jak umarł Eliab. Będzie go chroniła przed Achazem bez względu na wszystko – ale jak? Nie dysponowała ani żadną bronią, ani umiejętnością posługiwania się nią.

Abbija domyśliła się, dokąd żołnierze zabierają dzieci i co się stanie z Eliabem, ale nie miała żadnej możliwości, by go uratować. Strażnicy zignorowali jej krzyki i błagania przytrzymując ją jeszcze długo po tym, jak orszak opuścił już pałacowy dziedziniec. Słyszała w oddali bębny Molocha, ale nie mogła się wyswobodzić, żeby pomóc swojemu dziecku. Gdy ofiara się dokonała, Eliab nie żył, a Hiskiasz wciąż krzyczał, nie mogąc pojąć przyczyny koszmaru, którego był świadkiem. Sama Abbija też nie umiała jej pojąć. Mogła tylko przylgnąć do syna, którego jej pozostawiono, przysięgając mu, że jest bezpieczny, że będzie go chroniła. Ale nie wiedziała, jak ma dotrzymać tej obietnicy.

– Niech go pani teraz odłoży, Wasza Wysokość. Cały dzień go pani trzyma – rzekła jej służąca, Debora, sięgając po Hiskiasza, by wyjąć go z ramion Abbiji. Ale ta w niemej odpowiedzi tylko jeszcze mocniej go przytuliła.

– Nie. Jeszcze nie. Muszę go trzymać – Abbija przejmująco pragnęła, żeby ją ktoś przytulił i pocieszył, pragnęła poczuć, że obejmuje ją czyjeś kochające ramię, ale otaczały ją jedynie kamienne mury. Ogrzewały je płomienie koksowników i palenisk, ozdabiały gobeliny i kobierce dające wrażenie wygody i ciepła, ale Abbija wiedziała, że to tylko pozory. Pod tymi eleganckimi okryciami mury, tak jak i jej życie, były zimne i twarde jak kamień.

– Proszę, Wasza Wysokość. Musi pani coś zjeść – błagała Debora. – Mam tu trochę owoców i chleba.

Abbija zerknęła na tacę.

– Nie chcę jeść – odparła, kręcąc przecząco głową. Zagryzła wargę, czując na niej słony posmak łez. Jak miałaby jeść, kiedy jej życie roztrzaskało się niczym misa rzucona o podłogę? Nigdy nie będzie już całością.

– Głodzenie się nie zwróci pani Eliaba, Wasza Wysokość.

Gdy Abbija usłyszała imię syna, zgryzota znów ją pochłonęła

– Och, Eliab – zapłakała. – Moje piękne dzieciątko.

Wszystko, co wiązało się z osobą jej pierworodnego, było niezapomnianym wspomnieniem – moment, gdy pierwszy raz poczuła jego ruch w swoim łonie, poród, pierwszy raz, gdy trzymała go w ramionach, jego pierwsze kroki, pierwsze słowa… Jej syn, Eliab. Był również pierworodnym synem króla Achaza, przyszłym królem Judy. Jego młode życie pełne było nadziei, tak wspaniale się zapowiadało.

– Nawet go nie ucałowałam na pożegnanie – nachyliła się, by pocałować Hiskiasza, łzy kapały na jej kędzierzawe, kasztanowe włosy.

– Powinna już pani odłożyć go do łóżeczka, Wasza Wysokość – powiedziała służąca. – Musi pani się przebrać i uczesać.

Abbija popatrzyła na przód swojej szaty, którą rozdarła z rozpaczy. Nie będzie się czesać, kąpać, używać wonności. Jakżeby mogła po śmierci Eliaba?

– Nie – odrzekła cicho. – Pozwól mi opłakiwać syna.

– Ależ wie pani, że nie wolno pani go opłakiwać. Eliab nie umarł z powodu choroby czy...

– Będę opłakiwała syna – powtórzyła. Nie było jednak płaczek, które płakałyby razem z nią, nie było pogrzebowego orszaku, modlitw, nagrobka wyznaczającego miejsce, gdzie złożono jej dziecko.

– Umarł zaszczytną śmiercią, Wasza Wysokość. Była to chwalebna ofiara, którą należy świętować – upierała się Debora. Abbija spojrzała na nią z niedowierzaniem.

– Jaka matka mogłaby świętować śmierć dziecka? I jaki ojciec mógłby zabić dziecko, żeby ratować siebie? Tylko potwór mógł zrobić coś takiego – widziała, żejej słowa wstrząsnęły służącą, ale nie dbała o to. Spojrzała znów na śpiącego syna. – I tylko potwór zmusiłby inne swoje dzieci, by na to patrzyły.

– Powinna pani uważać na to, co pani mówi – Debora ściszyła swój głos prawie do szeptu. – Pani mąż jest królem.

– Och, doskonale zdaję sobie z tego sprawę – odparła gorzko Abbija. – Byłam obiecana królewskiemu domowi Dawidowemu od chwili moich narodzin. Przez całe życie ojciec powtarzał mi, że kiedyś wyjdę za króla – a robił to w taki sposób, jakby czekał mnie wielki zaszczyt. Miałam nosić przyszłych królów w moim łonie. Byłam błogosławiona między niewiastami – przerwała, wskazując palcem rozdartą szatę, – ale popatrz, jaką ceną zapłaciłam za ten zaszczyt. Mój syn nie żyje. A ja jestem żoną człowieka, którego będę nienawidziła do końca życia.

– Niech pani nie mówi takich rzeczy. Ktoś mógłby usłyszeć i...

– Nie dbam o to! Nienawidzę go! Nic tego nie zmieni!

– Nie myśl tak, o pani. To żałoba przez ciebie przemawia. Żyjąc tu wpałacu ma pani wyjątkową pozycję.

– Żyjąc jak królewski więzień.

Jej komnaty należały do najwspanialszych w całym pałacu – z jednej strony wysokie okna wychodziły na dziedziniec, z drugiej, z balkonu, rozpościerał się cudowny widok na miasto. Każdy element wyposażenia komnaty był piękny: stoły i świeczniki pokryte kością słoniową i złotem, kanapy pięknie rzeźbione i wyściełane. Wspaniałe gobeliny zdobiły wszystkie ściany, zaś jej łóżko było perfumowane i okryte jedwabiem. Ale blichtr i przepych tych pomieszczeń został przygotowany ze względuna króla, nie ze względu na nią. I tak jak złocenie zgniłego drewna, zdobienia nie mogły zmienić nieszczęsnej doli Abbiji.

Nigdy nie kwestionowała swojego przeznaczenia, nigdy nie miała żadnych własnych nadziei czy marzeń. Po co miałaby marzyć, skoro jej życie zostało jasno ułożone już od urodzenia i nie było żadnej możliwości, by mogło przebiegać inaczej? Jej ojciec, Zachariasz, obiecał ją domowi Dawidowemu i jej życie biegło ku temu celowi w uporządkowany sposób, niczym gwiazdy, które przemieszczają się po niebie o wyznaczonych porach. Jej ślub zAchazem prowadził do celu, dla którego się urodziła. Narodziny Eliaba wypełniły go.

Abbija pamiętała, że była zadowolona, że opuszcza dom. Pragnęła uciec od melancholii ojca, od codziennego widoku pijaństwa do nieprzytomności, podczas gdy jej matka starała się utrzymywać to w tajemnicy. W ciągu dnia w jakiś sposób był w stanie wykonywać swoje obowiązki – posługiwać w Świątyni, przekazywać uczniom swoją obszerną znajomość Tory, dyskutować o złożonych zagadnieniach Prawa Jahwe. Ukrywał swoje pijaństwo tak skutecznie, że ledwie kilka osób zorientowało się, że po śmierci króla Azariasza jego życie rozsypało się w gruzy. Abbija odeszła z domu i przeniosła się do pałacu. Nie miała jednak pojęcia, że wyszła za mąż za bałwochwalcę. I że pewnego dnia ten złoży w ofierze swemu bogu jej syna.

– Żałuję, że wyszłam za Achaza – mruknęła. – Wolałabym...

Przerwała. Obawiała się wyrazić swoje pragnienie na głos. Wiedziała jednak, że jej życie potoczyłoby się inaczej, gdyby wyszła za Uriasza. Arcykapłan Świątyni Jahwe nie złożyłby swojego pierworodnego syna w ofierze Molochowi. Gdy dorastała, Uriasz był stałym bywalcem ich domu, najzdolniejszym uczniem ojca przygotowywanym do godności arcykapłana. Gdy teraz go wspominała, zdała sobie sprawę, że zawsze ją kochał, zawsze odnosił się do niej z czułością. Przyjmowała tę miłość jako coś oczywistego, wyobrażając sobie, że Achaz będzie ją kochał w ten sam sposób. Ale w spojrzeniu króla Achaza nigdy nie było niczego prócz pragnienia. Wkrótce po wypowiedzeniu przysięgi małżeńskiej zrezygnowała z wszelkiej nadziei na jakąkolwiek miłość czy przyjaźń. Była własnością Achaza używaną przez niego dla przyjemności i mającą wydać na świat jego następcę – i niczym więcej. Synowie stali się jej całym życiem.

– To moje ciało wydało moje dzieci, Deboro. To mój ból i łzy. Zabierając Eliaba, zabrali część mnie. Mój mąż postanowił zabić mojego syna i nic nie mogłam zrobić. Ale nie pozwolę mu zabrać Hiskiasza – powiedziała, ściskając go mocno. – Obiecałam mu, że będę go chroniła i prędzej umrę, niż złamię tę obietnicę.

Służka uklękła przed nią na podłodze i błagała ją:

– Proszę nie czynić nic, czego by pani potem żałowała, Wasza Wysokość.

– Już żałuję, że pozwoliłam innym mówić mi, co mam robić, myśleć i czuć. Tym razem sama o wszystkim zadecyduję.

Obróciła się do okna, by przez nie wyjrzeć, ale zapadła już noc a z nią ciemność i lęk. Jeśli nie znajdzie sposobu, by chronić dziecko, to ta noc nigdy się nie skończy, nawet gdy wstanie słońce.

– Musi pani się przebrać, Wasza Wysokość – Debora odezwała się łagodnie, dotykając dłoni królowej. – Nie można pozwolić, by król zobaczył panią w żałobie. Co będzie, jeśli dziś przyjdzie do komnat Waszej Wysokości?

Zabiłaby go. Wystarczająco go nienawidziła. Gdyby Achaz dziś przyszedł, wzięłaby nóż i zanurzyłaby go w jego sercu. Pozwoliłaby mu poczuć nieco z cierpienia, jakie ona odczuwała. Jednak choć Abbija chciałaby tak zrobić, to wiedziała, żebyłoby to głupie. Za śmierć króla zapłaciłaby własnym życiem, awówczas co by się stało z Hiskiaszem?

– Może mogłabym sprawić, by Achaz mnie znienawidził tak, jak ja nienawidzę jego? – mruknęła półgłosem. – Może wtedy wypędziłby syna imnie?

– Nie – odparła Debora. – Król ukarałby Waszą Wysokość, zabierając syna. Już nigdy byś go, pani nie zobaczyła.

Abbija wiedziała, że Debora ma rację. A gdyby Achaz odebrał jej Hiskiasza, nie miałaby już po co żyć.

– Niech Wasza Wysokość pozwoli mi uczesać teraz włosy – prosiła Debora – i przebrać w nowe szaty. Jeśli dziś przyjdzie król Achaz...

Abbija wzdrygała się na myśl ospaniu z Achazem po tym, jak zamordował Eliaba. Ale pomyślała jeszcze o czymś. Zamiast zasługiwać na nienawiść Achaza, może mogłaby się postarać zdobyć jego miłość. Jeśli jedyną jej bronią było jej piękno i powab, może mogłaby się nimi posłużyć, by zdobyć zaufanie męża i wpływać na jego decyzje. To mógłby być jedyny sposób, by chronić przed nim Hiskiasza. Tylko jak ma w ogóle udawać, że kocha Achaza, gdy tak wściekle go nienawidzi?

Hiskiasz poruszył się przez sen, wstrząsnął nim szloch. Tylko on jej pozostał. Eliaba już nie było. A Abija obiecała Hiskiaszowi, że uczyni wszystko, by ochronić jego życie. Jeśli miało to oznaczać symulowanie miłości wobec mężczyzny, którego nienawidziła, uczyni to – dla syna.

– Dobrze, Deboro – odpowiedziała cicho. – Teraz się przebiorę. A ty możesz mnie uczesać.

Zachariasz zaczerwienionymi oczyma patrzył na pusty bukłak. Wypił całą jego zawartość, starając się zapomnieć. Ale nie zapomniał. Jaskrawe obrazy ofiary dla Molocha przesuwały się raz za razem w jego umyśle i zawsze kończyły się tak samo. Niewinne dzieci czekała śmierć w płomieniach, a on nie robił nic, by to powstrzymać. Stał tam, patrzył i nie próbował powstrzymać króla przed złożeniem w ofierze swego pierworodnego syna.

Tego ranka zbudziły go dźwięki szofarów i podążył za orszakiem do Doliny Hinnom. Ale gdy patrzył, jak król i starsi miasta składają swoje dzieci w ofierze Molochowi, tchórzostwo sparaliżowało jego ręce i nogi, zamknęło mu usta. Znał Prawo Boże. Był Lewitą, odpowiadał za pouczanie króla i całego ludu o Prawie. Ale milczał.

Gdy rzeź wreszcie dobiegła końca, oszołomiony wrócił do miasta i trafił na tę gospodę, szukając ucieczki w odrętwieniu, jakie sprowadza wino. Ale wiedział, że nawet gdyby wypił całą jego beczkę, nie wymaże z pamięci wspomnienia tych dzieci – jego rodzonego wnuka, Eliaba – wrzucanych do bałwochwalczego ognia. Ukrył twarz w drżących dłoniach, ale obraz nie znikał. Dlaczego to nie na niego spadł sąd Boży? To on był winien. To on powinien był zostać ukarany, nie niewinne dziecko, nie jego ciało ikrew.

Zapadła noc, goście przychodzili i wychodzili, ale Zachariasz nie zwracał uwagi na hałas i wesołość wokół siebie. Nikt go nie dostrzegał, był sam ze swoim winem i swoją udręką. Gospoda stopniowo pustoszała, w miarę jak inni biesiadnicy wychodzili do domów. Szynkarz zamiótł kamienną podłogę i zdmuchnął płomienie lampek oliwnych. Ostatni gość próbował upić się do nieprzytomności, ale obrazy dzisiejszego ranka stawały się dlań nie mniej, lecz wręcz bardziej wyraźne. Teraz bał się ruszyć. Nie mógł się cofnąć, by naprawić błędy, jakie popełnił w życiu, a nie chciał też potęgować swojej winy, przez popełnianie kolejnych. Więc siedział żałując, że to nie on zginął zamiast Eliaba.

– Zachariaszu! Zachariaszu, przyjacielu!

Podniósł wzrok, by ujrzeć Chilkiasza, który patrząc nań miękko, współczująco, wyciągał do niego rękę.

– Chodź, Zachariaszu. Szynkarz chce już zamykać. Poprosił mnie, żebym odprowadził cię do domu.

Nie dodał „znów”, chociaż mógłby. Od wielu lat, praktycznie każdego wieczora szynkarz posyłał po Chilkiasza, jedynego przyjaciela Zachariasza. Tylko po to, by ten go odprowadził do domu. Zachariasz zaczął pochylać głowę, aż w końcu jego czoło oparło się o stół.

– Zostaw mnie – jęknął.

– Wiesz, że cię tak nie zostawię. Musisz wracać do domu.

Chilkiasz chwycił Zachariasza pod ramiona i sapiąc, starał się go unieść. Kupiec był niski ipękaty, i wyraźnie brakowało mu sił, by postawić Zachariasza. Mimo to próbował. Ten zacisnął dłonie na blacie iusiłował wstać. Pomieszczenie zawirowało i zachwiało się.

– Teraz spokojnie – powiedział kojąco Chilkiasz – powolutku...

Zachariasz zobaczył, jak kupiec zostawiana stole stosik srebra i skinieniem głowy daje znak szynkarzowi. Następnie objął ramieniem kapłana w pasie i wyprowadził go nazewnątrz.

Jedyne światło dawał srebrny księżyc i kilka mdłych gwiazd. Ulice tonęły w cieniu i ciszy, Chilkiasz prowadził Zachariasza przez główny rynek, a następnie pod górę. Kwadratowe kamienne domy stoją ściśnięte obok siebie i jeden na drugim tak, że czyjeś drzwi wychodzą na dach sąsiada. Wybudowane z miejscowego beżowego piaskowca w świetle księżyca wyglądały jak złocone. Gdy wspinali się tak jeden obok drugiego, Zachariasz wsparł się mocnona swoim przyjacielu, choć jego łysiejąca głowa ledwie sięgała kapłanowi do ramion.

– Czemu sobie to robisz? – spytał łagodnie Chilkiasz. – Jesteś sługą Jahwe, błogosławione niech będzie Imię Jego.

Zachariasz zatrzymał się, starając się zrozumieć słowa przyjaciela. Dlaczego został zataczającym się pijakiem? Był sługą w Świątyni Jahwe, odziewał się w święte szaty, sprawował święte ofiary. Był... Wtem, jakby chmura zakryła księżyc, obraz jego samego posługującego jako lewita znikł. Zachariasz cicho jęknął.

– Co się ze mną stało? Byłem świętym mężem, a teraz... teraz...

Pomyślał o życiu, jakie niegdyś wiódł i o tym, które wiódł teraz. Przepaść między nimi wydawała się tak olbrzymia, że dziwił się, jak ją w ogóle kiedykolwiek przekroczył. Nie umiał też wyobrazić sobie, by mógł zrobić to ponownie i stać się, raz jeszcze, świętym mężem. Schylił głowę i szarpnął brodę w rozpaczy.

– Nie zasługuję, żeby dłużej żyć. Zasługuję na śmierć! – Echo niosło jego głos pustymi ulicami. Czekał, pragnąc, by Bóg uśmiercił go natychmiast za jego grzechy, ale nic się nie stało. – Dlaczego Bóg mnie nie ukarze, Chilkiaszu? Dlaczego zamiast mnie muszą umierać małe dzieci? To ja nato zasługuję!

Zaczął szczekać jakiś pies, ktoś w pobliskim oknie zapalił lampę. Chilkiasz lekko pchnął Zachariasza naprzód.

– Chodź. Całe miasto obudzisz. Musisz wracać do domu.

Ruszyli.

– Służyłem wŚwiątyni Salomona…

– Tak, wiem, przyjacielu. Chodź.

– Jestem Lewitą. Umiem wyliczyć wszystkich moich przodków w linii prostej aż do Lewiego, syna Jakuba.

– Nie dziś – Chilkiasz poklepał go po ramieniu. – Późno już. Może innym razem.

– Byłem księciem pozostałych Lewitów… Uczyłem świętego Prawa Jahwe... – nagle poczuł potrzebę rozmawiania o swoim wcześniejszym życiu, jakby to właśnie mogło mu pomóc odkryć, w którym momencie znalazł się w innym świecie, gdzie królowie składają bożkom w ofierze niewinne dzieci. – Bóg dał mi mądrość i rozum od wczesnej młodości – mówił bez ładu i składu – i król Azariasz posłał po mnie, gdy chciał uczyć się Prawa Bożego. Po mnie! Nauczyłem go bojaźni Jahwe i...

Nagle zachwiał się na luźnej cegle w bruku, tracąc wątek. Noc wypełniła cisza, którą przerywały jedynie ich ciężkie oddechy, gdy wspinali się stromą ścieżką. Im wyżej wchodzili, tym domy stawały się większe i bardziej wystawne. Zachariasz przypomniał sobie, żejeden z największych należy do Chilkiasza. Jego rodzina dostarczała wysokogatunkowy len na szaty obrzędowe i bogato wyszywane sukna dla wielu pokoleń rodu królewskiego. Ale Chilkiasz poprowadził go obok swojego domui wspinali się dalej, aż dotarli do wrót pałacu króla Achaza. Tylko Świątynia Jahwe na wzgórzu stała wyżej niż pałac.

Zachariasz zatrzymał się, by złapać oddech. Przypomniał sobie czas, gdy mieszkał w tym pałacu. Był kimś ważnym, miał władze iautorytet. Ile to lat temu? Kiedyś przewodził narodowi, nad nim był tylko król Azariasz.

– Moja córka wyszła za króla – odezwał się nagle.

– Tak. Tak. Wiem – Chilkiasz też usiłował złapać oddech.

– Król Azariasz powiedział mi – obiecał mi – żejeśli kiedykolwiek będę miał córkę, wyjdzie ona za przedstawiciela domu Dawidowego. Wyobrażasz to sobie? Moja córka zanim się jeszcze urodziła... – przerwał. Jego córka była matką Eliaba. Eliab zginął wpłomieniach. To wszystko jego wina. – Jahwe, tak bardzo przepraszam! – jęknął. – Och Eliabie, synku, przepraszam! – Próbował paść na kolana, ale Chilkiasz pociągnął go do góry.

– Nie, nie, przyjacielu. Wstań. Chodź.

Poprowadził Zachariasza dalej, w górę wzniesienia, powyżej pałacu. Ale wspomnienia nie opuszczały zamroczonego alkoholem starca.

– Odwróciłem się od Boga – powiedział z przerażeniem. – Powoli, powoli... Rok po roku. Jedząc z królem przy jednym stole, pijąc jego wino, słuchając wszystkich tych pochlebstw... Powoli... Aż któregoś dnia – pokręcił głową – aż któregoś dnia Bóg stał się dla mnie obcy.

Właśnie tak przekroczył tę przepaść. Już sobie przypomniał. Nie jednym, wielkim skokiem, ale stopniowo, tak, że nie zauważył, iż stacza się, nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo oddala się od Boga, aż było za późno. Przez wszystkie te lata żył po to, by podobać się sobie, a nie Bogu, czyniąc zadość Jego świętym prawom jedynie pustymi słowami. A teraz, gdy krzyczał do Boga, jego niezliczone grzechy pochłaniały jego modlitwy, zanim te dotarły do nieba. Jego wina wypełniała przepaść ziejącą między nim a Bogiem.

– Tak bardzo przepraszam! – jęczał.

– Ćśś... Ćśś... – uspokajał kupiec. – Teraz to nieważne. Jesteś już prawie w domu, przyjacielu. Widzisz? To Świątynia.

– Zostaw mnie tu, Chilkiaszu, znam drogę.

Kupiec klasnął językiem.

– Jak mogę cię tutaj zostawić? Nie dojdziesz do domu sam. Chodź.

Przeszli przez bramę Świątyni i przez szeroki, pusty dziedziniec. Świątynia Jahwe wyłoniła się przed nimi, wyraźnie było widać w świetle księżyca białe kamienie, z których była zbudowana. Zachariasz zatrzymał się ponownie, gdyż zaskakująco gwałtownie pojawiło się kolejne wspomnienie. Król Azariasz chciał wejść do środka tej Świątyni, do miejsca świętego, gdzie wolno było wchodzić jedynie potomkom Lewiego. „Królowie innych narodów nie potrzebują, by to kapłani składali ich ofiary – upierał się Azariasz. – Dlaczego ja miałbym ich potrzebować?”. Zachariasz zamknął oczy wspominając bezczelność Azariasza i – ze wstydem – swoją własną bezczynność. Powinien był wiedzieć, co odpowiedzieć królowi. Był jego zaufanym doradcą, nauczycielem Bożego Prawa. Ale nie znalazł odpowiedzi na tamte słowa Azariasza, nie próbował go powstrzymać. Pozwolił, by król wziął do dłoni kadzielnicę i wszedł z nią do Świętego Miejsca, gdzie nie wolno mu było wchodzić. Kapłani stawili czoła królowi, krzykiem rozkazali mu je opuścić. Król Azariasz w swej pysze nie ustąpił. Ale Jahwe ujrzał go i Jego wyrok spadł na króla natychmiast. Tam, w Świętym Miejscu, Jahwe przeklął króla Azariasza iporaził go trądem. Król uciekł ze Świątyni i pozostał wyrzutkiem do końca swoich dni.

– To moja wina, że Azariasz umarł jako trędowaty – odezwał się cicho Zachariasz. – Powinienem był go upomnieć, żeby nie wchodził do Świątyni. Powinienem był go powstrzymać...

– To było tyle lat temu – odpowiedział Chilkiasz. – Wszyscy wJudzie znają straszny los króla Azariasza, niech spoczywa w pokoju.

Trącił Zachariasza, który ruszył ponownie, i poprowadził go szerokim łukiem wzdłuż zewnętrznego obwodu dziedzińca Świątyni, z dala od miejsca, zwanego Świętym Świętych. W końcu dotarli do budynków po północnej stronie, gdzie znajdowały się różne przechowalnie, pokoje spotkań i mieszkania przygotowane dla dyżurujących Lewitów. Pamiętał, że po śmierci króla Azariasza – po wyprowadzce z pałacu – mieszkał w jakimś domu, z żoną i rodziną. Ale teraz nie mógł sobie przypomnieć, co się stało z jego domem i dlaczego już tam nie mieszka.

Chilkiasz zaprowadził go do jego pokoju i pomógł mu zdjąć wierzchnią szatę, po czym posadził go na łóżku, by rozwiązać mu sandały.

– Prześpij się nieco, przyjacielu – powiedział, ściskając go ramieniem.

– Król Azariasz nie żyje – mruknął Zachariasz.

– Tak, tak. Nie żyje.

Zachariaszowi przypomniał się jego haniebny pogrzeb poza królewskim grobowcem.

– Jego syn, Jotam, też już nie żyje, a teraz panuje jego wnuk, Achaz. Ożenił się z moją córką. Wiedziałeś o tym?

– Tak, mówiłeś mi to już nie raz – Chilkiasz skinął głową. – No, dobranoc, przyjacielu. Muszę wracać do siebie.

– Twoje dzieci, Chilkiaszu! – Zachariasz ścisnął rękę kupca, by go zatrzymać. – Gdzie są twoje dzieci?

– Mój syn, Eliakim, jest w domu – odparł Chilkiasz, delikatnie uwalniając się z uścisku. – Myślę, że już smacznie śpi.

Zachariasz musiał przyjacielowi wszystko wytłumaczyć, powstrzymać go, by nie popełnił tych samych błędów, co on.

– Musisz sumiennie uczyć swojego syna Bożego Prawa. A potem jego dzieci – powiedział błagalnie. – Tak nakazuje Tora. Nie udało mi się nauczyć ich króla Azariasza i teraz... Teraz król Achaz jest gorszy niż wszyscy poprzedni. Ustawił pogańskie ołtarze na każdym skrzyżowaniu. Nawet własnego syna złożył w ofierze... – to wspomnienie było dla Zachariasza nie do zniesienia nawet mimo oszołomienia, jakie wywołało wino. Ukrył twarz w dłoniach – To moja wina.

– Boże Abrahama, co mam robić? – szepnął Chilkiasz.

– Teraz mam odpowiedź dla króla Azariasza! Teraz wiem, co mu powiedzieć! Powiedziałbym mu, że Jahwe przykazał nam, byśmy nie czcili Go tak, jak inne narody czczą swoich bogów, ponieważ czynią one wszelkiego rodzaju ohydę, której Pan nienawidzi. Nawet palą swoich synów i córki w ogniu na ofiarę swoim bogom.

– Musisz odpocząć... – zaczął Chilkiasz, ale Zachariasz mu przerwał.

– Poszedłem dziś za orszakiem do Doliny Hinnom.

– Nie, Zachariaszu... Nigdy byś nie wziął udziału w...

– A jednak! Poszedłem tam – widział przerażenie w oczach przyjaciela, ale znalazł w sobie siłę, by wyznać swoje grzechy. – Widziałem, jak składają w ofierze mojego wnuka, Eliaba, pogańskiemu bożkowi. I przypomniałem sobie, co jeszcze jest napisane w Torze: „Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym, który karze występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia względem tych, którzy Mnie nienawidzą”1. Eliab zginął przeze mnie, Chilkiaszu, przez to, że ja zgrzeszyłem.

Zachariasz pochylił głowę nad kolana zasłaniając ze wstydu twarz.

– Ukarz, Panie, mnie – błagał – nie moje dzieci! Pozwól mnie umrzeć za moje grzechy. Pozwól umrzeć mi!

Poczuł na ramieniu dłoń Chilkiasza.

– Och, przyjacielu. Jak mam cię pocieszyć? Boże Abrahama, jak on ma odnaleźć pokój pod tak ciężkim brzemieniem win?