Świeca w ciemności - Lynn Austin - ebook + książka

Świeca w ciemności ebook

Austin Lynn

4,4

Opis

Caroline Fletcher, córka zamożnych ludzi, wychowuje się w przekonaniu, że niewolnictwo jest ustanowione przez Boga i nie ma w nim niczego złego. W pewnym momencie zauważa okrucieństwo i niesprawiedliwość posiadania niewolników. Kocha swoją służbę jak członków rodziny. Jednocześnie jej ojciec oraz narzeczony, Charles St. John, walczą o Konfederację, jej ukochany styl życia i tradycje.

Bohaterka znajduje się w narodzie podzielonym na części. Jest rozdarta między tymi, których kocha i prawdą, której nie może zaprzeczyć.

Gdzie leży lojalność Caroline? Onieśmielona pasją do zmian i rosnącą wiarą, czy zaryzykuje wszystko, co jest jej drogie?

Lynn Austin - Zdobywczyni wielu nagród, była nauczycielka, która na dzień dzisiejszy zajmuje się tylko pisaniem oraz prelekcjami. Zdobyła sześć nagród Christy Awards za powieści historyczne. Jedna z powieści, Ukryte miejsca, została zekranizowana. Do tej pory w Polsce ukazały się Seria Kronik, seria Kroniki Odnowy oraz Ukryte miejsca. Lynn wraz z mężem wychowali trójkę dzieci i mieszkają niedaleko Chicago.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 596

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (23 oceny)
15
4
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Kena, jakzawsze,

oraz

dla Joshuy, Benjamina oraz Mayi

Prolog

Richmond, Wirginia, 1864

Sypialnię Caroline Fletcher oświetlał mdło srebrny poblask księżyca, który padał ukosem przez zamknięte okiennice, tworząc na drewnianej podłodze deseń. Wzór ten przypominał jej więzienne kraty. Na myśl o tym, co ją może wkrótce czekać, wzdrygnęła się.

Leżenie włóżku iczekanie na sen nie przynosiło efektu. Sen nie chciał przyjść. Jej umysł i serce były zbyt przeciążone. Zrzuciła skopaną pościel iwstała, by zapalić łojową świecę. Na dole bicie zegara obwieszczało kolejną godzinę. Zatrzymała się izaczęła liczyć uderzenia – dziesięć... jedenaście... dwanaście. Północ.

Przeleżała włóżku ponad dwie godziny, płacząc imodląc się za tych, których kochała. Ale oddawszy troski Panu, nie odczuła żadnej ulgi. Szczególnie prosiła za Charlesa, za Jonathana i Jozjasza, atakże za ojca iza Roberta, prosząc Boga, by zachował ich przy życiu ichronił ich w czasie tej długiej, ciemnej nocy. Io to, by jej głupie błędy iporażki nie wyrządziły im krzywdy. Oratunek dla siebie się nie modliła. Brodziła wwodzie zbyt głębokiej, zbyt rwącej, by mogła bezpiecznie wrócić na brzeg.

Gdyby mogła zacząć od nowa, nie wplątując się wtę długą, straszną wojnę, czy oglądałaby wszystko zboku, zadowoliłaby się rolą obserwatora? Czy podjęłaby inne decyzje, mniej ryzykowne? Zadawała sobie te pytania już niezliczoną ilość razy izawsze dochodziła do tego samego wniosku. Postąpiłaby dokładnie tak samo, przeszłaby tę samą drogę. Tylko jak wyjaśnić swoją motywację tym, których kochała? Nie miała nawet nadziei, że zrozumieją.

W ciszy chodziła po sypialni. Myśli bezowocnie kłębiły się wjej głowie. Gdyby tak miała nieco papieru, mogłaby spisać kronikę swojego postępowania, wyjaśniając drobiazgowo powody, dla których ściągnęła na siebie iswoich najbliższych takie niebezpieczeństwo. Ale zdobycie papieru było woblężonym Richmond niemal równie niemożliwe, jak zdobycie mięsa – ipodobnie kosztowne. Niektóre redakcje ostatnie numery swoich gazet drukowały natapetach.

Zatrzymała się wpół kroku. Ściany głównego hallu domu były ozdobione tapetą imitującą marmur. Kupił ją ojciec Caroline ichociaż teraz przypominała jej go, atakże spokojne życie, jakie niegdyś wiedli, chyba będzie mogła spełnić ważniejszą funkcję. Poza tym jakimże ziemskim dobrem jest tapeta na ścianach domu, który lada dzień unioniści mogą zrównać zziemią?

Przypomniała sobie, że przy drzwiach biblioteki odstawał od ściany odklejony fragment tapety. Wzięła kopcącą świecę domowej roboty, zeszła na dół ipostawiwszy ją na podłodze, uklękła izaczęła delikatnie odrywać tapetę od ściany. Taka czynność wymagała znacznie więcej cierpliwości, niż mogła wykrzesać zsiebie wrozpaczy ibezsenności, ale zanim zegar wybił kolejną godzinę, udało jej się oderwać postrzępiony arkusz długości około 45 cm. Na początek wystarczy. Będzie pisać jak najdrobniejszym pismem.

Modląc się owłaściwe słowa imając świadomość pośpiechu, weszła do biblioteki iusiadłszy za mahoniowym biurkiem ojca, zaczęłapisać.

Piszę te słowa przy świecy, gdy unioniści oblegają moje ukochane Richmond. Bicie zegara wskazuje, że północ dawno już minęła, ale nie jestem wstanie zasnąć. Nie wiem, co przyniesie dzień jutrzejszy, nie wiem też, kiedy mnie wtrącą do więzienia, ale na pewno mnie to czeka. Spędzając na jawie takie noce jak dzisiejsza, nasłuchuję wciemnościach, spodziewając się pukania do drzwi. Myślę otych biedakach zCastle Thunder1, którzy patrzą na świat przez zakratowane okna, izastanawiam się, czy już wkrótce do nich nie dołączę.

O siebie się nie boję, ale omoich najbliższych. Muszę wytłumaczyć się ztego, co uczyniłam, opowiedzieć wszystko swoimi słowami, zanim opowiedzą omnie ci, którzy nie rozumieją. Zpewnością nazwą mnie zdrajczynią imorderczynią, bo też chyba jestem itym, itym. Zdradziłam tych, którzy mi ufali. Ktoś umarł przeze mnie. Choć mój udział wpewnych wydarzeniach wLibby2 wzbudził oskarżenia oniemoralność, to, Bóg mi świadkiem, jestem wtym względzie niewinna. Ludzie jednak uwierzą wto, wco zechcą wierzyć. Apo dodaniu do listy moich występków masy złośliwych plotek nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze zdoła zrozumieć, dlaczego tak postępowałam. Mogę tylko się oto modlić.

Nie boję się więzienia, nie żałuję też ani jednej podjętej decyzji. WBiblii jest napisane: „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, awstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego”. Żałuję tylko, że zraniłam niewinnych ludzi. Bardzo się starałam, by nigdy nie kłamać, ale kreśląc te linie, zdaję sobie sprawę, że fałsz może polegać nie tylko na fałszywych słowach, amoje życie było kłamstwem. Za to błagam Boga oprzebaczenie.

Te długie, bezsenne noce zapewniły mi dość czasu na przemyślenia. Powróciłam więc myślami do punktu początkowego mojej podróży, do tego poranka, gdy zbudził mnie płacz Tessie, której odbierano syna. Czy mogłam postępować inaczej, dokonywać innych wyborów, by może dotrzeć winne miejsce niż to, wktórym jestem? Zdecydowałam się opisać wszystko od samego początku. Modlę się oto, byście przeczytali, zanim osądzicie, czy popełniłamgrzech.

Oto więc mojaopowieść.

część pierwsza

Kto miłuje swego brata,

ten trwa wświatłości

i nie może się potknąć.

Kto zaś swojego brata nienawidzi,

żyje wciemności

i działa wciemności,

i nie wie, dokąd dąży,

ponieważ ciemności dotknęły ślepotą jego oczy.

1 J 2,10–11

1 Więzienie Castle Thunder wRichmond wstanie Wirginia. Dawny skład tytoniu, wktórym w1861 r., po wybuchu wojny secesyjnej (z punktu widzenia CSA, Skonfederowanych Stanów Ameryki, do których należała Wirginia, była to wojna outrzymanie niepodległości) urządzono więzienie. Osadzano tam m.in. skazanych za szpiegostwo bądź zdradę na rzecz Unii, atakże innych więźniów politycznych. Jednym zkomendantów był kpt. George W. Alexander, który jako żołnierz w1861 r. sam dostał się do unijnej niewoli iudało mu się zniej zbiec, gdy oczekiwał na rozstrzelanie. W1863 r. Izba Reprezentantów CSA zleciła przeprowadzenie śledztwa wsprawie nieludzkiego traktowania więźniów przez Alexandra, który jednak nie został skazany, usprawiedliwiał bowiem swoje okrucieństwo ciężkim charakteremskazanych.

2 Więzienie Libby – urządzone wdawnym składzie produktów żywnościowych, nieopodal Castle Thunder. Trzymano wnim oficerów wrogiej armii. Wśród jeńców panowała wysoka śmiertelność, spowodowana chorobami i niedożywieniem.

Rozdział pierwszy

Richmond, Wirginia, 1853

Pierwszy krzyk obudził mnie w mgnieniu oka. Drugi mnie zmroził.

Usiadłam na łóżku, szukając Tessie wzrokiem wciemnościach. Ale posłanie, na którym zwykle spała moja murzyńska mamusia, byłopuste.

− Tessie? – zapytałam, drżąc ze strachu. – Tessie, gdziejesteś?

Deszcz dudnił wszyby okienne wrytm bicia mojego serca. Dzień za zasłoniętymi oknami świtał, ciemny iposępny. Woddali zagrzmiało. Ciszę znów przerwał rozdzierający sercekrzyk.

− Nie... proszę!

Źródło hałasu było na zewnątrz mojego pokoju, wprost pod nim.

− Proszę, nie zabierajcie go, proszę, nie zabierajcie mi mojego synka! Proszę!

Udręka zniekształcała głos, utrudniając jego rozpoznanie, ale to była Tessie.

Nie do wiary. Przez całe dwanaście lat mojego życia, aprzynajmniej tyle, ile sama zdołałam sięgnąć pamięcią, Tessie była obok, beztrosko nucąc, gdy jej eleganckie brązowe dłonie ubierały mnie iczesały. Dodawała mi otuchy, gdy byłam sama, przeganiała mój smutek swoim śmiechem, jej uśmiech oświecał jej ciemną twarz. Matka miała „uroki”, wczasie których zamykała się na całe dnie wswoim pokoju, płakała iusychała, ale nigdy nie słyszałam, żeby Tessie płakała. Ten szloch był potworny, pełencierpienia.

− Proszę, nie odprawiaj mojego chłopca! Panie! Błagam!

Wtedy zaczął płakać także jej synek. Miał dziewięć lat – był trzy lata ode mnie młodszy – i też nigdy, odkąd przestał być niemowlakiem, kiedy to sypiał wwiklinowym koszyku obok kominka, nie słyszałam, żeby płakał. Tessie pozwalała mi się znim bawić, jakby był żywą laleczką zpucołowatymi, brązowymi policzkami, jego chichot sprawiał, że śmiałam się wgłos. Jego malutkie ręce idrobne brązowe paluszki oraz delikatne, różowe wnętrza dłoni fascynowały mnie.

Błagalny płacz na zewnątrz nieco się oddalił. Wstałam ipodbiegłam do okna wychodzącego na ogród za domem. Chwilę zajęło mi otwieranie okiennic, bo nigdy wcześniej tego nie robiłam. To był codzienny obowiązek Tessie.

Dwóch obcych szło po ceglanym chodniku ku furtce zkutego żelaza, ciągnąc za sobą wrzeszczącego ze strachu Grady’ego. Nawet zwyglądu byli brutalni, ubrani jak robotnicy. Wyciągnąwszy chłopca poza posesję, podnieśli go iwrzucili na stojący przy krawężniku wóz. Był pełen Murzynów wróżnym wieku io różnym wzroście. Niektórzy byli skuci łańcuchami ikajdanami. Tamci dwaj krzykiem ichłostą zmusili niewolników do rozsunięcia się, by uczynić na platformie miejsce dla Grady’ego.

Tata obserwował całe zdarzenie, stojąc przy bramie zrękami splecionymi na piersi. Był już ubrany do pracy, fragment płaszcza okrywający jego barki irondo kapelusza pociemniały od deszczu. Wielki Eli, nasz stajenny, stał na środku chodnika, przytrzymując Tessie, która zkrzykiem wyrywała się do syna.

− Nie! Nie zabierajcie mi syna! On jest wszystkim, co mam! Proszę! Nie!

Wybiegłam zpokoju izbiegłam na dół wsamej halce, nie myśląc opantoflach czy podomce. Gdy wybiegłam na deszcz, zkuchni, która stanowiła osobny budynek, dostrzegła mnie Esther, nasza kucharka. Zanim zdążyłam dotrzeć do Tessie, wybiegła, złapała mnie izaciągnęła z powrotem do ciepłej kuchni, pełnejdymu.

− No, no, panienko!... Gdzież to panienka się wybiera wnegliżu?

− Do Tessie – odparłam, usiłując się jej wyrwać, zmylić ją jakoś iwybiec, ale ona swoim szerokim ciałem blokowała mi każdą możliwość przejścia, poruszając się, jak na kobietę jej tuszy, zaskakująco zwinnie.

− Nie, panieneczko. Nie można wychodzić na deszcz wtakimubraniu!

− Ale... ale Tessie płacze. IGrady płacze. Dokąd oni goza­-bierają?

− Pan Fletcher nie opowiada mi oswoich interesach. Słuchaj, no! Niech się panienka nieawanturuje!

Wciąż próbowałam się wyrwać, aEsther przytrzymywała mnie, ale raz po raz zerkała zniepokojem na patelnię zszynką, którą nam smażyła na śniadanie. Krzyk Tessie przebijał się przez odgłos skwierczącej szynki, ognia strzelającego na palenisku ideszczu dudniącego odach kuchni, wzbudzając litość. Potem usłyszałam stukot kopyt ikół. Wózodjechał.

Po chwili drzwi otworzyły się ido kuchni wszedł zmozołem Eli, niosąc na rękach Tessie jak dziecko. Już się nie wyrywała, leżała bezwładnie, zakrywając twarz dłońmi. Zobojga ściekała woda deszczowa, spływając po kędzierzawych włosach ipo twarzach jak łzy. Tessie szlochała, jakby pękało jej serce. Zobaczyłam, że ipo twarzy Eliego nie płynęła sama woda. Również płakał.

− Bóg wie otym wszystkim, Tessie – powiedział łagodnie, sadzając ją na krześle obok paleniska. – Bóg zna twoje cierpienie. Jemu też zabrali Syna, pamiętasz? Wie, jak się czujesz po stracie swojegochłopca.

Esther puściła mnie wreszcie iwróciła do pracy. Obróciła szynkę delikatnym machnięciem patelnią, po czym wsunęła ją zpowrotem na miejsce. Teraz mogłam już podbiec do Tessie, ale nie uczyniłam tego. Przytłoczona jej rozpaczą, wręcz się cofnęłam. Rzadko kiedy kierowała swoją uwagę na kogoś lub coś innego niż mnie. Nawet gdy Grady był niemowlakiem, potrafiła zostawić go płaczącego wkoszyku, by zająć się mną, oile tego zażądałam. Po raz pierwszy wmoim życiu była chyba zupełnie nieświadoma mojej obecności. Tak jak nieświadoma jej bywała moja matka podczas swoich „uroków”.

− Ćśśś, nie płacz – szepnął Eli, zdejmując zgwoździa przy drzwiach szal Esther izarzucił go na ramiona Tessie. – Niepłacz...

− Nie, proszę pana – krzyknęła nagle Esther do męża, uderzając patelnią wstół tak, że aż mi ciarki przeszły. – Ty pozwól dziewczynie się wypłakać. Ja wiem, co czuje, ity wiesz. Czy nasz syn nie sprzedany, nie zabrany? Ból matki nigdy nie opuści. Nigdy! Boli dodziś!

− Twój chłopak tylko do Hilltop – powiedziała Tessie, podnosząc wykrzywioną grymasem udręki twarz, by spojrzeć na Esther. – Ty wiesz, gdzie on jest. Mój pojechał na aukcję ija go już nigdy niezobaczę.

− Tylko wtym życiu, Tessie – rzekł łagodnie Eli. – Potem będziesz już zGradym przez całą wieczność.

Tessie otarła oczy wierzchem dłoni iowinęła się ciaśniej szalem. Drżała. Dopiero teraz po raz pierwszy jej wzrok padł na mnie. Spojrzała mi prosto woczy, czego nigdy wżyciu nie robiła. Żaden służący nie śmiał spojrzeć białemu prosto woczy. Patrzyła zlodowatą nienawiścią.

− To robota twojej mamy! – syknęła zwściekłością. – Twoja mama za tymstoi!

− Tessie! Zamknij dziób! – przerwał przerażony Eli.

A ja wybiegłam zpłaczem. Wbiegłam do domu ipobiegłam na górę dosiebie.

Przez resztę dnia nie widziałam już Tessie. Niebawem Luella przyniosła mi tacę ze śniadaniem, a nieco później pomogła mi się ubrać iuczesać. Ale Luella nie nuciła inie śpiewała jak Tessie, i czesała brutalniej, szarpiąc mi włosy, aż mi łzyleciały.

− Gdzie Tessie? – spytałam, gdy słała mi łóżko. – Czemu ci ludzie zabrali Grady’ego?

− Ja tam nie wiem, panienko – odpowiedziała, wzruszając kościstymi ramionami. – Nic niewiem.

Całe rano siedziałam sama wswoim pokoju, wyglądając przez okna na kałuże, które zbierały się na ulicy. Nasz dom na Church Hill stał na rogu ulic Grace iDwudziestej Szóstej, aze swojej sypialni wnarożniku wtylnej części domu mogłam wyglądać ina ogród za nim, ina ulicę. Otwarta brama nieco kołysała się na wietrze. Patrzyłam na miejsce, zktórego odjechał wóz. Pragnęłam, żeby wrócił, żeby przywieźli Grady’ego zpowrotem, żebyśmy mogli żyć jak dawniej. Rozbryzgujące wodę karety iwozy mijały nasz dom, nawet nie zwalniając, nie tylko nie zatrzymując się. Grady niewracał.

Około południa przyszła po mnie służąca matki, Ruby.

− Mama cię prosi. Chce, żebyś dziś zjadła znią obiad. Uniej.

Miałam więc zobaczyć matkę po raz pierwszy od kilku tygodni, odkąd rozpoczął się jej ostatni „urok”, inie miałam pojęcia, czego mam się spodziewać. Szłam korytarzem wstronę jej pokoju bardzo zdenerwowana. Tym bardziej, że nie było ze mną Tessie, która dodawałaby mi otuchy, jednocześnie nieco popędzając. Matka była wdobrym humorze. Ruby odsunęła zokien zasłony iotworzyła okiennice. Mimo że na dworze wciąż było deszczowo iponuro, jej pokój nie tonął wtakim smutku, jak to bywało podczas „uroków”. Siedziała na krześle, przyoknie.

− Witaj, kochanie – powiedziała, uśmiechając się słabo. – Podejdź no tu ipocałujmamę.

Podeszłam imusnęłam wargami policzek matki. Był potwornie chudy, pod bladą skórą wyraźnie zaznaczały się kości. Mimo to wciąż była bardzo piękną kobietą, wyróżniającą się spośród rówieśnic. Po niej odziedziczyłam faliste brązowe włosy, ale nie oczy. Miałam ciemne, po ojcu. Oczy matki miały delikatną barwę spłowiałej szarości, niczym wiosenne chmury burzowe. Zastanawiałam się, czy to nie wypłakane przez nią łzy zmyły znichkolor.

Matka gestem poleciła mi usiąść naprzeciwko siebie, przy stoliku pod oknem. Dawało się wokół niej wyczuć atmosferę gorączkowego napięcia, jakby wjej żyłach pulsował płynący z ogromną prędkością iniepowstrzymany prąd. Gdy Ruby rozkładała jedzenie, matka rozprawiała zuniesieniem, przeskakując ztematu na temat niczym ptaszek przelatujący zgałęzi na gałąź. Prawie jej nie słuchałam. Przyglądałam się za to uważnie doskonałemu księżycowemu kształtowi jej twarzy ijej wdzięcznym ruchom. Jej małe dłonie zamaszyście rozkładały na kolanachserwetkę.

Mówiła prędko, zzapartym tchem, przez co jej słowa brzmiały, jakby wbiegała po schodach na najwyższe piętro, gdzie czeka na nią emocjonujący widok. Gdy tam dotrze, cały świat będzie ujej stóp. Całe jej dnie wypełni śmiech iradosne rozmowy. Będzie snuła niesamowite plany. Jak to zrobi zakupy wnajlepszych sklepach wRichmond. Pozamawia zAnglii iFrancji wymyślne suknie iczepki. Będzie chodziła na bale, rauty iwytworne przyjęcia. Bywałam już świadkiem jej wzlotów iwiedziałam, co będzie dalej. Miłe rozmowy iśmiechy będą zamierać, wmiarę jak matka będzie coraz głębiej zsuwać się wdół, aż do zimnego, ciemnego lochu, wktórym żyła wbólu iłzach.

Przypomniała mi się Tessie ijej dzisiejsze łzy. Mobilizując całą swoją odwagę, wchwili gdy matka przerwała dla nabrania oddechu, zapytałam:

– Czy to ty odprawiłaś Grady’ego?

– Hmm. Czy ja co, kochanie? – spytała zroztargnieniem.

– Czy to ty odprawiłaś Grady’ego? Synka Tessie? Mojejopie­-kunki.

− Och, Caroline. Wiesz przecież, że nie mam nic wspólnego ztymi niewolnikami. Oprócz Ruby, oczywiście. Ona należy do mnie od małego. Opowiadałam ci już? Odkąd pamiętam, była moją ulubioną opiekunką. Tatuś podarował mi ją wprezencie ślubnym, bo wiedział, że bez niej nie wytrzymam ani jednego dnia. Jak ty bez twojej. Ale Tessie iwszyscy inni należą do ojca, nie do mnie. On ich pilnujei...

Przerwawszy nagle, patrzyła na mnie, marszcząc brwi. Przez straszliwą chwilę obawiałam się, że jest na mnie zła. Może nie trzeba jej było pytać oGrady’ego. Jeszcze imnie odprawi.

− Caroline, kto cię tak potwornie uczesał? Przedziałek krzywy jak po polnej drodze inawet nie zbliża się do środka głowy. No isterczą ci te włosy jak... jak zgniazda starego ptaka. Ruby! – krzyknęła, odstawiając filiżankę, tak jakby nie była wstanie wypić ani łyka więcej, widząc moje włosy wtakim stanie. – Ruby, chodź no tu izobacz, czy coś się da ztym zrobić. Co też wstąpiło w tę twoją opiekunkę, że cię takpotargała?

− Dziś nie czesała mnie Tessie. TylkoLuella.

− Luella! Ta stara sprzątaczka! Kto to słyszał! Sprzątaczka ma czesać moją córkę! Dlaczego? Toż toskandal!

− Luella musiała mi dziś pomóc, bo zabrali Grady’ego iTessie płakała, i...

Matka zatkałauszy.

− Mówiłam ci już, Caroline, że nie chcę rozmawiać otych ludziach. Dobrze wychowane panienki nie zajmują się tak nieprzyjemnymi sprawami jak niewolnicy. Tyle razy ostrzegałam ojca, że za bardzo się znimi spoufalasz, ico? Miałam rację. Tego się właśnie obawiałam. To wcale nie jest dla ciebie dobre. Ruby, przestań się tak gapić bezczynnie! Zrób coś ztymiwłosami!

− Tak, proszę pani.

Ruby ujęła mnie za rękę izaprowadziła do toaletki mamy. Tam mnie posadziła. Patrzyłam, jak zdejmuje mi siateczkę, którą Luella niezdarnie przypięła, isrebrną szczotką matki zaczyna rozczesywać moje włosy. Miękkie kosmyki pieściły twarz jak delikatne palce Tessie, gdy usypiając, masowała mnie poskroniach.

− Ma pani włosy – oceniła Ruby. – Grube iładne. Gdy dorośnie, będzie podobna do pani... O, proszę.

Sprawnie zakręciła mi włosy wkok itrzymała ztyłu głowy jak udorosłej damy. Wjakiś sposób sprawiła, że spęczniał na boki iteraz moja twarz miała tak samo stylowy księżycowy kształt jak twarz mojejmatki.

− Matko, czy Ruby może mi tak je upiąć? Bardzoproszę...

− Wielkie nieba, askąd! Jesteś na to owiele za młoda.

− Proszę, tylko dla zabawy. – Nie wiem, skąd nabrałam tyle śmiałości. Zwykle bałam się otworzyć do kogokolwiek usta, ajuż zwłaszcza do matki, która była dla mnie niemal obca. Ale brakowało mi Tessie, aodwagi dodawał mi fakt, że matka chyba znów podnosiła się ze swojego „uroku”. Patrzyłam wodbicie jej twarzy wlustrze. Wreszcie się uśmiechnęła.

− No dobrze, Ruby. Upnij jej ten kok. Apotem jako dwie piękne damy zRichmond siądziemy sobie doherbatki.

Ruby po mistrzowsku rozdzieliła, wyciągnęła izakręciła mi włosy, wtykając ztyłu szpilki, apo bokach dwa piękne, wykonane zkości słoniowej, grzebienie matki. Czułam się nieco dziwnie, głowa zrobiła się chwiejna. Patrzyłam wlustro iledwo rozpoznawałam spoglądającą zeń dorosłądziewczynę.

− Panienka Caroline będzie piękna, tak jak pani – mówiła Ruby. – Ima pani skórę. Białą jakmleko.

− Gdyby jeszcze udało nam się powstrzymać ją od tego ciągłego biegania po ogrodzie. Wtedy to mogłabyś powiedzieć, że białą – odparła matka. – Mówiłam jej ojcu, że ma już dwanaście lat, nie może być cała piegowata od słońca. Albo, co gorsza, brązowa jak Murzynka. Naprawdę wystarczy, że bawi się zjednym znich, nie musi jeszcze do tego wyglądać jakoni.

Grady.

Nagle przypomniałam sobie ciepło słońca na włosach itwarzy, chłód trawy pod bosymi stopami isalwy śmiechu Grady’ego, zktórym ganialiśmy się po ogrodzie. Az góry, zza zasłoniętego okna, schowana jak cień obserwowała nas moja matka.

Łzy napłynęły mi do oczu. Grady’ego, towarzysza moich zabaw, mojego przyjaciela, już nie było. Rzucili go na wóz pełen skutych łańcuchami Murzynów. Matka trajkotała, jakby zupełnie nie zauważała moichłez.

− Wielkie nieba, aleś wyrosła, Caroline. Lada chwila będziesz za duża na krótki rękawek. Trzeba ci zacząć wszywać obręcze pod krynoliny, dość już tych dziecinnych usztywnianych halek. Ale, ale, żebym nie zapomniała powiedzieć tej beznadziejnej kucharce, żeby dawała ci więcej jeść. Wiotka jesteś naprawdę jakwierzba.

Byłam delikatnej budowy ijak na dwunastolatkę niskiego wzrostu, ale to nie była wina Esther. Ona robiła, co mogła, żeby mnie utuczyć, iciągle skarżyła się, że jem mniej niż wróbelek. Zaprzysięgała się, że silniejszy podmuch wiatru zaniósłby mnie do samego Waszyngtonu.

– No, ale wracaj tu isiadaj na miejscu. Zachodzą poważne zmiany imusimy to omówić.

Na te słowa przeszły mi ciarki po plecach. Usiadłam na wpół bezwładnie. Byłam już zbyt zdenerwowana, żeby jeść. Nienawidziłam wszelkich zmian. Inne dziewczęta wmoim wieku chodziły zmatkami do ich przyjaciółek na wizyty towarzyskie, gdzie uczyły się sztuki eleganckiej konwersacji. Ale moja matka, niegdyś najpiękniejsza dama wRichmond, teraz rzadko ruszała się z domu. Na podstawie urywków podsłuchanych szeptów służby iwidoku odwiedzającego ją raz po raz lekarza domyśliłam się przyczyny. Jej ataki głębokiego smutku, podczas których płakała całymi dniami, były spowodowane tym, że nie mogła dać taciesyna.

Kiedy usłyszałam, jak Ruby mówi, że matka „straciła” dziecko, długo bałam się, że imnie straci. Przez wiele miesięcy za każdym razem, gdy matka zaryzykowała ze mną wyprawę poza dom – były to rzadkie okazje, czasem kogoś odwiedziła, czasem ztatą ize mną szła do kościoła – trzymałam się kurczowo jej spódnicy, obawiając się, że się zgubię. Potem dopiero dowiedziałam się, że „stracić” dziecko oznacza, że umarło ono przed urodzeniem.

Gdy miałam osiem lat, matka wreszcie urodziła chłopca. Oboje zojcem nie posiadaliśmy się zradości. Tylko że radość ta bardzo szybko obróciła się wsmutek, bo mój braciszek zmarł po zaledwie kilku godzinach. Ruby mówiła, że był „niebieski” ipo prostu za słaby, by przeżyć. Matka na bardzo długo pogrążyła się wżałobie. Przez kilka miesięcy wogóle jej nie widziałam. Ale nie przejmowałam się tym. Miałam Tessie, ona się mną opiekowała. Tuliły mnie jej smukłe, brunatne ramiona. Moje łzy ocierały jej długie palce. Abawiłam się zGradym.

Potem jej ataki powtarzały się według tego samego cyklu. Oczekując dziecka, była szczęśliwa iradosna, by popaść wnajgłębszą rozpacz, kiedy je straciła. Zbiegiem lat, niezdolna ruszyć się złóżka, wktórym leżała, będąc wstanie błogosławionym iktórego nie chciała opuścić, gdy jej nadzieje zostały okrutnie zdruzgotane, stopniowo wycofywała się zblichtru socjety Richmond, której niegdyś nadawałaton.

W ślad za nią ija stałam się odludkiem spędzającym więcej czasu wdomu iw kuchni zMurzynami niż na wizytach utych niewielu krewnych iznajomych, którzy jeszcze matkę od czasu do czasu zapraszali. Kompletnie nie umiałam rozmawiać zdorosłymi iwcale nie miałam na to ochoty. Byłam nieśmiała, czułam się niezręcznie, stałam się wkońcu nerwowa jak koliber. Gdy miałam dziewięć lat, tata najął guwernerkę, żeby uczyła mnie pisania, czytania, robótek ręcznych igry na pianinie. Mieszkała znami trzy lata, aż kilka miesięcy temu odeszła, by wyjść za ekspedienta zmagazynu taty.

A teraz wierciłam się na szorstkim krześle obitym końskim włosiem, czekając, aż się dowiem, co to za nowe, ważne zmiany mają zajść wmoimżyciu.

− Słuchaj, Caroline – zaczęła matka. – Najwyższy czas, żebyś zaczęła chodzić do prawdziwej szkoły, jak inne dziewczęta wtwoimwieku.

Strach tak mnie zmroził, jakbym przymarzła do krzesła. Chciałam krzyknąć „Nie!”, ale nie mogłam wydobyć zust ani słowa.

− Poślemy cię do Instytutu Żeńskiego. Sama się tam uczyłam. Już wszystkozałatwiliśmy.

Jej słowa sprawiły, że zatrzęsłam się ze strachu. Najmniejsze odchylenie od codziennej rutyny kosztowało mnie zdrowie, azmiany wporządku nabożeństw na Boże Narodzenie iWielkanoc wprost przyprawiały omdłości. Myśl ojakiejś obcej szkole ze srogą kierowniczką itabunami obcych dziewczyn przerażała mnie. Poczułam, że żołądek mi się unosi. Ręka powędrowała doust.

− No, nie patrz na mnie tak, jakbyś chciała uciec ischować się pod łóżkiem. Nie wiem, co ci zrobiła ta twoja opiekunka, że jesteś taka płochliwa, ale najwyższy już czas, żeby wychować cię na damę jak należy. Awięc jak się zachowywać wtowarzystwie, czego się od ciebie oczekuje. Przepraszam cię, że ze względu na słabe zdrowie sama nie mogłam cię tego nauczyć, ale nic na to nieporadzę.

− Ale teraz się czujesz dobrze – odpowiedziałam ochryple. – Nie możesz mnie tego uczyć w domu?

− Nie gadaj głupstw. Kontakt zrówieśniczkami dobrze ci zrobi. Aha, szkoła zaczyna się za dwa tygodnie.

Ukryłam twarz wdłoniach izapłakałam.

− Caroline Ruth Fletcher, proszę wtej chwili przestać się mazać! Nie jesteś już małym dzieckiem ipójdziesz do tej szkoły, więc lepiej oswajaj się ztąmyślą!

Podniosłam głowę iprzytaknęłam, ale łzy ciekły midalej.

− Muszę zająć się znalezieniem szwaczki, żeby zamówić ci nową sukienkę. Dziewczęta w szkole pewnie do tej pory chodzą wmundurach zpopeliny wkolorze zielonego lasu ibiałych kołnierzykach. To była tradycja już za moich czasów. Przepiękny odcień zieleni, będzie ci wnim bardzo do twarzy. Zamówię ci też tasiemki do włosów. ALuella ma ich już wogóle nie dotykać, pod żadnym pozorem, rozumiesz? Twoja opiekunka albo natychmiast się weźmie wgarść, albo czeka ją chłosta. No, dlaczego nic nie jesz? Dokończ kanapki iherbatę.

Czułam się tak źle, że nie wiedziałam, czy cokolwiek tknę. Ale posłusznie wzięłam jedną zprzygotowanych przez Esther kanapek ibez przekonania nadgryzłam skraj. Matka bezładnie gadała oswoich wspomnieniach zczasów, gdy uczyła się wInstytucie. Wyglądało na to, że przywyknięcie do nowej sytuacji zajmie mi dużo więcej niż dwa tygodnie.

Po jedzeniu matka miała zamiar wziąć pigułkę laudanum izdrzemnąć się. Odprawiła mnie więc wreszcie, aja skrycie ucieszyłam się, że zapomniała powiedzieć Ruby, żeby rozpuściła mi włosy. Kołysząc się nieco, wyszłam zpokoju, trzymając głowę wgórze, by włosy nie powypadały zgrzebieni.

Byłam skonfundowana. Jakby coś mnie ciągnęło jednocześnie wdwa przeciwne kierunki. Podobał mi się dorosły wygląd, jaki nadawały mi elegancko upięte włosy, ale nie chciałam dorosnąć na tyle, by iść do szkoły. Chciałam jadać zmatką kanapki, pić znią herbatę, ale tęskniłam za krzątaniną Tessie, która wciąż mnie rozpieszczała. Co pomyślałam oGradym, co sobie przypomniałam nienawiść woczach opiekunki, gdy na mnie patrzyła, chciało mi się płakać. Od rana nie widziałam Tessie.

Postanowiłam jej poszukać. Nie znajdując jej nigdzie, wybiegłam na deszcz ipobiegłam do kuchni. Uwijająca się po zadymionym pomieszczeniu Esther rzucała tylko biednej Luelli kolejne polecenia.

− Ruszać się, dziewucho jedna, bo ususzysz ten sos naogniu!

− Gdzie jest Tessie? – pytałam, przekrzykując brzęczenie garnkami.

− Chora jest, włóżku – odparła Esther. – Luella! Kazałam ci przynieść słoik soli, nie starą nędzną solniczkę. Słuchaszmnie?

− Ależ dopiero co byłam usiebie – powiedziałam. – Łóżko Tessie jest puste.

− Tam, gdzie my śpimy – odpowiedziała Esther, wskazując ruchem głowy drabinę, po której można było wejść do pomieszczeń dla niewolników, które znajdowały się nad kuchnią. Ruszyłam wtę stronę, ale Esther zaraz mnie powstrzymała. – Onie! Panienka nie! Niech panienka stąd wyjdzie. ZostawiTessie!

− Ale dlaczego nie wolno mi się znią zobaczyć? Jest na mniezła?

− Litość faraona! Dziecko! Aczemu na ciebie zła? To twoja opiekunka. Ty jesteś jej kochana dziewczynka. Opłakuje swojego chłopca. Ty daj jej na to czas.

Usiadłam na krześle wnadziei, że Esther albo Luella zechcą ze mną rozmawiać, ale były zajęte gotowaniem wystawnej kolacji inie miały czasu na konwersację. Wreszcie odmaszerowałam zpowrotem do domu, na górę, do siebie, rozczarowana, że żadna znich nie zauważyła moich włosów.

Deszcz uderzał oszyby całe popołudnie. Nie pamiętałam takiego dnia, żeby Tessie nie było umego boku. Czułam się potwornie samotna. Nie przyszła nawet powiedzieć mi, żebym się zdrzemnęła. Azatem postanowiłam się zbuntować inie spać po południu. Usiadłam wfotelu i zaczęłam czytać książkę, pilnując, żeby nie popsuć sobie fryzury.

Gdy zbliżał się czas powrotu taty do domu, podeszłam na paluszkach do hallu iuklękłam na ławce przy oknie, żeby go wyglądać. Może gdy ubłagam go, żeby przywiózł Grady’ego z powrotem, Tessie nie będzie już smutna. Amoże gdy powiem mu, jak bardzo się boję iść do szkoły, to pozwoli mi do niej nie iść.

Wreszcie przed dom zajechał jego powóz. Zbiegłam do sieni iotworzyłam mu ciężkie drzwi wejściowe. Tessie by chyba dostała szału na ten widok. Gilbert, kamerdyner taty, trzymając nad nim parasol, prowadził go do drzwi. Ojciec wyglądał na zmęczonego. Głębokie rysy wjego przystojnej, kwadratowej twarzy postarzały go. Srebrne pasemka we włosach iwąsach wskazywały, że jest nieco starszy od mojej pięknej matki, ale ile dokładnie miał lat, nie wiedziałam. Nie wiedziałam też, jak wygląda jego codzienna praca, poza tym, że posiadał magazyny nad James River iże czasami wyjeżdżał daleko inie wracał całymi miesiącami. Stale martwił się oswoje statki, które żeglowały do Ameryki Południowej iz powrotem. Mimo deszczu izmęczenia wyglądał na uradowanego moim widokiem. Uśmiechnął się. Tak bardzo uwielbiałam ten znajomy, nieco asymetryczny uśmiech, gdy jedną, łukowatą brew ijedną stronę wąsów unosił zrozbawieniem.

− No, no. Nikt mi nie mówił, że mamy gości! Acóż to za śliczna młoda dama zjawiła się w moim domu? – zapytał, kłaniając się elegancko icałując moje palce. Zachichotałam izakryłam sobie usta drugądłonią.

− To ja, tato!

− Nie, to nie może być moja maleńka Caroline. Przecież wyglądasz jak eleganckadama.

Czekając, aż Gilbert odbierze od taty płaszcz, przestępowałam znogi na nogę. Skręcało mnie z nerwów. Gdy wkońcu udało mi się odezwać, mój głos był bardzocichy.

− Mogę cię ocoś zapytać, tatusiu?

− Aczemu nie? Oczywiście. Tędy, młoda damo, proszę uprzejmie – powiedział, podając mi ramię, izaprowadził mnie do biblioteki. Usiadł wswoim fotelu za biurkiem, ale ja byłam zbyt zdenerwowana, by siadać. Stałam przed nim, wiercąc się niespokojnie.

Już nie chciałam być dorosłą damą, chciałam, żeby tata wziął mnie na kolana iżebym mogła go objąć za szyję jak wielkiego Eliego. Kochałam tatusia, ponieważ był taki przystojny. Zawsze miał starannie przystrzyżone wąsy, falujące brązowe włosy, nosił doskonale skrojone ubrania i wyprasowane białe koszule. Tatuś był dla mnie dobry, zawsze, gdy wracał zjednej zdługich podróży, przywoził mi wszelkiego rodzaju przysmaki. Ale nie pamiętam, bym kiedykolwiek siedziała mu na kolanach. Jeśli wzmartwieniu potrzebowałam pociechy silnych, męskich ramion, biegłam doEliego.

− No to powiedz mi, dziecko, po coś się dziś tak wystroiła? – zapytał tatuś, odbierając napój od Gilberta. – Jakiś kawaler, kochanie?

− Tatusiu! – Na samą myśl się zarumieniłam, po czym, przypomniawszy sobie, co mam uzyskać, wzięłam głęboki oddech iwyjaśniłam: – Mama mówi, że mam iść doszkoły.

− Będziesz tam najpiękniejszą uczennicą – odparł, upiwszy łyka.

− Ale muszę? Nie możesz nająć innejguwernantki?

− Po prostu niedobrze, żebyś tak ciągle siedziała zamknięta wdomu.

− Mamamoże.

Szelmowski uśmieszek na jego ustach zgasł.

− Tak. Ale to co innego. Mama jest... wrażliwa. Aty jesteś silna izdrowa.

Odczekawszy, aż wypije kolejny łyk, wyrzuciłam zsiebie:

− Ale ja sięboję!

− Tym bardziej powinnaś. Musisz mieć koleżanki wswoim wieku, kochanie. Pokonaćnieśmiałość.

Zawiedziona, ze łzami woczach, skłoniłam głowę. Tatuś postawił szklankę na biurku ipochyliwszy się do mnie, podniósł mój podbródek.

− Posłuchaj, Caroline. Tak się składa, że akurat tym razem zgadzam się zmamą. ZMurzynami, Tessie, Elim iinnymi, spędzasz owiele za dużo czasu. Jesteś już panienką inajwyższy czas, żebyś miała odpowiednichprzyjaciół.

− Ale właśnie to są moi przyjaciele. Moi najlepsiprzyjaciele.

− Nie, kochanie. Inie sprzeczaj się. Rozumiesz?

Skinęłam głową, tłumiąc sprzeciw iłzy. Tata, zadowolony, rozparł się zpowrotem wfotelu. Ale wzmianka oTessie przypomniała ostraszliwym poranku io jeszcze jednym pytaniu, jakie miałamzadać.

− Tatusiu, adokąd zabrali Grady’ego?

− Nie przejmuj się tym, Caroline – odpowiedział, wybierając cygaro zpudełka, które podał muGilbert.

− Tessie mówiła, że już go nigdy nie zobaczymy. Toprawda?

− Tak – westchnął ojciec. – Sądzę, że to prawda.

− Ale dlaczego? Co takiego zrobił, że kazałeś goodesłać?

− Nic nie zrobił, kochanie. Czemu miałby coś zrobić?

− Niektórzy wwozie mieli łańcuchy na nogach, jakby jechali do więzienia.

− Nie jechali do więzienia – odrzekł ojciec, kręcąc przecząco głową. – Azakuwa się tylko tych niewolników, którzy próbowali zbiec. Chłopak Tessie na pewno ma swój rozum itakiego głupstwa niezrobi.

− Tessie mówi, że to przez mamę. Że odesłanie Grady’ego to jejsprawka.

Twarz taty przybrała inny wyraz. Nagle zrobiło mu się jakby niezręcznie. Poruszył się wfotelu, jakby zaczęły go uwierać sprężyny. Przez jeden potworny moment obawiałam się, że go rozzłościłam, że spojrzy na mnie ztą samą nienawiścią co Tessie. Ale tatuś patrzył na trzymane wpalcach cygaro, nie namnie.

− Posłuchaj, Caroline. Grady jest już duży. Czas na niego, musi iść wświat, tak jak ty musisz do szkoły. Ty, żeby poznać koleżanki, on, żeby na siebiezarobić.

− Ale Grady zarabia. Pomaga Eliemu przy koniach, nosi Esther wodę idrwa, i...

− Takiego bystrego, zdrowego chłopca można przyuczyć do czegoś naprawdę pożytecznego. Kowalstwa, ciesiołki czy jakiegoś innego fachu, na którym jego nowy właściciel skorzysta. Poza tym ibez niego wystarcza nam rąk dopracy.

− AleGrady...

− Ćśśś... – powiedział tata, kładąc palce na moich wargach. – Grady już nie jest nasz. Sprzedałem go. Inie chcę już onim więcej słyszeć. Rozumiesz? Zapomnij onim – polecił, dopił jednym haustem napój iodłożył niezapalone cygaro. – Ateraz przepraszam cię, Caroline. Na kolacji spodziewamy się gości, muszę się przygotować.

Jadłam kolację osobno, wswojej sypialni. Przyniosła mi ją Esther. Wyglądała na wyczerpaną całodziennymgotowaniem.

− Panienko – powiedziała, ocierając fartuchem pot ztwarzy. – Ja taka zmęczona, że zasnęłaby na stojąco jakkonie.

− Czy Tessie przyjdzie do mnie na dobranoc? – zapytałam.

− Nie, dziecko – odpowiedziała łagodnie. – Niech Tessie wspokoju opłakuje Grady’ego. Jutro znów będzie sobą. Zobaczysz.

− Ale kto mi się pomoże rozebrać? Sama nie sięgnę do zapięć na plecach, nie odepnę koronekgorsetu.

− Musi ci pomóc Luella albo Ruby. Ja już wykończona. – Obróciła się, by wyjść zpokoju, i zatrzymała się. – Iposłuchaj, panienko. Jutro nie rozmawiaj zTessie oGradym inie zadawaj jej masy pytań. Najlepiej dla niej, żeby onim zapomniała, anie będzie mogła, jeśli będziesz onim ciągle gadała.

Ojciec mówił to samo. Żebym zapomniała oGradym.

− Aczy mogę tylkospytać...

− Nie, panno Caroline. Nie możesz jej pytać otego biedaka.

Dzień kończył się tak samo osobliwie, jak się zaczynał. Luella przyszła mi pomóc się rozebrać, ale ręce miała tak szorstkie izrogowaciałe od ciągłego szorowania ipucowania, że pozwoliłam jej tylko rozpiąć gorset ikoronki. Halkę zdjęłam sama. Luella nie umiała mnie też przykryć włóżku tak jak Tessie. Iodpowiednio owinąć.

Dziwnie było patrzeć na puste posłanie niani. Nigdy wcześniej nie zasypiałam sama. Poprosiłam Luellę, żeby zostawiła mi zapaloną świeczkę.

− Tylko domu nie podpalić! – ostrzegła, po czym wyszła pospiesznie do kuchni, by skończyć szorowaćnaczynia.

Leżąc włóżku ipatrząc na migotliwy płomień świecy, mimo napomnień nie mogłam przestać myśleć oGradym. Widziałam, jak Tessie karmi go piersią, pomagałam mu stawiać pierwsze kroki, widziałam, jak zadowolony, pucołowaty niemowlak rośnie, stając się beztroskim chłopczykiem, który bawi się ze mną jak zsiostrą. Dokazywaliśmy wogrodzie, wspinaliśmy się na magnolię i dawaliśmy się we znaki wielkiemu Eliemu, zasypując go bez końca pytaniami. Grady szybko dorósł na tyle, by zacząć pracować igdy ja uczyłam się czytać ipisać, on uczył się oporządzać konie ismarować koła uwozów. Ale popołudniami, gdy skończyliśmy już nasze zajęcia, bawiliśmy się razem.

Grady był tak samo radosny idobroduszny jak jego matka, acodzienna praca – noszenie wody idrewna – uczyniły zniego krzepkiego, mocnego młodzieńca. Wwieku dziewięciu lat już dorównał mi wzrostem ibył dwa razy silniejszy. Ale dziś, gdy ci mężczyźni go zabrali iciągnęli po chodniku, wydawał się taki mały ibezradny. Gdy go wrzucali na wóz niewolników, był zagubiony i zrozpaczony. Tatuś powiedział, że mam oGradym zapomnieć, bo itak nigdy go już nie zobaczę.

Obróciłam się na brzuch, wtuliłam twarz wpoduszkę irozpłakałam się.

Informacje o książce

Tytuł oryginału: CANDLE IN THE DARKNESS

Autor: Lynn Austin

Tłumaczenie: Krzysztof Jasiński

Redakcja: Joanna Rączkowiak

Korekta: Agnieszka Luberadzka

Przygotowanie e-booka: Marta Legierska

Projekt graficzny okładki:Radosław Krawczyk

Polish Translation Copyright © 2019

Wydawnictwo Szaron,

ul. 3 Maja 49a, 43-450 Ustroń,

tel.: 503 792 766 (503-SZA-RON),

e-mail: [email protected] / www.szaron.pl

Copyright© 2002 by Lynn Austin Originally published in English under the titleCandle in the Darknessby Bethany House Publishers,a division of Baker Publishing Group,Grand Rapids, Michigan, 49516, U.S.A.

All rights reserved.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Cytaty biblijne, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą z:

Biblia Tysiąclecia, wyd. V, Pallotinum, Poznań 2003.

Wydanie I, 2019

ISBN 978-83-66494-57-2

Dystrybucja na terenie całego świata:

Księgarnia i hurtownia wysyłkowa Szaron

43-450 Ustroń, ul. 3 Maja 49a

tel.: 503 792 766 (503-SZA-RON)

e-mail: [email protected]

www.szaron.pl