Bóg zasnął - Olga Podolska-Schmandt, Piotr Schmandt - ebook + audiobook

Bóg zasnął ebook i audiobook

Olga Podolska-Schmandt, Piotr Schmandt

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Tajemniczy depozyt zakopany w pałacowym parku, rynek dzieł sztuki, a obok tego zwykłe i szczególne zarazem losy Wandy, Marii i Marty – kobiet, które dokonywały dramatycznych wyborów, dojrzewały, zaczynały rozumieć siebie i innych, a nade wszystko musiały być dzielne.

Czy ludzki los zależy wyłącznie od woli, pragnień i dążeń? A może człowiek nie ma wpływu na swoje życie i jest skazany na wszystko, co niosą wichry historii? Bohaterowie powieści żyją w trudnych czasach. Dokonują też trudnych wyborów... Oto mroczna kontynuacja losów postaci z „Gdańskiego depozytu”.

Olga Podolska-Schmandt – absolwentka filologii polskiej i historii na Uniwersytecie Gdańskim. Jest autorką „Kalendarium życia kulturalnego i literackiego Wejherowa w dwudziestoleciu międzywojennym”.

Piotr Schmandt – ukończył polonistykę na Uniwersytecie Gdańskim, teologię na ATK, muzeologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor „Konchy i perły” oraz powieści kryminalnych: „Pruska zagadka”, „Fotografia”, „Gdański depozyt” i opowiadania „Cztery ściany Agnieszki” zmieszczonego w zbiorze „Mogliby w końcu kogoś zabić”.
Lubią podróże samochodowe, książki o tematyce historycznej i obyczajowej, kryminały i biografie, dobrą kuchnię i z przyjaciółmi nocne Polaków rozmowy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 210

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 56 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
3,0 (22 oceny)
2
5
8
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Renacie Szymańskiej z wdzięcznością za inspirację do napisania tej książki.

Szła wąską ścieżką, prowadzącą wśród gołych o tej porze roku krzewów. Ziemia twarda, skuta lodem nie wyciszała jej ciężkich, obutych w twarde chodaki kroków. Liche odzienie, drelichowa kurtka nie stanowiły ochrony przed przymrozkami, być może ostatnimi tej surowej zimy.

Wiatr, dotkliwe podmuchy przeszywające osłabione ciało. Gałązki krzewów, czarne i powykrzywiane jak szpony upiora, wyciągały się uparcie i łakomie w stronę Wandy, jakby chciały ją pochwycić, jakby były wściekłe, że mimo wszystko przeżyła i że wola życia wzrasta w niej z każdą chwilą, na przekór wyczerpaniu i całemu światu, który ładnych parę lat wcześniej zwariował.

Rozglądała się trwożnie, słysząc echo swoich kroków. Byle prędzej, jeszcze trochę, a znajdzie się w bezpiecznym miejscu, wśród życzliwych ludzi, nawet jeśli jest to tylko jej pobożne życzenie i tylko ona tak uważa. Znała ich sprzed wojny. Wtedy wszystko wydawało się inne, łatwiejsze, wtedy ludzie wierzyli, że wystarczy być dobrym Polakiem. Kochać tę powstałą Ojczyznę, Boga i należeć do chóru kościelnego lub „Sokoła”, a Bóg będzie błogosławił i wszystko ułoży się pomyślnie. Teraz, wiedziona strachem, miała inny ogląd rzeczywistości. Ceną egzystencji, jej kwintesencją, było przeżyć. Jeszcze kilkanaście kroków, oby kilkanaście. Lepiej tak myśleć, to daje siłę, iść dalej, przed siebie, do celu. Tam na nią czekają, tam jest życie, uda się, na pewno. Pośród wszystkich czarnych myśli wyrastała, hodowana wyobraźnią, ta jedna, najmocniejsza — będzie żyła!

Nie chciała myśleć o barakach obozowych, o tych ludziach, Bogu ducha winnych, spędzonych do tego miejsca często tylko dlatego, że mówili po niemiecku lub kaszubsku. Mówili językiem znienawidzonego okupanta, ale jak mieli mówić, kiedy w tym mieście się urodzili, mieszkali tu od zawsze, tu mieszkali ich dziadkowie, rodzice i oni sami, dopóki nie przyszła Polska, dopóki na wejherowskim rynku nie stanęło wojsko Hallera. I wtedy nagle okazało się, że mowa, ich ojczysta, domowa, nie jest mile widziana, że od teraz trzeba w urzędach mówić po polsku. Niektórzy uczyli się tej mowy, nowych zwyczajów, ale jakże to trudne, jak ciężko było odnaleźć się w tej rodzącej się rzeczywistości. Inni wyjechali do niemieckiej ojczyzny, wyjechali, bo musieli, nie mieli pracy, perspektyw, inni zostali, choć różnie ich traktowano i postrzegano. Po 1939 roku znowu nastał czas, kiedy wróciła bliska mowa, ale relacje międzyludzkie stały się inne: kto wróg, a kto przyjaciel? Ile ludzkich losów Wanda poznała, ile się nasłuchała o tragediach, okrucieństwie, a często przypadkowości zdarzeń, których czynnikiem sprawczym byli inni ludzie, uważani za bliźnich. A może nie tylko ludzie? Bała się nazwać nawet w myślach to, co ją od dawna męczyło. Gdzie w tym wszystkim jest Bóg?!

Syn matkę z domu wyrzucał, bo nie wierzyła w Hitlera, sąsiedzi denuncjowali sąsiadów, z którymi wcześniej wakacje i święta spędzali; dominacja wyższej rasy, panowanie hakenkreuza były wyznacznikiem życia codziennego. Aż nastał koniec tego świata, przez miasto przeszła apokalipsa i tym bardziej nie wiadomo było, kto wróg, a kto przyjaciel.

Ją wtedy, gdy przyjechała na umówione spotkanie, zatrzymał sowiecki żołnierz. Szła ulicą Hallera. Długo mierzył wzrokiem smukłą, skromnie, choć szykownie ubraną postać, żądając dokumentów.

— Ty kto? Dawaj papiery. Hm, Wanda Szulc. Eto giermanska familia.

Na nic zdały się protesty, zapewnienia, że jest Polką, że przed wojną pracowała w Gdańsku dla polskiego rządu. Pod lufą karabinu zaprowadził ją do obozu dla Niemców. O tym, co tam przeżyła, chciałaby nie myśleć, zapomnieć.

Znowu potknęła się o grudę zmarzniętej ziemi, twardej jak kamień, wykręciła nogę w kostce. Zabolało, jednak śpiesznie szła dalej, nie zważając na ból. Prędzej, prędzej, byle uciec, byle się schronić i zaspokoić dojmujący głód, od którego bolały wnętrzności.

* * *

Za oknem hulał wiatr. Nieszczelne okno przepuszczało lodowate jęzory powietrza. Szare niebo, któryś dzień z rzędu. Długa, mroźna zima nie chciała odejść.

Maria podeszła do westfalki, zdjęła garnuszek z ognia i postawiła na stole. Czas na śniadanie, pomyślała. Śniadanie — to nie najlepsze określenie dla owsianki na wodzie. Dobre i to, przecież jest wojna. Front przechodzi. Przed tym okropnym czasem, zanim się tu znalazła, jadała wykwintne posiłki w eleganckich restauracjach. Stać ją było na to. Na wiele było ją stać. Znała nie byle jakich ludzi, brylowała w świetnych towarzystwach. Była kimś, coś znaczyła, a może to było złudzenie? Pieniądze zdobyte dzięki zawartości skrzyń z wejherowskiego pałacu dawały jej tę pozycję w towarzystwie, dawały poczucie niezależności i władzy. Uroda też niczego sobie, zawsze podobała się mężczyznom. Stroje i pewność siebie dopełniały reszty.

Jakież to wszystko ulotne, niestałe, niepewne, myślała. Dobrze, że żyje, może to właśnie jest najcenniejsze. Zawsze można zacząć od początku. Przecież jeszcze trochę precjozów zostało. Po to przyjechała do tego miasta. Tylko jak się do tego dostać? Wszędzie pełno zbirów, co to ich tylko gorzałka interesuje, zegarki i inne błyskotki. Papiery ma dobre, trzeba wykopać resztę skarbu, można by przekupić kogo trzeba. Każdą władzę można przekupić, tylko trzeba mieć czym. Ona wie o tym dobrze.

Nagle usłyszała pukanie do drzwi. Najpierw ciche, niepewne. Potem głośniejsze, niecierpliwe, jakby ten, kto chciał wejść, bał się, że nie zdąży albo nie zostanie usłyszany.

Ostrożnie podeszła do drzwi.

— Kto tam? — zapytała drżącym głosem.

— To ja, Wanda, otwórz — cicho poprosił głos za drzwiami.

Wanda? Dlaczego przychodzi dopiero teraz? Przecież umówiły się już dawno, miała się pojawić miesiąc temu.

Czujnie, niepewnie uchyliła drzwi. Wanda! Boże, jak ona wygląda! Szerzej rozwarła drzwi, żeby wpuścić do środka tę zjawę przypominającą człowieka.

Wanda weszła do kuchni. Skulona, w drelichowej kurtce i drewniakach na bosych nogach, wychudzona, wyglądała żałośnie. Opadła na najbliższe krzesło. Jej wzrok padł na parujący garnuszek. Wyciągnęła łapczywie rękę. Jadła, siorbiąc i nie zważając, że owsianka parzy jej usta.

— Jak ty wyglądasz? Miałyśmy się spotkać miesiąc temu. Gdzie byłaś do tej pory? — Maria zasypywała nieszczęśnicę lawiną pytań.

Wanda jadła zachłannie, nie zważając na pytania Marii. Wyskrobała garnuszek do dna, po czym opadła na oparcie krzesła i przymknęła oczy.

— Potem… potem ci wszystko opowiem. Wróciłam z piekła. Muszę się położyć.

Maria pomogła jej wstać, podprowadziła do leżanki. Wanda ciężko opadła na posłanie, zrzuciła chodaki i położyła się na kapie, która zaścielała łóżko. Maria przykryła ją kocem. Usiadła przy stole i oparła głowę na rękach.

Gonitwa myśli, zupełny chaos. Usiłowała sobie przypomnieć, co ją łączy z tą kobietą. Kiedy się poznały? Tak, tuż przed wojną, właściwie przypadkiem. Spotkała na ulicy tę trzpiotkę Stasię, z którą po sąsiedzku mieszkała w Gdańsku. Ta przedstawiła jej kobietę ubraną w ciemną urzędową garsonkę. Wzrok przyciągały nieco staroświeckie okulary z grubymi szkłami w rogowej oprawie, które tamta nosiła. Wiedziała, że obie pracują w Komisariacie Generalnym Rządu RP. Zaprosiła panie do małej przytulnej cukierni na lody, by w ten sposób uczcić nową znajomość. Nigdy nie wiadomo, co lub kto może się przydać. Znała już kilka osób tam pracujących, ale nie zawadzi mieć szersze znajomości.

Niedługo po tym spotkaniu doszły ją słuchy, że Wanda pracuje nie tylko dla polskiego rządu. Zwietrzyła sojuszniczkę. Odnalazła ją niemal pod koniec wojny i postanowiła wtajemniczyć w swój plan. Umówiły się w Wejherowie.

* * *

Obudził się z gigantycznym kacem. W głowie maszerowały mu armie sojusznicze czy wrogie, wszystko jedno, dokuczliwe, to pewne. Łomot ich kroków nie pozwalał na jakikolwiek ruch głową. Nie potrafił sobie przypomnieć, co wydarzyło się wczoraj. Pił z jakimiś żołnierzami, wznosił toasty za przyjaźń, za zwycięstwo, tylko czyje? Skąd wziął się w tym mieście? Co go tu sprowadziło? Z wolna obrazy się krystalizowały. Przypomniał sobie posłańca od Marii Walter. Ma zadanie. To samo, co przed wojną. Nie ma już majora Szalewskiego, był jak ojciec, dla niego mógł wiele poświęcić. Teraz ta kobieta. Obiecuje majątek, ale czy można jej ufać? Świat się zmienił, nic nie jest już jak dawniej. Ale co ma do stracenia? Byle tylko te armie przestały tupać w jego głowie.

Z ogromnym wysiłkiem podniósł się z posłania. Wszystko wokół wirowało. Co to za nora? Prycza i gołe ściany. Wstał i niepewnym krokiem podążył w stronę drzwi. Otworzył je i zastygł w osłupieniu. Za drzwiami siedział żołnierz, coś pisał, po placu biegali inni, w takich samych mundurach. Żołnierz spojrzał na Wicusia i uśmiech rozjaśnił jego pobrużdżoną twarz.

— Eee, wsio w pariadkie? — zapytał.

Wicuś uśmiechnął się niepewnie, pokiwał głową. Nie pamiętał, jak się tu znalazł, ale instynkt podpowiadał mu, że ma potakiwać, to nie zaszkodzi.

Cofnął się w głąb pomieszczenia. Spojrzał na siebie. Miał taką samą bluzę co ludzie na zewnątrz. Mimo zatrucia alkoholem przypomniał sobie: jest jednym z nich! W głowie pojawiały się obrazy, jak na fotografii. Za litr samogonu dostał przydział do tego oddziału, o którym wiedział, że będzie wyzwalał miasto. Musiał się tu znaleźć, miał coś do zrobienia. Nie byle co. Już przed wojną zadanie było trudne. Jednak major Szalewski jemu powierzył wydobycie pałacowego skarbu, miał do niego zaufanie. Teraz ta Walter. Już raz ich oszukała. Pewnie nie ma wyjścia, skoro zwróciła się z tym do niego. Ona też wie, gdzie znajdują się skrzynie ze skarbem. Chyba że je wykopali jeszcze zanim się wojna zaczęła. Hrabia Keyserlingk albo jego ludzie. Tylko jak ma się teraz z tą Walter skontaktować? Pomyśli o tym później. Niech tylko ustanie łomot w głowie.

* * *

Wanda obudziła się po wielu godzinach snu, męczącego, wypełnionego koszmarnymi obrazami. Sen nie przyniósł ukojenia, już na jawie wiedziała, że te obozowe baraki, ludzie głodujący, wycieńczeni, zmuszani do nieludzkiej pracy, żołnierze o mongolskich twarzach z karabinami i wszystko, o czym śniła, to nie senne majaki. To zdarzyło się naprawdę.

Wstała, przemyła twarz lodowatą wodą nad żeliwnym owalnym zlewem i usiadła przy stole. Maria stała przy westfalce. Mieszała w emaliowanym garnuszku jakąś strawę. Zapach, który Wanda poczuła, przypomniał jej owsiankę, którą jadła przed snem. Poczuła głód.

— Obudziłaś się wreszcie — obojętnie stwierdziła Maria. Przelała strawę do talerzy i postawiła na stole. — Nic lepszego nie udało mi się zdobyć. Kończą się środki.

Wanda łapczywie połykała gęstą maź. Gdybyż Maria wiedziała, czym dla niej był ten ciepły posiłek… Zastanawiała się, jak jej opowiedzieć o tym, co przeżyła. Czy to w ogóle można opowiedzieć? Strach, który towarzyszył każdej minucie, spanie na pryczy w zimnym obozowym baraku, codzienny wymarsz do miasta pod eskortą uzbrojonych sowieckich żołnierzy, nieustanny głód, bo wywaru ze zgniłej brukwi nie można nazwać posiłkiem.

Najgorsza była praca przy sprzątaniu pałacu. Nadal widzi te zakrwawione ściany, odchody i wymiociny, szczątki ludzkie, pewnie po egzekucji. Potem powrót do obozu pod milicyjną eskortą. Szli, pilnowani jak przestępcy. A tam znowu głód i chłód.

W obozie były też dzieci. Głodne, zawszawione, niektóre chore na tyfus. Pozostawały same na wiele godzin, kiedy dorosłych co dzień wyprowadzano do pracy. Matki przed wymarszem do miasta obmywały je z nocnych torsji i biegunek. Nieoceniony doktor Janowitz robił, co mógł w tych warunkach, choć sam był więźniem. Wejherowianie, których było tam wielu, mówili, że w czasie okupacji leczył wszystkich, i Niemców, i Polaków. Dobry był ten doktor, od biednych nie brał pieniędzy i nie pytał o narodowość. Ilu ludziom życie uratował, wspominali. I na co się to zdało, myśli z goryczą Wanda. Humanitarna postawa i wierność przysiędze Hipokratesa nie zostały nagrodzone. Teraz jak inni, winni czy niewinni, dzielił los tych, których uznano za wrogów, bo mówili po niemiecku i takiej byli narodowości. Wielu, jak ona, trafiło tam z ulicy, ponieważ mieli niedobre papiery albo nie byli dość przebiegli, żeby ulokować się w nowej, dopiero kształtowanej rzeczywistości.

Maria niespokojnie patrzyła na Wandę. Zastanawiała się, czy zagadnąć o niedawne wydarzenia. Po łapczywie spożywanym przez wygłodzoną kobietę skromnym posiłku i wychudzonej, mizernej twarzy domyślała się, że Wanda przeżyła gehennę. Może sama zechce jej opowiedzieć? Trzeba czasu, nie będzie pytać, postanowiła.

* * *

Wicuś wyszedł na dziedziniec. Sołdat, który siedział za drzwiami, z szerokim uśmiechem przypomniał mu o wczorajszej popijawie.

— Ty maładiec, u tiebia gaława kak tank! — patrzył z podziwem.

Moja głowa jak czołg? Gówno o mnie wiesz — pomyślał. Podszedł do cysterny i chciwie napił się wody.

Przyszło mu do głowy, że czas się rozejrzeć, czas działać. Pójdzie do oficera, poprosi o przydział do patrolu, żeby wyruszyć w miasto.

Sierżant nie widział problemu. Machnął tylko ręką, z czego Wicuś wywnioskował, że może przemieszczać się swobodnie, rygory i obostrzenia nie obowiązują. Tym lepiej, pomyślał, sytuacja nie jest najgorsza.

Zjadł pajdę chleba posmarowaną smalcem, popił wodą, zarzucił pepeszę przez ramię i wyruszył.

Szedł dziarskim krokiem, bacznie rozglądając się dookoła. Część domów ocalała, po niektórych dymiły jeszcze zgliszcza. Nie miał planu, na razie szedł przed siebie, licząc na łut szczęścia. Usiłował przypomnieć sobie to miasto sprzed wojny. Wtedy też nie przyglądał się bacznie, nie przyjechał przecież na wycieczkę krajoznawczą, jednak widok, który mu teraz towarzyszył, w niczym nie przypominał tego sprzed lat. Wokół tlące się jeszcze gdzieniegdzie ruiny domów, więcej wojska niż ludności cywilnej, krajobraz po bitwie. Nie wiedział, w której części miasta się znajduje.

Spytał napotkanego mężczyznę, jak dojść do pałacu. Okazało się, że to niedaleko. Widok, który mu się ukazał, również i tu nie przypominał tego sprzed lat. Co prawda wtedy było ciemno, jednak drzewostan, pałac i wszystko wokół tchnęło spokojem. Teraz panował tu chaos. Przed pałacem stały ciężarówki, wokół biegali żołnierze, część drzew leżała nieopodal budynku.

— Trudno będzie — mruknął zrezygnowany.

Taki tu ruch! Jego wzrok padł na kobietę, która stała opodal i jak on lustrowała to, co działo się przed gmachem. Wydała mu się znajoma. Wzrost, sylwetka, włosy. Kobieta nagle spojrzała w jego stronę. Czy to możliwe? Ależ tak! Ona też go rozpoznała, na moment znieruchomiała, zaraz jednak szybkim krokiem zaczęła iść w jego stronę.

* * *

Noc była czarna, choć oko wykol. Taka sama, jak przed laty. Trójka cieni, przypominających ludzi, skradała się po omacku. Weszli do parku od strony ulicy św. Jacka. Osłabiona Wanda nieustannie potykała się o wystające konary. Truchlała, słysząc każdy szmer. Jej towarzysze mniej strachliwie pokonywali tę nieznaną, nieprzychylną przestrzeń. Byli bardziej zdeterminowani. W świetle księżyca, w oddali, widać było ciemny zarys pałacu, który z każdym ich krokiem oddalał się coraz bardziej. Wicuś pewny swego, parł do przodu. Był tu przecież kilka dni wcześniej. Rekonesans uwieńczony sukcesem. Pamiętał to miejsce, do którego dziś podążali, tylko czy pod ziemią czeka na nich to, co zostało zakopane przed wojną?

Tego nie wiedział. W dzień nie sposób było sprawdzić, zbyt wielu czerwonoarmistów kręciło się po terenie. Pozostała noc — sojuszniczka ludzi, którzy mają coś do ukrycia. Sowieckie patrole po ciemku rzadko zapuszczały się w tę część parku, gdzie znajdowały się mogiły dawnych mieszkańców pałacu. Może się bali sołdaci, że duchy Keyserlingków okażą swą moc intruzom. Ludność cywilna również nie śmiała tu przychodzić, zwłaszcza nocą. Dość już mieli tych nowych okupantów, niby wyzwolicieli, panoszących się w każdym zakątku miasta.

Za Wicusiem podążała Maria Walter. Oaza spokoju, jak zawsze, choć tym razem nie tak elegancka jak zwykle. Minęli groby i szli alejką porośniętą szpalerem drzew. Zbliżyli się do rozległej polany. Maria zatrzymała się przy rozłożystym dębie. Odwróciła się w stronę towarzyszy.

— To tu — powiedziała szeptem.

Szpadel głucho uderzył w zmarzniętą ziemię. Mężczyzna naprężył mięśnie, z całych sił uderzył ponownie. Łopata z trudem zanurzała się w zmarzlinie. Grudki ziemi odbryzgiwały na boki, jakby wcześniej nie doceniały siły i determinacji posiadacza łopaty. Wanda ze strachem — znowu ze strachem, to uczucie towarzyszyło jej od początku wojny, paraliżowało, garbiło ciało i duszę — pomyślała, że nie zdołają pokonać tej ziemi, że siły natury okażą się niezwyciężone, przyroda nie pozwoli się zdominować. Jednak nie doceniła Wincentego. Krok po kroku, a właściwie łopata po łopacie, zbliżał się do upragnionego celu. Wątłe światło latarki, którą wreszcie odważyli się zapalić, ukazywało coraz większy kopiec ziemi, który powstawał po każdym ruchu kopiącego.

Czekały cierpliwie, z nadzieją, że mężczyzna odsłoni przed nimi skrzynie, które były przepustką do lepszego jutra, do życia w tym nowym porządku, który jaki by nie był, będzie potrzebował precjozów, złota i diamentów, bo nie ma takiego ustroju, w którym te przedmioty nie byłyby ważne. Nie ma takich przywódców czy zwykłych obywateli, dla których majątek i ziemskie dobra nie mają znaczenia.

Łopata uderzyła głucho w coś twardego. Kopica ziemi wokół dołu była już okazała. Głęboko je zakopali, pomyślała Wanda. Wicuś, choć zmęczony, podwoił wysiłek. W wątłym świetle latarki zobaczyli gładką powierzchnię drewna.

Odetchnęli z ulgą. Są! Czekały na nich. Może nie na nich, ale oni zrobią z nich użytek. Długo jeszcze w tę noc łopata uderzała w parkową zmarzniętą ziemię.

Zawartość skrzyń, które wydobyli, resztki dziedzictwa książąt Ostrogskich, w ich mniemaniu sprawiedliwie podzielili między siebie. Kolczyki, złote łańcuchy, perły i drogocenne pierścienie, nawet w mizernym świetle latarki mieniące się nie tylko blaskiem złota, ale też barwą szlachetnych kamieni, dawały nadzieję na spokojną, jeśli nie dostatnią egzystencję. Znajdą się nabywcy, amatorzy błyskotek, którzy z racji stanowiska, koneksji i wrodzonej chciwości zechcą wejść w ich posiadanie.

Puste skrzynie ponownie ukryli, a ziemię udeptali i przykryli gałęziami, które do lata i dłużej miały być sojusznikiem ich powodzenia.

* * *

Pierwsze radosne wiosenne promienie słońca ogrzewały nie tylko miasto, częściowo okaleczone, ale też zbolałe dusze mieszkańców. Dzięki nim wstępowała w ludzi nadzieja.

Maria szła ulicą Kalwaryjską. Cieszyła się słońcem i nowym płaszczykiem, który dostała od znajomej za złoty pierścionek. Ech, życie może być przyjemne, myślała. Po lewej stronie zobaczyła cmentarz katolicki. Zawahała się. Nie, nagrobki nie usposabiają optymistycznie. Poszła dalej, minęła dawne korty tenisowe, chlubę wejherowian sprzed wojny. Szybkim krokiem zbliżała się do basenu, który tętnił życiem w czasach burmistrza Bolduana. Zajrzała przez parkan. Odgłos radosnych krzyków, plusk wody i śmiech kąpiących się w jej wyobraźni odbijały się echem od przeciwległej gęstwiny drzew.

Wspominała przedwojenne czasy, kiedy stroje były nie tylko koniecznością w określonym towarzystwie, ale też atrybutami względnego luksusu, tak jak serwisy czy srebrne zastawy stołowe. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej, choć front się zbliżał, wojna, okupacja, wiadomo, miała na sobie przyzwoite odzienie. Resztki przedwojennej elegancji, ale i w latach okupacji można było za grosze kupić solidne, wcale niezniszczone ubrania, które wyprzedawano na targowiskach.

Od momentu przybycia sowieckiej armii, zresztą w sporej części odzianej w łachmany, wszystko się zmieniło. Sowieci na potęgę uprawiali rabunek i szaber, a przydawało im się dosłownie wszystko.

Ubrać się w coś eleganckiego, co nie cuchnie stęchlizną, a potem, kiedyś pójść do jakiegoś drogiego krawca. Tego „kiedyś” nie można było umiejscowić w realnym czasie, ale było ono bardzo realistyczne, wypełnione najdrobniejszymi szczegółami, wyborem materiału, przymiarkami, nawet zapłatą za wykonaną usługę. Tak, płaszcz czy też garsonka nie mogły być zbyt tanie, przecież ma prawo do porządnego ubrania. Uszyć coś w miarę eleganckiego.

Zatopiona w swoich wyobrażeniach, nie usłyszała kroków. Poczuła czyjąś rękę na ramieniu. Odwróciła się gwałtownie wystraszona. Wicuś! Na szczęście. Dobrze, że to on. Uśmiechnęła się przyjaźnie, jednak coś ją zaniepokoiło. Spojrzała mężczyźnie w oczy i przeraziła się. On jest pijany, pomyślała. Mężczyzna mocno chwycił jej ramię i szarpnął.

— No co ty, zwariowałeś? — próbowała oponować.

Wicuś działał jak w amoku. Był silniejszy, charczał, bredził, że ją ujarzmi, że zmaże z jej buzi tę pychę, bo niby dlaczego uważa się za lepszą. Popychał ją w przeciwległą stronę, tam gdzie rozpościerała się gęsta ściana lasu. Szarpała się, zapierała, wyrywała, jednak pijany sołdat był silniejszy. Ciągnął ją w stronę kępy zarośli, niewidocznych od strony ulicy. Na nic zdało się wołanie o pomoc. Wokół żywej duszy, niewielu było amatorów spaceru po tej stronie miasta. Złapał ją oburącz za ramiona i pchnął w stronę krzaków. Potknęła się i przewróciła. Próbowała się podnieść, ale był szybszy. Pchnął ponownie, rzucił się na nią i zakrył usta dłonią. Poczuła zapach tytoniu i odór przetrawionego alkoholu. Ciężar jego ciała i silna dłoń na ustach sprawiły, że zrobiło się jej słabo. Jak w transie rejestrowała wydarzenia, które nastąpiły.

Kiedy się ocknęła, nie czuła już ciężaru, który przedtem ją przygniatał. Podniosła głowę. Mężczyzna leżał obok na brzuchu. Twarz skierowana w jej stronę wyrażała błogość, półuśmiech czynił ją na swój sposób przyjazną. Można by uznać tę scenę za sielską, gdyby nie odzież Marii, porwana, w nieładzie. I ból krocza, który wzrastał z każdą chwilą powrotu do świadomości. Podpierając się rękoma, próbowała wstać. Udało się za którymś razem. Ogarnęła się, na ile to było możliwe.

Sołdat poruszył się, przewrócił na plecy i chrapnął. Wzrok kobiety padł na karabin, który leżał opodal pod krzakiem. Myśl, jak błyskawica, pojawiła się w ułamku sekundy. Obolałe ciało przypominało, co przed chwilą zaszło. Podeszła do krzaków, podniosła karabin. Był ciężki, jednak nie zaskoczyło jej to, jeszcze przed wojną przeszła szkolenie. Odbezpieczenie broni nie stanowiło dla Marii problemu. Precyzyjnie wycelowała i pewnie nacisnęła spust. Gdzieś niedaleko zerwał się spłoszony ptak.

* * *

Dzięki uzyskanym precjozom, które upłynniały, zachowując wszelkie środki ostrożności, jadały lepsze potrawy, a co najważniejsze, do syta. Było to istotne dla Wandy, która wydobrzała po przeżyciach obozowych, ale przede wszystkim dla Marii, której rosnący brzuch trudno było ukryć pod ciasnymi sukienkami, zwłaszcza przed okiem ciekawskich sąsiadów. Aby nie budzić podejrzeń, dotyczących nade wszystko źródła utrzymania, Wanda postanowiła zdobyć pracę.

Miasto powoli budziło się do życia. Po ulicach wałęsali się, jak zwykle, żołnierze, groby z czerwoną gwiazdą zamiast krzyża straszyły na wejherowskim rynku, teraz przechrzczonym na Plac Armii Czerwonej. Ludzie zaczynali oswajać codzienność. Potrzebna była każda para rąk, żeby odgruzowywać, murować, uczyć, handlować, po prostu zacząć żyć.

Jedno z pierwszych zarządzeń nowych włodarzy nakazywało mieszkańcom włączenie się do wszelkich prac usuwających skutki wojny. Jako urzędniczka przedwojennego komisariatu polskiego rządu, Wanda miała ambicje, nie chciała robić czegokolwiek. Praca sprzątaczki była mimo wszystko poniżej jej kwalifikacji i oczekiwań. Od znajomej ze składu spożywczego, u której zaopatrywała się w podstawowe produkty, zwłaszcza chleb, czasem jakiś smalec, dowiedziała się, że w Krajowych Zakładach Opieki Społecznej poszukują sekretarki. Założyła najlepszą ciemną garsonkę Marii i poszła na umówione spotkanie.

* * *

Zakłady znajdowały się na obrzeżach, właściwie kawał drogi za miastem. Wanda szła, rozglądając się ciekawie.

W tej części Wejherowa nie było widać zniszczeń spowodowanych przetoczeniem się frontu. Tak, jakby czas zatrzymał się, jakby nie było pięciu lat wojny, nieszczęść i bólu. Kamieniczki, secesyjne i eklektyczne, stały jak przed laty, uspokajając przechodniów mieszczańską solidnością. Niewielkie wieżyczki, zdobne elewacje i rzeźbione framugi okien mogły dawać poczucie bezpieczeństwa; nie wszystko zostało zamienione w zgliszcza, niemałe obszary dawnego świata trwały, na przekór wszelkim kataklizmom.

Słońce ogrzewało Wandę, nabierała do płuc ciepłego powietrza zachłannie, pełną piersią. Nadzieja na lepsze jutro, na stabilizację, choć wątłą, jeszcze niewiadomą, niepewną, wiodła ją na spotkanie. Co tam, trzeba myśleć optymistycznie. Drzewa leciutko kołysały się w letnim wietrzyku. Soczysta zieleń, na przekór szarości tego, co działo się wokół.

Po lewej stronie, pośród zieleni, znajdował się cmentarz ewangelicki. Nagrobki, wystawne i te skromniejsze, majaczyły przed oczami Wandy, która kilka razy obróciła głowę w stronę nekropolii. Odchodzący świat. Odchodząca pamięć. Tyle się zmieniło, tyle jeszcze się zmieni. Za jakiś czas nikt nie będzie pamiętał o tych, którzy tam leżą. Ich bliskich coraz tu mniej…

Zabudowa skończyła się. Przed Wandą rozpościerały się pola. Widoczne z dala pruskie ponure budynki z niegdyś czerwonej cegły nie wyglądały zachęcająco. Kontrastowały z nimi wysokie zielone drzewa, które budziły cichą nadzieję w sercu młodej kobiety. Gęsto rosnące w rozległym parku, wydawały się znajome i przyjazne. Przed jednym z gmachów zobaczyła troje ludzi, którzy wynosili żelazne łóżka. Na dziedzińcu stały już drewniane szafki, krzesła i inne sprzęty. Wanda podeszła do dwóch mężczyzn i kobiety.

— Czy mogłabym rozmawiać z dyrektorem? Przyszłam w sprawie pracy — uśmiechnęła się wyczekująco.

Wyższy z mężczyzn podszedł do niej i wyciągnął przyjaźnie rękę.

— Witam panią. Nazywam się Józef Idzikowski. To ja jestem dyrektorem. Jak pani widzi, to cały nasz zespół, nieliczny, ale pełen zapału. Pani Kamińska uprzedziła mnie o pani wizycie. Cieszę się, że tak doświadczona osoba zasili nasze szeregi, potrzebujemy sekretarki. To pani Elżbieta Szutta. Jest kierownikiem szkoły dla dzieci głuchych.

Wanda przedstawiła się i kobiety uścisnęły sobie dłonie. Sympatyczna, pomyślała o nowo poznanej. Taka młoda, a już jest kierownikiem. I to takiej szkoły! Głuche dzieci. Co o nich wiedziała? Nic. Nawet nie umiała sobie przypomnieć, czy zna jakiegoś głuchego. Na pewno nie osobiście. No cóż, dobrze, że przynajmniej ci dorośli są słyszący, w razie czego pomogą, pocieszała się. Nie mam wyboru, a to w końcu praca biurowa. Do tej w komisariacie jej daleko, ale ani czasy, ani ludzie jak dawniej.

* * *

Późnym styczniowym popołudniem Maria poczuła silny ból w podbrzuszu. Trwał krótko, jednak skurcz był gwałtowny. Powtarzał się w miarowych odstępach. Rodzę, pomyślała w popłochu.

Wandy nie było, nie wróciła jeszcze z pracy. Polubiła to nowe zajęcie, spędzała tam całe dnie, a po powrocie z wypiekami na twarzy opowiadała o wychowankach zakładu, metodach pracy z nimi, o ludziach, z którymi pracowała. O ich pasji i zaangażowaniu. Maria zazdrościła jej. Ona siedziała w małym, ciasnym mieszkanku, rzadko wychodziła na spacer. Ścigana wrogimi, jak jej się zdawało, spojrzeniami, wolała siedzieć w swojej samotni. Czas wypełniały jej powieści, które Wanda skądś przynosiła, i zajęcia domowe, gdyż współlokatorka pracując, ograniczała swe domowe obowiązki jedynie do aprowizacji, czego Maria, ze zrozumiałych względów, robić nie mogła.

Teraz myślała gorączkowo, jak wezwać umówioną niedawno akuszerkę, poleconą Wandzie przez sąsiadkę. Wyszła na korytarz i zastukała do sąsiednich drzwi. Otworzyła tęga kobieta, w nieokreślonym wieku, przepasana wzorzystym fartuchem. Maria widziała ją wiele razy, jednak oprócz zdawkowego powitania nie zamieniły nigdy ani słowa.

— Czy mogłaby pani wezwać Frau Rutz? — poprosiła, trzymając się za brzuch. — Zdaje mi się, że to już.

Wzrok sąsiadki, jak jej się wydawało, nie był przyjazny, jednak odwróciwszy głowę, zawołała w głąb mieszkania:

— Franek, leć do babci Rutzowej, powiedz, że Niemka rodzi.

Autorytatywne przypisanie jej tej narodowości wprawiło Marię w osłupienie. Dlaczego tamta tak ją nazwała? Akurat ją! Gdyby nie silny skurcz, pewnie zareagowałaby jakoś. Jednak zdała sobie sprawę, że w tej chwili nie ma to żadnego znaczenia. W drzwiach ukazał się może sześcioletni blondynek, którego Maria czasem widywała wśród dzieci bawiących się przed domem. Skinął głową, minął obie kobiety i zbiegł drewnianymi trzeszczącymi schodami.

— Pani idzie, nie ma co tu stać. Stara Rutzowa przyjdzie, teraz ciemno i zimno, na pewno jest w domu — dobrotliwie radziła tęga niewiasta. Wyraz jej twarzy złagodniał nieco. — Taki nasz los, będzie dobrze — stwierdziła dobrodusznie.

Maria wycofała się do mieszkania. Zamknęła drzwi. Skurcze zdawały się nie mieć końca. Dowlokła się do leżanki. Próbowała się położyć. Bolało bardziej. Usiadła ponownie, przyciskając oburącz brzuch, zaczęła się miarowo kołysać. Okropność, myślała. Nigdy nie czuła się tak źle, nigdy jej nic aż tak nie bolało. Nie chcę go, nie chcę tego dziecka! Ta myśl towarzyszyła jej od początku, kiedy tylko zorientowała się, że jest w odmiennym stanie. Najpierw myślała, że to stres, przeżycia ostatnich miesięcy. Potem było za późno, by cokolwiek zrobić.

Usłyszała pukanie. Z trudem podniosła się i poczłapała do drzwi. Z ulgą powitała siwą kobietę w starym, wytartym zimowym palcie. Frau Rutz znała swój fach. Wszystko potoczyło się szybko. Pomogła sąsiadka, której Maria nigdy nie posądziłaby o tyle życzliwości.

Kiedy Wanda wieczorem wróciła z pracy, zaczerwienione z wysiłku i emocji kobiety pokazały jej śliczną dziewczynkę, o zaróżowionej buźce i kruczoczarnych włosach. Ta, która powołała maleństwo do życia, spała, z pewnością wyczerpana, ale czy szczęśliwa?

* * *

Las był gęsty. Wokół wysokie, smukłe sosny, dęby i buki, które dogoniła już jesień. Barwy liści, mieniących się w słońcu, cieszyły oczy. Część liści uwolniła się od drzew. Gęstą warstwą zakrywały ziemię pośród krzewów i pni. Szeleściły teraz pod stopami Marii, czerwono-żółto-zielone, choć skażone już brunatnymi plamami zwiastującymi powolne odchodzenie w nicość. Złote smugi szatkowały konary drzew i raziły oczy spacerującej kobiety. Wystawiała twarz ku słońcu, ciesząc się chwilą. Czuła ciepło i spokój rozchodzący się po całym ciele. Potem nieznaczne mrowienie, lekki dreszczyk, który towarzyszył zawsze oczekiwaniu na przyjemności. Nagle jakiś cień przesłonił jej widok. Wielka, ciemna postać zasłoniła jasność i barwy, wypełniając sobą całą przestrzeń. Poczuła, jak chwyta ją ta zjawa silnymi rękami i  najpierw szarpie, a potem przewraca na ziemię. Strach, to dojmujące uczucie, które już znała, a którego tak nienawidziła. Bała się podnieść wzrok i spojrzeć w twarz tej postaci. Instynktownie czuła, że nie powinna.

* * *

Obudził ją płacz dziecka. Miała wrażenie, że właśnie przed chwilą zasnęła. Znowu się drze, pomyślała. Było ciemno i zimno. Zwykle dopiero rano paliły w piecu. W nocy mieszkanie wychładzało się. Z każdego kąta wyzierały ciemne, lodowate zmory. Pod ciepłą pierzyną było przyjemnie, jednak wstawanie co kilka godzin, obnażanie piersi, żeby nakarmić niemowlę, kołysanie, żeby „odbiło” pokarm, ciągłe jednostajne czynności doprowadzały Marię do rozpaczy. Były chwile, że miała ochotę zakryć poduszką tę krzyczącą istotę, uciszyć ją raz na zawsze. Zastanawiał ją stosunek Wandy do dziecka. Od narodzin niemowlęcia kobieta przeszła wewnętrzną przemianę. Stała się bardziej pewna, energiczna, jasno i konkretnie wyrażała swe opinie w najrozmaitszych sprawach, zwłaszcza tych dotyczących małej. Praca, do której co dzień chodziła, kontakt z ludźmi, pieniądze, które zarabiała, mimo że niewielkie, wszystko to razem uczyniło z Wandy istotę niezależną. Przywróciło stan sprzed wojny. Ciągły strach, który towarzyszył jej od ucieczki z obozu, znikł zupełnie. Od chwili pojawienia się maleństwa na świecie Wanda zachowywała się niczym lwica broniąca swego potomstwa. To ona, nie Maria, troszczyła się, by dziecku niczego nie brakowało, choć wszystko trzeba było wyrywać pazurami ludziom i okolicznościom.

Ustaliły, że Wanda oficjalnie będzie figurować jako matka dziewczynki. Tak było łatwiej, bo to ona odnalazła się w nowej rzeczywistości, miała pracę, kontakt z ludźmi. Zaprzyjaźniła się z sąsiadką. Jak pensjonarka przyjmowała każdą mądrość tej prostej kobiety, zwłaszcza dotyczącą pielęgnacji niemowląt. Maria czuła, że jej zadanie ogranicza się jedynie do karmienia i przewijania, gdy tamta pracowała. Resztę opieki nad małą przejęła Wanda. Ona też zdecydowała o imieniu.

— Będzie miała na imię Marta, po mojej babci — postanowiła.

Maria nie protestowała. Myśl natrętna i powracająca drążyła jej umysł każdego dnia. Wykonując mechanicznie codzienne czynności, nie mogła się od niej uwolnić. Muszę stąd uciec! Im większe było dziecko, które ssało jej pierś, tym bardziej utwierdzała się w postanowieniu. Nie czuła żadnej więzi z tą istotą, którą wydała na świat. Przeciwnie, w miarę jak dziewczynka rosła, Maria czuła coraz większą niechęć do niej, do Wandy, do tej nory, w której mieszkały, do ludzi, których widywała przez okno, do świata, w którym przyszło jej żyć. Czuła się jak więzień, który skazany za czyn, którego nie popełnił, musi znosić dokuczliwą karę. Nie tak miało wyglądać jej życie, nie takie miała aspiracje.

— Muszę stąd wyjechać — powiedziała któregoś dnia do Wandy.

Siedziały obie przy stole, piły poobiednią herbatę. Wanda lubiła tę porę, kiedy mała spała, a one mogły spokojnie pogawędzić, czasem o błahostkach. Nieraz wspominały lepsze czasy sprzed wojny, gwarny Gdańsk, ludzi, których wówczas znały. Obie były wówczas młodsze, piękniejsze, lepiej ubrane. Wiodły ciekawsze życie, choć każda inne. Było, minęło. Ale dobrze powspominać.

— Jak to — wyjechać? Jak chcesz to zrobić? Dokąd? Przecież to niemożliwe! A co z Martą? — osłupiała Wanda zasypywała ją pytaniami.

— To da się załatwić. Mamy przecież pałacowy skarb. Ty znasz różnych ludzi. Musisz mi to załatwić — z pozorną uwagą Maria wpatrywała się w tandetny ceramiczny kubek w czerwone kwiaty, z którego piła herbatę.

— Jak ty to sobie wyobrażasz? Nie wiem, z kim miałabym o tym rozmawiać. To nie przedwojenny Gdańsk. Siedzisz w domu i nie wiesz, jak sprawy się mają. Ludzie, z którymi pracuję, to nie urzędnicy z komisariatu, ustosunkowani i wiele znaczący. Poza tym nie te czasy. Nie masz pojęcia, jak wygląda dzisiejsza rzeczywistość.

Maria energicznie odstawiła pusty kubek. Wstając, z hałasem odsunęła krzesło. Na moment znieruchomiała, bojąc się, że obudzi Martę.

— No właśnie, nie mam pojęcia. O niczym nie mam pojęcia, tylko o karmieniu tego bachora! — Nie przebierała w słowach. Jej irytacja rosła z każdym wypowiadanym zdaniem. — A jak ty sobie wyobrażasz moją przyszłość? Ty znalazłaś pracę, żyjesz nią. A ja? Co miałabym robić w tym mieście?! Wiesz, po co tu przyjechałam. Nie zostanę dłużej. Pomóż mi, jesteś mi to winna. Nie mogę zostać. Wszystko tutaj będzie mi przypominać o tym, co się stało. Ty nie wiesz, ale każdej nocy śni mi się tamto. Tutaj nigdy się od tego nie uwolnię.

Wzburzona Wanda również wstała i podeszła do okna. Wolała nie patrzeć na Marię, która teraz ciężko oddychała, jakby tłumiąc w sobie nagromadzone emocje. Nie spodziewała się aż takiej reakcji. Dotąd nie zastanawiała się, jak będą żyły w dłuższej perspektywie. Jakoś się ułoży, myślała. Dlaczego sądzi, że jestem jej to winna? Czy dlatego, że oddała mi małą? Czy chodzi jej o biżuterię? To prawda, nie musiała się ze mną dzielić. Czy może jednak męczy ją to, co się stało? Nigdy nie wracały do tamtych wydarzeń, choć Wanda często zastanawiała się, jak to jest żyć ze świadomością, że zabiło się człowieka.

Maria zawsze była od niej silniejsza psychicznie, ale czy na pewno? W obecnej rzeczywistości nie potrafiła się odnaleźć. Zabrakło jej przedwojennej przebiegłości i sprytu. Chociaż — gdy wróciła z obozu, to Maria zorganizowała im życie. Gdyby nie tamto… Pewnie inaczej potoczyłyby się ich losy. Jak bardzo, myślała, człowieka zmieniają fakty i okoliczności. Znowu poczuła, że jej wnętrzności przytłacza ciężar. Strach! Uczucie, które stłumiła dzięki pasmu sprzyjających wydarzeń, znowu wypełzło niczym żmija z gęstwiny zarośli.

Jak ma to zrobić? Pomóc Marii w ucieczce. A Marta? Formalnie jej córka, ale czy sama poradzi sobie z tak małym dzieckiem?

* * *

Postanowienia poczdamskie dotyczyły ogólnych zasad postępowania wobec Niemców przebywających na terytorium państwa polskiego. Władze każdego lokalnego terenu dodatkowo starały się skłonić tę ludność, aby sama podjęła decyzję o wyjeździe.

Maria mogła uchodzić za obywatelkę zarówno Niemiec, jak i Austrii. Jedno i drugie pochodzenie było niekorzystne. Oficjalna deportacja nie była możliwa, ponieważ rewizje, które w takich sytuacjach były regułą, nie pozwalały przewieźć artefaktów, niezbędnych w nowym świecie. Pozostawała zielona granica. Przedwojenne koneksje, zarówno Marii, jak i Wandy, były mocno nadwyrężone, czasy nie sprzyjały odnawianiu kontaktów. Determinacja Marii zmusiła jednak przyjaciółkę do czynów niemożliwych. Część precjozów z wejherowskiego parku przemyślnie wszyły w garderobę Marii, którą zamierzała zabrać ze sobą. Umyślni ludzie za okazałą zapłatą mieli ją przeprowadzić na teren Czechosłowacji od strony Jeleniej Góry. Stamtąd miała się przeprawić dalej.

* * *

Dzień był słoneczny. Wanda, wracając z pracy, szła ulicą św. Jacka. Kupiła niezbędne produkty w małym sklepiku, prowadzonym przez młodą przyjazną dziewczynę, która zawsze życzliwie pytała o Martę, o jej zdrowie.

Dzisiaj odpowiedziała machinalnie, jej myśli uparcie krążyły wokół tego, co miało nastąpić. Jak to zniosę?, myślała Wanda. Tyle miesięcy, zdarzeń, które nas związały. Marta, niby moje dziecko, jednak tamta ją urodziła, karmiła, niemożliwe, żeby nie poczuła tej więzi łączącej matkę z dzieckiem. Jednak… Jest inna, czy może fakt, przez który została matką, zaważył na jej oziębłości? Powinnam się cieszyć czy bać, że z Martą zostaniemy same?

Maria stała przy oknie. Niewielka brązowa torba spoczywająca na stole przykuła uwagę wchodzącej. Mała Martusia spała. Grzeczne to było dziecko. Spełniwszy jej podstawowe potrzeby, jak karmienie i przewijanie, można było zająć się czymkolwiek, dzieciątko nie absorbowało uwagi, natychmiast zasypiało.

Słysząc odgłos otwieranych drzwi, Maria odwróciła się.

— Za godzinę muszę być na dworcu — podeszła do stołu, ręce położyła na torbie. — Wolałabym, żebyś mnie nie odprowadzała. Pożegnajmy się teraz. Boję się, ale zostając tutaj, bałabym się tak samo. Albo bardziej. Nigdy nie uwolniłabym się od przeszłości. Obiecaj mi, że cokolwiek się wydarzy, będziesz się nią opiekować — poprosiła.

Wanda położyła siatkę ze skromnymi zakupami na podłodze. Poczuła, jak opuszczają ją siły. Usiadła naprzeciwko stojącej kobiety. Więc jednak, pomyślała. Nie jest jej obojętna.

— Naturalnie, możesz być spokojna. Przecież jest formalnie moim dzieckiem — odpowiedziała chłodno.

Nieodgadniony był wyraz twarzy Marii. Uśmiechnęła się nieznacznie, podeszła do Wandy, która machinalnie się podniosła. Uścisk jej ramion był silny, długo trzymała Wandę w objęciach.

— Pamiętaj o mnie. Cokolwiek się wydarzy, powiedz jej prawdę, gdy dorośnie.

Wanda nie spodziewała się takiej prośby. Targnęły nią ambiwalentne uczucia. Ucieka, zostawia mi to dziecko, mam borykać się ze wszystkim sama, a potem opowiedzieć o mamusi, która, biedactwo, chciała, ale nie mogła jej wychować. Już miała zamiar to wykrzyczeć, jednak gdy Maria odsunęła się nieco, zobaczyła łzy spływające po jej policzkach.

— Opowiem jej o tobie — obiecała.

Nie wiedziała, czy robi to dla niej, dla siebie czy dla małej Marty. Nie wiadomo, co się może jeszcze wydarzyć, niezbadane są wyroki boskie, pomyślała z żalem.

* * *

W całym kraju nadal panowało ożywienie. Rok wcześniej Gomułka na wielkim wiecu w Warszawie odciął się od praktyk poprzedniego dziesięciolecia. Kraj odbudowywano wolno, nie tak, jak chcieliby ludzie, ale nadzieja, rozbudzona i trwająca, dawała znać o sobie w rozmaitych sytuacjach.

Przez miasto ciągnęły wozy konne ze sprzętem szkolnym i internackim. Na wozach obok stołów, krzeseł i szaf siedzieli ludzie w różnym wieku: nauczyciele, wychowawcy i młodzież.

Ten niecodzienny transport zmierzał na peryferie miasta, do budynków opuszczonych przez wojsko. Przydzielono je Państwowemu Zakładowi dla Głuchych. Szare, brudne pomieszczenia, podłogi czarne, wysmarowane czymś nieokreślonym. Wszystkie sale nadawały się do generalnego remontu. Należało wymienić podłogi, odmalować ściany, uporządkować teren zwany parkiem. Karkołomne działania bez przerywania edukacji. W pałacu, zwanym zamkiem, postanowiono zorganizować przedszkole dla niesłyszących dzieci. Budynek również wymagał remontu. Kierownictwo tej placówki powierzono Marii Tomaszewskiej.

Wanda, mieszkając przy ulicy Marchlewskiego, dawnej św. Jacka, postanowiła starać się o pracę w przedszkolu. Do zamku miała niedaleko, co w jej sytuacji było nie bez znaczenia. Wyparła z pamięci obrazy, które śniły się jej przez wiele miesięcy. Nie chciała pamiętać obozowego okresu i sprzątania pałacu pod sowiecką eskortą. Pani Tomaszewska ze zrozumieniem odniosła się do jej argumentów. Zaproponowała pracę edukacyjną, o której Wanda nie śmiała wcześniej myśleć. Nie miała formalnych kwalifikacji, choć wiele zapału i doświadczenie, gdyż przez ostatnie lata zajmowała się nie tylko papierami. Nowa dyrektorka zachęcała ją do studiów w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej. Ale co z Martą? Nie pierwszy raz pomocna okazała się sąsiadka, Irena Potrykusowa.

— Pani jedzie. Popilnuję Martusi. A i Franek będzie miał na nią oko. Nie ma rodzeństwa, to dla niego ona jak siostra — uspokajała Wandę.

Pełna sprzecznych uczuć, postanowiła pojechać do Warszawy, zostawiając małą pod opieką życzliwej sąsiadki. To przecież dla nich obu, dla ich lepszej egzystencji, myślała. Tym bardziej że zdana była wyłącznie na siebie. Od Marii nie było żadnych wieści.

* * *

Sala wypełniona po brzegi. Kto się spóźnił, nie mógł liczyć na miejsce siedzące. Wanda niecierpliwie czekała na wykład otwierający rok akademicki 1957/1958. Wszystko wydawało się niesamowite. Warszawa, choć nie taka, jaką pamiętała sprzed wojny, nadal wiele tu było do odbudowania, jednak zrobiła wrażenie na prowincjuszce. Ostatnie lata spędziła w Wejherowie, prawie się z miasteczka nie ruszając. Niemal zapomniała, jak żyje się w dużym mieście.

Teraz przyjęto ją na dwuletnie studia. Będzie mieszkać w stolicy. Może latem uda się tu przywieźć Martę? Mało ma przyjemności i niewiele dotąd widziała.

Ludzie z całej Polski. Rozmawiali, niektórzy głośno, słuchali i opowiadali. Kiedy na salę weszła wysoka kobieta z kajetem pod pachą, w jednej chwili zapanowała cisza. Wszyscy wpatrywali się z wyczekiwaniem, ale i z szacunkiem, w postać dystyngowanej starszej pani. Siwe włosy, starannie upięte w kok. Ciemny kostium, biała bluzka z kokardą pod szyją, wszystko to nadawało jej jakiegoś posmaku minionej epoki. Nie podążała za modą, wygląd odzwierciedlał po prostu jej osobowość, charyzmatyczną, jak mawiano. Dla wielu profesorów i studentów stanowiła wzór etycznych cnót. Już za życia była legendą. Wanda znała tę kobietę z opowiadań koleżanek z pracy. Dlatego teraz wytężyła zmysły, aby nie uronić ani słowa.

— Istotą mojej pracy jest kształcenie nauczycieli — zaczęła swój wykład Maria Grzegorzewska. — To od nich nade wszystko zależy powodzenie procesu dydaktyczno-wychowawczego. Deontologia jest zatem sensem mojej pracy. Osobowość pedagoga stanowi życiodajną krynicę ducha szkoły. Przesłaniem pracy nauczycielskiej winna być potrzeba doskonałości, poczucie odpowiedzialności i obowiązku, wewnętrzna prawdziwość, moralna odwaga i ponad tym wszystkim miłość dusz ludzkich.

Jakież to wzniosłe, myślała Wanda. To tylko teoria, w praktyce bywa różnie. Przypomniała sobie jednak, co ostatnio przed przyjazdem tutaj opowiadała jej Renata, koleżanka z pracy. Dyrektor uczelni do spraw administracyjnych zakwestionował zużycie prądu w bursach zajmowanych przez studentów. Chciał ich obciążyć dodatkowymi opłatami. Grzegorzewska wyraziła zdecydowany sprzeciw, twierdząc, że widać taka była potrzeba, nauczyciele to ludzie odpowiedzialni i rozsądni, nie narażaliby instytutu na nieprzemyślane koszty. Więc może nie tylko teoria, ale też niezachwiana wiara w człowieka? Dobrze, że istnieją tacy ludzie, którzy życiem świadczą o prawdziwości swoich poglądów. Oby Marta na swojej drodze miała szczęście wielu takich spotkać.

* * *

W październiku ZSRR wystrzelił pierwszą sondę kosmiczną, w RFN utworzono Związek Wypędzonych, a miesiąc później w kosmos poleciał sztuczny satelita Sputnik 2 z psem Łajką na pokładzie. Świat zmieniał się w kosmicznym tempie.

Wanda myślała o świętach. Jak co roku miały je spędzić tylko we dwie z Martą. Czasami zapraszała je sąsiadka Irena, z którą Wanda od narodzin małej, a jeszcze bardziej od czasu podjęcia studiów, bardzo się zaprzyjaźniła.

Chętnie korzystała z zaproszenia, głównie ze względu na Martę, aby miała choć namiastkę życia rodzinnego. Do Potrykusów przyjeżdżali krewni z okolicznych wsi, bywało więc gwarno i wesoło, a Martusia miała towarzystwo rówieśników. Nauczyła się nawet kilku zdań po kaszubsku, bo w tej mowie porozumiewali się goście sąsiadów i ich dzieci.

Tak miało być i w te święta. I wtedy nadszedł list, a wraz z nim niewielka paczka. Marty nie było w domu, poszła do koleżanki. Wanda pokwitowała odbiór, zamknęła drzwi za listonoszem i usiadła przy stole. Wzięła do rąk białą kopertę. Nie było adresu nadawcy, jednak od razu rozpoznała kształtne, równe pismo Marii. Serce biło mocno, kiedy nerwowymi ruchami rozrywała zaklejoną kopertę.

Moje drogie,

przepraszam, że piszę dopiero teraz. Nie było mi łatwo, uwierzcie. Wcześniej nie mogłam się z Wami skontaktować. Mam nadzieję, że nadal mieszkacie pod tym adresem. Marta to już pewnie pannica, bardzo chciałabym Ją zobaczyć. Moja sytuacja wciąż nie jest stabilna, nie mam stałego adresu. Z czasem… Wierzę, że te drobiazgi, które Wam wysyłam, przydadzą się na święta.

Odezwę się wkrótce. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Całuję i ściskam serdecznie,

Maria

Wanda po raz kolejny czytała ten krótki tekst. Radość walczyła z irytacją. Tyle lat! Przez tyle lat nie dawała znaku życia, a kiedy wreszcie raczyła napisać…

Usłyszała szybkie kroki na schodach. Tak wbiegała tylko Marta. Wstała i w pierwszym odruchu chciała ukryć list. A paczka? Co zrobić z paczką? Nie zdążyła podjąć decyzji. Marta lotem błyskawicy wpadła do pokoju.