Pruska zagadka - Piotr Schmandt - ebook + audiobook + książka

Pruska zagadka ebook i audiobook

Piotr Schmandt

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ignaz Braun na tropie pruskiej zagadki

Jest luty 1901 roku. Spokój małego miasteczka zakłóca brutalne morderstwo gimnazjalisty Johanna Wendersa. Inspektor Braun przybywa z Berlina, by poprowadzić śledztwo. Z właściwą sobie dociekliwością wnika w wejherowskie tajemnice, by podążać w ślad za mordercą.

„Niespieszna akcja, niezwykła atmosfera prowincjonalnego miasteczka, intrygujący detektyw, wykreowany w najlepszym stylu – oto zalety powieści Schmandta, które każdy czytelnik kryminałów będzie długo i z satysfakcją smakował”.  ZwB

Piotr Schmandt – ukończył polonistykę na Uniwersytecie Gdańskim, teologię na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie i muzeologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pierwsza jego książka, z roku 2005, to „Koncha i perła. Życie gdyńskiego drogisty” (II Nagroda Costerina 2006 na Kościerskich Targach Książki Kaszubskiej i Pomorskiej). W roku 2007 ukazuje się „Pruska zagadka”, pierwszy z kryminałów, których akcja dzieje się w Wejherowie (I Nagroda Costerina 2007). W 2010 r. pojawia się „Fotografia”, druga powieść z udziałem inspektora Ignaza Brauna. Tematyki gdańskiej, w konwencji sensacyjnej, dotyka „Gdański depozyt” (2011), uhonorowany przez Powiatową i Miejską Bibliotekę Publiczną w Wejherowie „Gryfem Literackim” za rok 2011.

Schmandt jest ponadto autorem opowiadania „Cztery ściany Agnieszki” zamieszczonego w zbiorze „Mogliby w końcu kogoś zabić” (2010); dramatu scenicznego „Adelajda”, na którego podstawie powstał film fabularny; słuchowiska „Karnawał”, obrazującego czasy pierwszej „Solidarności” i dzisiejsze dylematy dotyczące tamtego okresu; komiksu poświęconego Muzeum Piśmiennictwa i Muzyki Kaszubsko-Pomorskiej w Wejherowie oraz artykułów naukowyh dotyczących Pomorza i Kaszub.

Wspólnie z żoną, Olgą Podolską-Schmandt, napisał „Bóg zasnął?”, kontynuację losów niektórych bohaterów „Gdańskiego depozytu”.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 548

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 2 min

Lektor: Paweł Werpachowski

Oceny
3,9 (46 ocen)
16
14
12
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Waldemar-Cybulski
(edytowany)

Całkiem niezła

Pierwsza część o inspektorze Braunie... taki sobie, sentymentalny i katechetyczny do bólu... ale do przeczytania z uwagi na nietypową zbrodnię i sposoby jej rozwiązania retro kryminał. Tylko że szału nie ma...
00
makalonka2000

Całkiem niezła

Kryminał retro, ale od historii ważniejsze chyba opisy miejsc, epoki, zwyczajów i kultury początku XX wieku.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Piotr Schmandt

Pruska zagłada

Strona redakcyjna

Copyright © Oficynka & Piotr Schmandt, Gdańsk 2014

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie trzecie w języku polskim, Gdańsk 2014

Opracowanie edytorskie książki: kaziki.pl

Skład: Piotr Geisler

Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz | www.damasiewicz.idesigner.pl

Zdjęcia na okładce © Narodowe Archiwum Cyfrowe

© Thinkstockphotos.com

ISBN 978-83-64307-30-0

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Konwersja do formatu EPUB/MOBI:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Mojej Mamie Janinie

1 Podróż inspektora Brauna

Inspektor Ignaz Braun przetarł miękką chusteczką okrągłe szkiełka okularów. Bez nich czuł się jak bez ręki. Szybkim ruchem nałożył na nos cudowny wynalazek, dzięki któremu najważniejszy ze zmysłów mógł z całą ostrością rejestrować i oceniać błahe z pozoru elementy układanki tworzącej rzeczywistość. Pociąg miarowo turkotał, rytmiczne odgłosy toczących się kół wprawiały inspektora w doskonały nastrój. Wprawdzie Ignaz Braun najlepiej czuł się w swojej przytulnej berlińskiej garsonierze przy Dürenergasse, jednak i on od czasu do czasu odczuwał właściwą młodemu jeszcze człowiekowi potrzebę wyrwania się w świat, chociażby miało ono oznaczać chwilowe zaszycie się na prowincji.

W przedziale drugiej klasy oprócz inspektora siedziało troje osób. Starszy pan o kościstej twarzy i siwym wąsiku czytał z namaszczeniem gazetę, której nie wypuścił z rąk od chwili wejścia do pociągu na stacji w Szczecinie. „Urzędnik podatkowy średniej rangi, może powiatowy inspektor szkolny, luteranin, przykładny ojciec kilkorga dzieci, głosuje na prawicę od co najmniej trzydziestu lat i kocha cesarza jak siebie samego. Nie miewa ekstrawagancji i nie chodzi do kabaretu” – ocenił inspektor towarzysza podróży. Znacznie częściej jednak wzrok Ignaza Brauna wędrował w stronę eleganckiej młodej kobiety siedzącej naprzeciwko i trzymającej na krągłych kolanach wiercącą się dwuletnią dziewczynkę.

Inspektor należał do tych mężczyzn, którzy nie przejawiają wyzywającej śmiałości w kontaktach z kobietami. Lubił wzbudzać zainteresowanie u szykownych dam, schlebiało mu, jeżeli zostawał obdarowywany czarownym uśmiechem lub dyskretnym gestem świadczącym o życzliwości rozmówczyni. Za nic w świecie inspektor Braun nie odważyłby się jednak na zalecanie do kobiet; nie leżało w jego naturze wdzięczenie przejawiające się przybieraniem póz widywanych w trakcie spaceru po ogrodzie zoologicznym w okolicach klatek z makakami czy pawianami. Tego dnia policjant mógł bez obawy narażenia się na podejrzenia ponętnej kobiety kierować w jej stronę aksamitne spojrzenia, udając, że przypatruje się z życzliwością jedynie żywotnemu maleństwu.

Braun, zwięźle oceniwszy nudnego urzędnika podatkowego, z zapałem chłonął każdą cząstkę aury roztaczanej przez młodą damę. Subtelny kapelusz z jasnożółtymi czereśniami okrywał czarne włosy wychylające się niekiedy na policzki zaróżowione lekko od wysiłku nieuniknionego przy opiece nad dzieckiem ciekawym świata. Wyszukana i skromna elegancja pasażerki nie uszła uwadze Ignaza. Kobieta nie należała do osób przesadnie szczupłych, jej kształty uśmiechały się do młodego policjanta każdym ruchem, oszczędnym i kontrolowanym. Dama niekiedy karciła dziecko i sadowiła je na kolanach z takim wdziękiem, jakby sięgała po czekoladkę firmy Sarotti albo filiżankę kawy ze śmietanką. Uroku towarzyszce podróży inspektora dodawały rzadko przez kobiety używane okulary, przedmiot łączący Ignaza z nieznajomą. Braun wiedział, że gdyby ujrzał damę na ulicy, byłaby ona dumna i wyniosła, może nawet sprawiałaby wrażenie obrażonej na cały świat. Starczył drobny gest, ciepłe słowo, zainteresowanie okazane dziecku, i znikała gdzieś jej rezerwa i chłód.

Policjant zdawał sobie sprawę, że nie zamieni z kobietą ani jednego znaczącego słowa, że najpóźniej u celu własnej podróży ostatni raz spojrzy na jej postać, ale starał się o tym nie myśleć. Chwytał zachłannie każdą okazję i spoglądał naprzeciwko pogodnie, ciesząc się z tak miłych okoliczności podróży. Ignaz Braun nie oczekiwał od życia wiele i należał do rzadkiej kategorii ludzi radujących się promykiem słońca pośród ciemności świata, z którymi miał do czynienia na co dzień.

Niski i przyjemny głos kobiety nie zdziwił inspektora. Uderzająca była jedynie melancholijna nuta przebijająca się w każdym słowie damy, do dziecka mówiącej po polsku. Starszy pan nie wychylał nosa spoza swojej gazety, Braun natomiast kilka razy odezwał się do towarzyszki podróży i był przez nią pytany o rozmaite błahostki.

Niestety, nie wypadało biednemu inspektorowi wpatrywać się nieustannie w świeże oblicze powabnej istoty. Ignaz Braun, jako człowiek interesujący się wieloma dziedzinami życia i obarczony zawodową niejako ciekawością, tak potrzebną w stołecznym Wydziale Zabójstw, uważnie analizował mijane krajobrazy. Pociąg odjechał przed chwilą ze stacji Słupsk i spiesznie podążał na wschód ku dalszym celom. Słotny marcowy dzień widać zatrzymywał ludzi w ciepłych domach, skoro w przedziale inspektora nie zaszła żadna zmiana. Podróżowali jedynie ci, których zmuszały okoliczności. Monotonny krajobraz pełen nagich jeszcze drzew i szarych, umęczonych długą zimą płaskich pól pozwalał Ignazowi skupić się na celu podróży. Brunatne punkciki widocznych w oddali zabudowań tylko na moment rozpraszały policjanta. Bardziej zajmowały go ciemne oczy sąsiadki, ale ich blask inspektor w umiejętny sposób potrafił umieścić w myślach obok układanki obrazującej zadziwiające wydarzenia, których miał stać się kolejnym uczestnikiem.

Ignaz oparł wygodnie plecy o pluszową tkaninę miękkiego fotela i raz jeszcze pogrążył się w myślach dotykających najmroczniejszych zakamarków ludzkiej duszy.

O wszystkim dowiedział się z prasy. „Berliner Beobachter” szeroko rozpisywał się na temat wydarzenia, które wstrząsnęło mieszkańcami spokojnego miasteczka w Prusach Zachodnich należącego do regencji gdańskiej. Śladem gazety na miejsce podążyli dziennikarze konkurencyjnych tytułów, ale tamten pierwszy artykuł zrobił na Ignazu największe wrażenie. Krótkie zdania jak cięcia lancetu rzeźbiły kształty kolejnych faktów i domysłów. „Jakież ona ma piękne policzki...” – po raz kolejny zauważył inspektor Braun i wrócił pamięcią do rzędów drobnych gotyckich literek pochłanianych chciwie przed miesiącem.

Kiedyś, dawno temu, policjant przejazdem gościł w Wejherowie. Niewiele pamiętał z tamtego czasu. Pochodził z okolic Poznania i takich miasteczek w całej monarchii widział wiele. Teraz wiedza inspektora, uzupełniona lekturą, zaczynała przekładać się na obrazy pojawiające się uporczywie i z fotograficzną ostrością.

W połowie lutego 1901 roku mieszkańcy Prus cieszyli się wiosenną niemal pogodą. Krótkie dni zimowe napełniały okolicę jaskrawym słońcem, ciemności nadchodziły coraz później, śnieg zdawał się nie tak zimny i nawet starsi, poważni ludzie uśmiechali się częściej niż wypadało. Od kilku dni tę aurę nadchodzącego przedwiośnia zakłócał Johannes Wenders. Rozsądny i stateczny piekarz zupełnie stracił głowę, chociaż wszyscy przyznawali, że na jego miejscu zachowywaliby się tak samo. Kiedy dzieci ślizgały się na łyżwach po kruszejącym lodzie, gospodynie robiły codzienne zakupy, a z kominów ulatywał do nieba gryzący dym, pan Wenders z kilkoma pomocnikami dzień i noc przetrząsał każdy zakątek miasta. Pukał do drzwi, prosił o pokazanie podwórek, chlewików i drewutni, zajrzał do wszystkich kalwaryjskich kapliczek. Poszukiwania nie przynosiły rezultatów. Syn Johannesa, osiemnastoletni gimnazjalista Johann, we wtorek 15 lutego jakby zapadł się pod ziemię. Piekarz, jak donosiły gazety, zachodził w głowę, co takiego mogło spowodować zniknięcie jedynaka. Johann nie miał zatargów z rówieśnikami, należał do kilku kółek szkolnych, pomagał słabszym uczniom. Był lubiany przez nauczycieli i sąsiadów. Z wolna całe miasto zaczynało huczeć od plotek i domysłów, ale nie brakowało też przejawów życzliwości w stosunku do zrozpaczonego ojca i jego żony Irmgardy, kobiety słusznej postawy i statecznych obyczajów. Pana Wendersa nie odstępował na krok największy konkurent, piekarz Werner Lange. Obchodził z Johannesem wszystkie ciemne zaułki i miejsca, w których ojciec spodziewał się znaleźć jakikolwiek trop. Lange pocieszał rywala, jak mógł, pewnego dnia o późnej porze wyznał nawet, że jego pieczywo nie może równać się z wypiekami firmy „Wenders Bäckerei”. Stary Johannes musiał dziwić się, że dopiero tak dramatyczne okoliczności potrafią wydobyć z człowieka jego prawdziwe oblicze, i zarazem cieszył się z nagłej poprawy stosunków ze śmiertelnym dotąd wrogiem.

Po czterech dniach poszukiwań, kiedy nieszczęśliwy ojciec razem z kilkoma pomocnikami przeniósł się na leśne obrzeża miasta, Werner Lange odkrył coś, co każdy z poszukujących odsuwał dotąd w najciemniejszy kąt wyobraźni. Młyn nad rzeczką Cedron, stojący nad płytkim rozlewiskiem, a należący do rodziny Biangów, miał stać się kolejnym miejscem drobiazgowo przeszukanym przez mężczyzn. Lange zmęczonym krokiem przyczłapał w okolice młyna, spojrzał na rozlewisko i jego wzrok spoczął na bezkształtnej szarej masie wystającej kilka centymetrów ponad powierzchnię wody, w miejscu ukrytym przed mniej uważnym obserwatorem.

Piekarz pobiegł po brodzącego nieopodal w śniegu Johannesa. Obaj mężczyźni, zaopatrzeni w bosaki i otoczeni wianuszkiem pracowników młyna, wchodzili do lodowatej wody. Johannes z bijącym mocno sercem przybliżał się do celu. Kilka metrów dzieliło go od zamokniętego papieru owiniętego starannie mocnym sznurkiem. Każdy krok stawał się coraz krótszy. W końcu oblany lodowatym potem Wenders doszedł do paczki. Przystanął, dobiegł do niego Lange z dwoma pomocnikami. Spróbowali podnieść pakunek. Piekarz śledził błędnym wzrokiem czynności trzech mężczyzn, podążał za wlokącymi ciemnoszary ciężar w stronę brzegu. Tragarze znaleźli się wreszcie na zaśnieżonym skrawku ziemi. Werner Lange szybko przeciął ostrym jak brzytwa nożykiem sznurek i rozchylił rwące się miękkie warstwy grubego papieru. On pierwszy ujrzał górną część męskiego torsu pozbawioną głowy i rąk. Nie wszyscy z obecnych odważyli się zajrzeć w głąb otwartego pakunku. Nadludzkim wysiłkiem Johannes Wenders obejrzał fragment ciała i, mimo zniekształceń właściwych wstępnym stadiom rozkładu, rozpoznał po charakterystycznej bliźnie biegnącej poniżej lewej piersi tors syna. Skąpe resztki ubrania należały do gimnazjalisty. Nie mogło być wątpliwości. Ojciec osunął się miękko na śnieg i dopiero łyk mocnej wódki przywrócił mu świadomość.

Wieść o znalezieniu części ciała młodego Wendersa lotem błyskawicy rozeszła się po mieście. Kiedy przy użyciu bosaków szukano pozostałych szczątków, nad rozlewisko nieustannie nadbiegały tłumy ludzi ciekawych makabrycznego znaleziska. Po dwóch kwadransach wyłowiono drugi pakunek. Tym razem Werner Lange nie znalazł dość siły, aby powtórzyć swój heroiczny czyn, i odsunął się na bok. W zamokniętym papierze pakowym ukryta była dolna część korpusu. Bez nóg. Przybyły na miejsce doktor Leo Gessler beznamiętnym głosem i kilkoma szybkimi gestami wykazał fachowość cięć. „Chirurg lub rzeźnik” – zawyrokował.

„Nawet w Berlinie była to sensacja” – refleksyjnie podsumował lutowe wydarzenia inspektor Braun i na dłuższy moment zatrzymał wzrok na towarzyszce podróży podającej dziewczynce ciasteczko migdałowe (wcześniej obie zjadły po jajku na twardo i maślanej bułeczce z serem). Mała ochoczo sięgnęła po smakołyk i dopiero wtedy Ignaz zauważył, że karmiąca dziewczynkę dama nie ma na palcu obrączki. Ożywił się na moment, ale zaraz uświadomił sobie, że wcale nie musiało oznaczać to wolnego stanu kobiety.

Wejherowem wstrząsnął monstrualnych rozmiarów zbiorowy dreszcz przerażenia. Zgroza mieszała się w umysłach mieszkańców miasteczka z rozkoszą płynącą z poczucia odmiany sennego do tej pory życia. Domysły i plotki przetaczały się przez ulice i domostwa szeroką falą i, jak kapryśne strumyki, zmieniały nurt, doznawały metamorfoz, drążyły nowe koleiny. Miejscowa policja wszczęła śledztwo, szukano pozostałych części ciała osiemnastolatka.

Kilka dni po pierwszych znaleziskach gromadka dzieci lepiących bałwana natknęła się na lewe ramię Wendersa. Z zachowanym rękawem szarej marynarki i pokrytej brunatnymi zaciekami koszuli leżało tuż za bramą cmentarza ewangelickiego na świeżo spadłym śniegu. Znowu fachowe cięcie. Dlaczego podrzucono ramię dopiero wtedy, w miejscu tak widocznym? Inspektorowi Braunowi pytanie to zadał nadkomisarz Arnold von Marburg, bardzo ważna figura w stołecznym Wydziale Zabójstw. Berlin domyślał się, że wykrycie sprawcy przerasta możliwości wejherowskiej policji i potrzebna będzie interwencja fachowych sił z centrali.

Ignaz Braun zakończył właśnie sprawę handlującego końmi porywacza dzieci z północnej Turyngii i w chwale wytrawnego detektywa pojawił się w olbrzymim i surowym gmachu siedziby policji, witany przez znajomych z największą atencją. Zapukał do drzwi gabinetu von Marburga, spodziewając się decyzji o przyznaniu zasłużonego urlopu, tymczasem olbrzymi mężczyzna z sumiastym wąsem i łysą czaszką bez słowa podał inspektorowi artykuł o zbrodni w Wejherowie. Ignaz znał już jego treść i w sekundę odgadł, że czeka go podróż do Prus Zachodnich. Niejednokrotnie komplementowany był mianem wschodzącej gwiazdy cesarskiej policji i liczył się z kosztami takiej opinii. Przyznawał w duszy, że pochlebiało mu zainteresowanie prasy i cieszył podziw okazywany przez przełożonych.

Ojciec Ignaza Brauna był Polakiem i inspektor mówił po polsku jak mieszkaniec Warszawy lub Wilna. W warunkach Prus Zachodnich umiejętność ta mogła się okazać bezcenna przy pozyskaniu zaufania miejscowej ludności. Von Marburg był czcicielem kanclerza Bismarcka, ale należał do ludzi inteligentnych i potrafiących szerzej niż jego autorytet patrzeć na skomplikowane sprawy narodowościowe. Już dawno pogodził się z faktem, że nie wszyscy poddani Najjaśniejszego Pana są Niemcami z dziada pradziada, i z radością, chociaż okazywaną na sposób pruski, dostrzegał w siedzącym naprzeciwko młodym człowieku dojrzewającego z każdym dniem rasowego detektywa.

Służba nie zna sentymentów i słabości. Inspektor Braun zapakował do walizki parę koszul i zapas kołnierzyków, trzy krawaty, koszulę nocną i na stacji Tiergarten wsiadł do pociągu kolei żelaznej odjeżdżającego do Królewca. W walizce Ignaza nie zabrakło też kilku prac naukowych z zakresu geografii i historii Prus Zachodnich. Publikacje wydawały się policjantowi nieodzowne w teoretycznym przygotowaniu do prowadzenia śledztwa; na przykład taki Karl Perlin w swojej pracy „Wanderungen durch die Sogen” w plastyczny sposób odmalował wszystko, co mogło być przydatne dla osoby przyjeżdżającej do Wejherowa. Wiedza humanistyczna zawsze przynosiła Braunowi wymierne korzyści.

Zbrodnia w Wejherowie szerokim echem odbiła się po całych Niemczech, chociaż sprawa podniesiona przez żurnalistów zgasła dla ogółu dość szybko. Wydarzeniem żyli nadal mieszkańcy miasteczka i najbliższych okolic. Policjanci kryminalni fascynowali się makabrycznym znaleziskiem, analizowali fragmentaryczne informacje, nad kufelkiem złocistego piwa i talerzem dymiących parówek dyskutowali, snując najrozmaitsze przypuszczenia. Centrala w Berlinie, dbając o prestiż praworządnego państwa, nie mogła pozwolić sobie na bezsilność i przegraną. Efektem narady w gronie bardzo ważnych osób była konkretna decyzja, w której wyniku Ignaz Braun pociągiem linii Berlin – Królewiec dojeżdżał właśnie do Lęborka. Cel podróży miał się ukazać oczom inspektora za niespełna trzy kwadranse.

Policjant wrażliwy na kobiece wdzięki doznał zawodu. Spodziewał się, a raczej miał nadzieję, że piękna nieznajoma będzie towarzyszyć mu do samego Wejherowa, tymczasem los zamierzał ukraść mężczyźnie kilkadziesiąt minut rozkosznej kontemplacji. Dama poprawiła dziewczynce zsuwające się od nieustannego wiercenia pantalony, zapięła na ruchliwym ciałku bordowy paltocik, opatuliła główkę perkalowym czepkiem i przez dziecięce ramię przełożyła szydełkowaną portmonetkę; sama sięgnęła po błękitnoszary płaszcz, ale w tym momencie inspektor nadludzkim wysiłkiem woli przełamał nieśmiałość, poderwał się i po sekundzie tulił w dłoniach miękką, ciepłą wełnę, w którą otulała się nieznajoma.

– Bardzo pan miły, łaskawy panie – szepnęła z uśmiechem kobieta.

– To nic takiego, moim obowiązkiem i przyjemnością będzie zapytać szanowną panią, czy nie zechciałaby wyświadczyć mi łaski i pozwolić wynieść jej bagaże z pociągu – wyrzucił z siebie jednym tchem policjant.

– Zechciałby pan...? Doprawdy?

– Ależ łaskawa pani! – Braun doświadczył ponownie przypływu odwagi.

Wzajemnym uprzejmościom nie było końca. Urzędnik podatkowy ze Szczecina, odziany w czarny surdut o niemodnym kroju, na moment podniósł głowę znad gazety i nieco zdziwiony niepotrzebnym zamieszaniem powrócił zaraz do zajmującej lektury. Zaledwie kilka osób wysiadało w Lęborku. Ignaz dość swobodnie przecisnął się do wyjścia z olbrzymią skórzaną walizką i pudłem na kapelusze. Jeszcze chwila i straci z oczu kobietę, która zaintrygowała go jak nikt dotąd. Nieznajoma musiała wreszcie dostrzec uporczywe spojrzenia Brauna i spuściła oczy. Wybawienie z niezręcznej sytuacji przyniosło zatrzymanie się pociągu. Inspektor otworzył drzwi, przepuścił damę i dziewczynkę, potem zaś, niosąc przed sobą bagaż, wytoczył się na zewnątrz.

Trzymając dziecko za rękę, błękitnoszara istota podeszła szybkim krokiem do dwóch kobiet, starszej i młodej. Inspektor nieśmiało przydreptał do witającej się gromadki, postawił obok kobiet walizkę i pudło na kapelusze, skłonił grzecznie głowę i zamierzał się oddalić. Nagle nieznajoma wyciągnęła w jego stronę dłoń. Mimo że cienka jedwabna rękawiczka dzieliła Ignaza od szczęścia, gorąco przywarł ustami do mgiełki materii.

Sygnał z lokomotywy, krótka zapowiedź odjazdu pociągu, i oczarowany mężczyzna pobiegł do swojego wagonu. Przytulił się do okiennej szyby i odprowadzał tęsknym wzrokiem kobietę.

Miał żal do siebie, że nie odważył się zadać nieznajomej kilku istotnych pytań. Gdyby to była jedna z podejrzanych! Podstępne i zawiłe pytania rodziły się wtedy w głowie inspektora jak gdyby pod wpływem szczególnego rodzaju natchnienia. Albo pytania krótkie i wymagające natychmiastowej odpowiedzi, demaskujące misterny plan ukrycia przestępstwa... Tutaj nieznajoma była władczynią, Ignaz natomiast pokornym sługą gotowym dać się poćwiartować dla jednego spojrzenia. Na myśl o ćwiartowaniu Braunowi przypomniał się cel podróży i policjant porzucił marzenie o tak szczególnym rodzaju oddania.

Nie znał nawet imienia tajemniczej damy, nie wiedział o niej nic i miał tylko nadzieję, że tęsknota po niespodziewanym zauroczeniu nie zakłóci trzeźwego myślenia, a ono w najbliższych dniach miało być najważniejsze. Policjant wpadł całym ciężarem ciała w fotel, czym wystraszył szczecińskiego urzędnika podatkowego pragnącego spokoju, i wpatrywał się w budynek dworca, w którego wnętrzu właśnie znikła postać kobiety.

Brauna nie interesowały teraz widoki wzgórz i nagich jeszcze konarów drzew, rdzawożółtych pól i małych domków. Zapomniał nawet o Johannie Wendersie. W nastroju smutku i zniechęcenia oddał się dręczącym, ale i słodkim wspomnieniom sprzed godziny, kiedy wydawało się, że ulotne szczęście będzie trwało wiecznie.

Kiedy pociąg dojeżdżał punktualnie do Wejherowa, Ignaz stał ponownie przed drzwiczkami wyjściowymi. Szczeciński urzędnik z wyraźną ulgą przyjął fakt opuszczenia przedziału przez współpasażera i ziewnął przeciągle, na co nie chciał pozwolić sobie w towarzystwie. Inspektor natomiast wychodził z pociągu wyprostowany, starannie ważąc każdy ruch i starając się nie wzbudzić sobą zainteresowania przechodniów. Dworzec wejherowski, schludny i niepozbawiony małomiasteczkowego uroku, zrobił na policjancie, wrażliwym na estetykę architektury, dobre wrażenie. Braun opanował już emocje, kamienna twarz wyrażała obojętną uprzejmość dla całego świata. Nieznajoma musiała ustąpić przed zbrodnią. Obowiązkiem cesarskiego policjanta miało być całkowite oddanie się przywróceniu społeczeństwu wiary w praworządne państwo i Ignaz Braun miał świadomość wagi swojej misji. Nie honor Rzeszy interesował go jednak najbardziej. Myśliwy pragnął znaleźć trop zwierzyny. Czuł, że zbrodniarz jest blisko, że może przechodzić właśnie obok brukowaną drogą albo stać przed sklepową witryną. Inspektor berlińskiej policji wciągnął całą piersią rześkie powietrze i przyspieszył kroku.

2 Niespokojne miasto

Siedziba szefa policji wejherowskiej mieściła się w dolnej części budynku ratusza przy Rynku. Inspektor stanął przed frontem ratusza, spojrzał na kolumny strzegące wejścia do siedziby władz miejskich i pomyślał, że za jakiś czas właśnie tutaj będzie musiał zdać pierwszą oficjalną relację z wyników śledztwa. Wyobraził sobie burmistrza, który z wyrazem twarzy Bardzo Ważnej Osoby będzie się wsłuchiwał w końcowe konkluzje. Braun porzucił jednak szybko żartobliwe myśli i w postawie właściwej swojej funkcji przekroczył próg ratusza.

– Witam, witam uniżenie gościa z Berlina! – wykrzyknął niski szpakowaty mężczyzna o twarzy zapaśnika. – Jakże się cieszę, że pan inspektor przybył do naszego zacnego miasta! Szczęśliwy ten wtorek!

– Mam nadzieję, że jeszcze bardziej ucieszy się pan z mojego wyjazdu.

– Dlaczegóż to, jeśli wolno zapytać? – szepnął zbity z tropu komisarz Rüdiger Rensch, szef wejherowskiej policji.

– Ponieważ będzie to znaczyło, że zbrodniarz został ujęty... – ze szczerą prostotą odpowiedział Braun i usiadł we wskazanym sobie fotelu.

– Widzi pan – zaczął nieco uspokojony komisarz – tutaj rzeczy mają się coraz gorzej. Interwencję z Berlina, powiem panu szczerze, traktowalibyśmy w każdym innym wypadku jako brak zaufania oraz dowód pewnej bezradności z naszej strony. Tak. Ale miasto wrze. Mnożą się donosy, posądzenia, ludzie patrzą na siebie wzajemnie jak na morderców, kobiety starają się nie wychodzić po zmroku z domu. Wie pan, świat stanął na głowie.

Rensch wstał z fotela, oparł dłonie na blacie ciężkiego dębowego biurka i zaczął stukać palcami w drewno. Przybyły jednym spojrzeniem spowodował cofnięcie rozbieganych dłoni urzędnika.

– Ależ nie chciałem panu przeszkadzać w koncercie – przepraszająco zauważył Braun. – Wyznam, że Wydział Zabójstw w Berlinie szczególnie zajęła ta historia z nieszczęsnym Wendersem, która z punktu, proszę mnie źle nie zrozumieć, zawodowego stanowi atrakcyjny przykład przestępstwa. Czuję się wyróżniony i ze swej strony postaram się zrobić wszystko, aby morderca nie uciekł przed prawem.

– Heinz! Dwie kawy i koniak! – wykrzyknął w stronę zamkniętych drzwi gabinetu komisarz Rensch i już po chwili w drzwiach pojawił się umundurowany otyły blondyn w średnim wieku z posrebrzaną tacą. – Niech pan uwierzy – kontynuował wejherowski policjant po wyjściu Heinza – że staraliśmy się zrobić wiele. Nakłady na policję w tak spokojnym mieście nie są zbyt duże. Tak. Robimy co możemy, ale muszę pracować z takim Heinzem i innymi. Oni dobrze parzą kawę, potrafią jeździć bicyklem, ale...

– Wenders? – krótko rzucił berliński inspektor.

– Ach tak, słusznie, przystępuję do rzeczy. – Rensch wygodnie usadowił się w fotelu i zaczął starannie ważyć słowa. – W małym skupisku ludzkim znajduje się potencjalnie mniej kandydatów na morderców. Ale to tylko jedna strona medalu. Tak. Ludzie są tutaj zamknięci. Mało wylewności, wzajemna lojalność posunięta do przesady, pan rozumie... Mur milczenia, a jeśli ktoś mówi, to niezbyt mądrze. Wiele donosów, pochopnych sądów, bajek. Czy pan uwierzy, że kilka dni temu na policję zgłosiła się sześcioletnia dziewczynka i powiedziała, że Wendersa zabił jej rodzony ojciec, a potem cała rodzina zjadła ciało na obiad? Tak. Pieczeń, marchewka, ziemniaki... Kilkadziesiąt dobrowolnych zeznań, wiele z nich sprawdziliśmy, jedno bardziej niedorzeczne od drugiego. Ci zaś, którzy mogliby coś wyjaśnić, milczą jak zaklęci.

Inspektor postanowił przerwać wywód Renscha. Wstał, podszedł do biurka i z uprzejmym uśmiechem zwrócił się do gospodarza:

– Jeśli dobrze pojąłem pańskie słowa, mamy do czynienia z psychozą strachu powiązaną z obawą przed odpowiedzialnością za własne słowa. Z kolei ta niewyszukana rozrywka polegająca na wymyślaniu i przekazywaniu niestworzonych historii...

– Genialna synteza, panie inspektorze! Trudna sprawa. Kiedy dowiedziałem się o pana przyjeździe, odetchnąłem z ulgą. Tak. Nie żebym bał się ciężaru śledztwa, ale... sytuacja jest trudna. Prowincjonalni policjanci, zdeterminowany przestępca... może jeszcze kawy?

– Raczej koniaku, potwornie zmarzłem po wyjściu z pociągu. Tutejszy klimat jest stanowczo zbyt surowy – wzdrygnął się Braun.

Długo jeszcze inspektor bawił w gabinecie komisarza Renscha. Po dwóch koniakach krew zaczęła żywiej płynąć w ciele wrażliwego na chłód policjanta. Umysł Ignaza z wolna zaczynał segregować informacje uzyskane od życzliwego i zakłopotanego funkcjonariusza. Piętra i pokoiki mózgu zapełniały się faktami, lektura stenogramów zeznań i relacji z miejsc istotnych dla sprawy dostarczała berlińskiemu policjantowi dreszczy emocji. Wiedział już, że morderca jest oryginałem. Braun zatęsknił za pozostałymi częściami ciała ofiary. Miał to być priorytet i równoległy do przesłuchań wątek śledztwa. Ku swemu zadowoleniu stwierdził, że dokumentacja jawi się bardziej uporządkowana, niż wskazywałyby słowa sympatycznego człowieka siedzącego za olbrzymim biurkiem.

– Pozostaje mi wyrazić nadzieję, że fachowość stołecznego Wydziału Zabójstw uosobiona w łaskawym panu inspektorze wniesie do śledztwa ożywczy powiew – wyczerpany długą relacją Rüdiger Rensch zakończył, jak mógł najlepiej, i padł w przepastny fotel.

– Ależ drogi panie, bez pańskiej pomocy nie dokonam wiele... – Braun jednym pochlebnym wyznaniem potrafił zdobyć życzliwość i zaufanie niejednego urzędnika średniego szczebla.

– Dla pana wszystko! – wykrzyknął zadowolony Rensch. – Tak. O każdej porze dnia i nocy będę gotów ująć w pana towarzystwie sprawcę nieszczęścia. Koniaczku?

Ignaz, wiedząc, że komisarz sam wypił już pięć koniaczków, kategorycznie odmówił. Sam uraczył się dwoma kieliszkami, stanowczo nie potrzebował więcej. Odkąd pamiętał, alkohol napawał go zabobonnym lękiem i rozsądny młody człowiek nigdy nie pozwolił sobie na wprowadzenie się w stan określany mianem rauszu.

– Oczywiście władze miasta zobowiązane są do udzielenia szanownemu panu inspektorowi pełnej pomocy. Czy mogę zapytać o najbliższe plany?

– Pana już przesłuchałem – kostyczny uśmiech przebiegł po twarzy Brauna – czas na rodzinę Wendersa, przyjaciół, znajomych, może wrogów. Niewielkie miasto, prawda, ale zaręczam panu, że w Berlinie kolejka delikwentów do przesłuchania nie byłaby większa.

– Tak. Pracy nam nie zabraknie – filozoficznie zauważył Rensch. – A teraz coś przyjemniejszego, drogi inspektorze. Mam honor zakomunikować, że pozwoliłem sobie dokonać wyboru lokum na czas pańskiego pobytu w Wejherowie. Hotel nazywa się „Königlicher Hof”. Ulica Gdańska. Właścicielem jest pan Alsleben, bardzo przyzwoity obywatel. Tak. Obfita kuchnia, dobre trunki, grzeczna i dyskretna obsługa. Pan inspektor trafi?

– Pan żartuje...

– Przepraszam. Od jutra do pańskiej dyspozycji, oprócz mojej skromnej osoby, będzie najlepszy z moich posterunkowych. Stosunki w mieście, ludzie, zdarzenia, konkrety, wszystko będzie potrzebne – Rensch wyczekująco zawiesił głos.

– Jestem niewymownie wdzięczny panu komisarzowi i chętnie poznam jego człowieka. – Braun podniósł się z fotela. – Dziękuję za życzliwe przyjęcie. Przybędę do łaskawego pana wkrótce.

Inspektor został odprowadzony przez zażywnego policjanta aż do drzwi frontowych. Rensch przywiązywał dużą wagę do relacji z ludźmi, od których mogły zależeć jego dalsze losy. Czuł się zagubiony wobec młodego inspektora przybyłego ze stolicy, o którym po długiej rozmowie nie mógł powiedzieć niczego konkretnego. Gość źle reagował na zimno i nie należał do szczególnych miłośników alkoholu. To wszystko. Słabe strony inspektora, jeśli istniały, były starannie maskowane. Uprzejmość, zjadliwy humor, nieśmiałe gesty, wszystko to mogły być zawodowe środki konieczne w pracy śledczej. Rüdiger Rensch odprowadzał uważnym wzrokiem postać berlińskiego policjanta oglądającego kamieniczki i szukał w myślach sposobu pozyskania człowieka, od którego wiele miało zależeć.

Popołudnie przyniosło znacznie lepszą pogodę. Posterunkowy oddelegowany przez Renscha miał zgłosić się do „Königlicher Hof „ dopiero następnego ranka. Kości inspektora, mającego do dyspozycji kilkanaście wolnych godzin, domagały się rozprostowania. Od najmłodszych lat Ignaz należał do wielkich zwolenników ćwiczeń gimnastycznych, tymczasem w pociągu kolei żelaznej i później, u komisarza, bezruch dal mu się mocno we znaki. Rozejrzawszy się po Rynku, młody policjant szybkim krokiem podążył w kierunku hotelu. Tam zameldował się tylko, oddał walizkę, przemył twarz w recepcyjnej toalecie i wyruszył na miasto.

Rynek przykryła już zasłona mroku. Jeden po drugim znikali przechodnie. Ignaz zauważył, że ludzie przemykali pod murami domów szybkim krokiem, kłaniali się nieznacznym dotknięciem dłonią kapelusza czy czapki, oglądali się, słysząc za sobą szybsze kroki. Nie tylko przejmujący chłód był przyczyną takiego zachowania. „Więc tak wygląda pruskie miasto przejęte strachem...” – skonstatował przybysz i zadziwił się swoim banalnym spostrzeżeniem.

Braunowi zdarzało się prowadzić śledztwa na prowincji. Przybywał wtedy szybko i zaraz zabierał się do pracy. Gniew obywateli dominował nad przerażeniem, wstyd za zdarzenie zaistniałe w rodzinnej miejscowości wprawiał dzielnych mieszkańców w furię. Gotowi byli do amatorskich poszukiwań na własną rękę, ale też pomagali policji, na ile tylko potrafili.

Wejherowo zdawało się inne. Dziwaczność zbrodni przytłoczyła miasteczko. Bezradna policja przestała wzbudzać szacunek i zaufanie. Potem sprawy potoczyły się szybko. Gniew zamienił się w strach, rosło przeświadczenie, że szaleniec może zaatakować raz jeszcze. Absurdalne podejrzenia były konsekwencją bezsilności. Ludzie zaczęli zamykać się w swoich domach, nie wierzyli już sąsiadom i znajomym.

Spacer po opustoszałym Rynku oraz ulicach Lęborskiej i Gdańskiej nie przyniósł szczególnie istotnych spostrzeżeń. Zamknięte sklepy, martwe jeszcze drzewa, okna świecące nikłym blaskiem lamp naftowych przywitały policjanta chłodem. Młody człowiek miał jednak rzadką swojemu pokoleniu cechę. Umiał czekać. Wiedział, że rankiem miasto zatętni życiem. Stukot końskich kopyt wyznaczy rytm dnia budzącemu się światu urzędników, kupców i rzemieślników. Wystawy sklepowe zaczną kusić wszystkimi kolorami tęczy, kościelne dzwony oznajmią miastu, że życie toczy się dalej, szkoły zaroją się od falujących ławic uczniów.

Za kilka godzin cesarstwo obudzi kolejny świt przedwiośnia. Przed inspektorem Braunem miały się wtedy otworzyć nieograniczone możliwości. Policjant założył koszulę nocną i nie zapomniawszy o kilku ćwiczeniach gimnastycznych, z lubością wpadł pod puchową kołdrę. Należał do ludzi zdyscyplinowanych, uporządkowanych i dbających o higienę psychiczną, postanowił więc zasnąć niezwłocznie. Tak też uczynił.

3 Przewodnicy

Ignaz obudził się przed szóstą. Spojrzał na zegarek i postanowił spędzić w ciepłym łóżku jeszcze kwadrans. Siedem godzin snu przyniosło inspektorowi dobry nastrój. Zamierzał od samego rana rozpocząć śledztwo i kiedy przez ciężkie kotary przebił się promyk jasności, Braun rozpoczął ćwiczenia gimnastyczne.

Wstawał słoneczny dzień. Ranek pachniał przyjemnie. Gdzieś niedaleko zaszczekał pies, niski głos uciszał zwierzę, konie rozmaitych maści kroczyły po bruku, dźwigając ciężary. Ignaz lubił miejski świt. Z wielkim zajęciem obserwował ludzi spieszących do codziennych obowiązków, cieszyła go rześka niewinność rozpoczynającego się dopiero dnia.

Z hotelowego okna dojrzał rzeczkę płynącą wartkim nurtem. Pod ulicą woda przepływała niewidoczna dla oka, wychodząc po drugiej stronie w niezmienionym kształcie. „Rzeka nie doznaje metamorfozy w ukryciu, człowiekowi to się zdarza” – pomyślał Ignaz, który uwielbiał wymyślać aforyzmy.

Widok staruszka na wozie pełnym baniek z mlekiem wzbudził w inspektorze dojmujące poczucie głodu. Uświadomił sobie, że ostatni posiłek zjadł w południe dnia poprzedniego w wagonie restauracyjnym pociągu kolei żelaznej. Miska z wodą na mosiężnym stojaku, brzytwa, proszek do mycia zębów, świeży ręcznik, i berliński policjant gotów był do ukazania się w hotelowej restauracji.

Okna lokalu wychodziły na ulicę Gdańską stykającą się po kilkunastu metrach ze wschodnią pierzeją rynku. Ignaz, zaprowadzony do swojego stolika przez dystyngowanego kelnera o oszczędnych, arystokratycznych ruchach, z zadowoleniem usiadł przy szerokim oknie. Nie minęło wiele czasu, gdy przed wygłodniałym policjantem pojawiło się jajko na miękko, zapachniały świeże bułeczki i żółciutkie masło. Aromat kawy ze śmietanką przypomniał inspektorowi wizyty u babci mieszkającej w Wielkopolsce. Berlińska śmietanka nie miała tego posmaku nieskalanej ambrozji. Bliskość wiejskich gospodarstw dawała w tej dziedzinie przewagę małym miastom.

Ignaz starał się jeść w sposób właściwy gościowi eleganckiego hotelu. Kiedy posypywał solą i pieprzem ostatni kawałeczek jajka, niemal płynąc w powietrzu przybliżył się do jego stolika wytwornie ubrany młody mężczyzna z binoklem na nieco wyłupiastym oku.

– Inspektor Braun... Zaszczyt to dla tak skromnego hoteliku, zaszczyt niepomierny. Pozwoli pan, Alsleben, właściciel. Komisarz Rensch o wszystkim poinformował, o wszystkim – hotelarz wyprężył dumnie pierś i oczekiwał na powitanie ze strony policjanta.

– Czy poinformował też łaskawego pana, kto zabił i poćwiartował Johanna Wendersa? Byłbym zobowiązany... – wesoło odpowiedział Ignaz.

– Znakomite, doprawdy znakomite! – zaśmiał się gospodarz. – Od razu poznać, że przybył pan ze stolicy! Cóż za dowcip! Mogę się przysiąść?

Gość wstał i szybkim ruchem odsunął krzesło. Alsleben zaskoczony manierami inspektora usiadł. Z racji profesji uważał się za wytrawnego przedstawiciela nauk psychologicznych. Rozmówca po kilku minutach konwersacji wydał się gospodarzowi typem człowieka zjadliwego i przenikliwego, choć nie pozbawionego poloru towarzyskiego. „Stary Rensch miał rację” – przyznał w duchu hotelarz, który poprzedniego wieczora odwiedził komisarza z pękatą butelką anyżówki.

– Znam tu w zasadzie wszystkich. Moi rodzice przeprowadzili się do Wejherowa z Nadrenii, kiedy miałem sześć lat. Podwórka, sklepy, ludzie, towary, niewiele się przede mną ukryje. Taki zawód. Pochlebiam sobie, że mogę stanowić dla pana inspektora znakomite źródło informacji. Jestem porządnym obywatelem, płacę uczciwie niemałe podatki na rzecz miasta i kraju, mam chyba prawo być blisko tej sprawy, bo wiem wiele. Pomogę panu inspektorowi – wyraz twarzy Alslebena świadczył o jego nieposkromionej ciekawości.

– Marnuje się pan jako, znakomity co prawda, hotelarz – szeroko otwarte oczy inspektora wyrażały udawany podziw. – Pańska osoba powinna być protegowana w berlińskim Wydziale Zabójstw!

– Doprawdy?! – Alsleben boleśnie odczuł ironię w głosie policjanta. Uświadomił sobie, że zbyt nachalnie usiłował zaznaczyć rolę swojej osoby.

– A mówiąc poważnie, rzeczywiście będę miał do pana kilka pytań. Odpowiedzi mogą okazać się ważne, kto wie... W swoim czasie spotkamy się na pewno.

– Tymczasem cały hotel zostawiam do dyspozycji pana inspektora. Służba na zawołanie, napiwki zbędne, wyborna kolekcja cygar i trunków z całej Europy. Czy łaskawy pan będzie miał jakieś specjalne życzenia?

– Nie, nie sądzę. Chociaż... Widzi pan, bardzo lubię ciepło. Gdyby w moim pokoju, z którego jestem niepomiernie zadowolony, mogło być jeszcze cieplej...

– Dzisiaj, co ja mówię, za chwilę stanie się wedle pańskiego życzenia. – Hotelarz uznał, że podczas tej rozmowy nie wyciągnie już z inspektora żadnych informacji i niechętnie wstał od stolika.

Ledwie dostrzegalny uśmiech przebiegł po twarzy Ignaza. Inspektor tylko przez moment odprowadzał wzrokiem hotelarza, potem zaś zagłębił łyżeczkę w kawałku świeżej szarlotki na gorąco, wdzięczącej się na talerzyku z cienkiej porcelany. Alsleben był nuworyszem, ale potrafił dbać o najdrobniejsze elementy mogące świadczyć o prestiżu hotelu. Wykwintna kuchnia, elegancka zastawa, wystrój pomyślany ze smakiem.

Kilkanaście minut pozostało do spotkania z policjantem oddelegowanym z komisariatu, inspektor pozwolił więc sobie na słodką chwilę nieróbstwa. Raczył się ciastkiem; wróciła w myślach nieznajoma z pociągu. Kim była? Jakie było jej imię i jaki był cel podróży do Lęborka? Może po prostu tam mieszkała? Nie mógł poradzić sobie z powtarzającymi się natrętnie pytaniami. W sferze prywatności Ignaz Braun zamykał się w skorupie ślimaka, paraliżował go strach przed odrzuceniem. Z tym większym zapałem tropił przestępców, ingerował brutalnie w świat małych i większych grzeszków i tajemnic, okazywał swoją siłę pyszałkom i bufonom.

Ze słodkich myśli, poświęconych damie w gustownym kapeluszu z czereśniami, wyrwał Ignaza przyjemny, niski głos.

– Pan inspektor pozwoli. Posterunkowy Anton Myszk.

Do dyspozycji pana inspektora.

– Czekałem. Bardzo się cieszę, że będziemy razem pracować. Może kawy?

– Nie śmiałbym... – speszył się Myszk.

– Proszę zapamiętać: niech pan nigdy w mojej obecności nie używa takich słów. Mamy razem odnaleźć waszego domorosłego rzeźnika i musimy wyzbyć się tych... (Braun o mało nie powiedział „pruskich”) hierarchicznych nawyków. Kawa dla pana i szarlotka! Nie, dwie szarlotki!

Rozmowa inspektora z posterunkowym była owocna. Myszk przekonał się, że policjant z Berlina jest człowiekiem z krwi i kości, nie okazuje wyższości niższemu stopniem i potrafi słuchać. Braun z kolei zrewidował w myślach pogląd komisarza. Narzekanie na kwalifikacje wejherowskich funkcjonariuszy okazało się przesadzone. Mimo stosunkowo młodego wieku, posterunkowy zdawał się człowiekiem spostrzegawczym i nie pozbawionym krytycyzmu w odniesieniu do świata, w którym przyszło mu żyć.

– Właściwie znam osoby, które ta sprawa dotknęła. Tacy niby zwyczajni ludzie, a każdy ma swoje tajemnice. Co prawda to prawda, ja też je mam, może nawet pan inspektor je ma. – Myszk, wyraźnie już ośmielony, wywołał swoim przypuszczeniem uśmiech na twarzy Brauna. – Ci ludzie boją się powiedzieć o wszystkim. Wiedzą jeden o drugim niemało. Ale to tak, jak z kostkami domina. Zawali się jeden element, pan inspektor pamięta, runą następne. Aż do końca.

– A co pan właściwie wie o Wendersach?

– Tyle co wszyscy. Mają, to znaczy mieli syna jedynaka. Piekarz ma jeszcze córkę z pierwszego małżeństwa, ale nie utrzymuje z nią kontaktów. Nie, żeby nie chciał, ale ona jest klauzurową zakonnicą. Johannes i Irmgarda prowadzą dość zwyczajny tryb życia. On świata nie widzi poza piekarnią, czasami bractwo kurkowe... Żadnych słabości chyba nie mają. Pani Irmgarda, osoba lubiąca znajdować się w centrum zainteresowania, należy, bo to luteranie, proszę pana, do Towarzystwa Biblijnego w Wejherowie. Pomagają ubogim, wspierają oświatę, no i nie lubią Żydów. Zresztą ładna kobieta. Wenders zdaje się nie ma wrogów, nie licząc piekarza Langego, ale ten ofiarnie pomagał konkurentowi w ostatnich tygodniach. Wszyscy podziwialiśmy poświęcenie starego Wernera, zwłaszcza Johannes.

– Muszę widzieć Wendersów. To chyba najważniejsze – inspektor Braun nie myślał już o pochłoniętym przed chwilą deserze.

Anton wyprężył dumnie pierś i szczerząc zęby do berlińskiego policjanta, powiedział z dumą:

– Pomyślałem o tym wczoraj, na wieść o pańskim przybyciu. Johannes i jego żona czekają na pana inspektora o dziesiątej w swoim domu. Tu niedaleko, nad piekarnią.

– Anton, pan zasłużył na dodatkową szarlotkę – ucieszył się Braun.

Bez pomocy posterunkowego Ignaz zapewne również spotkałby się tego przedpołudnia z rodzicami poćwiartowanego gimnazjalisty, ale intuicja i szybkość działania wejherowskiego policjanta dobrze wróżyły na przyszłość.

Rynek w blasku słonecznego poranka zrobił na inspektorze znacznie korzystniejsze, niż poprzedniego wieczora, wrażenie. Na środku obszernego placu stał, ogrodzony kunsztownie zdobionym mosiężnym ogrodzeniem, pomnik Wilhelma II. Cesarz z dumą właściwą pomazańcowi Bożemu i spokojem typowym dla postaci z brązu stał odwrócony plecami do ratusza, jakby w porozumieniu z władzami miasta miał sprawować pieczę nad mieszkańcami grodu. Nad Rynkiem unosił się zapach przedwiośnia, świeżego pieczywa i mocnej kawy. Miasta najpiękniej pachniały rankiem. Braun wciągnął głęboko powietrze i wsłuchał się uważnie w słowa swojego przewodnika.

Długą chwilę trwało barwne opowiadanie o mijanych sklepach i ich właścicielach. Precyzyjne spostrzeżenia kontrastowały z anegdotami sypanymi jak z rękawa. Braun zazdrościł posterunkowemu otwartości i optymizmu, ale też polubił go od razu. Zdawał sobie sprawę, jak cennym znaleziskiem, pośród wszystkich lisów, niedźwiedzi i nietoperzy świata, jest ten szczery i prosty chłopak.

Wejherowo nie było zbyt starym miastem. W całych Prusach Zachodnich roiło się od grodów lokowanych jeszcze w czasach panowania krzyżackiego, a swoim rodowodem sięgających głęboko w zaranie państwa Piastów. Tymczasem rodzinne miasto Antona ustanowiono dopiero w połowie siedemnastego stulecia. Wojewoda Jakub Wejher w swoich dobrach założył miasto i z pierwszą, a po jej śmierci drugą żoną fundował pierwsze kaplice Kalwarii. Sprowadził franciszkanów, dał przywileje osadnikom. Był urodzonym gospodarzem, ale i żołnierzem. Jako poddany królów polskich, walczył z Moskwą, Kozakami i Szwedami. Za zasługi dla Polski został nawet mianowany senatorem. Zmarł, zdaniem Antona, stanowczo za wcześnie, a teraz spokojnie oczekiwał na zmartwychwstanie w krypcie pofranciszkańskiego kościoła pod wezwaniem św. Anny.

Obaj policjanci obeszli wkoło Rynek. Do dziesiątej brakowało jeszcze kilku minut, a funkcjonariusza stołecznego Wydziału Zabójstw, podobnie jak pociągi cesarskiej kolei żelaznej, musiała cechować najwyższej próby punktualność.

Dla inspektora miłym odkryciem był fakt, że tutejsze sklepy zbytnio nie odbiegały asortymentem i poziomem wystroju od składów berlińskich. Markizy nad szerokimi wystawami przypominały Ignazowi Unter den Linden albo Kitdamm. Brakowało olbrzymich domów towarowych i szerokich ulic, ale nastrój budzącego się dnia był podobny.

Wiedza posterunkowego przedstawiała się imponująco. Wiedział, w którym roku powstała jedna z pierwszych w obrębie kilku okolicznych powiatów apteka, znajdująca się u zbiegu ulic Puckiej i Gdańskiej. Opowiedział o niedawnych perypetiach finansowych właścicieli wytwornego domu towarowego „Mode Basar Blümel & Selbiger” przy wschodniej pierzei rynku. Skład A. Kühnkego przytulony do ściany ratusza czy Maxa Wolffa po przeciwnej stronie Rynku, znane i szanowane przez tutejszą społeczność, dopełniły korzystnego obrazu miasta.

– Długo by opowiadać, bo każdy z nich ma jakieś słabostki, tyle że niezbyt szkodliwe. Wenders na przykład nie boi się żony, chociaż ona o tym nie wie.

– Nietypowe zjawisko. A ten kościół okolony drzewami? – zainteresował się Ignaz.

– To nasz kościół farny św. Trójcy. Wendersowie raczej tu nie bywają, bo to kościół katolicki. Czy pan inspektor życzyłby sobie zajrzeć do środka?

– Później. Chciałbym być punktualny...

– Rozumiem, a z przeproszeniem pana inspektora, pan inspektor katolik czy luteranin? – nieśmiało zapytał posterunkowy Myszk.

– Katolik, jeśli to ma dla pana jakieś znaczenie.

– A to dobrze, bo pokażę panu inspektorowi w wolnej chwili Kalwarię. Dwieście pięćdziesiąt lat historii, no i ładne są te nasze kapliczki. Z rodziną można sobie w niedzielę wyruszyć na spacer albo majówkę. Pan inspektor ma rodzinę?

– I kto tu ma prowadzić przesłuchania! – półgębkiem zaśmiał się Braun. – Nie, jeszcze nie mam, ale kiedy będę miał zamiar się ożenić, nie omieszkam o tym zameldować panu posterunkowemu.

Tak oto w pogodnym nastroju dwaj policjanci weszli z Rynku w ulicę Lęborską. Niemal wielkomiejski charakter tego rejonu miasta przypomniał Ignazowi berlińską Frankfurterstrasse, na której w renomowanym składzie księgarskim pracowała pewna rumiana blondyneczka o imieniu Elizabeth.

Nie czas był jednak na wspomnienia. Braun z uwagą przyglądał się przechodniom. Na równym bruku stało obok siebie trzech żywo gestykulujących mężczyzn w jednakowych czapkach. Ubrany na czarno urzędnik w średnim wieku prowadził rower. Turkotały wozy. Dwie panie w jasnych kapeluszach uśmiechały się do młodego człowieka wdzięczącego się na ich widok. Starszy człowiek z laską o rzeźbionej misternie główce stał przed wystawą cukierni prezentującą ciastka z olbrzymią zawartością bitej śmietany i różnokolorowych kremów. Jakże przyjemnie było przyglądać się ludziom całkiem prywatnie, chociaż Ignaz dałby sobie uciąć rękę, że robił to wyłącznie z zawodowego punktu widzenia. Nie wiedział może, że rasowemu policjantowi trudno oddzielić własne upodobania od nawyków wyniesionych ze stołecznego Wydziału Zabójstw.

Wreszcie posterunkowy Myszk zwolnił kroku. Po przeciwnej stronie urzędu pocztowego, w sąsiedztwie składu z szyldem „Drogerie – Farben”, należącego do Davida Riesego, bił w oczy napis, który wzbudził w Braunie dreszcz emocji. „Wenders Backerei”.

4 Piekarz i jego żona

Wnętrze piekarni lśniło czystością. Białe, kremowe i seledynowe kafelki ogrzewał niemal poetyczny widok chlebów o najrozmaitszych kształtach, kajzerek i rogalików. Drożdżówki oblane lukrem i zdobione kandyzowanymi owocami dystansowały się od pospolitych na pierwszy rzut oka słonych wypieków, ale nie miały racji. Chleby, rumiane i uformowane w kształty o idealnych proporcjach, kusiły oko każdego, kto przekraczał próg owego ziemskiego raju. Za szklaną przegrodą na zgłodniałych klientów i ich dzieci czekały gotowe kanapki z serem lub szerokimi plastrami salami. Obok stały słoje z kruchymi ciasteczkami upiększonymi marmoladową plamką.

Inspektor dał się ponieść co najmniej dwóm zmysłom – wzrokowi i węchowi – w niedostępne jeszcze przed momentem obszary odczuć i marzeń. Obfite śniadanie zjedzone w „Königlicher Hof „ zdawało się należeć do zamierzchłej przeszłości.

W sklepie znajdowała się tylko jedna klientka, starsza kobieta o wesołej twarzy. Za ladą stały dwie młodziutkie sprzedawczynie, podobne do siebie jak dwie krople wody. Ich niebieskie fartuszki przyjemnie kontrastowały z białymi koronkowymi bluzkami zapiętymi wysoko pod szyją. Obaj mężczyźni odruchowo spojrzeli się na siebie i porozumiewawczo uśmiechnęli. Dziewczęta stanowiły największą ozdobę piekarni.

Widząc posterunkowego w towarzystwie nieznajomego mężczyzny, jedna ze sprzedawczyń wyszła dyskretnie na zaplecze, skąd po chwili wyszedł zwalisty mężczyzna w średnim wieku. Od czarnego surduta odbijała się blada twarz o grubo ciosanych rysach. Wielka głowa Johannesa Wendersa mogła być wymarzonym modelem dla adeptów rzeźbiarstwa. Bruzdy, zagłębienia, głęboko osadzone oczy patrzące władczo na otoczenie, siwe włosy zaczesane do tyłu, wszystko to sprawiało, że twarzy nieszczęśliwego ojca nie sposób było zapomnieć. Właściciel piekarni musiał stanowić nieczęsty przykład człowieka, w którym porywczość łączy się w przedziwny sposób z chłodem i wyniosłością, a namiętności walczą o władzę nad duszą z potrzebą ascezy.

Przenikliwe spojrzenia inspektora i piekarza spotkały się i krzyżowały sekundę dłużej niż należało. Braun odgadł, że w rozmowach z Wendersem nie będzie mógł pozwolić sobie na żadną złośliwą uwagę. Wykluczył też przywoływanie świadka do porządku krótkimi, ostrymi poleceniami, które opanował jeszcze w Recklinghausen na letnim obozie szkoły policyjnej.

Powitanie, ograniczone do kilku zdawkowych zwrotów, nie odbiegało od wyobrażeń o poprawnym zachowaniu się wobec nowo poznanych osób. Wenders wymownie spojrzał na dwie sprzedawczynie i zdecydowanym gestem dłoni zaprosił policjantów na zaplecze. Minąwszy pomieszczenie zawierające półki z gotowymi już wypiekami, trzej mężczyźni wspięli się po wąskich schodach na pierwsze piętro. Nagle znaleźli się w innym świecie.

Tutaj nie dochodził zapach świeżego chleba. Delikatna woń lawendy przesycała powietrze, zdając się jego częścią, a nie jedynie pozostałością wody toaletowej rozpylonej dookoła. Korytarz obity tapetą w ciężkich barwach prowadził do czterech pokoi. Wszystkie były zamknięte. Wenders podszedł do drzwi pomieszczenia wychodzącego na ulicę i zapukał. Słaby głos zaprosił do środka.

Z fotela obitego adamaszkiem wstała niespiesznie kobieta w czerni. Każdy jej ruch zdawał się płynięciem w gęstym powietrzu. Z gracją podała do ucałowania dłoń inspektorowi, zaszczyciła ledwie dostrzegalnym uśmiechem posterunkowego i usiadła. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiła się pokojówka w białym fartuszku z tacą pełną miśnieńskiej porcelany. Aromatyczny zapach i smak kawy dobrze zrobił Braunowi przytłoczonemu duszną atmosferą damskiego saloniku. Pyszniące się dookoła okien zakrytych firanami grube zasłony z brokatu czyniły wnętrze, według utrzymującej się mody, ciemnym i nieco przeładowanym. W rogu stał szykowny parawan obrazujący egzotyczną kobietę na tle wyrafinowanych motywów roślinnych; na okrągłym stoliczku zdziwiony Ignaz kątem oka dojrzał dopiero co odłożone najświeższe numery „Die Modenwelt”.

– Jakże mi przykro, że w takich okolicznościach mam zaszczyt poznać czcigodną panią i szanownego pana – jak najuprzejmiej zaczął inspektor. – Państwa pomoc będzie kluczowa dla wyjaśnienia tego, co zaszło. Jeśli państwo pozwolą...

– Zrobię dla pana wszystko, żeby pomóc w złapaniu mordercy! – Wenders wyrzucił z siebie w jednym zdaniu emocje, które targały nim od chwili, kiedy dowiedział się o przyjeździe policjanta z Berlina.

– Ależ Johannesie, opanuj się, twoje serce. Przecież pan inspektor wie, że może na nas liczyć. Prawda, panie inspektorze?

Pani Irmgarda obdarzyła Brauna ciepłym spojrzeniem, a obfita pierś ukryta pod koronkową bluzką zafalowała szybciej. Policjant postanowił unikać badawczych spojrzeń piekarzowej.

– Muszę mówić z państwem o wszystkim, co wzbudza moje zainteresowanie, a dotyczy Johanna. Nie będzie to łatwe dla zbolałych rodziców, z góry przepraszam...

Szybki, potakujący ruch głowy Wendersa. Żona spojrzała na niego, przez moment zawahała się, wreszcie nieśmiało powiedziała „tak”.

– Co państwo tak naprawdę myślą o tej zbrodni? Na pewno macie państwo jakieś podejrzenia; nie twierdzę, że muszą się sprawdzić, ale tak już jest, że czasami drobiazg może wyjaśnić wiele.

– Może ja zacznę, mąż taki porywczy – zaproponowała piekarzowa. Płynne dotąd ruchy ramion i dłoni nabrały ostrości, pani Irmgarda cała oddała się opowieści. – Widzi pan, inspektorze, Johann był naszą największą radością. Mąż z pierwszego małżeństwa ma córkę, ale ona...! Jej matka była katoliczką, ona zaś wstąpiła do klasztoru. To smutne. W każdym razie został nam tylko Johann i Bóg zabrał go właśnie teraz, kiedy chłopiec rozpoczynał życie. Nawet chrześcijańskiego pogrzebu nie możemy jeszcze wyprawić! Pan inspektor też miał kiedyś osiemnaście lat...

Braun skłonił grzecznie głowę.

– Nie mogliśmy mieć więcej dzieci. Przywiązywałam, tak jak i mąż, wielką wagę do wychowania syna. Wiedzieliśmy o każdym problemie, jaki miał Johann. Był z nami bardzo mocno zżyty. Szybko zauważyłam, że ma szczególne uzdolnienia. Nauki ścisłe, tak to się nazywa, Johann opanowywał zawsze z dużym wyprzedzeniem.

– Czy syn uczył się prywatnie?

– Tak, ale tylko z początku. Potem już w Królewskim Gimnazjum – pani Irmgarda podniosła dumnie krągły podbródek. – Był bardzo koleżeńskim chłopcem... Pomagał słabszym uczniom, ich rodzeństwu. Zachodził do naszego sąsiada, pana Augusta Richtera, udzielał jego córce Annie lekcji niemieckiego. To prości ludzie, rozumie pan, rzeźnik, dziewczynka miała kłopoty z poprawną wymową, a Johann na dodatek pisał pięknie wiersze.

– Irmgardo, co mają do rzeczy jakieś wierszyki – obruszył się Wenders.

– Przeciwnie, przeciwnie. Czy łaskawa pani ma jakieś ślady twórczości syna? – niespodziewanie ożywił się policjant, a posterunkowy Myszk spojrzał na niego zdezorientowany.

Pani Irmgarda z nieskrywaną sympatią pogłaskała Ignaza miękkim wzrokiem, podeszła do inkrustowanego sekretarzyka, chwilę poszperała w papierach i wreszcie jej twarz rozjaśniła się smutnym uśmiechem. Usiadła wygodnie w fotelu, rozłożyła granatową oprawę zeszytu i zaczęła czytać:

Chodzę po lesie, a wokół jest mrok.Stąpam i ludzi nie słyszę.Na stare korzenie nadepnę co krok,Chłonę cudowną tę ciszę.Godziny nie mają tutaj znaczenia,Czas poza lasem pulsuje.Las nie ma serca, nie ma sumienia.I czasem w duszy coś kłuje.W mieście nie ujrzę nic złowrogiego.Las mnie napełnia marzeniem.Brunatnego i cienia białego,Ślad kusi nieba spełnieniem.

Westchnęła. Myszk nie spuszczał z oczu kobiety, w której wnętrzu napięcie doszło do zenitu. Odczekawszy chwilę, Ignaz podszedł do pani Irmgardy i, poprosiwszy gestem o zgodę, delikatnie wyjął z jej białej, pulchnej dłoni kartkę.

Regularne, pozbawione przesadnych zaokrągleń i ozdobników pismo Johanna mogło się podobać. Gdyby żył, syn piekarza może zostałby kiedyś urzędnikiem państwowym, może policjantem. Na tę ostatnią myśl inspektor uśmiechnął się w duszy. Był pod wyraźnym wrażeniem wiersza. Przelatywał wzrokiem kolejne wersy, w jednym z nich znalazł o jedną nadto sylabę, ale nie to było ważne. Młody Wenders miał osobliwe zamiłowania poetyckie. Przed oczami inspektora stanęła, znana z rycin, ponura Puszcza Mannheimska, w której grasowało krzyczące widmo. Ludzie mieszkający na skraju puszczy opowiadali niestworzone historie o dziwach dziejących się wśród tamtejszych buków, dębów i grabów. Tak, wiersz Johanna przywodził na myśl tamten las.

– Nie spodziewałem się czegoś takiego. Bardzo osobliwy wiersz. Jeśli łaskawej pani sprawiło przyjemność przeczytanie nam dzieła syna i nie jest to żadna tajemnica, czy mógłbym zobaczyć następne poezje?

– Będę niewymownie szczęśliwa – pani Irmgarda spojrzała na policjanta z jeszcze większą niż poprzednio atencją i, mimo łez tańczących w błękitnych oczach, szybko wróciła do sekretarzyka.

Braun uważnie przeglądał karty zapisane piórem Johanna; już same tytuły świadczyły o tematyce poezji gimnazjalisty. „Noc”, „Spóźnione spełnienie”, „Konary i korzenie”, „Lęk”, „Ślady na błocie”. Nie każdy osiemnastolatek pisywał wiersze, a niewielu pisało takie wiersze. Padła prośba o wypożyczenie na krótki czas poezji gimnazjalisty. Stary Johannes nadal okazywał zdziwienie, jego żona widziała w zachowaniu policjanta zainteresowanie artystyczną duszą zamordowanego. Pani Irmgarda, kobieta z ambicjami salonowymi, przywiązywała duże znaczenie do wszystkiego, co mogło jej i rodzinie przynieść splendor wykraczający poza ściany „Wenders Backerei”.

– Czy mają państwo jakieś przypuszczenia dotyczące sprawcy morderstwa? – inspektor wrócił do pytania zadanego na samym początku.

– Nie mamy pojęcia, jak mogło dojść do takiej potworności. Niestety, nie możemy panu powiedzieć niczego o kłopotach Johanna, bo takich chyba nie było, przynajmniej do ostatnich dni, wtedy stał się smutny i jakby bezradny. Grzeczny uczeń, sumienny chłopiec. Dopiero niedawno doszły do nas głosy, że w sprawę mogą być zamieszani Żydzi.

– Komisarz Rensch wspominał mi o pogłoskach krążących po mieście – szepnął skupiony Ignaz.

– No właśnie. Widzi pan, z dnia na dzień narasta nieufność do Żydów. Ludzie wiążą fakty, przypominają sobie różne rzeczy. Wiele w tym plotek i przesady, ale słucham tego z ciekawością i... zaczynam się skłaniać do zdania większości – pani Irmgarda zawstydziła się lekko. – Czy pan uwierzy, że oni podobno nadal porywają ludzi dla krwi?

Ignaz powstrzymał się od uwagi, że to raczej jej syn, sądząc po wierszach, mógłby porywać ludzi „dla krwi”.

Wyraził tylko lekkie zdziwienie.

– Tak, tak, drogi panie, dla krwi – Johannes przy słowach żony zacisnął pięści. – Rytuały żydowskie wymagają jedzenia macy. Takie niekwaszone pieczywo, placki jedzone mniej więcej w okresie naszej Wielkanocy.

– A krew?

– Dodają do macy ludzką krew, koniecznie z niewinnego dziecka. Nasza rodzina z nikim nie miała zatargów, Johann był za młody, żeby się komuś narazić. Może więc ci Żydzi? – piekarzowa przyłożyła do oczu jedwabną chusteczkę.

– Dowody?

– Jest ich niemało, przynajmniej ludzie tak mówią, i coraz więcej osób wierzy, że... – usprawiedliwiała się pani Irmgarda. – Podobno aptekarz Wolf Konitzer w dwa dni po zaginięciu naszego syna był widziany, jak niósł jakiś pakunek w stronę młyna. Pan Richter podejrzewa swojego sąsiada, Josepha Lewinsky’ego, też rzeźnika. Zresztą pan inspektor sam z nim porozmawia.

Było do przewidzenia, że problem Żydów zostanie poruszony prędzej czy później. To także była jedna z przyczyn, dla których Berlin uznał za nieodzowny nadzór śledztwa przez osobę z zewnątrz, potrafiącą wzbudzić respekt w miejscowych elitach i tłumach. „Społeczeństwo Wejherowa uważa, że był to mord rytualny” – napisał przewodniczący Rady Miasta Wejherowa, dyrektor miejscowego szpitala psychiatrycznego i radca sanitarny w jednej osobie, doktor Gustav Rabbes, w liście do samego ministra prowincji.

Dalsze przesłuchania Wendersów były nieodzowne, ale musiały być przeprowadzone osobno. Pan Johannes nie należał do osób, które mówią, co im ślina na język przyniesie, chociaż, jak przypuszczał Braun, w pewnych sytuacjach mógł się otworzyć. Natomiast jego żona potrafiła powiedzieć wiele, niekoniecznie zresztą, świadomie. Podczas pierwszej rozmowy zbyt uważnie pielęgnowała obraz syna; później, kto wie?

– Państwa zeznania znajdują się w archiwach policyjnych. Nie przewiduję, żebym potrzebował powtarzać pytania tam zawarte. Jednak nie wykluczam, że będę jeszcze zmuszony niepokoić pogrążonych w bólu rodziców – Ignaz rozłożył ręce i skinął na posterunkowego.

Obaj wstali.

– Jesteśmy panu inspektorowi wdzięczni – niespodziewanie odezwał się piekarz. – Sam Berlin zajął się naszym synem. Może wreszcie coś się wyjaśni. Żyjemy nadzieją na sprawiedliwość.

Żelazny uścisk niemal zmiażdżył dłoń inspektora. Pani Irmgarda za przykładem męża podała gościowi rękę. Obolała dłoń nie mogła docenić walorów muśnięcia miękkich palców pani piekarzowej.

Braun, mając obok siebie posterunkowego, stał przed piekarnią. Mimo pilnego wpatrywania się w twarz inspektora, Anton nie mógł wyczytać z niej niczego interesującego.

– Ja już uczestniczyłem w podobnym przesłuchaniu. Wenders zachował się identycznie, jego żona też, chociaż w stosunku do komisarza Renscha nie była tak miła... – leciutki uśmiech przebiegł po twarzy Myszka, ale Ignaz zdawał się nie słyszeć słów towarzysza.

– Dziwne wiersze, prawda? One dużo mówią o Johannie. W jego wieku nie pisze się takich rzeczy. A jak już się pisze, o czym to świadczy?

– Nie wiem, ale na pewno trzeba przesłuchać jeszcze raz znajomych młodego Wendersa – podsumował posterunkowy tonem, jakim wypowiedziałby sentencję filozoficzną. – Richter?

– Przede wszystkim. Jego córka, jego teoria o winie Żydów, jego profesja.