Gdański depozyt - Piotr Schmandt - ebook + audiobook

Gdański depozyt ebook i audiobook

Piotr Schmandt

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pasjonujący kryminał w kolorze sepii, niekiedy z przewagą czerni. Wielkimi krokami zbliża się druga wojna światowa, a tymczasem w Gdańsku wykluwa się intryga z prawdziwym skarbem w tle. Zmysłowa maszynistka, dwulicowi kochankowie, zagadkowy pośrednik, poczciwi polscy urzędnicy odsłaniający drugą twarz, femme fatale o urodzie damy z Siedmiogrodu oraz wywiady kilku państw - wszyscy są uwikłani w tajemniczą sprawę gdańskiego depozytu. Kto okaże się w tej rywalizacji prawdziwym zwycięzcą? Przedwojenny Gdańsk skrywa niejedną tajemnicę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 48 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
3,4 (43 oceny)
8
10
18
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Waldemar-Cybulski

Z braku laku…

Po trylogii z inspektorem Braunen do zrecenzowania tej pozycji brakuje mi słów... lepiej przemilczę. Ale inspektora Brauna polecam...
00

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Dedykacja

Pamięci

Maćka Podolskiego,

mojego Pasierba,

poświęcam

1

Majowe popołudnie w biurze. Niech będzie majowe. Ale dlaczego o tej porze trzeba siedzieć przed maszyną do pisania?

Materiały dla polskiej Izby Rzemieślniczej. Długie strony pełne cyfr i zestawień obrachunkowych.

Życie stanowczo jest niesprawiedliwe. Na przykład nie dalej jak wczoraj pani Zofia Noskowska przyszła w odwiedziny do męża. Wpadła ot tak sobie około południa. Na kilka metrów pachniała jakimiś drogimi francuskimi perfumami, na które nigdy nie byłoby stać skromnej maszynistki w Komisariacie Generalnym Rządu RP. Sukienka z ozdobną muszką i wzorem kwiatowym, niedbale zarzucony jedwabny szaliczek, ażurowe rękawiczki, kapelusz z szerokim, zawiniętym z jednej strony rondem... A Stasia? Sweterek z czterema guzikami pośrodku, taki pod szyję, czarna spódniczka za kolana.

„Skąd ona bierze na te wszystkie kosztowne detale, w końcu jej mąż nie zarabia kroci, choć bez porównania więcej niż ja?” — panna Stasia zadała kiedyś pytanie koleżance, Wandzie Szulc, która siedzi teraz naprzeciwko niej. Wandzia, zdziwiona jej niewiedzą, wyjaśniła szczegółowo, że ojciec pani Zofii, Adam Żelaski, jest emerytowanym konsulem monarchii habsburskiej w Londynie i posiada szerokie stosunki, zasiada w kilku radach nadzorczych poważnych firm, w dodatku jest udziałowcem dwóch największych przedsiębiorstw należących do monopolu zapałczanego. Panna Stasia, gdy to usłyszała, poczuła się znacznie gorzej niż wtedy, gdy pozostawała w błogiej niewiedzy. „Mój ojciec jest krawcem...” — pomyślała z żalem.

Tak więc, gdy wczoraj pani Noskowska zatruła powietrze tymi obrzydliwymi perfumami, na które nikt przyzwoity nie mógłby sobie pozwolić, i spojrzała mimochodem na swój złoty zegarek, a potem morderczym wzrokiem obrzuciła je obie, maszynistkę i sekretarkę, i weszła bez pukania do gabinetu pana Zygmunta, panna Stasia ostatecznie utwierdziła się w przekonaniu, że życie jest niesprawiedliwe.

Cóż stąd, że tamta jest za chuda i ma nieforemne nogi — za to posiada męża na stanowisku. Może sobie przychodzić do biura, i w ogóle dokąd chce, kiedy jej się żywnie podoba. Ponieważ tu nie pracuje i jest „przy mężu”. Wstaje pewnie po dziesiątej, godzinę siedzi przed toaletką, bawi się lokówkami w nieskończoność i nie musi się martwić, że nowe pończochy mają oczko. Przecież może je od razu wyrzucić i wyjąć z pełnej szafy następne.

Majowe wczesne popołudnia spędza zapewne na kawce u Grenzberga na ulicy Długiej w towarzystwie jakiejś podobnej sobie żony urzędnika państwowego, o zbliżonym statusie towarzyskim; może w Centralnym Komitecie Katolików Polaków Diecezji Gdańskiej u księdza Rogaczewskiego; albo nie — siedzi u fryzjera i czyta, w trakcie robienia ondulacji, jakieś zwierzenia wziętej aktorki zamieszczone w modnym magazynie. Nie ma obawy, nie spotkają jej żadne docinki ze strony Niemców

— mówi lepszą niemczyzną niż ci wszyscy gdańszczanie, szwargocący swoim plattdeutschem.

I jeszcze meble! Ostatnio dyrektor Noskowski powiedział, że żona zamówiła nowy komplet kuchenny u Olschewskiego w Danzig Möbelfabrik. Stasi nigdy nie byłoby stać na taki zbytek. Zwłaszcza że nie miała własnej kuchni...

— Panno Stanisławo — rzucił pryncypał, wychylając się lękliwie przez na wpół uchylone drzwi — kawę proszę, ze śmietanką, i kruche ciasteczka dla małżonki.

Nie było akurat Wandy. Zazwyczaj ona zajmowała się parzeniem kawy.

Jakby była jakąś pokojówką u państwa, pokornie skinęła głową i za moment postawiła przed panią Noskowską, kobietą o twarzy podobnej do facjaty krogulca, cieniusieńką filiżankę z aromatycznym naparem.

I ten wzrok pryncypałowej, pełen utajonej nienawiści. Nienawiści? Nie, raczej zazdrości. Że tamta jest młoda, że ma krągłe biodra i zgrabny biust, i zwężające się nad pantofelkami łydki. I że porusza się tak, jakby płynęła.

„Włosy też mam ładne. Nie za ciemne, nie za jasne, naturalnie układają się w delikatne fale”. I niech sobie babsztyl myśli, co chce, ale to ją, Stasię, pan Noskowski pożera wzrokiem każdego ranka.

Mimo to było jej smutno. Gdy już się wyzłościła na panią Zofię za jej wczorajszą demonstrację władzy i luksusu, znów wyjrzała przez okno.

Nic ciekawego. Przechodniów wielu, jak zawsze o tej porze. Kobiety z dziećmi, starsi panowie w eleganckich garniturach, jakiś posłaniec niosący kwiaty; co chwilę odznaczał się brunatną, gryzącą barwą mundur działacza NSDAP, idącego zazwyczaj szybciej niż pozostali.

— O czym myślisz? — spytała Wanda znad stosu dokumentów wyjętych właśnie z grubego, czarnego segregatora, a przeznaczonych dla Towarzystwa Polek w Gdańsku.

— O niesprawiedliwości, jakiej doświadczają panny takie jak my.

— Słucham?

— Wiesz, chodzi mi o tę zasuszoną wiedźmę... wczoraj. Zresztą wyszłabym na godzinkę, dwie, porozglądała się po sklepach. I nie musiałabym się nigdzie spieszyć.

Panna Wanda poprawiła okulary spadające z nosa.

— Ależ Stasiu, jesteśmy w pracy...

— Właśnie — zbuntowana maszynistka nie spojrzała już na przyjaciółkę, tylko z impetem uderzyła kształtnymi paluszkami w klawiaturę solidnego, biurowego continentala.

Gdyby tak wydarzyło się coś niespodziewanego! Nie, nie pomyślała o wybuchu bomby ani o skandalu dyplomatycznym, po prostu, tak zwyczajnie, zapragnęła, żeby pojawił się królewicz z bajki i zabrał ją stąd. Nie musiałby nawet przyjeżdżać na białym koniu, wystarczyło, żeby był przystojny i bogaty. I musiałby jeszcze pochodzić z dobrej rodziny — dla córki krawca to ważne.

Czy Wanda nie ma żadnych marzeń? Niemożliwe! A jednak siedzi wyprostowana, akuratna, nad grubym segregatorem, co chwilę poprawia okulary. Dyskretny makijaż, tylko nieco podkreślone ołówkiem oczy, zawsze punktualna, zdyscyplinowana, zdająca się mieć ambicje odgadywania wszelkich życzeń przełożonych, zanim zostaną wypowiedziane.

Znają się ponad rok, niejeden wieczór przegadały o sprawach bardzo odległych od urzędowania komisariatu generalnego, tymczasem Stasia właśnie uprzytomniła sobie, że jej przyjaciółka nigdy nie powiedziała, jaki typ mężczyzny ją interesuje. Nie zdradziła nawet, czy podoba jej się ktoś, kogo znają obie, czy nawet jakiś nieznajomy. Że też wcześniej tego nie zauważyła! Tak, Stasia była na tyle zajęta paplaniną na swój temat, że nie zastanawiała się, czy sekretarka ma w ogóle jakiekolwiek uczucia poza patriotycznymi i tymi najoczywistszymi, do matki i dwóch sióstr.

Zaraz jednak, ponieważ nie lubiła uczucia zakłopotania własną niewiedzą lub brakiem spostrzegawczości, usprawiedliwiła się sama przed sobą. Przecież żaden mężczyzna nigdy nie spojrzał na Wandzię jak na kobietę. Do biura przychodzą rozmaici interesanci, w różnym wieku, niektórzy straszliwie przystojni. Ich wzrok zatrzymywał się zawsze na Stasi, natomiast nigdy na Wandzi. Mimo że to tamta była sekretarką i jej biurko stało po drodze do gabinetu dyrektora Noskowskiego. Pamięta, jak kiedyś trafiły na bal połączony z loterią fantową, organizowany przez Dom Polski przy ulicy Wałowej. Żaden z obecnych nie poprosił Wandy do tańca, z wyjątkiem tego tłumacza przysięgłego, Józefskiego, działacza „Strzelca” i „Sokoła”, ale czy jego można w ogóle traktować jako adoratora?

Przyjaciółka nie ma więc żadnych pragnień i żyje pracą dla Ojczyzny.

Dobrze, ale ten królewicz z bajki... Znów wyjrzała przez okno.

— Pan Osowski idzie! — krzyknęła z entuzjazmem, aż Wanda podskoczyła na krześle.

— Przestraszyłaś mnie — powiedziała sekretarka z delikatnym wyrzutem.

— Nie szkodzi, Władysław zaraz tu będzie. — Stasia szybkim, precyzyjnym ruchem wyjęła z torebki okrągłą puderniczkę z lusterkiem i przejrzawszy się w nim, zaczęła upiększać kształtny nosek.

— Stasiu, jesteś niepoprawna — ironiczny, ale niepozbawiony wyrozumiałej życzliwości uśmiech przemknął przez twarz Wandy.

Po przyspieszonej toalecie nie pozostało nic innego, jak czekać. Wysoki brunet, z dobrego domu, o pięknym głosie, wykorzystywanym w Towarzystwie Śpiewaczym

„Lutnia”... Czego chcieć więcej? Jego rodzina posiada majątek w okolicach Kołomyi. Strasznie daleko, ale w ostateczności... Przecież wyjeżdżaliby do Ciechocinka. Albo nawet do Krynicy, trzy razy do roku. Byle już nie pracować w biurze! Tylko że on nigdy nie zdecydowałby się na taki mezalians...

Nie minęły dwie minuty, jak drzwi, po delikatnym, trzykrotnym pukaniu otworzyły się i stanął w nich Władysław Osowski. Wysportowany, elegancki (ta niewielka perła wpięta w krawat...). Błysnął nieskazitelną bielą zębów i przygładził ułożone brylantyną czarne włosy, wpadające w granatowy odcień.

— Panno Stanisławo, wygląda pani jak świeży poranek — delikatny uśmiech nie schodził z ogorzałej twarzy.

— Dziękuję! — Stasia odpowiedziała ciut za głośno i z nieco zbyt wielkim, niż wypadało, entuzjazmem.

— Dzień dobry, panno Wando. Miło panią widzieć

— Osowski z kolei skłonił się sekretarce, bez tego błysku w oku i miękkości w głosie, za to z wyraźnym szacunkiem. — Pan dyrektor u siebie? — cień przemknął przez jego twarz.

— Oczywiście.

Osowski zniknął za drzwiami gabinetu. Wanda wstała, żeby przygotować filiżanki. Wyjęła je z szafki, sięgnęła po puszkę z kawą, ale zaraz zamarła.

Uchyliły się drzwi. Twarz pana Noskowskiego, podobna do oblicza morsa albo raczej bobra, wyglądała na zatroskaną.

— Panno Wando, kawa innym razem.

Spojrzały na siebie, zdezorientowane. Kiedy do szefa Wydziału Kultury przychodził Osowski, kawa zawsze była obowiązkowym dodatkiem do rozmowy. Dlaczego nie tym razem?

Minął kwadrans. Obie biuralistki nie mogły w nieskończoność epatować siebie nawzajem umiarkowaną konsternacją i pracowały przykładnie, choć Stasi nie w głowie były zimne literki wystukiwane z dużą szybkością na maszynie, gdy oto drzwi gabinetu otworzyły się ponownie. Stanął w nich gość, nieco mniej wyprostowany niż zwykle, za nim zaś falowała olbrzymia biała chustka, którą pan Noskowski ocierał zroszone potem czoło.

— No tak w istocie, w istocie — powtarzał, ściskając na pożegnanie dłoń Osowskiego.

— W istocie — odparł gość i ukłoniwszy się pannom, wyszedł.

Dyrektor obrzucił pracownice roztargnionym spojrzeniem, zapytał o coś jedną i drugą, wreszcie ukrył się w czeluściach gabinetu. Po chwili wyszedł na moment, żeby poprosić o herbatę rumiankową. Kiedy Wanda przyniosła mu napar, znalazła pryncypała wciąż ocierającego z czoła pot. Kątem oka dojrzała na biurku teczkę, przysłoniętą w trzech czwartych kartką.

SPR

GEO

RO

(PREC)

Tyle przeczytała. Tyle, czyli nic. Jako biegła biuralistka zapamiętała jednak fragmenty wyrazów i zaraz po powrocie na swoje krzesło najchętniej podzieliłaby się z przyjaciółką informacją o teczce, ale wrodzona dyskrecja, bezcenna zaleta sekretarek, nie pozwoliła jej na naturalny odruch.

— Nie wiesz może, o co tu chodzi? — zapytała Stasia, która była z natury ciekawa życia, zwłaszcza gdy sprawa dotyczyła Władysława Osowskiego.

— Nie, ale dawno przestałam dziwić się czemukolwiek. Żyjemy w bardzo dziwnym miejscu i czasie. — Wanda wzruszyła ramionami i wróciła do porządkowania ubiegłotygodniowej korespondencji.

Tymczasem Stasia ziewnęła i spojrzała na swoje paznokcie. Nowy lakier był całkiem do rzeczy.

Koniuszkami palców sięgnęła po nugatową pralinkę „Lindy”.

2

Dzień zdawał się ze wszystkich sił opierać nadchodzącej nieuchronnie nocy. Na niebie wyraźnie odciskał swoje zdobywcze piętno jaśniejący i nabierający ostrych konturów księżyc, ale słońce roztaczało jeszcze krwawe, poprzecinane masywnymi chmurami łuny nad miastem, które nie chciało zasnąć. Na ulicach pełno było przechodniów, choć różnili się wyraźnie od tłumów podążających w rozmaite strony w ciągu dnia. Wtedy Gdańsk przypominał mrowisko, teraz na ulice wylegli ci, którzy nabrali ochoty na spacer, lub tacy, którzy, na skutek zmęczenia i upału, wolnym krokiem podążali do swoich domów, załatwiwszy uprzednio konieczne sprawy.

Wśród tych wszystkich ludzi cieszących się atmosferą leniwego wieczoru podążał pewnym, choć niespiesznym krokiem niski, pękaty mężczyzna, mimo ewidentnej nadwagi poruszający się z pewnym wdziękiem właściwym ludziom przekonanym o własnej wartości i czerpiącym radość z osiąganych zamierzeń.

Raz i drugi, niestosownie do swojego wieku, obejrzał się za ładną dziewczyną wracającą do domu lub idącą na spóźnione spotkanie z mężczyzną. Pomachał pulchną dłonią chłopcu jadącemu na rowerze, który mu się ukłonił. Gdyby ktoś miał scharakteryzować nieznajomego w kilku słowach, powiedziałby: „Oto człowiek zadowolony”.

Kiedy znalazł się na Targu Drzewnym, niedaleko siedziby Westpreussische Geschichtsverein, zwolnił nieco. Przeszedł jeszcze kilkanaście metrów i zatrzymał się przed neomanierystyczną kamienicą o naturalnej ceglanej elewacji, ozdobionej oknami o śnieżnobiałych framugach. Spojrzał na zegarek. Znów jego wzrok przykuła kobieta, znów młoda, właściwie podlotek, idąca w towarzystwie matrony, zwracającej uwagę kapeluszem z nadmierną liczbą sztucznych kwiatów, co prawda wyrastających stonowanymi barwami.

Minęło kilka minut. Jegomość zaczął przestępować z nogi na nogę, ponownie obdarzył zainteresowaniem zegarek, zaczął oglądać sąsiednie kamienice okiem eksperta budowlanego, wreszcie wyjął z kieszeni marynarki elegancką papierośnicę i już po chwili zaciągnął się z lubością dymem, rozpuszczając naokoło gęste chmurki.

— Pan kolekcjoner?

Mężczyzna przestraszył się, bowiem pytanie rozległo się tuż za jego plecami.

— Jak można tak straszyć porządnego człowieka? — pokręcił głową, kiedy już obejrzał się za siebie, a właściwie obrócił o sto osiemdziesiąt stopni.

— Moim zamiarem nie było straszenie pana, przecież nie w tym celu się spotykamy.

— Oczywiście — pękaty mężczyzna stawał się z powrotem uosobieniem życiowego zadowolenia. — Mam zaszczyt przedstawić się...

— To niekonieczne — ton głosu rozmówcy nieco go zaskoczył. — Wiem, jak pan się nazywa, natomiast nie czuję się w obowiązku rewanżować panu tym samym, panie kolekcjonerze.

Papierośnica znów powędrowała do dłoni. Zdziwienie walczyło w oczach jej właściciela z odrobiną niepewności.

— Rozumiem, że nazywany będę Kolekcjonerem? Tak jak Willy Drost z Muzeum Miejskiego?

— Przecież jest pan kolekcjonerem, nieprawdaż?

— Lubię piękne przedmioty, nie zaprzeczę. I lubię zarobić, żeby móc je zbierać dla własnej przyjemności.

— Spod obłoku dymu spojrzały bystre, choć nieco przykryte fałdkami tłuszczu oczy.

— Cieszę się, że się rozumiemy. Widzi pan, w pańskim fachu nie chodzi się z łopatą po lesie. Jest pan profesjonalistą. Zawsze znajdzie się ktoś, kto szuka solidnego, doświadczonego pośrednika.

— Jestem nim, rzeczywiście — padła pewna odpowiedź, niepozbawiona odrobiny tupetu.

— Dobrze. A mi właśnie potrzebny jest pośrednik. Chociaż nie, raczej kupiec. Chcę pozbyć się tych rzeczy natychmiast. Nie interesują mnie one, wyjeżdżam niedługo za granicę. Nie będzie pan oczywiście pytał, skąd to wszystko, ponieważ i tak nie odpowiem. Nie muszę chyba zresztą pouczać pana, że dyskrecja jest czymś szlachetnym w każdych okolicznościach.

— Ależ — z aktorskim zacięciem obruszył się pękaty mężczyzna i uciekł urażonym spojrzeniem w stronę tramwaju dzwoniącego przeraźliwie podczas odjazdu z przystanku.

Odpowiedzią na jego teatralne zachowanie był stłumiony śmiech, niezbyt życzliwy. Jeszcze parę słów, raczej zdawkowych, ale ważna była jedynie kartka, którą Kolekcjoner otrzymał. Obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Jego małe oczka zmieniły się nie do poznania, stały się żywe, bystre, pociemniały i dokładnie analizowały każdą literkę.

— Rozumiem — odparł, podnosząc wzrok znad kartki.

— Bardzo dobrze. Za kilka dni sprawa powinna się skonkretyzować. Wtedy może pan zaczynać negocjacje, zostawiam panu pełną swobodę. Zna się pan przecież na rzeczy.

— Oczywiście.

— W takim razie żegnam.

Jeszcze chwila i Kolekcjoner został sam. W mgnieniu oka otoczyły go gołębie, jakby miał w dłoni kromkę chleba albo torebkę z ziarnami grochu. Nie odganiał ptaków, tylko z gracją ominął skrzydlate zbiegowisko i przeciął plac, kierując kroki w ulicę Szeroką.

Przed sklepem Andreasa Mehringa zwolnił. Miał nadzieję, że stary zegarmistrz jakimś trafem będzie jeszcze w swoim królestwie, ostatecznie zegary i zegarki nieustannie się psują, a ludzi w mieście jest mrowie, większość ma chronometry... Zwłaszcza że Andreas należał do wymierającego gatunku tych, dla których praca jest wszystkim.

Drzwi były zamknięte od wewnątrz, a z głębi nie sączyło się charakterystyczne przyćmione światło, które można było zauważyć, ilekroć Mehring przebywał w środku.

Kolekcjoner, nie namyślając się długo, podszedł do drzwi obok sklepu i otworzył je. Zniknął w czeluściach klatki schodowej. Po upływie pół godziny wyszedł.

Nieopodal sklepu zegarmistrza, naprzeciw magazynu meblowego Cuttnera, mieściła się gospoda Pod Krzywym Masztem. Wbrew nazwie, nie była to tawerna dla marynarzy spragnionych ordynarnych rozrywek, choć lokal nie miał też renomy wykwintnej restauracji. Przychodzili tam wszyscy, którzy chcieli zjeść smacznie i obficie, bez nadmiernego przesiadywania w pretensjonalnym towarzystwie. Stoliki były czyste, kelnerzy ubrani świeżo i dość elegancko, a wystrój cechował się prostotą i funkcjonalnością.

Kolekcjoner zapragnął w spokoju zjeść zwykłą kolację i żaden lokal w Gdańsku nie nadawał się do tego lepiej.

— Pan rozmawiał dzisiaj w sprawie kolekcji i jej sprzedaży, prawda?

Pękaty mężczyzna omal nie zakrztusił się solidnym kęsem golonki z apetycznym tłuszczykiem.

— My się znamy? — odpowiedział ni to z niepewnością, ni to z tupetem.

— Ja pana znam.

— Tak? A skąd? Czy pan jest znajomym...

Na twarzy przystojnego, eleganckiego mężczyzny pojawił się cień, a w oczach zabłysło nieme ostrzeżenie.

— Skoro coś mówię, oznacza to, że mam do tego prawo. Mogę się przysiąść?

Mimo że młody człowiek zdawał się od początku panem sytuacji, zaczekał grzecznie, aż coraz bardziej zdumiony Kolekcjoner wstał i ręką wskazał wolne miejsce.

— Dziękuję — uśmiechnął się tamten i siadając, zawołał kelnera.

Siedzieli naprzeciw siebie. Kolekcjonerowi już nie smakowała golonka. Jadł dalej, żeby nie wypaść z roli, natomiast młody człowiek wpatrywał się w niego uważnie, nawet wtedy, gdy zanurzył usta w piance delikatnego, jasnego piwa. Zaraz też zapalił papierosa i zaciągnął się od niechcenia, niedbale.

Nikt nie zwracał na nich uwagi. Na sali było kilka osób, wszyscy jednak mieli jakieś towarzystwo i zajęci byli rozmową. Młodszy z mężczyzn obejrzał kremowe ściany oraz solidnej roboty boazerię, a także poświęcił kilkanaście sekund kobiecie o obfitych kształtach, która siedziała całkiem niedaleko, w towarzystwie dwóch znacznie szczuplejszych dam.

— Zjadł już pan. Teraz niech pan odpowie na proste pytanie: po co poszedł pan do Andreasa Mehringa?

— Jakim prawem...? — zaczął Kolekcjoner, ale zamilkł, uderzony wzrokiem zza stołu.

— Czy mam powtórzyć pytanie? — mężczyzna udał zdziwienie.

— Nie... Pan Mehring jest moim starym znajomym. Zajmuję się dziełami sztuki, a zegarmistrzostwo to bardzo pokrewna dziedzina. Łączą nas sprawy zawodowe, ale też rozumiemy się dobrze, mamy wiele wspólnych tematów. Andreas jest samotny, nie ma z kim pogadać. Oprócz klientów, rzecz jasna.

Te kilka zdań wypowiedzianych przez pękatego mężczyznę zabrzmiało jak fragment zeznania na policji. Młody człowiek uśmiechnął się lekko.

— Bardzo dobrze, załóżmy, że panu wierzę. A teraz powie mi pan, czego dotyczyła rozmowa na Targu Drzewnym sprzed półtorej godziny.

Przesłuchiwany nie namyślał się wiele. Szybkim ruchem chlusnął na głowę i elegancki garnitur rozmówcy zawartość niemal pełnego kufla urbocka i jednocześnie zaczął krzyczeć do przechodzącego kelnera, że stało się nieszczęście.

Kelner rzucił na parkiet pustą tacę i przybiegł od razu, niepewny, czy chodzi tylko o piwo na twarzy i ubraniu gościa, czy też o coś jeszcze. Na wszelki wypadek zawołał dwóch kolegów, którzy okrążyli poszkodowanego. Wszystko to działo się w ułamku sekundy. Kolekcjoner, gdy tylko trzej kelnerzy otoczyli ofiarę, zwinnym ruchem wymknął się z zaklętego kręgu i pomknął do wyjścia. Niedawny przesłuchujący chciał jak najszybciej pobiec za nim, ale kelnerzy byli wobec niego niezwykle troskliwi.

Co gorsza, musiał jeszcze zapłacić za obiad pękatego uciekiniera.

3

Panna Stasia weszła na podwórko. Wokół nie było żywej duszy, ale też pora nie sprzyjała ożywionemu ruchowi ulicznemu.

Spojrzała na zegarek. Była 22.53. Seans skończył się późno. Wybrały z Wandą późniejszą godzinę, bo pokaz o 21.15 był tańszy, poza tym dość późno wyszły z pracy. Pan Noskowski zawalił je obie robotą, potem jeszcze raz przyszedł Władek Osowski („Władek” — może się kiedyś dowie, że Stasia zdrabnia jego imię) i znów pryncypał po jego wizycie zdawał się roztargniony i czymś przejęty.

Szpieg w masce z Ordonką był tak popularny, że nawet tutejsze kina, zdecydowane w sposób bardzo jednoznaczny promować kinematografię niemiecką, w swojej ofercie umieściły największy polski przebój filmowy ostatnich lat.

Stasię nie bardzo interesowała sama intryga —w ostateczności żyła w tak osobliwym miejscu, że słowa „szpieg”, „wywiad”, „tajne spotkanie” nie czyniły na niej zbytniego wrażenia. Bardziej pochłonęła ją intryga miłosna i dzięki niej film spodobał się i zaspokoił, w jakimś sensie, tęsknotę dziewczyny za lepszym światem. Na chwilę, lecz dobre i to.

Co innego Wanda, ona oglądała film pod zupełnie innym kątem... I kiedy Stasia odprowadzała ją pod dom, nie dała się wciągnąć nastrojonej romantycznie przyjaciółce w dywagacje natury miłosnej.

Już spać? Już do łóżka? Wieczór taki piękny, pachnie jeszcze bez, ptaki na drzewach rosnących na podwórzu kamienicy szaleją. Powietrze duszne, gwiazdy na niebie. Spać...?

Niespiesznie, z pewnym zniechęceniem otworzyła drzwi prowadzące na klatkę schodową. Ostrożnie, żeby nie zbudzić lokatorów mieszkających poniżej jej piętra, stąpała po skrzypiących na co dzień schodach. Wiedziała, gdzie stawiać nogi, aby jej kroki były niemal bezszelestne. Tyle razy wracała z późnych seansów... I ze spotkań sam na sam z mężczyznami, którym się podobała. Liczyli na coś więcej niż buziak w policzek na pożegnanie, ale ona lubiła zostawiać ich nieco rozczarowanych. I nadal czekała na królewicza z bajki.

Kiedy delikatnie przekręcała klucz w zamku, wydawało jej się, że zza drzwi obok, gdzie mieszkała Maria Walter, samotna i skryta kobieta w nieokreślonym wieku, dobiegł ją szmer. Może się zresztą myliła?

Światło w przedpokoju zapaliło się natychmiast. Jak grom z nieba przed Stasią stanęła Gertruda Labenz.

— O której to godzinie panna wraca do domu? Gdyby gospodyni miała zamiar brać się do rękoczynów, Stasia zapewne byłaby na straconej pozycji, przynajmniej sądząc po posturze frau Labenz. Kobieta wzięła się pod boki, co przydawało jej postaci złowrogiej aury. Ważyła co najmniej dwieście funtów. Olbrzymie piersi łapały gwałtownie powietrze. Chustka na głowie, zawiązana w kokardę, zdobiła kobietę niczym hełm średniowiecznego rycerza. Szerokie ramiona gotowe były do jakichś okrutnych czynów, gdyby tylko zechciały.

Twarz frau Labenz nie była przesadnie subtelna. Na niskim czole uparcie odmalowywała się jakaś myśl, choć może tylko tak się Stasi zdawało. Oczy łypały na lokatorkę z mieszaniną ciekawości i irytacji, a grube, mięsiste wargi przeżuwały powietrze.

— Byłam w kinie. Z panną Wandą. Przecież nie pierwszy raz, pani Gertrudo...

— Wyjęła mi to panna z ust, nie pierwszy raz!

— Jestem porządną dziewczyną — zapewniła Stasia z pewnym smutkiem — i nie robiłam niczego złego.

— Porządne dziewczęta nie wracają z kina o takiej porze.

— Bilety są wtedy tańsze, pani Gertrudo. Gdyby czynsz był niższy, nie musiałabym oszczędzać na późnych seansach.

— A po co w ogóle chodzić do kina? — zauważyła gospodyni.

Stasia podniesieniem brwi wyraziła nieme zdziwienie.

— Kiedy ja byłam w panny wieku, nie było kina.

— To musiało być dawno — zauważyła dziewczyna i ugryzła się w język.

— A tak, moja panno, i czasy były wtedy lepsze. Chodziło się do letnich teatrzyków, ale tylko po południu i w towarzystwie kogoś z rodziny. I wyszłam na ludzi. Polskie obyczaje... — gospodyni z dezaprobatą pokręciła głową.

— A czy Niemki nie biegają do kina?

— Bo nauczyły się od przyjezdnych, takich jak panna — gospodyni nie dawała za wygraną. — Mówiła panna o czynszu? A czy piętnaście guldenów tygodniowo za schludny i jasny pokój w porządnym domu to taka wysoka cena? Niech panna powie uczciwie?

— Pewnie bywa drożej — zauważyła Stasia. — Ale

Wanda płaci dwanaście, a mieszka na Chlebnickiej.

Ramiona gospodyni zatrzęsły się fałdami tłuszczu.

— To niech panna idzie sobie na Chlebnicką, jeśli ktoś odważy się przyjąć lokatorkę z Polski, która w nocy wraca z kina z tak pomalowaną buźką — zaśmiała się rubasznie frau Labenz.

Stasi zrobiło się przykro. Uwagi na temat prowadzenia się jeszcze by zniosła, ponieważ raczej nie miała nic na sumieniu, ale co ma do rzeczy narodowość? Poczuła się jak Wandzia, której życiowym celem było manifestowanie polskości w każdych okolicznościach.

— Przeszkadza pani wynajmowanie pokoju Polce? A dlaczego, jeśli można wiedzieć?

Frau Labenz, której nieufność do Polaków wynikała jedynie z ogólnej nieufności do obcych i faktu, że Gdańsk nie należał do Rzeszy, nie chciała zrobić Stasi przykrości.

— Niech panna nie będzie głupia. Uważam tylko, że Polki są bardziej lekkomyślne i mogą przyprowadzać jakichś oficerów z komisariatu polskiego rządu, a panna wie, jak sąsiedzi by na to patrzyli. Tak, uważam, że okazałam pannie serce, przyjmując ją do domu, a panna naraża mnie na złe języki.

— A gdyby tak o jednego guldenika tygodniowo mniej? Poszłabym sobie wtedy na seans o dziewiętnastej. Pani Labenz?

Gospodyni nie wiedziała, czy wybuchnąć śmiechem, czy złością, wreszcie, ku swemu zadowoleniu, zignorowała atak bezczelności ze strony młodej osóbki.

— Dobranoc pannie — obróciła się na pięcie z nadspodziewaną lekkością i poszła do swojego pokoju.

Na twarzy Stasi pojawił się uśmiech ulgi. Nie lubiła, gdy gospodyni okazywała jej swoje niezadowolenie, ale domyślała się, ile przykrości stara zrzęda mogła doznawać ze strony sąsiadów oburzonych faktem przyjęcia pod porządny niemiecki dach Polki, pracującej w dodatku w Komisariacie Rządu RP. W każdej chwili gospodyni mogła powiedzieć, że czas się wyprowadzić i, Bogiem a prawdą, Stasia nie mogłaby mieć o to pretensji.

Została sama. Sama ze sobą. Wolałaby, gdyby był przy niej Władek Osowski. W ostateczności mógłby być ktoś inny, pod warunkiem że choć trochę przypominałby królewicza z bajki.

Pokój nie był z gatunku tych, które można by nazwać panieńskimi buduarami. Naprzeciwko okna zakrywała ścianę wielka ciemnobrązowa szafa, pamiętająca czasy, gdy Niemcy dopiero szykowały się do zaszczytnego miana odrodzonego cesarstwa. Ślady działalności korników były na całej powierzchni politury aż nazbyt widoczne. Gdyby chociaż szafa pękała w szwach od Stasinej garderoby... Ale nie, ledwie jedna czwarta starego mebla zawierała to, w czym panna chodziła na co dzień i od święta.

Potrójne okno —z niego Stasia była zadowolona, latem dawało dużo światła i sprawiało, że pomieszczenie traciło ponurą szarość. Słońce i błękit nieba w pogodny dzień zmieniały pokój nie do poznania, a jasne promienie tańczyły wtedy wesoło na grubych, niezbyt świeżych firankach i nielicznych sprzętach.

W rogu miska, obok niej przycupnęło nieśmiało mydło. Nieopodal stała pod ścianą toaletka, tej akurat niczego nie brakowało, bo chociaż lustro przykryte było matową mgłą, pod nim, na stosunkowo szerokiej półeczce, roiło się od tuszów do rzęs, perfum (niezbyt wprawdzie wykwintnych), pudrów i szminek, osobliwie kontrastujących z ascetycznym otoczeniem.

Z kosmetykami jeszcze bardziej kontrastował, powieszony obok toaletki, całkiem pokaźnych rozmiarów oleodruk przedstawiający Matkę Boską Częstochowską. Stasia dostała go od mamy, gdy wyjeżdżała do Gdańska i mimo całej fascynacji światowym życiem, którego tak jej brakowało, była do rodzinnej pamiątki bardzo przywiązana. Patrząc na surowe oblicze Maryi, przypominała sobie, jak razem z rodzicami i dziadkami klękała przed tym właśnie obrazem do codziennej wieczornej modlitwy.

Łóżko... Ten najwspanialszy wynalazek ludzkości, jak często powtarzała, był znakomicie dopasowany do reszty sprzętów. Skrzypiał, gdy dziewczyna kładła się spać, i budził ją takim samym dźwiękiem, gdy miała wstawać.

Jeszcze dwa krzesła, solidny stolik przykryty serwetką i parę filiżanek w miniaturowej szafce. Panieński pokój maszynistki w Komisariacie Rządu RP.

Nie zastanawiała się nad brakiem luksusu. Otworzyła szeroko okno i chłonęła zapach późnego wieczoru.

Słowiki śpiewały jak w parku, zapach bzu dochodził aż na drugie piętro, a świerszcze cykały zupełnie tak, jakby nie przeszkadzało im, że mają do dyspozycji jedynie trawnik, kilka drzew i kilkanaście krzewów, które muszą wystarczyć za cały zielony świat, jaki jest udziałem ich wiejskich braci.

Naraz z dołu, znad chodnika, ktoś pomachał jej ręką. Niewiele się namyślając, odwzajemniła przyjazny gest i dopiero wtedy dostrzegła, kto był na dole. Maria Walter. A co ona robi o takiej porze poza domem? I dlaczego jest nagle taka przyjazna? I wreszcie, dlaczego jest tam, skoro Stasia była niemal pewna, że wchodząc do domu, słyszała w mieszkaniu sąsiadki szmer?

Może rzeczywiście zwidy? Zmęczenie upalnym wieczorem? Przecież wszystko trwało ułamek sekundy... Ale nie, skrzypienie schodów narasta i jest regularne. Jeszcze klucz przekręcany w drzwiach mieszkania Marii.

Zresztą, czy to ważne?

Stasia była już prawie rozebrana. Długi gorset ze stanikiem. I parę chlapnięć wodą. Koszula nocna w delikatne błękitne kwiatki.

Łóżko zaskrzypiało. Szybkim gestem, odruchowo przeżegnała się i zanurzyła w pościel. Myślała, że zaśnie od razu, ale przeszkodziła jej Maria Walter. Jej pokój znajdował się tuż za ścianą. Mimo solidnych murów, wieczorem zdarzało się, że mogła usłyszeć sąsiadkę, jeśli ta zachowywała się dość głośno. Walter kaszlnęła mocno, jakby się zakrztusiła, a potem musiała upuścić na parkiet filiżankę. Porcelana pewnie rozprysła się na drobne kawałeczki, bo nie pękła głucho, tylko jakoś tak

— Stasia szukała odpowiedniego wyrazu — perliście.

4

Jaan van Clijs stał za ladą. Lubił powracać, oczywiście niezbyt często, do czasów, kiedy stawiał pierwsze kroki w handlu dziełami sztuki i był ledwie skromnym sprzedawcą w salonie pana Glucka nieopodal Targu Siennego. Teraz, jako właściciel dużej firmy ulokowanej na ulicy, jakżeby inaczej, Złotniczej, powtarzał, że były to spokojne lata, pełne nauki i optymizmu. Lubił więc odmłodzić się i patrzeć na solidne, dębowe przeszklone drzwi, stojąc naprzeciw nich w pozycji wyczekującej. Ale wcale nie czekał na klienta, zresztą było jeszcze bardzo wcześnie. Ozdobny, wielki zegar Adlera wybił właśnie dziewiątą. Salon otwiera się o jedenastej, a pracownicy powinni przyjść za godzinę.

Wyszedł zza lady. Dość sztubackich dziwactw, za ladą stają jego pracownicy. On, Jaan van Clijs, omawia sprawy, finalizuje interesy, pomaga znamienitszym gościom w wyborze dzieł sztuki. Za chwilę ma pojawić się ten Polak, Osowski — nie powinien widzieć właściciela salonu inaczej, jak tylko godnie reprezentującego swoje królestwo.

„Inna rzecz — pomyślał — że ci Polacy zazwyczaj nie są punktualni i Osowski na pewno się spóźni”.

Umówili się kwadrans po dziewiątej. Zdziwienie Holendra było niekłamane — gość zapukał do drzwi na dwie minuty przed czasem.

Van Clijs wyprostował się odruchowo i przygładził włosy. Otworzył. Przed nim stał człowiek z takim samym jak u niego uśmiechem. Cokolwiek przyklejonym do twarzy, ale niesprawiającym właścicielowi żadnej przykrości, niemal szczerym.

— Dzień dobry panu — zaczął właściciel salonu. — Pozwoli pan do środka. Jest mi niezmiernie miło.

— Mnie niepomiernie milej — kapelusz Osowskiego, zdjęty wcześniej, przyciśnięty został do piersi na znak szacunku dla gościnnego Holendra.

Tylko przemknęli przez salę, w której na pokuszenie odwiedzających wystawione były najrozmaitsze cuda: obrazy, ozdobne lampy, mosiężne posążki, srebrne i pozłacane zastawy stołowe, porcelanowe serwisy.

Znaleźli się w niewielkim, choć jasno oświetlonym i przytulnym pomieszczeniu, gdzie gospodarz wskazał Osowskiemu biedermeierowski fotel przy takimż stoliku. Gość usiadł i kątem oka obejrzał gustowną akwarelkę Ottona Heerdemartensa przedstawiającą łódź rybacką gdzieś na nadbałtyckiej plaży. Potem spojrzał prosto w oczy gospodarza, a uśmiech znikł ze śniadej, szczupłej twarzy.

Holender z początku uciekł oczami przed badawczym wzrokiem Osowskiego, ale zaraz odwzajemnił spojrzenie.

Byli różni. Osowski stanowił dosłownie wierną kopię Jana Kiepury, natomiast van Clijs nie miał w sobie nic z amanta. Jego garnitur musiał wprawdzie kosztować ładnych paręset marek, sygnet kilka razy więcej, a cyma złocąca się na przegubie prawej dłoni była nawet cokolwiek za wyzywająca jak na człowieka, który handlował dziełami sztuki. Pąsowa chustka włożona do butonierki niemal wylewała się z niej. Ale twarz? Holender był starannie ogolony, od fryzjera wyszedł poprzedniego dnia, ale całość sprawiała wrażenie nieco pospolite. Ot, prosty chłop z Żuław, który dorobił się własną pracą i odrobiną sprytu, a teraz nieco zapomniał o cnotach swoich ascetycznych przodków, menonitów.

— Szanowny panie — zaczął Osowski, kiedy już wypuścił z ust dym z podanego mu cygara — przychodzę w bardzo nietypowej sprawie i prosiłbym o jak najdalej posuniętą dyskrecję. Jak pan wie, nie jestem pracownikiem Rady Zabytków...

— Ależ to zrozumiałe. — Holendra zasłonił obłok dymu znacznie większy niż ten z naprzeciwka. — Jestem poważnym człowiekiem i na moją reputację pracuję z górą dwadzieścia lat. Sam fakt, że panowie, to znaczy Komisariat Rządu w osobie pana Noskowskiego, zwróciliście się właśnie do mnie, świadczy o tym, jakim poważaniem cieszę się w środowisku.

— Rozumiemy się więc, wybornie — Osowski nachylił się do zadowolonego z siebie van Clijsa, ale zaraz rozparł się wygodniej w fotelu. — Znane są panu oczywiście niuanse narodowe i polityczne obecnych czasów.

— Niestety — westchnął Holender, wyrażając tym sposobem, na wszelki wypadek oględne, zrozumienie dla ciężkiego losu gdańskich Polaków. Bo o czymże innym mógł myśleć gość?

— Otóż zaszło coś niespodziewanego. Coś, co każe pańskie „niestety” wziąć w cudzysłów. W dodatku taki ze znakiem zapytania.

Zainteresowanie, jakie odmalowało się na twarzy

Holendra, nie było zbyt dyplomatyczne.

— Co ma pan na myśli?

— Jest pan wytrawnym rzeczoznawcą — z pozorną swobodą odparł Osowski.

— No cóż... — van Clijs nie zamierzał się sprzeczać.

— Otóż mój rząd zamierza zwrócić się do szanownego pana w pewnej delikatnej... niezwykle delikatnej sprawie.

Cygaro gospodarza oddaliło się od ust.

— Niestety, muszę ponownie prosić pana, nim wyrazi pan zgodę, o zachowanie jak najdalej idącej dyskrecji.

— Oczywiście — van Clijs jednak nabrał do ust nieco dymu.

— Uprzedzam jednak — Osowski jakby się zmieszał i strzepnął z wełnianej marynarki niewidoczny pyłek — że realizacji pańskiej przysługi będą towarzyszyły pewne okoliczności, które może pan uznać za dziwaczne.

— Zaczynam być bardziej niż zainteresowany — rozmówca przedstawiciela polskiej administracji rządowej zarumienił się.

Uśmiech zadowolenia przemknął przez twarz Osowskiego.

— Na początku otrzyma pan fotografie pewnych precjozów. Później, choć nie wiem jeszcze, kiedy to nastąpi, zostanie pan przewieziony w nic niemówiące panu miejsce.

— Z zawiązanymi oczami? — zażartował Holender, ale wyraz twarzy Osowskiego wysoce go zaniepokoił.

— Takich spraw nie załatwia się w Komisariacie Rządu RP, choć jesteśmy poważnym organem — pokiwał głową sobowtór Jana Kiepury. — Czy wyraziłem się dostatecznie jasno?

Cygaro Holendra, a raczej to, co z niego zostało, spłaszczyło się w popielniczce pod wpływem mocnego, nerwowego nacisku.

— Czy panowie oszaleli? Chcecie mnie wplątać w coś nielegalnego?

— Zapewniam pana, że z punktu widzenia prawa państwa, na którego terenie się znajdujemy, wszystko jest w najlepszym porządku. Chodzi nam jedynie o zagrożenie możliwością przechwycenia informacji przez... powiedzmy, przez inne strony.

— Ale dlaczego nie zwrócicie się do jakiegoś polskiego rzeczoznawcy?

— Ponieważ dla każdego polskiego rzeczoznawcy sprawa byłaby zbyt emocjonalna. Mógłby nie być obiektywny. Nie wiemy też, jak daleko sięga infiltracja z zagranicy. Rozumie pan, czasy są szczególne.

— A pan chce mi wmówić, że macie zaufanie do mnie, obcokrajowca, w dodatku całe życie mieszkającego w Niemczech, a potem w Wolnym Mieście Gdańsku?

— Widzi pan, panie van Clijs, pan musi być wobec nas lojalny — ostatnie słowa, wypowiedziane z naciskiem, przeraziły Holendra. — Gdyby dowiedziano się tu i ówdzie, że przed osiemnastu laty miał pan znakomite kontakty z pewnymi ludźmi, którzy tworzyli właśnie

„dwójkę”, pana sytuacja byłaby nie do pozazdroszczenia. Ale przecież o tym, umówmy się, wie kilka osób w Polsce. I pan. I jeszcze ja. Niech tak zostanie. A skądinąd jest pan najlepszym fachowcem, jaki jest nam znany.

Gospodarz pokręcił głową i uśmiechnął się kwaśno.

— A gdybym jednak, nie licząc się z konsekwencjami, odmówił?

Dłoń Osowskiego wykonała bardzo nieokreślony gest.

— Łaskawy panie, pan nie może odmówić, ponieważ wie pan już zbyt wiele. Nie chciałbym być niegrzeczny, ale pański wybór jest bardzo ograniczony. Usłyszał pan, powtórzę, zbyt wiele.

— Mój Boże! Nie wiem nic!

— I to też prawda — pokiwał głową Osowski, a w jego głosie zabrzmiało szczere zrozumienie. — Wie pan jednak, że zwróciliśmy się do pana jako rzeczoznawcy.

I że sprawa jest dyskretna. My zaś pamiętamy, jak bardzo pomógł nam pan kiedyś. Nie zamierzamy o tym zapomnieć.

— Nie ma nic bardziej cynicznego niż cynizm —

błyskotliwie zauważył van Clijs.

— Niemniej zgadza się pan. Jestem wysoce zobowiązany.

— Nie mam innego wyjścia, już wiem. Na jakie honorarium mogę liczyć? — Rzeczoznawca wyprostował się i popatrzył na Polaka wyzywająco. Zbyt długo pracował w swoim zawodzie, żeby zaniechać dopowiedzenia tak istotnej kwestii.

Gość rozparł się wygodnie w fotelu. Wprawdzie van Clijs zadał dość odważne pytanie, zważywszy na słowa, które przed chwilą usłyszał, ale to Polak był panem sytuacji.

Kukułka, która wynurzyła się ze starego zegara, obwieściła godzinę dziesiątą.

— Przed niespełna dwudziestu laty nie pytał pan o takie drobiazgi.

— Człowiek dorośleje — zaśmiał się półgębkiem

Holender.

— Z pewnością. Ale — Osowski teatralnym gestem podniósł palec — rozumiem, że za tak niekonwencjonalną usługę należy się jakaś nagroda.

— Nagroda? — zdziwił się starszy z mężczyzn. — Nie nazwałbym tego nagrodą. Użyłem właściwego słowa: „honorarium”.

— Trzy, może cztery tysiące.

— W takim razie cztery — Holender skrzywił się nieco. — Oczywiście dolarów.

— Chyba kanadyjskich? W „Danziger Neueste Nachrichten” pisali ostatnio, że przed tą walutą jest wielka przyszłość.

— Amerykańskich — roześmiał się van Clijs. — Niech pan nie nadużywa mojej szlachetności.

Osowski, który najwyraźniej dobrze się bawił, spojrzał w górę, jakby stamtąd przyjść miała odpowiedź przełożonych.

— Dwa tysiące złotych i dwa tysiące dolarów.

— Tysiąc złotych i trzy tysiące dolarów — bez namysłu odparował van Clijs.

— Podobno Holendrzy byli kiedyś Szkotami, ale wygnano ich z kraju za skąpstwo i umiłowanie pieniądza.

— Podobno Polacy zostali stamtąd wygnani znacznie wcześniej.

— I dlatego się poprawili. Mieli na to więcej czasu. Niech i tak będzie. Zgadzam się.

W tamtej chwili Holender pożałował, że nie negocjował konsekwentnie czterech tysiący dolarów. Zauważył, że wysłannik komisariatu rządu i tak był zadowolony. Gdyby był twardszy... Tak, ale w pewnym momencie Polak znów mógł użyć szantażu i usztywnić stanowisko, z czystej złośliwości i chęci zademonstrowania, kto ma decydujące słowo. „Trudno, nie jest źle” — pomyślał.

— Kiedy mogę się spodziewać sygnału od pana? —

spytał rzeczowo.

— Chyba nie przewiduje pan wyjazdu z Gdańska?

— Nie, ale oczywiste jest, że chciałbym być przygotowany. Widzi pan, moja żona ceni sobie, kiedy regularnie wracam z pracy i mówię jej o wszystkim, tutaj natomiast będzie trzeba zastosować jakiś fortel. Zresztą z panów winy, a nie mojej.

— W istocie, pani Wilhelmina jest szacunku godną damą i szkoda, że będzie pan musiał stosować wybiegi.

— Skąd pan wie, jak moja żona ma na imię? Osowski spojrzał na Holendra z dezaprobatą.

— No tak. Przepraszam...

— Nie szkodzi — Polak machnął pojednawczo ręką.

— Przypuszczam, że w ciągu najpóźniej tygodnia skontaktujemy się z panem. Proszę tymczasem nie kłaniać się ode mnie żonie. Nie powinna wiedzieć zbyt wiele...

5

W gabinecie Zygmunta Noskowskiego było głośno. Stanowczo za głośno, jak na oczekiwania gospodarza. On sam starał się zawsze zachowywać powściągliwie i z godnością właściwą urzędnikowi państwowemu.

Nie wszyscy jego goście przywiązywali wagę do tak

staromodnych ceregieli. Oto naprzeciw Noskowskiego rozsiadł się wygodnie Karol Szalewski, postawny mężczyzna w mundurze majora Wojska Polskiego. Gospodarz zastanawiał się nieraz, jak Wydział II mógł delegować w tak zapalny punkt, jakim był Gdańsk, osobę wysoce niefrasobliwą i niemal niekryjącą się, jaki jest jej właściwy przydział.

— Kochany panie Noskowski — Szalewski beztrosko wyszczerzył zęby — może pan zaczynać. A na co mnie ten cały Osowski?! Nudny jak taka jedna księgowa z Drukarni Gdańskiej, co to chciała mnie prowadzać na majowe do kościoła św. Stanisława trzy razy w tygodniu. Zresztą nieważne! Toż on na froncie nawet nie był, życia nie zna. Masz pan jakiego sznapsa w szafie? Strasznie mi słabuje krążenie.

— Panie majorze, nie wiem, czy pora na takie ekstrawagancje...

— Co nie pora?! Co nie pora?! — zaperzył się Szalewski. — Nieużyty z pana człowiek. Wczoraj spać diabelnie późno poszedłem, to i pić się chce. Nie mówię, żeby zaraz jaka libacja, ale po kusztyczku...?

Noskowski zdawał się kapitulować. Bezradnie spojrzał na wojskowego i nagle wpadła mu do głowy myśl, że może któraś z dziewcząt zaparzy aromatycznej kawy. Kawa stanowczo bardziej przydałaby się majorowi, który poprzedniego dnia musiał się solidnie upić.

— Ja może zawołam po kawę? — zaproponował nieśmiało.

— Pan jesteś kutwa i truciciel — Szalewski był zgorszony. — Nie wiesz pan nawet, ile ja już dziś kaw wypiłem. I co? I nic! Jeszcze gorzej, jeszcze bardziej pić się chce.

— Może więc karafkę z wodą podam...

— A czy ja jestem wysłużona kobyła, żeby wodę żłopać? Dajże pan pokój! Nu, za zdrowie pana marszałka wypijemy!

— W takim razie, kiedy za marszałka...

Gospodarz już sięgał do dębowego kredensiku, zrezygnowany, wiedział bowiem, czym zazwyczaj kończył się „sznaps” w wykonaniu majora odrodzonego Wojska Polskiego, ale uratowało go stukanie do drzwi gabinetu.

— Proszę!

Przed mężczyznami stanął Władysław Osowski.

— Moje uszanowanie, panie dyrektorze. Moje uszanowanie, panie majorze — przybyły skłonił się z galanterią i szacunkiem.

— A, jesteś pan wreszcie — ze źle maskowaną ulgą powitał podwładnego Noskowski.

— Jesteś pan — pokiwał głową Szalewski i podejrzliwie taksował wzrokiem wymuskaną postać przybyłego.

— Panowie — zawahał się Osowski, nie korzystając z niemego zaproszenia, aby zająć miejsce na jednym z krzeseł — rozmowa, którą musimy przeprowadzić, jest fundamentalnie poufnego charakteru.

— I cóż stąd...? — szczerze zdziwił się Szalewski, któremu pragnienie doskwierało coraz bardziej.

— Upraszam więc szanownych panów, aby przeprowadzona została na zapleczu komisariatu. Mały dziedziniec jest miejscem, gdzie nikt nie będzie... nam przeszkadzał.

Zdziwienie Noskowskiego było ogromne.

— Sugerujesz pan podsłuch? Nasze dziewczęta...? Wiesz pan, co to za oskarżenie?

— Oczywiście, że nie chodzi mi o pannę Wandę i pannę Stanisławę. Raczej o techniki służb, niekoniecznie nam przyjaznych. Nie dalej jak przedwczoraj byli u pana stolarze. I jakoś dziwnie mi wyglądali.

— Może rzeczywiście nieco ostrożności nie zaszkodzi?

— Chodźmy więc, do kroćset — przeciął dywagacje Noskowskiego Szalewski, który przypomniał sobie, że po drodze na dziedziniec komisariatu znajdował się bufet, gdyż przestał już liczyć na przyjazny gest ze strony gospodarza.

Wychodzących uważnym spojrzeniem obrzuciła panna Wanda. Stasia przelotnie obejrzała sobie majora, a znacząco spojrzała w oczy Osowskiemu. Niestety, były to ułamki sekund.

Krótki papieros bez lufki niemal przypalił palce Szalewskiemu, tak łapczywie major zaciągał się raz po razie. Dobry nastrój zdawał się wreszcie rozlewać po jego udręczonym biesiadą ciele.

— Tak więc, szanowni panowie — zaczął Osowski bez zbędnych wstępów — mamy do czynienia ze sprawą wagi państwowej.

— Ja mam, imaginuj pan sobie, codziennie do czynienia z takim sprawami — zaśmiał się major.

— Więc i ta na pewno pana zainteresuje — dyrektor Noskowski był zadowolony z siebie, rzadko bowiem udawało mu się uciąć czyjeś ekscesy słowne celną pointą.

Tymczasem Osowski badawczym wzrokiem ogarnął ściany budynku otaczające dziedziniec. Co prawda, ktoś mógłby się zdziwić, że trzech mężczyzn rozmawia na dziedzińcu i ich spotkanie było niby widoczne, ale przez swą jawność jednak mało podejrzane. Widać referent nie zauważył niczego niepokojącego, bo kontynuował.

— Panie majorze, pana pomoc i możliwości są nam potrzebne. Pamięta pan z pewnością czasy traktatu ryskiego.

— Do diabła — majorowi pochlebiło pierwsze ze zdań wypowiedzianych przez młodego mężczyznę — aż tak staro wyglądam? A toż człowiek stara się jak może, o zdrowie dba, i takie tam inne, a tutaj gołowąs wiek będzie wypominał...

— Daj pan pokój — dyrektor Noskowski, jak zawsze poważny, pokręcił głową. Nie w głowie były mu żarty.

— Raptem siedemnaście lat.

— Ale ile się przez ten czas wydarzyło! — z przechwałką w głosie odparł Szalewski.

„Czy ja wiem?” — sam siebie zapytał Noskowski i skinął na sobowtóra Kiepury, aby ten mówił dalej.

Oto na biurko referenta Władysława Osowskiego trafił list. Niby nic wielkiego, w końcu na jego biurku codziennie pojawiały się dziesiątki listów od rozmaitych nadawców i w rozmaitej wagi sprawach.

Z zasady nie rozcinał kopert, na których nie widniało nazwisko i adres nadawcy. Tamtego dnia takich listów było trzy. Jeden zachlapany tłuszczem i pogięty, drugi imienny, na nazwisko Osowski, ale adresat po piśmie rozpoznał, że jest to kolejna epistoła od panny Irminy Botschke z Długich Ogrodów, lat szesnaście, która od kilku tygodni pałała gorącym afektem do młodego referenta i średnio co dwa, trzy dni przesyłała mu płaczliwe wyznania. Nie odpisał nigdy, a od dwóch tygodni listów od panienki nawet nie otwierał. Trzeci list adresowany był również do niego.

— Z początku nie zamierzałem go otwierać, pan dyrektor zna mój zwyczaj. Poszedłem do bufetu na mocną kawę, a kiedy wróciłem, niechcący strąciłem z rogu biurka tamten list.

— I z koperty rozległa się prośba, żeby go otworzyć— zaśmiał się major. — Do licha, takie coś wyczytałem w którejś z historii o Radziwille „Panie Kochanku”!

— Nie, panie majorze — z powagą odparł referent.

— Ja po prostu pochodzę z okolic Kołomyi, a tam naród jest wielce przesądny i przywiązany do znaków.

Szalewski już chciał znacząco syknąć: „Kołomyja...”, ale Osowski wyprzedził go, przedstawiając ciąg dalszy.

Szybkie pociągnięcie noża do cięcia kopert. Kartka. Staranne pismo. Pochyłe i regularne. Żadnego kleksa ani przekreślenia.

Raz jeszcze rozejrzawszy się dookoła, Osowski wyjął z aktówki, cały czas dzierżonej pod pachą, cienką teczkę z napisem „SPRAWA GEORGA ROOKA”. Pod spodem widniał dopisek „(PRECJOZA)”.

— Masz pan ten list? W środku? — dłonie Szalewskiego gwałtownie wysunęły się w stronę teczki.

— I owszem.

KOMISARIAT RZĄDU

RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ

W WOLNYM MIEŚCIE GDAŃSKU

Szanowny Panie,

postanowiłem mój list skierować właśnie do Pana, ponieważ usłyszałem o Panu kilka dobrych słów od przygodnego znajomego, ale nie mam do Pańskiej osoby żadnego stosunku, by tak rzec, personalnego. Proszę więc, aby traktować moje słowa niekoniecznie osobiście. Po prostu uznałem, że zwracając się do Komisariatu Rządu RP, mogę zacząć właśnie od Pana.

Nazywam się, powiedzmy, Georg Rook. Jestem kolekcjonerem, antykwariuszem, miłośnikiem dzieł sztuki — im poświęciłem całe moje życie. Nie czas teraz i miejsce na opowiadanie o mej pasji; na razie musi Panu wystarczyć to, co napisałem.

Nie ujawniam mojej pełnej tożsamości. Po przeczytaniu następnych zdań zrozumie Pan, że mam ku temu uzasadnione powody. Może dodam tylko tyle, że nieobce są mi wszelkie zawiłości rozmaitych szkół sztuki zdobniczej, malarstwa, emalierstwa, a rzeźba średniowieczna jest moją prawdziwą miłością.

Z przyjemnością pragnę Panu, a za Pańskim pośrednictwem Komisariatowi Rządu RP, zakomunikować, że wszedłem, bez zbytniego rozgłosu, w posiadanie pewnych bezcennych precjozów, które niegdyś były, a sądzę, że wkrótce powinny być nimi znów, własnością odrodzonego państwa polskiego. Dlaczego tak uważam? Wbrew temu, co myśli się niekiedy o kolekcjonerach i handlarzach dziełami sztuki, w naszej branży poczucie przyzwoitości jest czymś niezwykle istotnym. Poza tym, choć w odniesieniu do owych precjozów użyłem określenia „bezcenne”, mają jednak swą wymierną wartość iw tym względzie liczę na zrozumienie z polskiej strony.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że moje słowa nie muszą wydawać się wiarygodne. Nie zachęcam do łatwowierności, ale radzę też, aby Szanowny Pan nie wyrzucał mego listu do kosza na śmieci.

Proszę jedynie o przyjęcie do wiadomości istnienia Georga Rooka. I upraszam o kilka dni cierpliwości. Wkrótce na Pańskim biurku pojawi się kolejny list, w którym bardziej szczegółowo określę, co mam rządowi polskiemu do zaoferowania.

Z wyrazami szczerego szacunku,

Georg Rook

Major Szalewski był nieco rozczarowany. Stwierdził, że instytucja, której tak ofiarnie służy od lat, nie takie listy otrzymywała. I, obojętnie czego dotyczyły, okazywały się wytworami szaleńców, a przynajmniej psychopatów.

— Zdawałem sobie sprawę, że taka będzie Pańska reakcja — pokiwał głową dyrektor Noskowski. — Panie referencie, proszę o oddanie listu.

— Oczywiście — Osowski skłonił się z dostojeństwem mistrza ceremonii dworu hiszpańskiego.

6

Na eleganckiej, automatycznej delbanie Alberta Ruthego sekundnik dotarł do dwunastki. W tym momencie zegar na wieży dworcowej wybił szesnastą.

Ruthe wrócił właśnie z Sopotu, gdzie gościł z prywatną wizytą u swojego stryja, znanego w Gdańsku profesora Wyższej Szkoły Technicznej, specjalisty na Wydziale Maszyn Hydraulicznych. Młody człowiek rzadko miewał nieco wolnego czasu, zresztą kochał swoją pracę, ale wizyty u wuja, znanego miłośnika cygar i drogich a rzadkich alkoholi, stanowiły dla niego miłą odskocznię od codzienności.

Wrzucił do kosza „Danziger Zeitung”, którą zdążył już przejrzeć. Minął Urząd Celny, przed którym gestykulując, dyskutowało z sobą dwóch mężczyzn w średnim wieku. Spojrzał na drzwi wejściowe do Dyrekcji Gdańskiej PKP.

Po chwili zakupił w niewielkim sklepiku opakowanie nugatowych czekoladek. Zaszeleścił papierek i podniebienie Ruthego doznało miłego podrażnienia. Czuł, że jest pełen energii. Jego myśli precyzyjnie powlekały ludzi i przedmioty, którym miał się poświęcić.

Zatopił wzrok w zachmurzonym niebie. Przez moment pożałował, że nie ma przy sobie parasola, ale zaraz też uśmiechnął się do siebie.

— Może i dobrze?

W dwadzieścia minut później stał nieopodal gmachu komisariatu rządu. Znów odruchowe spojrzenie na delbanę (była całkiem nowym nabytkiem; Ruthe kupił ją trzy dni wcześniej na Rajskiej u Franza Alfaengera i cieszył się nią jak dziecko). Uśmiech, ni to łobuzerski, ni to niewinny.

Obok mężczyzny przechodziły się tłumy ludzi wracających z pracy i uwijających się wokół codziennych sprawunków. Niektórzy byli zniecierpliwieni, że ktoś stoi sobie spokojnie, tarasując trotuar. Ruthe nie bardzo przejmował się okazywaną sobie przygodną niechęcią i uważnie wpatrywał się w drzwi głównego wejścia do komisariatu.

„Nowe Ogrody. Nowe Ogrody” — nie wiedzieć czemu, powtarzał w myślach nazwę ulicy.

Pierwszy wyszedł jakiś wąsaty urzędnik z dużą teczką. Tuż za nim panienka o szczupłej sylwetce. Trzecia... Właśnie ona.

Ubrana jak na maszynistkę przystało. Szara garsonka, pod spodem biała bluzka. Pod nią... Pod nią nic już nie mógł zauważyć; wyobraźnia nie chciała pracować w takim momencie.

Zrobił kilka szybkich kroków w kierunku dziewczyny i zderzając się z nią, zadbał, żeby jego głowa odwrócona była, niezwykle wiarygodnie, w przeciwnym kierunku.

— Najmocniej panią przepraszam — powiedział zakłopotany, widząc, jak panna Stanisława bezradnym wzrokiem ogarnia torebkę upuszczoną na chodnik.

— Mógłby pan uważać. — Jeszcze nie spojrzała na mężczyznę.

Odpowiedziała niemczyzną. Mówienie w Gdańsku w miejscach publicznych po niemiecku stało się dla niej naturalnym odruchem.

Runął do jej stóp i obiema rękami uchwycił się torebki, imitującej droższą niż była, taką ze skóry krokodyla. Przy okazji kontem oka obejrzał łydki panny w nawet ładnych pończochach.

— Jest pan szybki. Szybko pan potrąca kobietę i szybko naprawia szkodę.

— Naprawdę nie chciałem, raz jeszcze przepraszam

— niezbyt szczerze, za to przekonująco zapewnił Ruthe, dokładnie otrzepując drogocenną zdobycz. Zaraz jednak musiał oddać ją dziewczynie, która spojrzała na niego nie bez zainteresowania.

— Obiecuję, droga pani, że to się więcej nie powtórzy — zapewnił tonem, jakim skaut składa przysięgę.

— Oczywiście, ponieważ nie będzie miał już pan okazji do podobnych czynów. — Stasia podjęła grę.

— Gdyby jednak zechciała pani przyjąć moje przeprosiny...

— Nie gniewam się.

— I propozycję zadośćuczynienia. Czuję się zobowiązany wobec pani. Czy wyświadczyłaby mi pani zaszczyt i przyjęła zaproszenie do cukierni?

— Do cukierni? — zdziwiła się.

— Owszem, do cukierni.

— Ale ja wracam z pracy. Jestem zmęczona po całym dniu siedzenia przy maszynie.

— O! Jest pani maszynistką! Szalenie interesujące...

— Tak. Pracuję w komisariacie polskiego rządu — obwieściła Stasia i pomyślała zaraz, że Wandzia byłaby z niej dumna. Z pewnością sama by tak odpowiedziała.

Tyle że Wandzia po takich słowach zadarłaby nosek do góry, odwróciła się na pięcie i poszła z godnością w swoją stronę. Tymczasem ona nie miała na taki czyn najmniejszej ochoty.

Zdążyła obejrzeć sobie roztargnionego młodego człowieka. Nawet jej się spodobał. Wiadomo, nie był tak przystojny jak Władek Osowski, ale tamtemu mało kto mógł dorównać.

— Pani pozwoli, że się przedstawię — mężczyzna nie dawał za wygraną — Albert Ruthe. I bardzo dobrze się składa, że pani pracuje w takim miejscu. Moja matka jest Polką.

— Stanisława Królikowska — odpowiedziała grzecznie, ale bez przewidzianego w takich sytuacjach urzędowego chłodu.

Właśnie. Nie tak przystojny jak jej wymarzony panicz ze dworu w okolicach Kołomyi. Ale i ten miał w sobie to coś. Kłamie. Nie ma żadnej matki Polki, po prostu chce ją poderwać na patriotyzm. Czystej wody Niemiec. Blondyn, wysoki, wypukłe czoło, wąskie usta, uśmiech trochę butny, a trochę melancholijny. Buty czyste i chyba prawie nowe. Prosty jak struna.

— Bardzo proszę... — w tych słowach nie było już dumnej niemieckości. — Inaczej nie wybaczyłbym sobie, że tak okropnie panią potraktowałem. Tylko na kwadransik. Może dwa...

— Kwadransik — odpowiedziała po stosownym zawahaniu. — Mówiłam już, jestem zmęczona. Musiałam dziś w trakcie pracy iść aż do Gimnazjum Polskiego, niedaleko bastionu św. Gertrudy.

— Obiecuję, że nie będę długo dręczył pani swoim towarzystwem — zapewnił Ruthe. — Proponuję cukiernię Bruniensa, tę na Długim Targu. Popołudnie takie słoneczne, zdąży pani do domu. Mam nadzieję, że nie mieszka pani zbyt daleko?

— Mieszkam, gdzie mieszkam — padła wyzywająca odpowiedź, ale jednocześnie kroki Stasi machinalnie skierowały się w stronę Długiego Targu.

Siedzieli naprzeciw siebie, z początku milczący, co i raz zerkający na siebie z zaciekawieniem.

Kelner przyjął zamówienie na dwie kawy, szarlotkę i torcik czekoladowy. Kiedy się oddalił, młody człowiek zwrócił się do towarzyszki najczystszą polszczyzną:

— Idę o zakład, że nie uwierzyła pani, iż moja matka jest Polką.

— Nie uwierzyłam — Stasia miała nie najmądrzejszy wyraz twarzy.

— Mężczyznom niekiedy można wierzyć.

— Niekiedy, owszem. Ale nie do końca i zazwyczaj nie tym przygodnie poznanym.

— Ale każdy sposób nawiązania znajomości, jeśli się pani zastanowi, jest w jakimś sensie przygodny.

— Nie do końca — zaprzeczyła Stasia. — Kiedy na przykład w domu rodzinnym przedstawiony zostaje ktoś, kto wzbudza zaufanie najbliższych... Przyzna pan, że jest różnica.

— Ale i takie poznanie jeszcze parę dni wcześniej wydawało się nieprzewidziane — Ruthe nie dawał za wygraną. — A propos, jaki jest pani dom rodzinny? Bardzo mnie to interesuje. Rozumie pani, mam nikły kontakt z polskością.

— A to już chyba pańska wina? Cóż stoi na przeszkodzie, żeby, dajmy na to, zapisać się do Towarzystwa Śpiewaczego „Lutnia”?

— Wyleciałbym stamtąd szybciej, niż sam bym się spodziewał. Mam słuch do niczego — Ruthe roześmiał się na tyle głośno, że siedzący przy sąsiednim stoliku mężczyzna o fizjonomii chrabąszcza spojrzał zdziwiony w stronę rozmawiającej pary.

— Albo zagrałby pan w Gedanii. Znam wielu młodych ludzi, których pasją jest futbol.

— Wolę szachy. Czy tutejsi Polacy mają jakiś klub szachowy?

— Nic mi na ten temat nie wiadomo — Stasia odpowiedziała całkiem poważnie.

— A... wracając do pani domu?

Powtórne pytanie wprawiło dziewczynę w zakłopotanie. O czym miała opowiadać? O niezamożnym krawcu i jego czwórce dzieci, które nie mogły pozwolić sobie na choćby używane łyżwy, kiedy w mieście rozpoczynał się sezon ślizgawek? Albo na cukierki karmelowe, które w sklepiku Libszyca kosztowały dwa złote za kilogram?

Szczęściem jej dom, odkąd pamiętała, zachowywał wszystkie polskie tradycje, z kolędami, wieczorem andrzejkowym i sobótkowymi ogniskami. O tym zaczęła opowiadać, a mówić mogła dużo i ładnie, patrząc przy tym w oczy rozmówcy, to zalotnie, to z nutką melancholii. Na czoło spadł jej niesforny loczek, co Ruthemu bardzo się spodobało.

— A pański dom? Jaki był?

— Nie ma o czym mówić — Albert wykonał nieokreślony ruch dłonią. — Mój ojciec kiedyś pracował w browarze Adlera, a od ładnych dwudziestu lat jest dyrektorem produkcyjnym u Eduarda Rothenberga. Wie pani: papa i materiały budowlane. Nigdy nie ma go w domu. Paradoks, prawda? Handluje materiałami służącymi do budowy domów, a własny dom jest dla niego czymś tak egzotycznym jak, nie przymierzając, Namibia dla naszego pokolenia.

— A matka? Już wierzę, że jest Polką.