Bieta - Cezary Harasimowicz - ebook
NOWOŚĆ

Bieta ebook

Cezary Harasimowicz

4,7

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Uratowana z warszawskiego getta – najmłodsze dziecko ocalone dzięki Irenie Sendlerowej. Córka dwóch matek, żydowskiej i polskiej. Z wykształcenia – pedagog, z wyboru – dusza rogata. Żona poety, Jerzego Ficowskiego. Działaczka antykomunistycznej opozycji. W wolnej Polsce doradczyni i rzeczniczka prasowa ministra Jacka Kuronia.

 

 

Oto niepokorna Elżbieta Ficowska (ur. 1942), sportretowana w książce Cezarego Harasimowicza, który ze swoją bohaterką odbył wiele pasjonujących rozmów. „Bieta” nie jest jednak biografią. „Bieta” jest powieścią. Powieścią czułą, choć nieckliwą; dramatyczną, ale i dowcipną. Powieścią o kobiecie, w której losie lub przeznaczeniu, jak zwał tak zwał, odciska się historia narodów na wieki ze sobą związanych, żydowskiego i polskiego.

 

 

 

„To miłość ocaliła żydowską dziewczynkę z mroku zagłady. Doznała jej w obfitości i dzieli się nią przez całe życie. Także w tej książce, którą się czyta ze łzami w oczach, ale i z uśmiechem. Brawo czuły autor! Brawo bohaterka z piekła rodem! ”

 

Agata Tuszyńska

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (13 ocen)
10
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlicjaZa57

Nie oderwiesz się od lektury

Tej pozycji nie można przegapić
00
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Czekałam na tego typu barwna powiesc o Elzbiecie Ficowskiej. Powiesc jest gotowym materiałem na film. Pokazuje ciezkie, ale i interesujące życie ocalonej z Holocaustu dziewczynki.
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024

© Copyright by Cezary Harasimowicz, 2024

Redaktor: Paweł Pokora

Korekta: Monika Mokrzycka-Pokora

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Grafika na okładce: ©marylia17/123 rf

Zdjęcia autora i Biety Ficowskiej na okładce oraz zdjęcia

wewnątrz książki: © Maciej Zienkiewicz Photography

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-67915-69-4 (EPUB); 978-83-67915-70-0 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

1.

Dawno, dawno temu nad Warszawą pojawił się Pan Bóg. Wybrał sobie ulicę Królewską, bo była malownicza, a Pan Bóg od czasu do czasu lubił napawać się przyjemnym widokiem. Ulica Królewska już z samej swej nazwy błyszczała dostojeństwem. Sąsiadowała z ogrodem Saskim pachnącym późnym latem, obok wznosił się jasny budynek Zachęty i ciężkawa bryła Giełdy, dalej widać rozległy plac marszałka Piłsudskiego, gdzie prężył się majestatycznie pałac Saski. Pan Bóg przystanął na chwilę przy Grobie Nieznanego Żołnierza, ale tego dnia nie chciał się smucić, więc popłynął dalej, na zachodnią stronę, minął ulicę Marszałkowską i zatrzymał się na Królewskiej obok drogiej kamienicy pod numerem 49. Zajrzał przez okno na pierwszym piętrze. Trochę mu przeszkadzała muślinowa firanka, ale Pan Bóg sobie z nią jakoś poradził.

Mieszkanie było bogate. W salonie stał okrągły dębowy stół, na którym pachniała szabasowa wieczerza. Starsza, dostojna pani poprawiła na czole czepek, który lekko się wrzynał w jej czoło, przymknęła oczy, jakby tym nobliwym gestem powiek chciała odgonić od siebie krępującą niedogodność. Obok kobiety siedział rudy mężczyzna w marynarce skrojonej na tradycyjną modłę. To rodzice gospodyni. Było także dwoje gości. Pan Bóg znał ich nazwisko: to byli państwo Mendelsonowie. I jeszcze jedno zdecydowanie najstarsze małżeństwo, on w satynowym chałacie, ona w chustce i sukni zapiętej pod szyję, o długich rękawach zasłaniających łokcie, w fartuszku przepięknie zdobionym haftem. Ale uwagę Pana Boga bardziej zajmowała piękna, zielonooka ciemna blondynka, która zapalała dwie świece. Ich ogniki po chwili zaczęły się kołysać w rytm kiduszu[1]. Dziewczyna w modnej jedwabnej sukience nazywała się Henia. Rosły, pleczysty mężczyzna w dwurzędowym garniturze trzymał w dłoni kielich wina i odmawiał modlitwę. Mówił powoli, niezbyt głośno, cedząc słowo po słowie:

– „Błogosławiony jesteś Ty, Haszem, nasz Bóg, Król Świata, który uświęciłeś nas swoimi przykazaniami i upodobałeś nas sobie, swój święty Szabat łaskawie z miłością przekazałeś nam jako dziedzictwo, pamiątkę dzieła stworzenia. Gdyż on jest początkiem świętych uroczystości, pamiątką wyjścia z Egiptu. Gdyż nas wybrałeś i nas wyróżniłeś ze wszystkich ludów. A Twój święty Szabat łaskawie z miłością przekazałeś nam jako dziedzictwo. Błogosławiony jesteś Ty, Haszem, który uświęcasz Szabat. Amen”.

Mężczyzna miał na imię Izrael, mówiło się doń Josek. Josek Koper był mężem Heni, o dwadzieścia trzy lata starszym. Tę parę gospodarzy Pan Bóg skrzętnie sobie zapamiętał.

Rozpoczęto w ciszy wieczerzę. Były śledzie, łamano chałkę, smakowano faszerowanego szczupaka, siekaną wątróbkę, gefilte fisz oraz cymes, do którego podano srebrne łyżeczki. I to sobie Pan Bóg również skrzętnie zapamiętał. Kiedy wpatrywał się w srebrną łyżeczkę, w uszach zabrzmiało mu echo słów:

„...wybrałeś i nas wyróżniłeś ze wszystkich ludów”...

Następnie Pan Bóg spojrzał na swoją dłoń, na której spoczywał mały włochaty stworek i rzekł:

– Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie teraz. Poczekaj.

2.

Dawno, dawno temu nad Warszawą pojawił się Pan Bóg. Wybrał sobie ulicę Nalewki, bo to była ulica gwarna, głośna jak w ulu na wyroju, szeleszcząca kartkami w składach papieru, dzwoniąca kowadłami w warsztatach szewskich, turkocząca maszynami do szycia u krawców, zaczytana w tomach leżących na półkach księgarskich, tchnąca skórzanym zapachem futer w kuśnierskich manufakturach, szumiąca wesoło przesypywanymi koralikami w galanteryjnych sklepach, rozkrzyczana raźnymi głosami sprzedawców. Ale zdziwił się Pan Bóg, bo na Nalewkach nie było już wesołych szumów, ochoczych pokrzykiwań, nie było radosnego gwaru, pozostały jakieś smętne resztki, dawny zapach dostatku przykrył kwaśny smród, ostało się kilka nędznych księgarń, po dawnych kolorach w sklepach z galanterią zostało szare wspomnienie. Od ulicy Świętojerskiej do Freta i Bonifraterskiej ciągnął się wysoki mur. Ściana odgradzająca getto od reszty świata skręcała na zachód, czyniąc z tego kawałka ziemi więzienie. Na wydzielonej części miasta, w „dzielnicy zamkniętej” murem, stłoczono kilkaset tysięcy ludzi.

Pan Bóg na moment przystanął na chodniku i popatrzył na leżącego trupa, którego ktoś przykrył gazetą. Wiatr raz po raz odkrywał twarz zmarłego. Pan Bóg przycisnął kapryśny róg gazety kawałkiem cegły i poszedł dalej wzdłuż ulicy, w stronę podwórka z mirabelką. Minął wynędzniałą manufakturę strojów karnawałowych, wytwórnię szczotek i dawny sklep z marmoladą. Pan Bóg uśmiechnął się na wspomnienie słodkiego smaku i kroczył dalej.

Zatrzymał się przy szarej kamienicy pod numerem 27, gdzie na parterze, przy szabasowej wieczerzy siedziała znana mu rodzina. Nie było już dębowego stołu, był wąski stół zbity z sosnowych desek. Na owalnym talerzu spoczywała samotna chałka. Przy stole nie zabrakło państwa Mendelsonów, ale nie było starszej kobiety w bogatej sukni z rękawami zasłaniającymi łokcie. Byli rodzice Heni, z tym, że rudy pan Aron Rochman, który na Królewskiej nosił surdut skrojony według tradycyjnej modły, nie miał już tamtego bogatego odzienia, nie miał też bogatej garbarni. Henia nie miała jedwabnej sukienki, ale emanowała ciągle pięknem. I była w ciąży. Już zapaliła szabasowe świece, a jej mąż odmawiał kidusz. Josek Koper nie miał już mieszkania na ulicy Królewskiej i nie był już udziałowcem Spółdzielczego Banku Kupiectwa Włókienniczego ani właścicielem garbarni. Pan Bóg stał przy oknie i wsłuchiwał się w modlitwę. Wyłowił z niej siedem słów:

„...wybrałeś i nas wyróżniłeś ze wszystkich ludów”...

Dostrzegł jeden szczegół: leżącą na gołym stole łyżeczkę. To była srebrna łyżeczka. Ta z ulicy Królewskiej.

Wtedy Pan Bóg spojrzał na swoją dłoń, na której spoczywał mały włochaty stworek i rzekł:

– Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie teraz. Poczekaj cierpliwie. To już niedługo.

Po czym Pan Bóg wzniósł się ponad getto okolone murem, popłynął nad bramą przy Ogrodzie Krasińskich, której napis w dwóch językach wieścił, iż za murem jest obszar zagrożony tyfusem, Pan Bóg uniósł się nad ulicą Nalewki, gdzie rosła samotna mirabelka, nad Wałową, gdzie stała kamienica Friedmana, nad placem Muranowskim usianym nędznymi kramami, nad ulicą Stawki, nad Umschlagplatzem i zniknął w swoim niebie.

3.

Nie było Pana Boga, gdy na ulicy Nalewki 27 umierało niemowlę. Dziewczynka nazywała się Debora i umarła z głodu, bo w getcie nagle zabrakło mleka dla noworodków. Matka karmiła córeczkę chlebem nasączonym wodą, ale ponieważ chleb był spleśniały, Deborka dostała skrętu kiszek i umarła. Tego dnia w „dzielnicy zamkniętej” umarło troje dzieci. Jeden chłopiec i dwie dziewczynki. Zwłoki zmarłych położono na wózek i wywieziono na cmentarz przy Okopowej. Pochowano je w zbiorowej mogile. Debora była córeczką małżeństwa, które dokooptowano rodzinie mieszkającej na Nalewkach, tam na parterze. W czterdziestometrowym mieszkaniu żyło już piętnaście osób. Henia chciała patrzeć, jak zabierają Deborkę na wóz, ale Josek zakrył jej oczy szeroką, ciepłą dłonią. Henia miała urodzić dziecko za miesiąc. Przez szpary w nieszczelnym oknie wdzierał się mróz.

Josek Koper – którego nazwisko w dokumentach jest pisane w różnych brzmieniach – był przedsiębiorczym mężem. Trzy lata temu współzarządzał bankiem i był właścicielem garbarni w Wołominie. Josek Koper był zapobiegliwy. Przed przeprowadzką do getta wydzierżawił garbarnię pewnemu folksdojczowi. Josek miał nadzieję, że kiedy wojna się skończy, odzyska własność. Edgar Bischoff był chytry, ale uczciwy. Wynegocjował dzierżawę za bezcen, ale przekazywał Joskowi comiesięczną ratę, potajemnie w Sądach na Lesznie. Tym sposobem przedsiębiorczy Josek Koper mógł wynająć większe mieszkanie tam, gdzie Henia mogłaby urodzić dziecko. To była ulica Nowolipie, numer 49. Na szczęście Josek Koper, kiedy załatwiał lokum dla swojej rodziny, nie miał pojęcia o tym, co wydarzyło się przed kamienicą. Dwa dni wcześniej około pierwszej w nocy przed domem zatrzymał się samochód, z którego wysiedli trzydziestoparoletni mężczyzna i dwaj niemieccy oficerowie. Niemcy pozwolili mężczyźnie odejść kilka kroków, a potem do niego strzelili. Mężczyzna jeszcze żył. Dobili go dwiema kulami. Następnie zadzwonili do drzwi kamienicy i rozkazali stróżowi zabrać zwłoki. Stróż zawlókł trupa do bramy. Rano zabrano ciało. Nie wiadomo, kim był ten człowiek. Ale ani Henia, ani Josek, ani mama Heni, ani ojciec nie widzieli tej sceny. Na szczęście stróż i mieszkańcy kamienicy milczeli. Pan Bóg też milczał. Padający gęsto śnieg przykrył ślady krwi. Nowolipie na moment zamieniło się w dziecięcą szklaną kulę wypełnioną srebrzystymi pyłkami.

Mieszkanie było czyste. W pokoju stał kaflowy piec. Przedsiębiorczy Josek Koper zaopatrzył go w niewielką ilość węgla, niewielką, ale wystarczającą, by dziecko nie zmarzło po porodzie. Umówił już zaufaną akuszerkę, pielęgniarkę ze szpitala na Czystem i kupił najpotrzebniejsze medykamenty w aptece „Północnej” na Zamenhofa. Josek Koper był mężczyzną racjonalnym, tak jak wymagała bankowa profesja, ale jak niektórzy finansiści był odrobinę przesądny. Toteż wyznaczył przeprowadzkę w sylwestra.

– W sylwestra? – zdziwił się pan Aron.

Pan Aron Pejsach Rochman, ojciec Heni, również mocno stąpał po ziemi. Był przecież nie tak dawno współwłaścicielem garbarni na Przyokopowej, która produkowała siodła, uprzęże i cały skórzany sztafaż dla wojska. Ale w duszy pana Arona nie było ani szczypty zamiłowania do przesądów.

– Tak, tate. W sylwestra będzie najlepiej – zapewnił Josek teścia.

Pan Aron spojrzał na zięcia i spytał po chwili z odrobiną ironii:

– Bo będzie wesoło?

– Tak, tate – odpowiedział Josek Koper. – Nowy rok, nowe życie.

– Nowe... – Aron Rochman chciał coś dopowiedzieć, ale zamilkł.

Henia i jej matka Sara nie odzywały się. W zielone oczy dziewczyny wplątał się odblask śnieżnej poświaty, która przesiąkła przez okno zaklejone na krzyż papierowym przylepcem. Sara milczała, bo taki miała zwyczaj. Sara Rochman miała silne spojrzenie. I to spojrzenie posłane mężowi wystarczyło, by pan Aron przytaknął:

– Jak nowe życie, to nowe życie. Zal es zejn azoj[2].

4.

A zatem przeprowadzili się z Nalewek na Nowolipie trzydziestego pierwszego grudnia roku tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego. To była środa. Zerwana kartka z kalendarza mądrzyła się maksymą Hegezjasza, że „człowiek mądry posiada przewagę nad innymi nie tyle w wybieraniu rzeczy dobrych, co w unikaniu rzeczy złych”. Czy dzień i nowy adres wybrane przez Joska Kopera były dobrymi, czy złymi decyzjami? Na to może odpowiedzieć tylko Pan Bóg, ale on skrył się w niebie.

Cały dobytek zmieścił się na wózku, a wózek był podobny do tego, którym wieziono Deborkę na cmentarz przy Okopowej. Z tym, że tamta podróż była nieco łatwiejsza, bo na ulicach nie leżał śnieg. Tym razem koła wózka grzęzły w nieprzyjaznym puchu, więc Josek Koper pomyślał, czy to nie jest zły omen, czy to Nowolipie 49, czy to dobra decyzja, czy dziecko przeżyje poród, bo, by niemowlę przeżyło, musiałby się zdarzyć cud. Josek Koper był odrobinę przesądny, ale wierzył, że zły los można pokonać niezłomną wolą. Zatem chwycił za dyszel wózka i pomógł wynajętemu tragarzowi go ciągnąć. Koła zabuksowały, złapały twardszy grunt i wózek z dobytkiem ruszył. Brnęli Gęsią, minęli dom pod numerem 9, gdzie przed wojną mieścił się bank Joska, przez Zamenhofa, Nowolipkami i Karmelicką. Wózek zatrzymał się przy kamienicy na Nowolipiu 49.

Był poniedziałek, piątego stycznia roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego. Słońce wzeszło tuż po godzinie ósmej. Josek Koper otworzył oczy i pocałował Henię na dzień dobry. Henia wtuliła się w ramię męża. Henia kochała wtulać się w silne, męskie ramię. Czuła ciepło i spokój. Świat nie był spokojny. Mieszkanie było zimne. Josek wstał z łóżka, zszedł do piwnicy i zmartwił się, bo zostało już niewiele węgla. Kiedy tak stał i się martwił, z góry dobiegł krzyk Heni. Josek zostawił swoje zmartwienie na kupce węgla i wbiegł po drewnianych skrzypiących schodach na piętro.

Przy łóżku, na którym leżała Henia, stali pan Aron i pani Sara. Pan Aron trząsł się z emocji. Pani Sara poprawiła szajtł[3] na głowie, spod którego wypadł niesforny kosmyk siwych włosów. Pani Sara zdecydowanym ruchem schowała kosmyk pod rantem czepka i posłała stanowcze spojrzenie w stronę zięcia. Wyrzekła dwa słowa, które były w jej przypadku istną szczodrobliwością:

– Wody odeszły.

Josek Koper podszedł do kredensu, na którym stał telefon. Wykręcił sześciocyfrowy numer.

– Tu Josek Koper. Szojn[4], pani Birmanowa.

Akuszerka mieszkała na Dzielnej. Była na Nowolipiu 49 już po dwudziestu minutach. W tym czasie Sara Rochman i Josek Koper przygotowali wszystko, co należy przygotować do porodu. Pan Aron stał i się trząsł. Kiedy pulchna pani Birmanowa weszła do mieszkania, kiedy przekroczyła próg pokoju, rozkazała:

– Ale gejen awek[5].

Wszyscy wyszli według rozkazu. Najpierw pani Birmanowa ujęła dłoń Heni. Dłoń była zimna i mokra.

– Wszystko będzie dobrze, mejn kind[6].

Następnie pani Birmanowa zmierzyła rozwarcie i uśmiechnęła się, bo było podręcznikowe. Potem pani Birmanowa rozkazała po swojemu:

– Przyj, moje dziecko, przyj.

Wtedy Pan Bóg wyjrzał z nieba, uśmiechnął się złociście jak pani Birmanowa i sfrunął na ziemię tam, gdzie getto okolone murem, popłynął nad Nowolipkami, które pachniały śmiercią, nad ulicą Nalewki, gdzie rosła samotna mirabelka, nad Wałową, gdzie jeszcze stała kamienica Friedmana, nad placem Muranowskim usianym nędznymi kramami, nad ulicą Stawki, nad Umschlagplatzem i stanął w chłodnym pokoju przy Nowolipiu 49. Wyciągnął przed siebie dłoń, na której spoczywał mały włochaty stworek i rzekł:

– Lubię cię, stworku. Bardzo cię lubię. Nawet cię kocham. – Na chwilę Pan Bóg wstrzymał oddech. – Ciekawe, co zrobisz z tą miłością?

Jest we wszechświecie taka długa zjeżdżalnia, po której na ziemię spływają nowe dzieci. Jedno z nich wylądowało przy Nowolipiu 49 sprószonym srebrnym śniegiem.

To była dziewczynka.

5.

Eliszewa znaczy „Bóg mą przysięgą”. Dziadkowie dziewczynki chcieli, by wnuczka tak miała na imię. Rodzice byli innego zdania. Pragnęli, by córka nazywała się Elżbieta. Pan Bóg nie wtrącał się do sporu między Joskiem i Henią a Sarą i Aronem, czy dziewczynka ma nosić żydowskie miano, czy też spolszczone. Sara twardo optowała za Eliszewą i swoje krótkie zdania przykuwała nieznoszącym sprzeciwu spojrzeniem. Aron wahał się. Bo Aron Pejsach Rochman lubił Polaków, a zaczytany tomik Pana Tadeusza leżał na szafce nocnej obok siduru[7]. Aron chował w sercu tylko jeden żal do Polski, bo musiał mieć goja za wspólnika garbarni, jako że Wojsko Polskie nie chciało kupować skórzanych produktów wyłącznie od Żyda. Na szczęście polski wspólnik okazał się szlachetnym, uczciwym człowiekiem, przyjacielem. Sara była bogobojną córką Abrahama, nosiła się nadzwyczaj tradycyjnie, a w duszy miała wyrytą halachę[8] i sześćset trzynaście przykazań jak należy i jak nie należy postępować. Patrzyła ze smutkiem na zięcia, który nie wkładał chałatu, nosił modne garnitury od Zaremby. Sara ciężko wzdychała, widząc, jak jej ukochana córka staje się pod wpływem męża nowoczesną Żydówką. Jednak w końcu dobra i bogobojna Sara ustąpiła, bo uważała, że najgorszą rzeczą w rodzinie są swary, że miszpucha[9] stanowi opokę, na której można zbudować całą świątynię Salomona. Mądra i rozważna Sara znalazła cudowny kompromis. Ano ponoć usłyszała kiedyś z ust rabina Steinberga na Tłomackiem, iż zdrobnienie „Elżunia” jest bardzo żydowskim imieniem. Zatem zawarto kompromis. Dziewczynka została Elżunią.

– Elżuniu...

Henia przystawiła pierś do warg dziewczynki. Henia poczuła błogość w ciele i duszy. Bo Pan Bóg stworzył kobietę bardziej po to, by czuła błogość w sercu i duszy, gdy karmi dziecko, niż po to, by karmiła mężczyznę jabłkiem zerwanym z drzewa wiadomości dobrego i złego. Lecz cóż zrobić, gdy w piersi zabraknie pokarmu? Tego widocznie Pan Bóg nie domyślił.

– Josek?

– Tak, Heniu?

– Chyba jestem pusta.

Josek przystanął w drzwiach. Koper w ostatnich tygodniach wychudł, zrobił się już nie taki barczysty, jakim jeszcze był niedawno. Opadły mu ramiona pod zniszczonym paltem.

– Jak to jesteś pusta?

– Straciłam pokarm.

W tej chwili, w tym miejscu opowieści, niemowlę powinno się rozpłakać. Ale Elżunia nie rozpłakała się. Spojrzała swoimi granatowymi oczami gdzieś ponad pierś matki. Nie wiadomo, czy dostrzegła Pana Boga stojącego w drzwiach, obok zesztywniałego z niepokoju Joska. Pan Bóg minął mężczyznę i wyszedł z kamienicy przy Nowolipiu 49, skręcił w Karmelicką i zniknął w przedwiosennej mgle.

By odzyskać pokarm w piersiach, należy przystawiać niemowlę do ssania jak najczęściej. I tak Henia robiła.

– Zojgn[10], Elżuniu, pij, kochanie.

Dziewczynka była posłuszna i ssała pustą pierś. Henia już nie odczuwała błogości w ciele i duszy. Stawała się coraz bardziej pusta.

W końcu dziecko zaczęło płakać z głodu. Josek próbował zdobyć pokarm dla córeczki w stacji „Kropla Mleka”, ale dostawy do getta były nieregularne, a niemowlę coraz częściej płakało z głodu. Wtedy Henia zaczęła karmić Elżunię chlebem rozmoczonym w wodzie. Bardzo uważała, by chleb nie był spleśniały. Pamiętała, co zdarzyło się Deborce leżącej przy Okopowej w zbiorowym grobie. Chleb w getcie bywał często spleśniały albo miał w sobie piasek. Chleb był racjonowany. Josek kupował przydzieloną rodzinie rację w piekarni na Lesznie 56. Kromkę przeznaczoną dla Elżuni moczył w słoiku. Wtedy piasek opadał na dno szkła. Następnie Henia i Sara wzbogacały chlebowy miąższ cukierkami. Cukierkami, bo prawdziwy cukier był drogi, kosztował na czarnym rynku trzydzieści złotych za kilogram, a rodzina miała już coraz mniej oszczędności. Na Siennej przy Sosnowej mieścił się kiosk z prasą. Obok kiosku z gazetami stał sprzedawca cukierków i papierosów. Cukierki były mieszaniną melasy i sacharyny, owinięto je w papierki z gwiazdą Dawida. Kosztowały trzydzieści groszy za sztukę. Rozpuszczony cukierek Henia i Sara mieszały z rozmoczonym chlebem, wkładały w lnianą szmatkę i Henia przytykała ów smoczek do płaczących ust Elżuni.

– Zojgn, kochanie, ssij.

Wtedy Pan Bóg znów pojawiał się na Nowolipiu i dziewczynka przestawała płakać. Elżunia nabierała siły.

6.

Pewnego dnia – a było to na przedwiośniu, kiedy za murem getta pąki w Ogrodzie Krasińskich szykowały się do życia – Josek Koper zajrzał do walizki. Pod drugim dnem znajdowała się skrytka. Tajny schowek Josek wyszykował według wskazań teścia, jeszcze zanim rodzina została przesiedlona do getta. Aron znał się przecież na rymarskim fachu i wiedział, jak sporządzić drugie dno w skórzanej walizce. W tejże skrytce przemycono trochę majątku w gotówce, złocie i srebrze. Tu Josek gromadził topniejące z miesiąca na miesiąc raty za dzierżawę garbarni w Wołominie. Wśród zasobów znajdowała się srebrna łyżeczka. Gros apanaży poszło na znalezienie i wynajęcie mieszkania na Nowolipiu, gdzie miała się bezpiecznie urodzić Elżunia. Reszta rozeszła się na życie. Życie po żydowskiej stronie muru było drogie: ceny szmuglowanej żywności przewyższały o pięćdziesiąt procent te po aryjskiej. Życie po żydowskiej stronie muru było tanie: wystarczyło nosić brudną opaskę z gwiazdą Dawida, wystarczyło założyć ją na lewe ramię, wystarczyło nie tak spojrzeć na Niemca, by życie stracić.

A zatem pewnego dnia Josek Koper otworzył drugie dno w skórzanej walizce i zmartwiał. Niewiele już zostało z majątku. Josek podniósł kartkę, gdzie z buchalteryjną precyzją były zapisane ołówkiem kopiowym wszystkie wydatki. Kilka razy sprawdził kolumny cyferek i zamyślił się. Potem przeliczył, czy starczy jeszcze na czynsz, żywność, naftę, karbid, lekarstwa dla Sary i Arona, bo rodzice Heni coraz częściej zapadali na zdrowiu. Panią Sarę męczyła astma i traciła wzrok. Majątek zgromadzony w skrytce nie był jedyną finansową ostoją rodziny. Josek pracował w szopie Bernarda Hallmana, w zakładzie stolarskim, niedaleko dawnego lokum, bo na ulicy Nowolipki 66. Izrael Koper był teraz stolarzem, nie był już przecież finansistą. Płaca u Hallmana była nędzna.

– Josek?

– Tak, kochana?

Henia lubiła tę nocną chwilę, kiedy Elżunia już spała. Mogła bezkarnie wtulić się w coraz bardziej chude ramię męża. Chude, ale ciągle silne. Uwielbiała zapach drewna, który Josek przynosił ze sobą ze stolarni. A Josek uwielbiał zielone oczy Heni, w których odbijał się siny blask karbidówki. Henia ciągle była piękna. Piękna i zgrabna. Żadna kobieta na Nowolipiu nie miała takich nóg. Henia, mimo karcących spojrzeń Sary, nosiła spódnicę do pół łydki. Widok posągowych kształtów wzbudzał zachwyt przechodniów, nawet Niemców, co doprowadzało Joska do wściekłej zazdrości. Ale gniew gasł, kiedy leżeli wtuleni w siebie na ciasnym łóżku, opatuleni kocem i zapachem drewna. Było im ze sobą dobrze.

– Tak, kochana? – powtórzył szeptem Josek.

– Pójdę do pracy – odrzekła Henia.

Odblask karbidówki prześliznął się po zmarszczonym czole mężczyzny.

– Do pracy?

– Jo, mejn tejere[11]. Będzie nam lżej.

Josek zwinął pięści. Zaciśnięte, chropawe palce wyglądały dziwacznie w półmroku. Dwie pięści zamieniły się w niezgrabne, trochę żałosne kule.

– Gdzie?

– W szopie Többensa – odrzekła ze spokojem Henia. – Będę krawcową.

Josek podniósł się na łokciu. Na twarzy zajaśniał gniew.

– Nie ma mowy.

– Dlaczego?

– Wiesz, ile tam płacą?

– Wiem.

Głos Joska był twardy. Przyjemny zapach drewna wchłonęła ciemność.

– Ile?

– Dwa złote, dziesięć groszy za godzinę.

– Ile? – powtórzył Josek głośniej.

Zielone oczy Heni pociemniały.

– Ciszej, bo dziecko obudzisz.

– Właśnie.

– Co: właśnie?

– Wos wet pasirn mit Elżunia?[12]

Zieleń w oczach Heni jeszcze bardziej pociemniała.

– U Többensa jest ogródek jordanowski dla dzieci.

Josek spojrzał na córkę leżącą w wiklinowym koszu.

– Niemcy założyli ogródek jordanowski dla żydowskich dzieci?!

– Ciszej, Josek, ciszej.

– I co? Niemowlę będą szwaby huśtać na huśtawkach?

Henia zamilkła na moment. Josek nie poddawał się, cedząc słowa:

– Pytam: co zrobisz z dzieckiem? Ojciec słabuje, a mame jest chora.

Usta Heni zamieniły się w wąską kreskę. Zawsze tak było, gdy jej łagodny charakter zamieniał się w chłód, z uroczego i odrobinę tajemniczego uśmiechu robił się kaprys.

– Coś wymyślę.

W tym momencie Elżunia przewróciła się z boku na bok i zapłakała. Chropawe pięści Joska rozwiązały się, mężczyzna wstał z łóżka, pochylił się nad dzieckiem i wyszeptał:

– Was iz geszen, mejn lib?[13] Co tam ci się przyśniło, córeczko?

I Josek ujął w swoją wielką dłoń małą różową piąstkę, jakby chciał dziewczynkę gdzieś poprowadzić. I dziecko przestało płakać.

7.

Z kamienicy na Nowolipiu do warsztatów Többensa było dwa tysiące czternaście kroków. Wzdłuż Nowolipia na północ. W prawo Karmelicką wzdłuż muru, potem znowu w prawo, ulicą Leszno po parzystej stronie, mijając fabryczkę tekstylną, skład artykułów żelaznych, warsztat stolarski w głębi podwórka, zakład rymarski pod siedemdziesiątką, by wreszcie dotrzeć do ziemi obiecanej, do „dużego Többensa”. Można by przejść krótszą drogą, ale skrót przez Żytnią zagradzał mur. Henia odliczyła dokładnie kroki. Ta rachuba była niezbędna ze względu na Elżunię. Ale żeby dostać pracę w warsztacie szyjącym mundury, płaszcze wojskowe i gumowe, czapki oraz bieliznę, Henia musiała najpierw udać się do „małego Többensa”. Tym razem nie liczyła kroków, bo było to zbyteczne.

Nad Warszawą niebo wisiało nisko i wydawało się, że chce przygnieść świat swoją szarością. Henia musiała dostać się z dużego getta do małego, bo tak podzielili „dzielnicę zamkniętą” pedantyczni Niemcy. Całkiem niedawno wzniesiono nad ulicą Chłodną kładkę, by Żydzi bez zakłócania ulicznego ruchu mogli przejść z jednej części getta do drugiej. Kładkę szybko nazwano „mostem westchnień”. Jak trafna była to nazwa, Henia mogła się przekonać przechodząc pierwszy raz nad Chłodną. Stanęła na moment przy barierce. Dołem przejeżdżała właśnie „szesnastka”. I Henia nagle zamarzyła, by znaleźć się w tym tramwaju, przejechać kilka przystanków, spojrzeć na niedostępną Warszawę. Lecz ktoś ją potrącił i szare niebo przygniotło Henię. Poprawiła plecak na ramionach i zeszła z mostu.

Po kilkunastu minutach była już na Prostej 14, gdzie mieścił się „mały szop Többensa”. Tam przed bramą czekała na nią zniecierpliwiona kobieta, którą Henia nazwała w duchu „paniusią”. Paniusia miała pomalowane paznokcie na wściekle czerwony kolor. W palcach żarzył się papieros, włosy ufryzowane na hollywoodzką falę, miała karminowe wargi, na ręce spoczywała złota omega, na którą paniusia ostentacyjnie rzucała umalowanym okiem. Paniusia była żoną policjanta, zajmowała się rekrutierungiem nowych pracowników. Fuknęła:

– Pani się spóźniasz, pani Koper.

Henia spuściła wzrok.

– Przepraszam.

– Pani nie przepraszaj, pani Koper. Pani jesteś kapcan. U pana Többensa się nie spóźnia – rugała paniusia. – U pana Többensa nie ma spóźniania. U pana Többensa wszystko jest na zicher.

– Ja... Pierwszy raz... Pierwszy raz... do małego getta...

– Każden pierwszy raz może być ostatni, kochana.

Henia nie spuszczała wzroku z jakiegoś przywianego papierka, który leżał na chodniku. Paniusia obrzuciła Henię nieprzyjemnym spojrzeniem.

– Masz pani próbkę szycia?

– Tak.

– Wajzn[14].

– Już, już pokazuję.

Henia posłusznie zdjęła z ramion plecak i wyjęła zeń niemowlęce śpioszki.

– Co to jest?

– Śpioszki.

Paniusia uwolniła wypielęgnowaną dłoń od papierosa i przydeptała go obcasem. Uszminkowane usta wydęły się.

– Pani masz niemowlę, pani Koper?

– Nie... To dla sąsiadki... Uszyłam ręcznie... Z koca...

Paniusia wyjęła śpioszki ze sztywnej dłoni. Obejrzała dokładnie.

– Ścieg maszynowy – tłumaczyła Henia.

– Przecież widzę. Całkiem równy. Ale w szopie nie szyjemy igłą. Umiesz na maszynie? – Paniusia swobodnie przeszła na „ty”.

– Tak.

– No – paniusia oddała śpioszki. – Żadnych mi niemowląt.

Henia zamarła. Paniusia trajkotała:

– Pan dyrektor przyjmuje na arbeit kobiety z dziećmi, ale z tymi od trzech lat. Na „dużym szopie” jest...

– ...ogródek jordanowski. Wiem – przerwała Henia.

Paniusia skrzywiła się, bo nie lubiła, kiedy jej się przerywało. Poprawiła nonszalanckim gestem opaskę z gwiazdą Dawida.

– To mam szansę? – spytała cicho Henia.

Paniusia spojrzała na Henię i ważyła coś w myślach.

– Jesteś laleczka.

– Słucham?

– Pan dyrektor lubi popatrzeć na ładne laleczki.

Przez ciało Heni przebiegł ostry prąd. Chciała się odwrócić i odejść, ale w tym momencie paniusia wyjęła z kieszeni jakiś przedmiot. Był to kolorowy kwiat. Bo u Többensa robiono sztuczne kwiaty ze ścinków mundurów i bielizny.

– Jak ma na imię to niemowlę sąsiadki?

– Elżunia.

Paniusia podała Heni kolorowy sztuczny kwiat i zniknęła za bramą szopu. Na odchodne rzuciła ponad rozkołysanym ramieniem:

– Jutro w „dużym szopie” piętnaście minut po godzinie policyjnej. Musisz załatwić arbeitserlaubnis[15].

8.

Owego dnia promienie wschodzącego słońca czaiły się za murem, by rozpędzić niskie niebo. W sinym powietrzu – prócz słodkawego odoru stęchlizny i gryzącego zapachu węglowej zawiesiny – wisiały powiewy wiosny. Pani Sara dusiła kaszel, udając, że jej płuca są jeszcze do rzeczy. Pochyliła się nad Elżunią i walcząc z zadyszką, wyszeptała modlitwę:

Stanęły nogi nasze w bramach twoich, Jeruzalem.

Jeruzalem, tak zbudowane, żeś jest miasto całe zwarte w sobie.

Dokąd wstępują plemiona, plemiona Pańskie, aby na świadectwo Izraela wysławiać Pańskie

imię.

Gdzie ustawione są krzesła sądu, trony domu Dawidowego.

Proście o pokój dla Jeruzalem, niech będą bezpieczni miłujący ciebie...[16]

Nad wiklinowym koszykiem, w którym leżała Elżunia, stali: Henia Koper, Josek Koper, Aron Pejsach Rochman i Sara Rochman powstrzymująca kaszel modlitwą o powrocie do Jerozolimy. Pod ścianą stał Pan Bóg. Pan Bóg ukrył melodię w dłoniach i przeniósł ją nad murem na aryjską stronę.

...Niech będzie pokój w basztach twoich, pokój w pałacach twoich.

Gwoli braciom i towarzyszom moim życzę tobie pokoju.

Gwoli domowi Pana, Boga naszego, błagam o pomyślność dla ciebie[17].

Dziewczynka miała wciąż otwarte oczy i to bardzo niepokoiło Henię. Pani Sara nie przerywała modlitwy, choć szeptała ją z coraz większym trudem. W końcu dziecko usnęło. Nie mogło być inaczej: Elżuni podano luminal. Josek załatwił krople w aptece „Północnej” na Zamenhofa. Luminal kosztował złotą monetę, „świnkę” wyjętą z walizkowego skarbca.

Kiedy dziewczynka usnęła na dobre, Henia przewinęła dziecko w suchą bawełnianą pieluchę. Sara poradziła krótko:

– Załóż jej podwójną – poprawiła się: – Nie. Potrójną.

Henia wykonała szorstkie polecenie. Następnie w milczeniu, ostrożnie i delikatnie umieściła śpiące niemowlę w plecaku. Założyła drelichową kurtkę. Założyła plecak na ramiona. Poczuła na swoim ciele ciepło córki. Elżunia poruszyła się. Potem znieruchomiała. Henia stanęła na progu. W prostokącie odrzwi wyglądała jak pastelowa figura na oprawionym w ramy obrazie. Światło wstającego dnia rozproszyło się pod jej stopami niczym jasna aureola. Henia otworzyła usta i powiedziała:

– Zej gezunt[18].

Josek chciał podejść do żony, objąć ją ramieniem na do widzenia, ale tego nie uczynił. Powiedział:

– Zej gezunt.

– Zej gezunt – rzekł cicho Aron.

– Zej gezunt – rzekła, łapiąc oddech, Sara.

Henia odwróciła się i wyszła z mieszkania. Pan Bóg wyszedł za Henią.

Odliczała w duchu każdy krok:

...trzysta siedemdziesiąt sześć, siedemdziesiąt siedem...

W prawo, Karmelicką, wzdłuż muru. Pan Bóg szedł za nią krok w krok.

...czterysta czterdzieści jeden, czterysta czterdzieści dwa...

W prawo, ulicą Leszno, po parzystej stronie. Pan Bóg za nią.

...pięćset osiemnaście, pięćset dziewiętnaście...

Minęła fabryczkę tekstylną. Niemowlę poruszyło się w plecaku. Henia przystanęła. Pan Bóg przystanął. Ruszyła. Pan Bóg ruszył.

...tysiąc trzysta sześćdziesiąt trzy, tysiąc trzysta sześćdziesiąt cztery...

Minęła skład artykułów żelaznych, Pan Bóg szedł za nią.

...tysiąc siedemset czterdzieści...

Warsztat stolarski w głębi podwórka.

...tysiąc osiemset dwadzieścia dwa...

Zakład rymarski.

...tysiąc dziewięćset piętnaście...

Elżunia zapłakała. Umilkła. Henia chciała zajrzeć do plecaka. Ale nie zajrzała.

...dwa tysiące czternaście.

Leszno 74. Stanęła przed bramą „dużego Többensa”. Poprawiła delikatnie plecak. Znów poczuła na sobie ciepło dziecka. Strażnik kiwnął palcem. Podeszła. Pan Bóg nie podszedł.

– Ausweis und Papiere[19].

Podała w milczeniu ausweis i resztę dokumentów. Zrobiła wszystko, by dłoń jej nie zadrżała. Strażnik uważnie zlustrował kobietę. Najpierw zatrzymał wzrok na zgrabnych nogach, potem na plecaku.

– Was ist in deinem Rucksack?[20]

Postarała się, by głos jej nie zadrżał.

– W plecaku? Sweter i chustka. I takie tam...

Strażnik spojrzał podejrzliwie spod rantu hełmu. Wyciągnął dłoń, nakazując, by się nie ruszała. Spostrzegła, że Niemiec ma bardzo ładne piwne oczy i jeden odrobinę niedogolony policzek. Strażnik stanął za jej plecami. Chciała się odwrócić, ale nie mogła. I dobrze, bo lepiej by tego nie widziała: strażnik sięgnął po bagnet wiszący u paska.

...Gwoli domowi Pana, Boga naszego, błagam o pomyślność dla ciebie...

Ostrze przeszyło plecak. Henia poczuła kolejny raz na sobie ciepło ciała córki. Bagnet przebił się o dwa milimetry obok głowy dziecka. Pan Bóg odwrócił się i odszedł wzdłuż ulicy Leszno, po parzystej stronie.

– Komm herein[21] – rozkazał strażnik.

Przekroczyła bramę warsztatów Többensa. Naocznym świadkiem powyższej sceny była niejaka Regina Kukułka.

9.

Maszyny do szycia były pierwszorzędne, elektryczne i niemiłosiernie turkotały. Ów hałas wbijał się w mózg Heni jak gwóźdź. Nakarmione luminalem niemowlę spało w plecaku. Plecak leżał obok żelaznego stelaża podtrzymującego maszynę. Po prawej stronie było okno i Henia od czasu do czasu chciała zerknąć przez szybę, by oderwać myśli od strachu. Lecz szyba była tak brudna, że nie można było dojrzeć świata na zewnątrz. Dziecko spokojnie spało. Plecak miał dziurę po bagnecie. Henia postanowiła jej nie zaszywać. Uznała to rozdarcie za szczęśliwy omen. Josek nie zauważył dziury w plecaku.

Praca w szopie trwała od ósmej rano do siódmej wieczorem z przerwą na obiad. O wpół do ósmej – śniadanie: kubek zbożowej kawy i kawałek chleba z marmoladą. Na obiad: obiecano dwa talerze wodnistej zupy, ale nie dotrzymywano obietnicy. Pracowano taśmowym systemem. Jeden podawał robotę drugiemu. W sali maszynowej pracowały głównie kobiety. Mężczyzna o mocnych dłoniach i złamanym nosie kładł przed Henią stertę materiału wykrojonego na spodnie, który trzeba było starannie zszyć. Henia je zszywała, a sterta rosła. Nazwała w duchu tego mężczyznę „Bokserem”. Bokser chciał się przedstawić, ale Henia nie mogła tracić czasu. Trzeba było się śpieszyć. Dzienna norma kontyngentu musiała się zgadzać co do jednej pary. Potem wojskowe mundury wędrowały do magazynu, skąd jechały na front. Henia kilka razy zastanawiała się, ilu ludzi zabije żołnierz Wehrmachtu w uszytych przez nią spodniach. Z czasem przestała o tym myśleć. Z czasem przestała także pragnąć widzieć, jak wygląda świat za matową szybą. Obchodziły ją tylko ściegi i dziurawy plecak, w którym spała jej córka, z którą za nic w świecie nie mogła się rozstać. Któregoś dnia Bokser zniknął i zastąpił go chłopak o delikatnych dłoniach. Trudno mu było nimi dźwigać stertę materiału. Henia nie spytała, co się stało z Bokserem. Nikt nie pytał o Boksera. Jedni ludzie znikali, drudzy ludzie woleli nie pytać. Dlaczego Elżunia nigdy nie rozpłakała się w plecaku – wie tylko Pan Bóg. A Pan Bóg nigdy się nie pojawił w szwalni. Z czasem Henia przywykła do tego, iż obok prawej stopy leży w dziurawym plecaku jej dziecko. Warkot maszyn do szycia już nie wbijał się w mózg niczym gwóźdź. Choć wydaje się to niemożliwe, Henia czuła przez prawą stopę emanujące ciepło ciała córki. I wtedy była szczęśliwa.

Lecz raz zdarzył się nieoczekiwany przypadek. W szwalni pojawił się dyrektor Walter Caspar Többens. Był to mężczyzna po trzydziestce. Miał na sobie dwurzędowy garnitur, odznakę ze swastyką wpiętą w lewą klapę, wydatna dolna warga i wyłupiaste oczy były jego znakami szczególnymi. Dyrektor Többens okolił wzrokiem pracujące przy maszynach szwaczki. Gdy się przechadzał z uśmiechem wzdłuż rzędu, każda z kobiet wstawała na baczność i schylała głowę. Dyrektor Többens był cztery stanowiska od Heni. Potem trzy, następnie dwa, jedno. Kiedy nieuchronnie zbliżał się, Henia poczuła, że nie może wstać. Gdyby to zrobiła, zerwałaby niewidzialną nitkę, która łączyła jej prawą stopę z córką śpiącą w dziurawym plecaku. Ale dyrektor Többens zatrzymał się przy Heni i Henia wstała na baczność, opuszczając głowę. Niewidzialna nitka naprężyła się.

– Name?[22] – spytał dyrektor Többens, uśmiechając się słonecznie.

– Henia Koper, Herr Direktor[23].

Wypukłe spojrzenie dyrektora Többensa przesunęło się wzdłuż ciała Heni. Od zielonych oczu, w dół. Zatrzymało się na zgrabnych łydkach.

– Henia, Henia... – mamrotał Niemiec.

Pomyślała:

– Mam dziś spuchnięte nogi. Boże, mam dziś spuchnięte nogi. Boże spraw, żeby mi jeszcze bardziej spuchły...

Niewidzialna nitka między prawą stopą a córką śpiącą w plecaku napięła się jeszcze bardziej.

– Wie alt bist du?[24] – spytał dyrektor Többens, nie gasząc uśmiechu.

– Dwadzieścia cztery. Mam dwadzieścia cztery lata, Herr Direktor.

– Chodź ze mną.

Niewidzialna nitka napięła się jak struna. Henia spojrzała na plecak.

– To możesz zostawić. No chodź.

Dyrektor Többens wskazał kierunek. Henia zatoczyła spojrzeniem koło po szwalni, jakby chciała poszukać ratunku, ale nic nie ujrzała.

– Komm mit mir[25].

Niewidzialna nitka naprężyła się, ale nie pękła. Plecak z Elżunią leżał pod maszyną do szycia, pod brudnym oknem. Chwila trwała wieczność. Wszyscy zerkali ukradkiem na Többensa i Henię. O dyrektorze różnie się mówiło w getcie. Naruszenie czystości rasy mogło się dla dyrektora źle skończyć, ale dyrektor Walter Caspar Többens widocznie się tym nie przejmował. Kobiety, które zapraszał do swojego gabinetu, najpierw płakały, a po paru dniach znikały.

– Rusz się – warknął Többens, gasząc uśmiech.

– Nie mogę.

– Warum?[26]

Henia poszukała odpowiednich słów. Znalazła tylko takie:

– Bo mam spuchnięte nogi.

Oczy Többensa zrobiły się jeszcze bardziej okrągłe. Henia zastanawiała się, czy wydała na siebie wyrok, czy za parę dni zniknie. Ale dyrektor Többens tylko machnął ręką i wrócił do swojego gabinetu. Gabinet był jasny, mimo iż meble były ciemne. Górowało dębowe biurko z niewielkim, nienachalnym popiersiem Führera. Za czystym oknem świeciło wiosenne słońce. Többens usiadł za biurkiem. Wyjął z kieszeni marynarki srebrną papierośnicę. Otworzył ją z delikatnym trzaskiem. Papieros, który Többens przypalił, miał złoty ustnik. Többens zamyślił się.

Henia usiadła za maszyną. Plecak był na swoim miejscu pod stelażem. Dziewczyna przysunęła doń prawą stopę i znów poczuła pulsujące ciepło.

– Zostaw Elżunię w domu – powie Sara.

– Nejn[27] – odrzeknie Henia.

10.

Pewnego dnia – a było to w maju, kiedy za murem liście kasztanowców w Ogrodzie Krasińskich wyrwały się do życia i kiedy Elżunia już z trudem mieściła się w plecaku – pan Aron postanowił odwiedzić Pana Boga w domu modlitewnym mieszczącym się na rogu Nowolipia i Karmelickiej. Zaledwie kilkaset metrów od kamienicy, w której dziewczynka przyszła na świat. Kilkaset metrów było trudne do pokonania, bo pan Aron Pejsach Rochman tracił siły. Lecz Aron chciał się koniecznie pomodlić. Jak już wiadomo, to pani Sara była wyznacznikiem pobożności w małżeństwie. Karciła męża przenikliwym spojrzeniem, gdy Aron łamał zasady zapisane w halasze. Zdarzało się przed wojną, iż marnotrawny małżonek potrafił wymknąć się spod żelaznych skrzydeł żony i ze swoim polskim wspólnikiem udawali się na niekoszerną wódkę i całkiem niekoszerną golonkę. Ale w getcie mało było niekoszernej wódki, o golonce nie ma co mówić. W getcie były: racjonowany chleb, szarość, głód i trwoga. Jak trwoga, to do Boga, więc rozchwiana dusza Arona stawała się pobożna. A zatem owego pięknego majowego dnia pan Rochman wetknął sobie pod ramię sidur, zawiniątko z filakteriami[28] oraz tałesem[29] i ruszył, by porozmawiać z Panem Bogiem, dlaczego ten stworzył świat takim, iż jego wnuczka musi być ukrywana w plecaku. Pani Sara ogarnęła męża spojrzeniem i uśmiechnęła się, co było z jej strony istnym dobrodziejstwem. Ale jasność na twarzy kobiety tak szybko zgasła, jak się pojawiła.

– Iber was iz das?[30] – spytał zaniepokojony pan Aron.

Sara swoim zwyczajem wytrzymała milczącą pauzę.

– O co ci chodzi, kochanie? – powtórzył jeszcze bardziej spięty pan Rochman.

A pani Sara nicowała męża spojrzeniem na wylot. Wreszcie odezwała się:

– „O co chodzi, o co chodzi?” Broda.

– Co: broda?

– Potargana. Nie możesz iść się modlić z taką zmierzwioną brodą.

Pan Aron machnął ręką i odwrócił się na pięcie. – Genug![31]

– Czekaj! Aron, powiedziałam: czekaj!

Nie było, o co walczyć. Aron zatrzymał się grzecznie w progu. Pani Sara podeszła do chybotliwego stoliczka, który Josek starał się naprawić, ale mu nie wyszło. Pogderała pod nosem, że żaden z zięcia stolarz, sięgnęła po leżący na stoliczku szylkretowy grzebień. Podreptała do męża. Zakaszlała. Rozkazała:

– Sztejn sztil[32]. Nie ruszaj się.

Szylkretowy grzebień wędrował wzdłuż kosmyków siworudej brody, która w odblasku majowego słońca wydawała się utkana ze szczerego złota. Następnie troskliwa pani Sara Rochman strzepnęła pyłki z ramion małżonka, poprawiła sterczący pod ramieniem sidur i pomyślała, jak bardzo kocha męża. Nakazała szorstkim tonem:

– No już. Możesz iść. Tylko nie pomyl modlitw.

– Gut, gut[33].

Pan Aron pokwękał i poszedł na róg Nowolipia i Karmelickiej, by spytać Pana Boga, dlaczego stworzył świat takim, jakim jest.

Pan Aron nie pomylił modlitw. Kiedy Aron Rochman wyszedł z domu modlitewnego przy Nowolipiu i Karmelickiej, zdarzyła się rzecz następująca...

Otóż po przeciwnej stronie ulicy stało trzech niemieckich żandarmów i dwóch żydowskich policjantów. Najmniejszy z żandarmów, ale widocznie najważniejszy, kiwnął palcem na pana Arona. Pan Aron obejrzał się za siebie, ale akurat nie miał nikogo za plecami, więc rozkaz był skierowany do niego.

– Komm, komm her, Jude[34].

Aron ruszył w stronę Niemca. Czuł, jak bruk pod stopami rozstępuje się i wylewa jakąś smolistą maź. Pan Aron stanął przed Niemcem. Niemiec chwycił pana Arona za brodę. Może to wyglądało komicznie, bo kurdupel-żandarm stanął na palcach, żeby lepiej i mocniej szarpać siworudy zarost, ale to nie było komiczne. Przez policzki Rochmana przebiegł straszliwy ból. Oczy napuchły łzami, sidur z modlitwami upadł na chodnik. Pan Aron poprosił w duchu Pana Boga, by ani jedna łza nie popłynęła mu z oczu, ale Pan Bóg go nie wysłuchał i z oczu pociekły dwie stróżki, wsiąkając w brodę. Niemieccy żandarmi śmiali się. Żydowscy policjanci nie śmiali się.

– Schere[35] – rozkazał żandarm, ten niski.

Jeden z policjantów podał nożyczki. Niski żandarm znów się wspiął na palce i zaczął ścinać panu Aronowi brodę. Ciągnął i ścinał. Ciągnął i ścinał. Włosy spadały, a część ścinków pokryła modlitewnik leżący na trotuarze. W pewnym momencie ostrze nożyczek skaleczyło twarz pana Arona. Żandarmi się zaśmiali, policjanci nie zaśmiali się. Koszmar dobiegł końca. Twarz pana Arona była upstrzona nierównomiernymi kępkami włosów, łzami i krwią. Jeden z Niemców chciał kopnąć czubkiem buta sidur, ale nie zdążył, bo pan Aron podniósł modlitewnik i odszedł. Słońce nad Nowolipiem pochyliło się ku zachodowi, pan Aron Pejsach Rochman szedł wyprostowany.

Kiedy pan Aron stanął w drzwiach mieszkania w kamienicy przy Nowolipiu 49, pani Sara o nic nie pytała. Usunęła się z progu i wpuściła męża do domu. Henia i Josek byli jeszcze w pracy. Pani Sara wzięła męża pod ramię, odebrała modlitewnik, zawiniątko z tałesem i filakteriami położyła na szafce przy łóżku. Następnie zaprowadziła pana Rochmana do ciasnej kuchni, podsunęła taboret i rozkazała:

– Zitsn arop[36].

Pan Aron posłusznie usiadł na taborecie. Pani Sara wrzuciła do paleniska wyliczone bryłki węgla i postawiła na fajerce wodę w garnku. Zakaszlała. Następnie przygotowała pędzel, brzytwę, pocerowany ręcznik i lniany woreczek z resztkami wykwintnego mydła Savon de Marseille. Owa pachnąca dawnym czasem „mydelniczka” była schowana skrzętnie niczym skarb w najwyższej szufladzie kredensu. Leżała obok srebrnej łyżeczki. Pani Sara kazała mężowi wyjąć pasek ze spodni, ale panu Aronowi trzęsły się dłonie, więc sama to zrobiła. Powiesiła pasek na klamce i naostrzyła brzytwę. Potem namydliła pachnidłem twarz męża i ogoliła resztki nieobciętej brody. Robiła to dokładnie, precyzyjnie, omijając ranę na policzku. Wtedy kolejny raz w swoim szlachetnym życiu pani Sara Rochman uprzytomniła sobie, jak bardzo kocha męża.

Położyli się do łóżka wcześnie, jeszcze przed przyjściem Heni i Joska z szopów. Milczeli. Panią Sarę dręczył kaszel. W pewnym momencie pan Aron wstał, sięgnął po filakterie i tałes.

– Was tustu?[37] – spytała pani Sara.

– Będę się modlić – odpowiedział pan Aron.

Po czym przygotował się do modlitwy i sięgnął po sidur. Chciał znaleźć odpowiedni rozdział.

– Maariw [38] jest na końcu – poradziła pani Sara.

– Szukam innej modlitwy.

– Jakiej?

Pan Aron nie odpowiedział. Odłożył sidur i zaczął się w duchu modlić po swojemu. Jaka to była modlitwa, wie tylko Pan Bóg.

11.

I tylko Pan Bóg wie, jak to się stało...

Otóż pewnego dnia – a był to początek czerwca i w nocy rozstrzelano kilkudziesięciu szmuglerów – Henia Koper i Regina Kukułka spotkały się o siódmej trzydzieści w stołówce Többensa. Dzień jak co dzień, kawa zbożowa i kromka z marmoladą. Marmolada była bardziej kwaśna niż słodka. Słodko-gorzkie było spotkanie. Regina i Henia były kuzynkami. Padły sobie w ramiona i tak stały objęte przez dobrą chwilę. Nie wiadomo, czy za plecami kobiet tkwił Pan Bóg, może tak, może nie. W każdym razie losy i ramiona kobiet widocznie musiały się spleść. Nie należy przytaczać pierwszych słów i zdań powitania, bo są słowa i zdania, które trzeba ominąć w tej opowieści. Jest taki rodzaj zdań i słów, które, mimo iż tchną banałem i trywialnością, są tajemnicą czasu przeszłego. I niech sobie tam pozostaną. Zatem, ominąwszy pierwsze wyrazy czułości, zatrzymajmy się i odmalujmy taki oto obraz:

Henia odkłada ciężki plecak, ale blisko, jak najbliżej swojej stopy. Regina patrzy na plecak, uważnie przywołuje z pamięci scenę sprzed bramy warsztatu, kiedy strażnik przebił sak bagnetem, ale nie komentuje zdarzenia. Henia Koper pochyla się nad dziewczynką, którą w tej chwili Regina Kukułka trzyma za lewą dłoń. Dłoń dziewczynki jest zimna. Henia pyta:

– Jak masz na imię?

– Szyfra – odpowiada dziewczynka.

– Ślicznie. Ile masz lat?

Dziewczynka podnosi lewą rękę i pokazuje na palcach, że ma trzy lata. Ten gest trwa dwie sekundy, bo Szyfra musi natychmiast schować dłoń w dłoni matki.

– Słyszałam, Heniu, że ty też...

Henia nie daje dokończyć zdania kuzynce:

– Tak – ucina.

– Kiedy?...

– W styczniu. Dziewczynka.

– Żyje?

– Żyje.

– Jak ma na imię?

– Elżunia.

Regina otwiera usta:

– A gdzie?...

– Tu.

Henia nie ma pojęcia, dlaczego wypowiedziała to słowo. Po prostu wypadło jej z krtani samoistnie. Nawet nie spojrzała, czy nikt ich nie podsłuchuje. Na szczęście – nikt. Oczy Reginy robią się okrągłe i szkliste.

– Jak to: tu? W ogródku? Półroczne?...

Teraz już Henia rzuca spojrzeniem w bok. Nienachalnie. Pracownicy przy stołach. Pochyleni nad smętnym śniadaniem.

– Tu.

Henia ledwie zauważalnym gestem wskazuje dziurawy plecak. Krew w żyłach Reginy zamienia się w ołów. Kobieta wstrzymuje oddech. Chce zadać pytanie:

– Ale jak... że się nikt?...

– Nie wiem. Nie mam pojęcia. Cud... Nie mogę się z nią rozstać... Po prostu... nie mogę...

Henia nie kończy zdania. Regina odpowiada:

– Aha.

Jeszcze raz Henia i Regina splatają się ramionami. Siadają w milczeniu przy długim stole i piją kawę zbożową łyk po łyku. Tego dnia ani jedna, ani druga nie będzie mogła przełknąć chleba z marmoladą. Tego dnia Regina nie zostawi córki w ogródku jordanowskim, który pan dyrektor Többens w swej łaskawości założył dla dzieci szwaczek, by im nie przeszkadzały w pracy. Regina Kukułka ukryje Szyfrę pod spódnicą. Tego dnia dzieci bawiące się w czerwcowym słońcu, tylko do południa będą zjeżdżać ze zjeżdżalni, będą huśtać się na huśtawkach i będą robić babki z piasku. Tego dnia pod szop Többensa podjedzie ciężarówka marki Blitz i wywiezie dzieci z ogródka jordanowskiego w nieznane. Szyfra ocaleje pod spódnicą matki.

To była pierwsza tak upalna noc tego roku. Toteż pani Sara poprosiła Joska, by otworzył okna w sypialni i kuchni. Do mieszkania przy Nowolipiu 49 wlał się przyjemny przeciąg i ożywił suchy oddech Sary. Po incydencie przed domem modlitwy na Karmelickiej róg Nowolipia, pan Rochman zrobił się jakby silniejszy, a jego pochylona sylwetka nieco się wyprostowała. Broda pana Arona zaczęła odrastać. Ani Josek, ani Sara, ani Aron nie skomentowali wieści, które Henia przyniosła z pracy. Pani Sara odwróciła się od córki i udała, że kaszle, a nie płacze. Pan Aron owinął się filakteriami, otulił się tałesem i rozpoczął swoją rozmowę z Panem Bogiem. Josek położył się obok Heni. Między małżonkami leżała rozgaworzona Elżunia. W pewnej chwili Josek ujął dziewczynkę pod ręce i położył ją sobie na piersiach. Przymknął powieki i zanucił:

Już nie mów nic, na próżno tłumaczyłbyś

Już rób, co chcesz, nie ściągaj tak brwi

Przebaczasz mi? Nie, już nie przebaczyłbyś

Za dużo już wiesz, a zresztą, za późno

Nikt, tylko ty

Nikt inny nie był tak potrzebny

Kochany, złoty, cudny, srebrny

Nikt, tylko ty...[39]

Dziecko zasnęło bez luminalu. Powiew wpłynął do ciasnego mieszkania i Heni wydało się, że razem z chłodną strugą ktoś unosił się w gęstym powietrzu. Pani Sara na moment przestała kasłać. Weszła do kuchni i otworzyła górną szufladę kredensu, gdzie obok skrawków francuskiego mydła leżała srebrna łyżeczka.

12.

Niebo było kapryśne i złośliwe. Nie chciało się dostosować do brudnych kolorów duszących Nowolipie, Nalewki, Zamenhofa, Dzielną, Leszno, Stawki i resztę getta. Gryzło w oczy błękitem, zapraszało słońce do drwiny ze świata odgrodzonego murem. W Ogrodzie Krasińskich kasztanowce już wybuchły zielenią, a pyłki lip w tamtym roku przedwcześnie zaczęły wirować w powietrzu. I one kpiły sobie z ludzi, bezkarnie przepływając ponad murem, za nic sobie mając uzbrojoną wachę. Jedna biała drobinka frunęła nad ulicą Gęsią, gdzie wyprowadzano z więzienia stu dziesięciu mężczyzn i ładowano ich na ciężarówkę. Będą rozstrzelani w Babicach. Ale ta egzekucja odbędzie się na północny wschód od getta, zaś pyłek pofrunął w przeciwną stronę, w kierunku Nowolipia i wpadł do mieszkania na pierwszym piętrze. Przepłynął nad sześciomiesięczną dziewczynką leżącą w wiklinowym koszyku, nad dwudziestoparoletnią dziewczyną o zielonych oczach i wylądował na obłupanym stole w kuchni. Przy stole tkwiła zamyślona kobieta w zniszczonym czepku, spod którego wysmyknął się siwy kosmyk włosów. Sara Rochman, jak już wiemy, była bogobojna, ale nie goliła głowy i nie zasłaniała jej peruką. Nosiła czepek. Właściwie nie wiadomo, dlaczego nie nosiła peruki. Jej mąż, Aron Pejsach Rochman, były współwłaściciel garbarni, wielokrotnie pytał o to żonę, Sara zbywała go krótkim wejl nejn. „Bo nie”. I tyle. Sara Rochman była upartą kobietą, ten upór wielu ludzi wyprowadzał z nerwów, ale z panią Rochman nie można było walczyć. Tamtego wczesnolipcowego dnia upór wypełnił ciało i duszę Sary. Pyłek wzniósł się znad zniszczonego stołu i zawirował wokół spranego czepka pani Rochman. Wtedy, gdzieś z niewiadomej głębi, przypłynęła do głowy kobiety myśl. Nieugięta, nieprzejednana, niewzruszona myśl. Sara zakaszlała, otworzyła górną szufladę kredensu i wyjęła z niej srebrną łyżeczkę. Trzymała ją przez dłuższy czas. Czuła, jak srebro nasiąka ciepłem jej dłoni. Potem Sara wyszła z kuchni, a obojętny pyłek umknął, nie wiadomo dokąd.

Sara stanęła nad koszem, w którym Elżunia gaworzyła, wpatrując się w Henię. W pierwszej chwili pani Rochman chciała się odwrócić, bo widok córki rozmawiającej sylabami z wnuczką ścisnął jej serce, lecz upór i postanowienie były mocniejsze. Tak mocne, jak uścisk dłoni na srebrnej łyżeczce. Henia przestała rozmawiać z dzieckiem, podniosła wzrok i spytała:

– Was iz geszen, mame?[40]

– Nic, nic.

Henia spojrzała na zaciśniętą dłoń matki.

– Po co ci ta łyżeczka?

Sara wytrzymała pauzę, potem otworzyła lekko zdrętwiałe usta i rzekła:

– Tak nie może być.

– Jak? – spytała Henia i natychmiast do oczu dziewczyny napłynęło przerażenie.

– Mendelsonowie... – odpowiedziała Sara, ale nie dokończyła zdania, jakby się na jego dalszej części potknęła.

Przez ciało Heni przepłynął gwałtowny prąd, od pięt po ściśniętą krtań.

– Co: Mendelsonowie?

I wtedy do uszu Heni dobiegły słowa, których nigdy nie chciałaby usłyszeć:

– Mendelsonom udało się wyprowadzić Hanię... – Sara znów potknęła się na słowach.

Henia zamarła.

– Mamo.

– Słucham.

– O czym ty mówisz?

Sara pozbierała myśli, które rozsypały się w jej głowie jak zerwane paciorki. Wydusiła z krtani:

– W Judenracie mówią straszne rzeczy.

– Jakie?

– Że będą likwidować getto.

Ciało Heni zrobiło się sztywne.

– Plotki. Mamo, to są plotki.

Płuca Sary zapadły się, ale kobieta powstrzymała kaszel. Jej głos był równy, ton nieustępliwy:

– Trzeba ratować Elżunię. Skoro będą likwidować getto, to i nas będą „likwidować”.

Henia chciała uciec wzrokiem od oczu matki, ale nie mogła. Chciała spłonąć, ale nie spłonęła. Chciała zamienić się w słup soli, ale nie zamieniła się. Chciała zniknąć, ale trwała. Nieruchoma, zdrętwiała, nadaremna.

– Mam się pozbyć dziecka?

Usta Sary były suche. Słowa także:

– Masz je uratować. – Poprawiła się: – Musimy ją ocalić.

Następnie Sara odwróciła się od córki pochylonej nad wiklinowym koszykiem, wróciła do kuchni i udawała, że ma atak kaszlu.

Kiedy Sara wychodziła z mieszkania, Josek tkwił z nadzieją w tłumie do stacji „Kropla Mleka” po pokarm dla córki, zaś Aron był w pracy. Pan Aron mógł już nie pracować, bo miał ponad sześćdziesiąt lat, ale po zdarzeniu przed domem modlitwy, jakby na przekór losowi, odzyskał siły. Zatrudnił się u Schultza jako kopacz fundamentów pod nowy magazyn położony poza gettem. Tym sposobem pan Aron mógł choć przez dziesięć godzin oddychać powietrzem z tamtej strony muru i wesprzeć rodzinę mizernymi pieniędzmi. Ale zostawmy Arona przy dole na Pradze, podążajmy za Sarą na ulicę Dziką, tuż obok Umschlagplatzu.

Słychać dzwonek trącony drzwiami. Jesteśmy w maleńkim zakładzie grawerskim. Z zaplecza wychodzi mężczyzna w ubrudzonym fartuchu.

– Gut margn[41].

– Gut margn – odpowiada Sara.

Kobieta kładzie przed mężczyzną w brudnym fartuchu srebrną łyżeczkę. Sztywnym gestem, bez słowa.

– Ładna rzecz – szacuje grawer. – Dam dobrą cenę. Ile pani życzy?