Ona ma karminowe usta - Cezary Harasimowicz - ebook
NOWOŚĆ

Ona ma karminowe usta ebook

Cezary Harasimowicz

0,0

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Dwie kobiety, dwa pokolenia, jedno śledztwo, które może je zniszczyć…

Zajrzyjmy do mieściny bez nazwy, otulonej… nie, przyduszonej deszczem. Tylko ostrożnie, na mokrym asfalcie łatwo się poślizgnąć. Komenda policji. Odrapane drzwi. Gabinet. Zajrzyjmy przez ramię tej cholernie dobrej prokurator, która się tu urządziła, zamiast pojechać do rejonowej. Tej zołzie. Akta sprawy, zdjęcia z miejsca zbrodni, materiał dowodowy… Też to widzicie? Łączycie kropki? Czujecie lekko zgniły zapach rozkładu? Może jeszcze nie. Może potrzeba nam innego spojrzenia. Komu by tu zaufać? Lekarzowi, komendantowi, burmistrzowi, księdzu… Przedstawicielowi prasy? Albo komuś wyżej? Ach, i jest jeszcze ta kobieta. Wiecie która. Poznacie ją. Ona ma karminowe usta…

Najnowsza powieść Cezarego Harasimowicza to świetna proza w dobrze znanym jego czytelnikom stylu, a jednocześnie pasjonujący, trzymający w napięciu thriller.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 259

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WARSZAWA 2025

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025

© Copyright by Cezary Harasimowicz, 2025

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Małgorzata Piotrowicz

Korekta: Renata Kufirska-Biegajło

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © pitinan/123RF

Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography

Redakcja techniczna: Igor Nowaczyk

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Producenci wydawniczy:

Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-68577-36-5 (EPUB); 978-83-68577-37-2 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

CZĘŚĆ I
1.

Czas się przemieszał. „Teraz” zamieniło się w „było”. Rzeczywiste stało się nierzeczywistym. Nierzeczywiste nabrało realnych kształtów. Podobno tak jest, kiedy dusza wychodzi z ciała...

Obudziła się. Podniosła ciężkie powieki. Zgromadził się pod nimi lepki sen. Tak było wczoraj. Tak było przedwczoraj. I tydzień temu, i nie wiadomo od jak dawna. Z tym że każdej nocy śniła coś innego. Koszmary pojawiały się jak refren. Raz był to nieskończony ciąg liczb, który musiała uporządkować w logiczną figurę. Innym razem jakiś mokry od krwi zwitek wołał o ratunek. Albo stawał przed oczami rozpadający się na części płonący budynek. Albo klawiatura, na której nie mogła wystukać ani jednego słowa, bo tak zdrętwiały palce. Albo zniżające się nieuchronnie kamienne niebo, które za chwilę miało ją zmiażdżyć. Powinna zapisywać każdy sen i zdawać z niego raport u terapeuty. Ale była zbyt autonomiczna i wściekle niezależna, by poddawać wiwisekcji swoją starzejącą się duszę jakiemuś dupkowi po nędznych studiach, albo nie daj Boże z dyplomem pobieżnych kursów pseudopsychologii. Potrafiła sama zabawić się w doktora Freuda, prześwietlając znaczenie nocnych koszmarów. Ostatecznie rozpoznanie przyczyny wobec skutku to była część jej pracy. A zatem:

Dręczący nieskończony ciąg liczb, wymagający uporządkowania. To mógł być po prostu lęk przed nawałem spraw. Równanie niczym piętrzący się stos, na którym spłonie przez swoją obowiązkowość i pracoholizm. Ale to mogło być również signum chaosu jej życia. Każda liczba to epizod, rozdział, część albo wolumen losu. Ułożenie logicznego ciągu miałoby pomóc w rozwikłaniu sensu. Próżny wysiłek.

Mokry od krwi zwitek wołający o ratunek. Cztery poronienia. Cztery nieudane ciąże. Jedno nieudane małżeństwo i jeden nieudany romans. Nieważne, czy to kompleks bezpłodności przeformowany w wady charakteru sprawił, że musiała się w końcu pogodzić z alienacją.

Rozpadający się na części płonący budynek. To prosty i jednoznaczny znak. Była sierotą. Córką rodziców, którzy mieli tam spłonąć, będąc dziećmi. Ale los chciał inaczej. Mało pamiętała i słabo zdawała sobie sprawę ze swojej tożsamości, oprócz tego, że jej rodzinnym domem był Państwowy Dom Dziecka „Nadzieja”. Wbrew prawdziwemu pochodzeniu przydano jej nazwisko „Rom”. Krótko znała swoich rodziców. Musieli wyjechać z kraju. A ona musiała stłumić upokorzenie, udowadniając, że porzucona sierota może być kimś, skończyć studia z wyróżnieniem i piąć się po szczeblach tej cholernej drabiny, którą nazywają „kariera”.

Klawiatura, na której nie może wystukać ani jednego słowa. To niemożność, udręka, perfekcjonizm. A może walka z jakąś niewidzialną siłą, którą trudno zdefiniować, czy jest wewnętrzną, czy zewnętrzną barierą. Ten rodzaj bólu wiercił ją, od kiedy postanowiła udowodnić światu, że nie jest przypadkowym bytem, podrzutkiem.

Zniżające się nieuchronnie kamienne niebo, które za chwilę miało ją zmiażdżyć. Oto kwintesencja jej losu. Fatalizm. Tu należy się uzupełnienie, apendyks do sennego koszmaru. Otóż, kiedy tylko granitowe niebo miało ją rozetrzeć na pył, ona podejmowała z nim walkę. Bo mimo wymuszonego przez los konformizmu była wojowniczką.

Tego poranka musiała jak zwykle stoczyć bój ze swoim kręgosłupem. Nie znosiła ćwiczeń. Jedyny przymus, na jaki mogła się zdobyć, to leżenie na płask na podłodze. Kwadrans i trzeba zmierzyć się z rzeczywistością. Nie znosiła rzeczywistości, dlatego odgrodziła się od niej, wyrzucając siedemdziesięciopięciocalowy telewizor na śmietnik. Owszem, można było ofiarować plazmę jakimś sierotkom z sierocińca, ale uznała to za tani i ckliwy trik służący polepszaniu świata. Nie była ckliwa, świat chciała naprawiać w zupełnie inny sposób.

Kiedy wstała z podłogi, oddała się codziennej toalecie, umalowała dyskretnie twarz, sprawdziła, czy siwe odrosty są jeszcze do zaakceptowania, założyła szarą garsonkę, naciągnęła na długie, zgrabne nogi czarne pończochy, a na stopy włożyła adidasy z ortopedyczną wkładką. Wyjmuje z lodówki truskawkowy jogurt, gotuje w przezroczystym czajniku wodę i wlewa wrzątek do kubka. Nie piła ani kawy, ani herbaty. Spogląda na emotikon upiększający fajansowe naczynie. To buźka ze sceptycznym uśmiechem – lustrzane odbicie grymasu, który klei się do jej ust. Zabiera teczkę z laptopem, sprawdza, czy smartfon jest na swoim miejscu. Zamknęła mieszkanie na trzy zamki, zjechała windą do garażu, gdzie czekało na nią szare volvo c70. I Ewa Rom wyjechała na świat. Świat jest szary, nieprzyjazny, a niebo wisi nad wami kamieniem.

Takie samo niebo tkwiło ponad trzy miesiące temu nad pewnym miasteczkiem, którego nazwy nie ujawnimy. Niech tak będzie. Miano tej mieściny zamknijmy w słowie „wszędzie”. Widok, jakby ktoś spojrzał od niechcenia z góry na Ziemię zroszoną anemicznym świtem. Po dachach ślizga się poranna wilgoć. Cisza, przyjemna pustka. Widoczkowi towarzyszy słodki spokój. Lecz pod tą cukierkową powłoką skrył się koszmar. Przed jednym z parterowych starych domów powietrze przekłuwa siny odblask. To pulsujące światło policyjnych „kogutów”. Uliczka zatkana samochodami. Radiowozy, cywilna toyota, furgonetka techniki kryminalistycznej. Jest też sądówka, która z otwartymi drzwiami czeka na swoich martwych pasażerów. Policyjna taśma odgradza wejście do posesji, ale my wchodzimy w niedostępną przestrzeń i przekraczamy próg domu.

W kałuży zaschniętej krwi leży trup pięćdziesięcioletniej kobiety. Widoczne liczne rany kłute klatki piersiowej i cięcie na grdyce. Zbiera nam się na mdłości, ale nie możemy ulec bezsile. Podążamy za śledczym, prokuratorem i technikiem. Ekipa dochodzeniowa odziana jest w ochronne kombinezony. Wyglądają jak stwory nie z tego świata albo duchy. Przez ciężkie kotary przeciskają się nikłe strumienie poranka, ale nie są w stanie oświetlić wnętrza. Na pierwszy rzut oka mieszkanie nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ani biedne, ani bogate. Wysiedziana kanapa, kredens chyba dębowy, okrągły stół, cztery krzesła, meblościanka, na której stoją trzy kryształy. W drugim pokoju też leżą zwłoki. Dziewczyna ma dwadzieścia pięć lat. Więcej już nie będzie miała. Poderżnięto jej gardło i zadano pięć ciosów ostrym narzędziem. Zwłoki zostają rozwidnione błyskiem flesza i zatrzymane w stopklatce, która przemienia się w dowodową fotografię.

Ów fotos z miejsca zbrodni trzyma teraz w długich palcach mężczyzna siedzący za biurkiem. Będziemy go nazywali „szef”, bo tak zwracają się do niego podwładni. Mężczyzna ma wodniste spojrzenie. I takim spojrzeniem uważnie wpatruje się w fotografię ofiary. Minęły ponad trzy miesiące od zbrodni i rozpoczęcia śledztwa. Następna fotografia: głęboka rana cięta na gardle starszej kobiety. Następna fotografia: nóż kuchenny. Piętnastocentymetrowe ostrze, ośmiocentymetrowy trzonek, co wykazuje miarka przystawiona do rzeczowego dowodu. Następna fotografia: plan ogólny mieszkania. Cyfrowe znaczniki rozstawione po wnętrzu. Mężczyzna o wodnistym, zmęczonym wzroku odłożył teczkę z materiałem dowodowym, wstał z krzesła i oparł się szczupłymi dłońmi o parapet. Gapił się przez pół minuty na park po drugiej stronie ulicy i nie wiadomo, o czym myślał. Po dłuższej chwili przestał patrzeć na park przez zakratowane okno, wrócił do biurka i jeszcze raz przeglądnął zdjęcia oraz szkic sytuacyjny z miejsca zbrodni. Ciągle milczał, jakby coś ważył w myślach. Odezwał się matowym głosem do łysawego mężczyzny, który nazywał się Marian Winkler; Marian Winkler był prokuratorem:

– I co?

Szef patrzył na Winklera. Ten starał się nie uciekać wzrokiem.

– Khm – chrząknął. – Nic.

– Jak to: nic?

Prokurator walczył ze sobą. Wreszcie wydusił:

– Zupełnie nic. Żadnych śladów.

– Muszą być jakieś tropy.

– Zero. Cold case.

Szef ciężko i groźnie westchnął. Winkler przygładził spoconą łysinę. Położył wilgotną dłoń na tekturowej teczce.

– No... Tu wszytko jest, cały materiał dowodowy... I z sekcji... Wszystko jest też w pliku... Ewidencjonowane na obecnym stanie dochodzenia... no...

– Już, już, już. Dosyć. – Szef westchnął kolejny raz. – DNA sprawcy? – spytał.

– No... Brak... To znaczy są tylko deeny ofiar.

– Chce mi pan powiedzieć, panie prokuratorze, że ofiary same sobie poderżnęły gardła? Co z narzędziem czynu?

– No... Nóż także nie ma żadnych śladów. Brak jakichkolwiek odcisków...

Szef przerwał spoconemu prokuratorowi, kładąc wskazujący palec na grubej teczce, i zrobił z niej „bączka”. Akta śliznęły się po blacie w stronę prokuratora. Jak wirujący pocisk.

– Nie.

Tym samym wskazującym palcem szef zatrzymał akta. Cofnął je spod dłoni Winklera ku sobie.

– Słucham? – spytał miękkim tonem prokurator.

– Nic nie mówiłem.

Szef ujął ciasnym gestem akta.

Wstaje. Zamyka teczkę w kasie pancernej. W oczach prokuratora jaśnieje lęk i skąpy odblask ponurego dnia zza okna.

– To znaczy?... – Winkler próbuje przebić się przez ścianę niechęci.

– To znaczy, że w pana rejonie podobno dokonano kradzieży roweru. Niech pan się lepiej tym zajmie. Żegnam.

– Ale ja przecież wszystko...

– Tak. Wiem. I postaramy się o panu nie zapomnieć.

Prokurator odruchowo przetarł spoconą łysinę, podał rękę na pożegnanie, ale zniesmaczone spojrzenie szefa powstrzymało gest. Winkler ruszył posłusznie w stronę drzwi, już kładł dłoń na klamce, gdy za jego plecami rozległo się:

– Pendrive.

– Słucham? Aha.

Spocone palce wyławiają z teczki mały przedmiot. Wilgotna dłoń chce podać czytnik. Lecz szef wskazuje miejsce na blacie biurka. I tam ląduje pendrive.

– Rozumiem, że materiał jest zakodowany.

– Tak – deeremem. I w jednej kopii.

Za Winklerem zamykają się drzwi. Szef przez dłuższy moment patrzy na czytnik. Intensywnie myśli. Spogląda na szafę pancerną, gdzie ukryte są akta. Po dłuższej chwili odrywa wzrok od sejfu. Wkłada pendrive do gniazda laptopa. Przegląda pobieżnie akta. Sięga po słuchawkę.

– Pani Kasiu, niech mnie pani połączy z prokurator Rom. Albo nie. Dziękuję, pani Kasiu.

Szef odkłada słuchawkę. Myśli. Sięga po komórkę. Wybiera jakiś kontakt.

2.

Zza biurka wystawały zgrabne łydki w czarnych pończochach, na stopach adidasy, kiedy rozległ się dzwonek – „Cwałowanie Walkirii”. Na wyświetlaczu smartfona pojawił się kontakt: „SZEF”. Popatrzyła na wibrujący smartfon i zastanowiła się, czy odebrać. Nie odebrała. Podniosła się z bólem z podłogi. Wrzuciła smartfon do szuflady i zatrzasnęła go z niechęcią. Cisza. Górę spiętrzonych dokumentów omiata światło szarego dnia. Ewa zastanawia się przez dłuższy moment. Wyjmuje z szuflady telefon. Oddzwania. Kłamie:

– Przepraszam, szefie. Byłam w toalecie.

Z Prokuratury Krajowej w Aleje Ujazdowskie jedzie się dwadzieścia minut, jeśli nie ma korków. A ponieważ w mieście są zawsze korki, Ewa Rom jechała ponad pół godziny. Odruchowo włączyła stację radiową, która nadawała przeboje minionych lat. Ewa lubiła tę stację, bo przypominała jej czas przeszły. Nie, Ewa Rom nie była sentymentalna, czas przeszły tchnął duszącym zapachem szarego mydła, którym czyściła drewniane podłogi w Domu Dziecka „Nadzieja”. Ewa lubiła po prostu stare przeboje, bo stare przeboje miały melodie. Dzisiejsze hity nie miały melodii. Po jednej piosence – o płonącej stodole – wyłączyła radio, bo archaiczny kawałek wywołał skojarzenia z pewną stodołą, gdzie mieli spłonąć jej rodzice. Spłonęli dziadkowie. A ta myśl z kolei wywołała skurcz w żołądku i wspomnienie sprawy, którą razem z ekipą prokuratorów i historyków prowadziła ponad dwadzieścia lat temu. Kiedy zorientowała się, że śledztwo jest polityczną hucpą, a zespół śledczy weksluje wnioski tendencyjnie, by winą za zbrodnię obarczyć Niemców, a nie polskich sąsiadów – wycofała się ze sprawy. Wiedziała, że tym gestem może sobie zatkać drogę do kariery, ale okazało się inaczej. Nikt nie potępił młodej pani prokurator, nawet ci, którzy chcieli udowodnić, że Polacy to naród o czystym jak łza sumieniu. Niemniej fraza piosenki „mówią: płonie stodoła, płonie aż strach” – choć nie miała nic wspólnego z płonącymi Żydami i ogniem podłożonym przez ich polskich sąsiadów – była jak gwóźdź wbity w trzewia. Zatem Ewa Rom jechała ku Alejom Ujazdowskim w ciszy. Mogła włączyć Spotify, gdzie zgromadziła plik ulubionych utworów, ale Ewa Rom nie włączyła streamingu.

Teraz idzie przeraźliwie długim i pustym korytarzem. Ma na stopach miękkie adidasy, łydki opinają czarne pończochy. Nie zamieniła obuwia na obligatoryjne szpilki, bo jak wiemy, Ewa Rom ma bóle kręgosłupa. Ewa idzie zatem korytarzem i zastanawia się, dlaczego jest pusty. A może to tylko złudzenie. Może korytarz jest jak zwykle pełen urzędniczego gwaru, tylko Ewa nikogo nie dostrzega. Bo ma głowę wypełnioną tłustym znakiem zapytania:

Czego on ode mnie chce, przecież mnie tępi?

To prawda. Człowiek, który urzęduje za drzwiami, przed którymi Ewa Rom stanęła, wziąwszy trzy głębokie oddechy, nie jest ani politycznym pobratymcem pani prokurator, ani bratem, ani swatem. Ale „mądry, słuchając, pomnaża swą wiedzę”, rzecze Pismo. Mężczyzna urzędujący za drzwiami uważał się za mądrego. Czy wzywając do siebie prokurator Ewę Rom, chciał być mądrzejszy – zaraz zobaczymy.

Pomińmy zbyteczny lukier powitania. Przed Ewą leżą już zdjęcia z miejsca zbrodni i reszta materiału dowodowego. Ona wpatruje się w fotografie sztywnym wzrokiem.

– Trzy miesiące śledztwa i nic. Zaraz zrobi się z tego ogólnokrajowa afera, że jesteśmy... A tam. Wiadomo – mówi równym, matowym głosem szef.

Ewa kiwa głową, ale nie mamy pojęcia, co ten gest ma oznaczać.

– Chciałbym, żeby pani to przejęła – kontynuuje mężczyzna o wodnistym wzroku.

– Hm...

„Hm”, tylko tyle w odpowiedzi. Trudno określić, czy to aprobata, czy dezaprobata.

– Pani Ewo... Pani prokurator. Mam strzępić język? Jest pani świetna, jedyna, godna zaufania i tak dalej.

– Czyżby?

Przez głowę Ewy przebiegają z furkotem myśli: jakieś sześć miesięcy temu prowadziła kontrolę jednej z prokuratur okręgowych. Dopatrzyła się ewidentnych nieprawidłowości w kilku śledztwach. Jedno z nich prowadził zaufany kolega szefa. Chodziło o jawne naruszenie prawa wobec podejrzanego, oskarżony spędził w areszcie wydobywczym ponad rok. Dowody były gorzej niż liche. Ewa napisała raport z wnioskiem o zwolnienie prokuratora okręgówki z pracy. Uzasadnienie było do bólu żelazne w swojej logice. Nie do podważenia. Podejrzany opuścił pudło, a kumpel szefa musiał się spakować do pudełka.

– Dajmy sobie spokój. – Szef machnął ręką. – Było, minęło. Mimo wszystko gramy w końcu w jednej drużynie.

– Pan to nazywa „drużyną”?

Ewa poczuła znów krótki ból w trzewiach: owszem, kiedyś chciała zapisać się do partii, której ten o wodnistym wzroku był prominentnym członkiem. Ale gdy owa partia zaczęła rządy od psucia Trybunału Konstytucyjnego, podarła wniosek. Niemniej za Ewą Rom ciągnęła się niezasłużona opinia ascendentki władzy.

Szef czuje, że nieruchomy wzrok kobiety przepala go na wylot, związuje dłonie. Ewa pilnie i fachowo konotuje ten gest zdradzający bezradność.

Kształtne usta Ewy wykrzywiają się w uśmiechu. Usta szefa także wyginają się w grymasie. Przez moment trwa jakiś nieodgadniony niemy pojedynek na nieszczere uśmiechy.

– Tak. Jestem i zawsze byłam cholernie dobra.

Szef na moment traci rezon. Jego wzrok i machnięcie dłonią mówią „zapomnijmy”. Ale to trwa krótką chwilę. Spojrzenie mężczyzny znów jest zimne i wodniste. Szef podnosi fotografie zamordowanej kobiety i zamordowanej dziewczyny.

– Poderżnięto gardła niewinnej kobiecie i jej córce. Całkowity brak śladów i mamy z tym gówniany kłopot.

– A ja mam pół roku do emerytury. Powiedziałam sobie, że nic już więcej... I nie zmienię zdania. Pan mnie przecież świetnie zna.

Teraz on przekłuwa wzrokiem Ewę.

– Dziewczyna była w piątym miesiącu ciąży.

Oczy Ewy. Nieruchome. Gdyby zajrzeć na ich dno, ujrzelibyśmy jakiś krwawy zwitek, taki jak ten ze snu.

3.

Panował półmrok. Ciemność tchnęła śliską wilgocią. Tak śmierdziało ubóstwo. Dziwne, ale wszystkie miejsca zbrodni, które dane jej było nawiedzać, miały ten sam zapach. Nawet gdy zbrodni dokonano w ekskluzywnym apartamencie wyłożonym klepką z afrykańskiej afzelii, łazienkę zdobił włoski marmur, na ścianach wisiały obrazy Dwurnika – zawsze w powietrzu unosił się wilgotny i śliski zapach biedy. Oczywiście była to ułuda, być może wymagająca leczenia, jakiś defekt neurologiczny, skaza w mózgu. Sama potrafiła się zdiagnozować. Rozpoznanie było dziecinnie proste: otóż pierwsze morderstwo, do którego została wezwana, wydarzyło się na podmiejskich działkach, w gnijącym, zbutwiałym domku kempingowym. Standard. Kłótnia dwóch bezdomnych, pijanych nieszczęśników zakończona ciosem siekiery. Bo w tym kraju gros zbrodni ma taką proweniencję. Gorzała, kilkanaście niepotrzebnych bluzgów, siekiera, rozłupana czaszka. Trupi odór zmieszany ze smrodem zbutwiałej podłogi i lękiem sprawcy, który nie pamięta, o co właściwie poszło. Śmierdzący pierworodny stygmat wrył się w pamięć emocjonalną Ewy Rom na zawsze. Teraz piętno odezwało się z pełną mocą, choć okoliczności przestępstwa i miejsce zbrodni były dalekie od standardowego zabójstwa dokonanego w pijackim amoku. Zbrodnia miała miejsce w całkiem schludnym szeregowym domku, prawie w centrum miasteczka. Mieszkanie ani biedne, ani bogate. Wysiedziana kanapa, kredens dębowy, okrągły stół, cztery krzesła, meblościanka, na której stoją trzy kryształy. Niewielki telewizor plazmowy. Kordonkowe firanki, zasłony z pluszu. Tu znaleziono pierwsze zwłoki. Drugi trup – dwudziestopięcioletniej dziewczyny – leżał w sypialni. Ciała oczywiście już nie było, ale pozostał obrys zwłok i dwa krzesła ustawione w jakimś dziwnym nieładzie.

Ewa Rom ma na sobie syntetyczny biały kombinezon ochronny. Wygląda jak duch. Ewa Rom nie znosi tej sterylnej powłoki. Poci się w niej. Za Ewą krok w krok podąża druga zjawa. Niższa wzrostem. To śledczy. Raz po raz wnętrze rozjaśnia się błyskiem flesza. Kobieta fotografuje smartfonem miejsce zbrodni. Półmrok przekłuwa chropawe mruknięcie:

– Wszystko jest już w materiale dowodowym, pani Ewo.

– Jakim, kurwa, „materiale dowodowym”? Gdzie tu są dowody? I jestem dla pana „pani prokurator”, a nie „Ewa”.

– Oczywiście, pani prokurator, oczywiście.

Drugi kredowy zarys zwłok na podłodze. Błysk flesza.

– To też jest już... – próbuje wtrącić śledczy; mamy wrażenie, że facet chce się wspiąć lekko na palce.

Ewa gwałtownie odwraca się do mężczyzny i staje z nim twarzą w twarz.

– Niech mi pan przypomni, jak się pan nazywa, inspektorze.

– Stefan.

– Nazwisko.

– Olczyk.

– Niech pan posłucha, panie inspektorze Olczyk: jestem strasznie upierdliwa. Kurewsko nieprzyjemna i piekielnie trudna. Uprzedzam: za dwa dni będziecie na komendzie mówili o mnie „ta pierdolona zołza”. Ale ja będę miała to głęboko w dupie. Jasne?

– Jasne... Jasne, pani prokurator.

Ewa odwraca się plecami do Olczyka.

Jechali przez puste miasteczko. Jakby wyludnione przez zarazę. A może to sążnisty deszcz wymiótł ludzi na amen. A może tylko Ewie zdawało się, że świat za szybą jest pustynią zlaną ulewą. Przez moment w głowie pani prokurator rozbłysła myśl:

Niech pada, niech leje, niech to wszystko utonie, niech się zatopi ta nędzna Atlantyda. Nie mam już siły. Co mnie to w gruncie rzeczy obchodzi...

Lecz po chwili w mózgu kobiety wykwitł żal, że będzie szkoda jej ulubionego auta, w którym – jadąc ze stolicy – na okrągło słuchała pewnej piosenki. Zatopionej piosenki też by szkoda było. Ale niech pada. Niech leje. Niech jadą śmierdzącą od nikotyny służbową toyotą prowadzoną przez tego bezbarwnego, przezroczystego gliniarza. I niech na umór pada deszcz.

Przez szum ulewy i stukot wycieraczek przedarło się mruknięcie Olczyka:

– Dziura. Nudna dziura, pani prokurator. O, jak ten lumpeks, ten tutej, o. Życie mocno używane.

Ewa nie odpowiada. Niby patrzy na miasteczko przez mokrą szybę, ale w ogóle go nie widzi.

– To nie chce pani na pewno urządzić się w rejonowej? Byłoby wygodniej.

– Nie.

Inspektor chrząka. Bardzo pragnie, by rozmowa się skleiła, ale rozmowa za nic w świecie nie chce się skleić.

– To jestem, prawda, nadal śledczy w tej sprawie, prawda?

– Nieprawda.

Widzicie, jak granatowa dwunastoletnia toyota zatrzymuje się przed miejską komendą policji. Ewa wysiada pierwsza. Podnosi kołnierz i biegnie przez sine strugi deszczu do swojego volvo. Wyjmuje z bagażnika teczkę z laptopem i podróżną czarną torbę. Pędzi w stronę komendy. Klnie bezgłośnie, otrząsając się z wilgoci. Olczyk nie może nadążyć za kobietą. Ewa Rom przystaje na schodkach. Inspektor chce podać ramię, ale Ewa odtrąca usłużny gest. Olczyk gromi wzrokiem policjantów przyklejonych oczami do zakratowanych okien. Ciekawskie twarze znikają.

Odrapane drzwi gabinetu przypominającego składzik z rupieciami otwierają się z przeraźliwym skrzypnięciem. Olczyk nie wie, czy ma pierwszy przekroczyć próg. Jego pulchne dłonie uwalniają jakiś niezręczny gest.

– Więc to jakoś tu, pani prokurator.

Ewa wchodzi do gabinetu. Zatrzymuje się. Waha drzwiami, sprawdzając nieprzyjemny dźwięk zawiasów.

– Zaraz się to nasmaruje, pani prokurator.

Ewa Rom okala wzrokiem zabałaganiony gabinet. Patrzy na archaiczny monitor komputera. Przebiega palcami po klawiaturze.

– Wiem, wiem. Litera „L” nie działa – bąka Olczyk. – Że tak powiem: ręcznie trzeba dopisywać.

– Nie trzeba. – Ewa wyjmuje z torby laptop. – Da mi pan chwilkę na zebranie myśli?

– Jasne. Kawy czy herbaty?

– Wrzątek.

– Oczywiście.

Olczyk znika za drzwiami. Widzimy, że Ewa zabiera się za jakie takie porządkowanie gabinetu, próbuje rozmasować plecy. Krzywi się z bólu. Za oknem leje deszcz.

Zostawmy Ewę Rom w zabałaganionym gabinecie miejskiej komendy policji, gdzieś tam w kraju. Niech się zmaga z chronicznym bólem kręgosłupa i chroniczną niezgodą na siebie samą. Teraz jesteśmy na byle jak odnowionym korytarzu miejscowego komisariatu. Olczyk macha dłonią do ciekawskich, by wrócili do roboty. Krzyczy:

– Hutnik!

W ciasnym hallu pojawia się policjantka. Jest piegowata, ruda i ma na imię Iwonka. Można powiedzieć, że Iwonka emanuje jakimś niecodziennym urokiem, ale to już kwestia gustu.

– Zrób jej wrzątek – rozkazuje Olczyk.

– Wrzątek? Po co?

Komendant lekko przymruża oczy. Nie wiadomo dlaczego. Może ze złości, a może z powodu wady wzroku. Może z jednego i drugiego powodu. Olczyk mówi równym, bezdźwięcznym tonem:

– Po co wrzątek? Do picia. Pewnie ma wrzody na kiszkach albo co.

– Jaka ona jest?

– Pierdolona zołza.

Po pięciu, sześciu minutach rozległo się pukanie do drzwi tymczasowego gabinetu prokurator Ewy Rom. Cisza. Ewa już nie stała przy oknie, zanurzona w myślach i w widoku deszczu, który strugami spływał po szybie. Usłyszeliśmy skrzypnięcie zawiasów w drzwiach. W progu pojawiła się Iwonka ze szklanką wrzątku. Zobaczyła wystające zza biurka stopy w adidasach. Nie mogła dojrzeć reszty ciała, które spoczywało na podłodze. Szklanka zadrżała w dłoni Rudej.

– O, Jezu, kurwa mać!

Iwonka o mało nie wylała wrzątku. Ewa wynurzyła się zza biurka niczym ewangeliczny Łazarz. Wstała z podłogi. Deszcz uparcie szumiał za oknem.

– Starszy aspirant Iwona Hutnik – przedstawiła się Ruda. – Przyniosłam wrzątek, no nie?

Ewa bez słowa odbiera szklankę. Upija łyczek ukropu. Mówi:

– Następnym razem pamiętaj, że nie piję ze szklanki.

– Aha. To zaraz przeleję do kubka.

– Nie.

Ewa wyjmuje z podróżnej torby własny kubek z emotikonem przedstawiającym wykrzywioną sceptycznie buźkę. Przelewa wrzątek do naczynia. Upija łyczek. Wskazuje krzesło.

– Siadaj.

Iwonka niepewnie wykonuje rozkaz.

– Ile masz lat?

– Dwadzieścia pięć.

W oczach Ewy pojawia się krótkie, ledwo zauważalne lśnienie.

– Czyli znałaś młodszą denatkę.

Ewa uważnie obserwuje lekki skurcz na oblepionych piegami policzkach.

– Niby dlaczego?

– Tu się muszą wszyscy znać. I jeśli ma się dwadzieścia pięć lat, a nie dało w długą z tej wszawej dziury, to na bank dziewczyna, która ma dwadzieścia pięć lat, musi znać dziewczynę w tym samym wieku.

Łyczek wrzątku ze „sceptycznego” kubka.

– To nie jest wszawa dziura. – Oczy Iwonki zwężają się.

– Jasne. Sławna. Dziura znana na cały kraj. Podwójne okrutne morderstwo.

Iwonka prostuje się na krześle. Odpowiada:

– Jeszcze nie wiadomo, czy morderstwo, czy zabójstwo.

– O.

Policzki Rudej najpierw wydymają się, potem z kształtnych ust wylewa się kaskada słów:

– Zabójstwo podstawowe jest zagrożone karą nie mniejszą niż pięć lat pozbawienia wolności, a zabójstwo nieumyślne do pięciu lat. Morderstwo, artykuł sto czterdzieści osiem paragraf dwa, punkt drugi kodeksu karnego. Zabójstwo w typie podstawowym jest zagrożone karą pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat ośmiu, karze dwudziestu pięciu lat pozbawienia wolności albo karze dożywotniego pozbawienia wolności, co świadczy o uznaniu tego czynu za zbrodnię, artykuł sto czterdzieści osiem paragraf pierwszy k.k.

Cisza. Po chwili Ewa podnosi brwi i posyła dziewczynie chłodny uśmiech.

– No brawo.

– Żadne brawo. To każdy glina wie.

– Nawet glina z komisariatu, gdzie drzwi skrzypią jak kości trupa, komputery się rozlatują, a dowody przestępstwa to tabula rasa?

Iwonka milczy. Po chwili mówi:

– Nie znałam młodszej Kowalskiej.

– A jej matkę?

– No jak znałam, kiedy nie znałam.

Ewa dopija duszkiem wrzątek.

– Będziesz moją asystentką.

Gdyby Raymond Chandler wstał z grobu, rzekłby: „Piegowate policzki starszej aspirant robią się czerwone niczym wóz strażacki”.

– No jak? Komendant się nie zgodzi.

– Wiesz, gdzie mam komendanta? – odrzekła Ewa.

– Domyślam się. Ale ja jestem z drogówki, pani prokuratorko.

– Tym lepiej.

Ewa podaje Iwonce swój kubek i kontynuuje:

– Będziesz mi w tym przynosić wrzątek. I nie mów do mnie „prokuratorko”. Nie znoszę tych pieprzonych feminatywów.

Iwonka już chce ująć dłońmi kubek, lecz Ewa zabiera naczynie z powrotem.

– Nie. Jeszcze mi, kurwa, go zbijesz. Zbieraj się, jedziemy do prosektorium.

– Ale...

– Jest jeszcze kilka słów, które nie istnieją. Należy do nich „ale”.

– Ale...

– Powiedziałam, że?... – Ewa na moment milknie. – No. Zaraz załatwię ci wypiskę z drogówki.

– Ale nie ma co jechać do prosektorium. Zwłok już tam nie ma.

– Proszę???

A ulewa szumi, jakby chciała zatopić świat. Ewa odwróciła się w stronę okna i miała wrażenie, że czas stanął w miejscu.

Ale czas nie stanął w miejscu. Czas cofnął się o kilkadziesiąt lat. Przy oknie zlanym deszczem stała czarnooka i czarnowłosa siedmioletnia dziewczynka. Ewa wpatruje się w spakowaną ogromną walizkę. Dziewczynka czuje w krtani jakąś pęczniejącą kulę najeżoną nie do przełknięcia trucizną. Ciasne, częściowo puste mieszkanie jest zastawione transportowymi skrzyniami. Przed Ewą stoją mężczyzna i kobieta. Czy to są ludzie, którym w oczach odbijały się płomienie rozjarzonej śmiertelnie stodoły? Być może. Czas rozmył tropy. Jak dwójka dzieci ocalała przed pożarem? Nie na wszystkie pytania istnieją odpowiedzi w tej opowieści. Ważne, że w tamtej chwili Ewa pragnie umrzeć. Zniknąć z rzeczywistości. Ale siedmioletnia dziewczynka ani nie znika, ani nie umiera. Musi wgrać w pamięć słowa, które przez lata będą odbijać się tępym echem:

– Mamo...

– Tylko nie płacz – mówi matka suchym głosem.

Dziewczynka wie, że matka jest kobietą o twardym charakterze, daleką od łez. Więc Ewa obejmuje wilgotnym spojrzeniem ojca. Ojciec jest czuły, czuły może nawet w nadmiarze.

– Tato...

– Pół roku, to chwila – odpowiada mężczyzna, próbując utrzymać cztery słowa w pionie.

– Musimy to tam jakoś... – Kobieta szuka odpowiedniego słowa. Znajduje: – ...uporządkować na razie. Przyjedziesz z ciocią Sarą już na gotowe.

– Ale ja nie chcę tam żyć. Chcę tutaj... – Ewa gubi koniec zdania. Ugrzązł gdzieś w krtani.

– To nie jest kraj dla ciebie. Nie dla nas – rzekł ojciec.

Matka skwitowała krótko:

– Tylko nie płacz.

W tej sekundzie, w tej chwili Ewa nauczyła się powstrzymywać łzy. Na zawsze.

4.

Wreszcie przestało padać. Ale niebo nad miasteczkiem groziło nadal swoją kamienną szarością. Stareńka toyota z Olczykiem za kierownicą zaparkowała przed komisariatem. Ewa stała przy oknie i myślała, jak bardzo zniszczony samochód pasuje do jego kierowcy. Komendant wysiadł z samochodu, a wraz z nim wychynął obłoczek papierosowego dymu. Ten widok był jak dopełnienie obrazu, którego nie powstydziłby się Bruegel, a Olczyk zaiste przypominał upadłego Ikara. Ikar przydeptuje papierosa. Zerka z niechęcią w stronę zakratowanego okna, za którym tkwi nieruchoma twarz Ewy. Olczyk nie daje się przewiercić spojrzeniem kobiety. Wchodzi leniwym krokiem do budynku. Jest brudny, szary dzień. Niby nie pada, ale kto wie, czy nie zanosi się znowu na deszcz, więc może skryjmy się pod dachem.

Jesteście już w miejskiej komendzie, idziecie za Olczykiem przez na chybcika odremontowany korytarz. Inspektor daje Rudej znak pulchną dłonią, by zeszła mu z drogi. Komendant jest zły i nieumiejętnie skrywa emocje. Marszczy czoło, przez co wydaje się bardziej komiczny niż groźny. Iwonka ustępuje z drogi, ale bez uległości. Słyszymy znane nam już skrzypnięcie drzwi, zawiasy ciągle są suche jak pieprz i nic nie zapowiada, by to się zmieniło.

Ewa i Olczyk twarzą w twarz. Na obliczu komendanta osiada półcień. Ewa nie bawi się w ceregiele:

– Gdzie zwłoki?

Komendant związuje palcami dłonie i kładzie je na wypukłym brzuchu. Czy Ikar miał nadwagę? Olczyk ma wyraźnie dziesięć kilo w nadmiarze.

– Nie do mnie to pytanie. Ja nie zarządzam kremacją w tej pipidówie.

Ewa wstrzymuje oddech. Być może nie chce się uraczyć zapachem nikotyny bijącej od munduru komendanta.

– Co pan do mnie mówi? Naprawdę zwłoki skremowano?

Komendant wzrusza ramionami. Ewa kiwa głową. Przegląda akta. Aura za oknem robi się jeszcze bardziej szara, ale to może złudzenie.

– Dlaczego nie ma decyzji o kremacji w aktach?

– Bo taką decyzję musiałby ktoś podpisać.

– Kto?

– Jezu Chryste. Podobno jest pani Największym Inkwizytorem Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

Nieruchoma twarz Ewy. Rzut oka na dokumenty. Za oknem czai się kamienne niebo, z którego kiedyś spadł Ikar. Zaraz zobaczmy, co się wydarzy, bo prokurator Ewa Rom sięga po komórkę.

Mija kwadrans, może dwadzieścia minut i przed komisariatem parkuje honda prokuratora Winklera. Ewa kontroluje sytuację przez zakratowane okno. Nadal jest szaro i kamiennie. Jeszcze nie spadł deszcz, choć coraz bardziej wydaje się to nieuchronne.

Teraz Ewa Rom i prokurator Winkler stoją naprzeciw siebie. Pomińmy wstęp rozmowy, bo był nieistotny. Do rzeczy:

– Ciała zaczęły gnić – mówi Winkler.

Głos mężczyzny był cichy, ale rzeczowy, ze szczyptą gaskonady, co wyraźnie Ewę zirytowało. Przysunęła sobie krzesło.

– Słucham?

– Wysiadł prąd w prosektorium.

Tym razem ton Winklera zabrzmiał obojętnie.

– Co pan do mnie mówi? Każde prosektorium ma agregat.

Winkler otworzył usta, by zaczerpnąć łyk powietrza. Odrzekł spokojnie i pewnie:

– Nasze nie ma.

– Czyżby? – Pogrzebała w teczce z dokumentami. – Nic w tej sprawie nie jest odnotowane w aktach. Dlaczego w ogóle nie sporządził pan żadnej notatki o kremacji?

Prokurator milczy. Ewa poprawia się na krześle. Zabolał kręgosłup. Przez twarz kobiety przebiega skurcz.

– Zadałam panu pytanie.

Ledwie zauważalny uśmieszek Winklera. Winkler ma usta prawie na stałe wygięte w grymasie.

– Zadałam pytanie.

– A ja nie mam odpowiedzi.

Ewa jest wściekła:

– Kurwa mać! Co ty sobie myślisz, Winkler?

Ten uśmieszek przyklejony do jego warg...

– Przeszliśmy na ty, pani prokurator?

Grymas przyklejony do warg Winklera jest jeszcze bardziej irytujący. Ewa przymyka powieki, waży myśli, powstrzymuje furię. Chce coś powiedzieć, ale Winkler jest szybszy:

– Będzie pani błogosławiła dzień, kiedy ktoś z góry każe się pani zająć jakimś skradzionym rowerem.

– Hm?

– Nasze miasteczko to nie jest nędzne, prowincjonalne zadupie, pani prokurator.

– A co, kurwa? Twin Peaks?

Prokurator Ewa Rom – kiedyś dziewczynka o czarnych włosach i śniadej cerze, teraz kobieta zapatrzona w świat zlany deszczem – poczuła, jak pod czaszkę wkrada się jakaś ostra igła i zaczyna grzebać w mózgu. W uszy wdarł się szum. To na miasteczko ponownie spadła ulewa.

Odprawiła Winklera i jego uśmieszek. Zaczęła myśleć, składać rozsypane puzzle. Przejrzała pobieżnie raporty. Pobieżnie i bez wyciągania wniosków, bo wiedziała, że na początku śledztwa nie można poddać się intuicji. Z zamyślenia wytrąciło Ewę skrzypnięcie drzwi. Zajrzała Ruda z zapytaniem, czy zagotować wrzątek. Ewa kiwnęła głową, a może machnęła dłonią na odczepnego, trudno powiedzieć. W każdym razie ulewa nieco ucichła, by po chwili całkiem zamilknąć. Miasteczko zamieniło się w śliski brzuch ryby. Może wyjdziemy na ulicę.

Ewa idzie opustoszałą wilgotną uliczką. Nad głową kobiety wisi przygniatające szare niebo. To jakiś uprzykrzony lejtmotyw? Niech będzie.

W czyimś oknie poruszyła się firanka. Raz po raz ktoś ukradkiem patrzy przez szybę. Ewa próbuje prześwietlić wzrokiem kolejnych ciekawskich, natręci znikają raz po raz. Igła w mózgu robi się coraz bardziej ostra.

Ewa przystaje. Zerka na czubki adidasów, które nasiąknęły wilgocią. Ewa orientuje się, że stoi na środku ogromnej kałuży, w której maluje się jej lustrzane odbicie. Ewa wyławia z kieszeni płaszcza smartfon i wybiera kontakt: „SZEF”.

Jakieś trzysta, a może czterysta kilometrów dalej na wyświetlaczu smartfona pojawia się napis: „ROM”. Mężczyzna wpatruje się w brzęczącą nachalnie komórkę. Odsuwa ją od siebie najdalej jak można.

Ewa usłyszała sygnał poczty głosowej i komunikat: „Proszę zostawić wiadomość”.

– Tu Rom. Ewa Rom. Ja krótko. Ale tylko osobiście – nagrała spokojnym głosem.

Rozłączyła się. Wpiła spojrzenie w komórkę. Rzuciła okiem w bok. Znów ktoś ją podglądał zza firanki. Ewa wpatruje się w smartfon. Po chwili na wyświetlaczu pojawia się informacja: „Wiadomość została odsłuchana”.

– Oddzwonisz? – pyta. Po chwili sama sobie odpowiada: – Nie oddzwonisz. – Po dłuższej chwili dodaje: – Dobra, kotku.

Zostawmy na chwilę panią prokurator i jej kwaśne myśli, tuzin znaków zapytania, i parę przekleństw zamkniętych w gardle. Zobaczymy, co dzieje się z rudą Iwonką. Może to jest jakiś ważny apendyks do tej zamglonej opowieści. O, jest, niesie foliówki z zakupami. Obok dziewczyny pojawił się Marek. Marek ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu, lekką nadwagę i szczere, niebieskie oczy. Te trzy elementy sprawiają, że chciałoby się do chłopaka zwracać per misiu. Tak też czyni ruda Iwonka.

– Co tam, misiu?

– Daj, ci pomogę.

– Sama ogarnę sytuację – odpowiedziała Ruda. Ruda miała od pewnego czasu wdrukowaną potrzebę „ogarniania samemu sytuacji”. Jaka tego przyczyna? Cierpliwości. Prędzej czy później się dowiecie.

A więc Iwonka taszczy zakupy w foliówkach. Jest jeszcze w policyjnym mundurze.

– No żeż daj, Iwonka, bo ci jeszcze ruptura wyskoczy – proponuje natrętnie Marek.

Iwonka chce się odwinąć tym samym tekstem, że niby sama wszystko potrafi ogarnąć, ale oczy Marka robią się jeszcze bardziej niebieskie.

– Masz. Tachaj.

Ruda podaje z uśmiechem torby. Idą w stronę drzwi wejściowych. Przy których Marek zawahał się, chętnie odstawiłby foliówki na progu, ale wbity weń wzrok rudzielca każe mu zatrzymać gest.

– Siły opadły mojego królewicza na białym koniku?

– No wiesz...

– Że u księżniczki we wieży chujowo pachnie?

– Nie o to...

– Nastąp się, rycerzu.

Iwonka mija chłopaka, przekręca klucz w zamku, odbiera torby i wchodzi do środka mieszkania.

– Tylko szybko zatrzaśnij, bo zemdlejesz, synek. Nawet nie wiesz, co tracisz.

Marek posłusznie zatrzaskuje za Rudą drzwi. W oczach chłopaka buja się zakłopotanie. Dobra rada: teraz wstrzymajcie oddech. Iwonka idzie sienią, taszcząc reklamówki. Krzywi nos, ale jej usta malują uśmiech.

– No, no, dziadek! Dziś pojechałeś lawendą. Albo fiołkami. Raczej. Luzik, zaraz ci zmienię pieluchę i wypucuję poślady, żebyś se odleżyn nie zafundował.

Na rehabilitacyjnym łóżku leżał wychudły mężczyzna, a właściwie – leżało wychudłe warzywo.

A co tam u pani prokurator Ewy Rom? Otóż Ewa dalej idzie wolnym krokiem przez wyludnione miasteczko. Wyludnione jak na zamówienie Freda Zinnemanna. Nie, jednak miasteczko w niczym nie przypomina osady z Dzikiego Zachodu, a pora także nie jest południowa, zaś pani prokurator w niczym nie przypomina dziarskiego szeryfa Willa Kane’a, Ewa Rom musi stąpać ostrożnie, bo dokucza jej przepuklina kręgosłupa, musi kroczyć ostrożnie, bo ślepią na nią ciekawskie oczy. Jedno z takich spojrzeń kryje się za firanką.

– Odsuń się od okna – szepnął Winkler. Poprawił zaczeskę na łysinie.

– Przecież nic się nie dzieje – odrzekła Bożena.

Bożena była kobietą o zmiętej twarzy, która jeszcze nosiła wyraźne znamiona urody. Owszem, to była zabójczo prowincjonalna piękność i przyznajmy się, panowie, że od czasu do czasu lubimy dać się uwieść prowincjonalnym wypukłościom i mocno utlenionym pasemkom na grzywce. A także karminowym ustom. Prokurator Winkler dał się uwieść nie od czasu do czasu, a na trochę dłużej. Niedoskonałość piękna Bożeny pewno jest wynikiem wchłanianej co chwila nikotyny. Teraz też Bożena ćmi papierosa, wyglądając na zewnątrz przez uchyloną firankę.

– Nic się nie dzieje, ale może się zadziać – zripostował Winkler.

– Przez tą sucz? – spytała Bożena i szybko dodała z nutką zazdrości: – Brzydka nie jest.

– Odsuń się od okna, powiedziałem.

– Bo co? Bo cię u mnie zobaczy?

Winkler zmarszczył brwi. Winkler nie lubił swoich brwi. Zrobiły się krzaczaste, taki odwet natury: rzadka grzywka, bujne brwi. Bożena natomiast lubiła Winklera w całości, z łysiną i krzaczorami. Więcej – Bożena bez pamięci kochała Winklera w całości.

– Odsuń się od okna – powtórzył Winkler.

– Dobra, dobra – ustąpiła Bożena.

– Poszła? – burknął Winkler.

– Poszła. – Kobieta na chwilę zamilkła, ale po pięciu sekundach dodała z żalem: – Możesz już zmiatać. Pocałujesz swoją Bożenkę?

Bożenka chce zarzucić dłonie, z których jedna jest uzbrojona w papierosa. Ale Winkler umyka przed czułością.

– Nie.

Wrócimy do Ewy? Gdzież się podziała? O, staje przed kościołem. Zastanawia się, czy wejść do świątyni. Dawno nie była w kościele. A w takim jak ta neogotycka ceglastoczerwona bryła – od wieków. Dwie myśli kołują się w głowie Ewy Rom. Pierwsza, natrętna, ze Świętego Augustyna: „Sprawiedliwości musi się stać zadość, choćby świat miał zginąć”. Druga, z pierwszą zapętlona, Jezusowa: „Nie dyskutuj ze złem”. Ewa Rom nie ma ochoty w tej chwili roztrząsać tych myśli. Bo wie, że każdą złotą prawdę można przemienić w sofizmat. Niejednokrotnie się o tym przekonała, podpisując prokuratorski nakaz, stając przed sądem w todze z czerwonymi lamówkami. Jak będzie teraz, kiedy prawdopodobnie los zlecił jej ostatnie zadanie przed emeryturą? Czy zdoła doprowadzić do zwycięstwa sprawiedliwości „choćby świat miał zginąć”? Czy uda się „nie dyskutować ze złem”? Spojrzała za siebie – na pusty, mokry rynek wybetonowany po brzegi. Spojrzała przed siebie – na ceglasty kościół, który wieńczył, smukły niczym szpilka wbita w chmury, krzyż. I nie wiedzieć skąd przypałętała się trzecia myśl, zapisana w pamięci, podręcznikowa łacińska sentencja: „Audi, vide, sile! Słuchaj, patrz, milcz!”.

Wejdźcie razem z Ewą do kościoła. Spójrzcie, jak jej cień kładzie się na szarej posadzce i sunie bezszelestnie wzdłuż głównej nawy. Kościół jest pusty. Tylko w ławce najbliższej ołtarza siedzi pochylona nad różańcem jakaś staruszka. Ewa stanęła przed tabernakulum. Omiotła kobietę spojrzeniem. Ta odwróciła ku Ewie przeraźliwie puste oczy. Ewa chciałaby się uśmiechnąć, ale jakoś nie potrafi. Staruszka nie odrywa spojrzenia od Ewy. Chwila przedłuża się i jest diabelnie nieprzyjemna. Za naszymi plecami odezwał się cichy, miękki głos, jakoś idealnie zrymowany z przestrzenią rozproszoną matowym światłem:

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Ewa odwraca się i widzi szczupłą sylwetkę w puchowej kurtce narzuconej na sutannę. Odpowiada:

– Niech będzie.

Ksiądz ma miłą twarz oraz nieco mniej miłe oczy. Sylwetka napięta, lekko zgarbiona.

– Pani Rom? Pani prokurator?

– Tak.

Grymas Ewy widnieje w szarym półmroku.

– Proszę się nie dziwić... Tu się wszystko szybko rozchodzi.

– Jasne.

Ksiądz zerka na zegarek. Ewa konotuje, że dłoń mężczyzny lekko drży. Kapłan ma szczupłe, nienaturalnie długie palce, jakby zdjęte z antycznej rzeźby.

– Za dziesięć minut... Zostanie pani na mszy?

– Nie.

– Szkoda.

Ewa zerka na staruszkę.