Białe kwiaty czarnego bzu - Beata Znojkowa - ebook
NOWOŚĆ

Białe kwiaty czarnego bzu ebook

Beata Znojkowa

2,0

26 osób interesuje się tą książką

Opis

Czasami marzenia nie wystarczą…

Wiedeń, lata 80. XX wieku. Trzy Polki decydują się na emigrację. Jeszcze się nie znają, ale już wkrótce ich drogi przetną się w najmniej spodziewanym momencie.

Ewa, nie radząc sobie z rolą matki i żony, widzi w wyjeździe szansę na wyrwanie się z domowej rutyny. Alicja marzy o dobrze płatnej, legalnej pracy opiekunki osób starszych. Grażyna natomiast ma obiecane zatrudnienie w hotelu oraz perspektywę awansu.

Wkrótce życie konfrontuje ich wyobrażenia o krainie mlekiem i miodem płynącej z brutalną rzeczywistością. Marzenia o wolności, karierze oraz szybkim zarobku z dnia na dzień rozwiewają się, a kobiety muszą radzić sobie same – każda na swój sposób. Los skłania je do dalszej walki o siebie i swoją przyszłość. To wyzwanie może okazać się jednak dla nich zbyt trudne…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 459

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Beata Znojkowa

Białe kwiaty czarnego bzu

Rozdział I

Ewa przyjeżdża

– Hände hoch[1] – usłyszała za sobą. Zamarła.

Damski głos zdecydowanie żądał podniesienia rąk. Dopiero co się schyliła, by podnieść ciężką torbę, więc operacja nie była łatwa. Kiedy za plecami padł rozkaz, miała ją sobie zarzucić na ramię. Serce przestało jej bić na ułamek sekundy; czas stanął. A może to ona zastygła w dziwacznej pozie? Zatrzymana w kadrze, skrzywiona, może raczej skręcona – sylwetka z rękami ściągniętymi do dołu przez ciężar torby. Po chwili zwolniony czas znowu ruszył, a ona nadal się pochylała, niepewna, co ma dalej robić – podnieść ręce, czego nie chciała, czy podnieść tobół, tak jak zamierzała. Przemknęło jej przez myśl, że może źle zrozumiała, ale żądanie było wyraźne. Nawet przy jej kiepskiej znajomości języka niemieckiego wiadomo, co znaczyło. Dla Polki urodzonej dwadzieścia lat po wojnie taki rozkaz nie kojarzył się z bezpośrednim zagrożeniem życia, ale wychowała się przecież na filmach wojennych zarówno polskich, jak i radzieckich; tam hände hoch słychać było średnio co kilkadziesiąt minut. Był jednak koniec lat osiemdziesiątych, od wojny minęło kilkadziesiąt lat, od stanu wojennego, gdy mijała na ulicy żołnierzy i opancerzone wozy bojowe, kilka. Nawet wtedy nikt nie wymachiwał jej bronią za plecami i nie wymagał całkowitego podporządkowania się. Dlaczego więc miałaby podnosić ręce tutaj, w samym środku hali wiedeńskiego Sudbanhofu?

Może jakimś cudem wiedzą, że przyjechałam jako Gastarbeiter[2], a raczej die schwarzen Arbeiter[3], nielegalny wyrobnik, który na dodatek przemycił przez granicę obcą walutę? Jeżeli to policja, czemu słyszę damski głos? Czyżby mieli specjalne lotne brygady, które ścigają Polki przyjeżdżające do nielegalnej pracy i wyłapują je u samego źródła, na dworcu, ledwie wysiądą z pociągu czy autobusu? Nie, to niemożliwe. Nie mam przecież wypisanych na twarzy zamiarów – rozgorączkowane myśli galopowały w głowie, ale ostatnia odsunęła nagle irracjonalny lęk. Odetchnęła z ulgą i chciała kontynuować podnoszenie torby, kiedy damski głos powtórzył:

– Hände hoch! – Tym razem był nie tylko zdecydowany, ale zdecydowanie wściekły. – Schnell, schnell[4] – powtarzał w kółko.

Łzy stanęły jej w oczach. Żywcem okupacja – wypisz, wymaluj. Przed oczami przelatywały jej kolejne znane z filmów kadry; wrzaski hitlerowców w czasie łapanek, likwidacji gett, gnanie ludzi do komór gazowych.

– To niemożliwe, to się nie dzieje naprawdę – jęknęła.

Mizerna, szkolna wiedza językowa wyparowała w tym momencie całkowicie z jej głowy. Nie była w stanie sklecić nawet jednego zdania, żeby zapytać, po co te ręce ma podnosić, a tym bardziej cokolwiek wyjaśniać, gdyby się okazało, że pyta policja do zwalczania nielegalnych pracowników. Nadal trwała schylona, z paskami torby w ręku, z bolącym od niewygodnej pozycji kręgosłupem, niezdolna do wykonania żadnego ruchu; właściwie miała ochotę upaść na kolana i rozpłakać się ze złości, bezradności, strachu, tego, że na własne życzenie wpakowała się w tę niewygodną, niegodną sytuację. Jechała do raju, a tymczasem już na samym początku wyląduje w jakimś śmierdzącym areszcie dla nielegalnych imigrantów.

– Mein Kind wenn sie die Hand heben, oder nicht![5]– wrzasnął ponownie damski głos.

Mein Kind? Kind? Kind[6]. To przecież znaczy „dziecko”, a nie ja, stara baba.

Pakunek z łomotem spadł na posadzkę dworca. Obejrzała się za siebie. Przy sąsiedniej ławce stała młoda kobieta i usiłowała przebrać dziecko; w ręku trzymała koszulkę i namawiała latorośl, żeby podniosło ręce, by ściągnąć mu sweterek. Dziecko, mizerny blondynek, ściskało w ręku z całą mocą swych pięciu lat zabawkę – drewnianego konika – i ani mu w głowie było zdejmowanie ubranka. Zezłoszczona matka wyrwała wreszcie z zaciśniętej piąstki zabawkę, rzuciła na ławkę i zdjęła nieszczęsny sweter. Chłopiec zaczął się drzeć wniebogłosy. Ewa patrzyła osłupiała na rodzinną scenkę, przypomniał się jej własny synek. Odruchowo schyliła się po drewnianego konika, który spadł pod ławkę i wylądował u jej stóp.

– Danke, manchmal ist es schwierig, mit diesen Kindern zu ertragen…[7] – wdała się w uprzejmą rozmowę z matką chłopca.

Ewa zrozumiała tylko parę początkowych słów, ale dzielnie udawała, że słucha, co mówi kobieta. Co jakiś czas wtrącała tylko:

– Ja, ja natürlich[8].

W pewnym momencie odnotowała zmianę z monologu na pytanie, ale czego dotyczyło, nie była w stanie zrozumieć.

– Sorry, I must go[9] – wybełkotała.

Zdziwienie w oczach Austriaczki uświadomiło jej, że miesza niemieckie i angielskie słowa.

– Auf Wiedersehen[10] – wyszeptała upokorzona Ewa i ciągnąc torbę po posadzce, poszła w stronę wyjścia.

Stanęła w drzwiach Südbahnhofu i głęboko odetchnęła. Zimne powietrze nie tylko ją otrzeźwiło, ale i przywróciło zdolność racjonalnego myślenia. W gruncie rzeczy cała sytuacja była całkiem zabawna – militarny, w jej przekonaniu, rozkaz, okazał się całkiem pokojowy. Jeszcze zabawniej byłoby, gdyby uwierzyła, że słowa są skierowane do niej, posłuchała i podniosła ręce. Ciekawe, czy kobieta by to zauważyła. Czy zareagowałaby śmiechem, czy raczej politowaniem (to byłoby najgorsze)? A co by było, gdyby podniosła ręce i zaczęła prosić: Nicht schießen?[11]

Roześmiała się, budząc zainteresowanie stojącego obok mężczyzny. Uśmiechnęła się do niego, ten od razu odpowiedział tym samym i coś zaszwargotał. Czuła się zmęczona i śpiąca, nie chciało jej się uruchamiać tej części umysłu, która dawno temu przyswoiła pewien zasób niemieckich słów i bardzo znikomy zbiór zasad gramatyki niemieckiej. Obcy szwargot pozostał tylko szwargotem. Odwróciła się do mężczyzny plecami, pozostawiając go w niemym zdumieniu, i wyszła na plac przed dworcem.

Było zupełnie ciemno, podświetlane zegary wskazywały za dziesięć szóstą.

– Jasny gwint, co za niechrześcijańska pora. Za wcześnie dzwonić do Elki.

Kuzynka, która ją ściągnęła do Wiednia, miała małe dziecko. Obiecała, że pomoże jej na początek z pracą i mieszkaniem. Zbyt wczesny telefon mógł obudzić małą; nie ma pośpiechu, poczeka do dziewiątej. Rozejrzała się dookoła. Dworzec nie wyglądał zachęcająco, z każdym otwarciem drzwi po wielkiej hali hulał zimny wiatr.

Trąbią, że Wiedeń jest piękny, ale to szkaradztwo nie zasługuje na takie miano. Nie ma co, pierwszy budynek, który widzą Polacy przyjeżdżający do tego miasta, naprawdę mówi: Wiejcie stąd, póki pora, cały ten Zachód to pic, tutaj jest tak samo źle jak wszędzie – myślała filozoficznie.

Nieliczne ławki były oblężone, większość siedzących na nich osób jakoś nie przypominała podróżnych, raczej włóczęgów. Mieli ze sobą zakurzone plastikowe torby, z których wystawały upakowane szmaty. Mężczyźni ukrywali nieogolone twarze w kołnierzach wyszmelcowanych brudem ortalionowych kurtek. Musiała znaleźć poczekalnię.

Jak jest poczekalnia po niemiecku? – Nie potrafiła sobie przypomnieć, by zapytać o drogę. Snuła się po dworcowych pomieszczeniach, poszukując już nie tylko miejsca do siedzenia, ale przede wszystkim toalety. Z ulgą dojrzała znajomy rysunek i nie bacząc na ciężar bagaży, pokłusowała w tamtą stronę.

A niech to. Talerzyk leży na stołeczku, trzeba zapłacić. Ciekawe czym, skoro nie mam drobnych? – zastanawiała się.

W woreczku na piersi, pod bluzką, spoczywało sobie bezpiecznie pożyczone przez ciotkę sto dolarów i sto szylingów. Ta się uparła, że uszyje specjalną sakiewkę, by po drodze nic się nie stało gotówce. Wiadomo, Ewka roztrzepana, wsadzi do kieszeni, a potem wyrzuci dolary razem z gumą do żucia.

No, i teraz masz, nie będę przecież grzebać pod ubraniem, wyciągać na oczach ludzi wszystkich banknotów i rozmieniać, by zapłacić parę groszy. – Uczucie parcia na pęcherz było jednak okropne i nie pozostawiało alternatywy. – Jeszcze tylko brakuje, żebym dostała zapalenia pęcherza. Nie ma wyjścia. Muszę siku.

Wbiegła do pomieszczenia, ignorując talerzyk, ale tutaj pojawił się nowy problem.

Zostawić torbę na zewnątrz? A jak ktoś ukradnie, gdy będę w kabinie?

Tyle razy ją ostrzegano, żeby nikomu nie wierzyła i nie spuszczała swojej własności z oczu. Najlepiej, jak weźmie bagaż ze sobą. Otwarła drzwi kabiny.

Rany boskie, jaka mała! Jakim cudem zmieszczę się ja i na dodatek te toboły?

Kiedy wreszcie wepchnęła torbę, okazało się, że nie ma się jak ruszyć, a co dopiero rozebrać i przyjąć właściwą pozycję nad sedesem.

Co mnie podkusiło, żeby wkładać spodnie na szelkach? Teraz muszę się rozebrać do rosołu, żeby się załatwić.

Spociła się jak mysz, zanim wreszcie dokonała, co zamierzała. Ze skrytki na piersi wyciągnęła banknot stuszylingowy.

Czemu nie pomyślałam wcześniej, żeby kupić czy pożyczyć parę monet? Jak mi wydadzą po szylingu, to będę się miała z pyszna.

Wytaszczyła się z kabiny i z ulgą odnotowała, że w pomieszczeniu poza nią nie ma żywej duszy. Talerzyk pozostawał pusty, nie stała nad nim żadna babcia klozetowa i nie domagała się zapłaty. Niemal biegiem wypadła z przybytku, nie chcąc, by ktoś ją nakrył na niepłaceniu.

Proszę. Ledwie przyjechałam do Austrii i już pierwsza nieuczciwość, a miałam dać odpór krzywdzącym opiniom o Polakach.

Z pustym pęcherzem znowu przyjaźniej spojrzała na świat, zwłaszcza że w pobliżu dostrzegła wolną ławkę. Z ulgą opadła na siedzenie, było w miarę ciepło i cicho, powoli zapadała się w letarg. Nienawidziła wczesnego wstawania, a jeszcze bardziej niespania przez całą noc, bo przecież trudno nazwać spaniem te kilka godzin przekimanych w autobusie, na dodatek przerywanych przesiadkami i granicznymi kontrolami. Czuła się tak, jakby ją przejechał walec drogowy, i gdyby nie to, że musiała pilnować skromnego dobytku, zasnęłaby kamiennym snem, nie zważając na niewygodną pozycję.

Swoją drogą, gdybym te słowa usłyszała po polsku, pewnie bym tak gwałtownie nie zareagowała. Doszłabym do wniosku, że to nie kryminał i nie mam powodu, żeby się poddawać. – Zmęczony mózg „chodził” swoimi ścieżkami i wrócił maniakalnie do sceny sprzed kilkudziesięciu minut. Wystarczyły dwa niemieckie słowa, ostry akcent, by zareagowała alergicznie. Babcia przy każdej okazji powtarzała: „Jak świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem”. Co z tego, że jej, Ewie, żaden Niemiec nic złego nie zrobił? Pokoleniową niechęć do germańskiego plemienia i jego języka matka wyssała z mlekiem swojej matki i utrwaliła w komórkach swojej latorośli. Matce zresztą trudno było zaakceptować, że córka wyjeżdża do „szkopów”, dla niej Austria i Niemcy były jednym – niemiecką krainą, z której nic dobrego dla Polski i Polaków nigdy nie wynikło.

Rozdział II

Alicja w drodze do celu

Mile się rozczarowała, widząc, że autobus to bardzo elegancki pojazd ze stewardesą, niczym w samolocie. Czym prędzej puściła w niepamięć wszystkie zasłyszane opowieści o zdezelowanych gruchotach, które utykały na hiszpańskich, włoskich czy francuskich autostradach, zostawiając na lodzie nie tylko podróżujących do Edenu pasażerów, ale także marzące o zyskach „tygrysy” zagranicznego transportu.

Stewardesa sadzała pasażerów na lotniczych siedzeniach z pokrytymi białymi pokrowcami zagłówkami, częstowała korzennymi ciasteczkami i opowiadała historię szacownej firmy przewozowej. Podkreślała, że oto pasażerowie mają zaszczyt jeździć jedyną legalną polską linią do Wiednia, że reszta wyjazdów to nielegalne dno, oszustwo, a pasażer może być w każdym momencie wysadzony na granicy: „Nie to, co u nas. Korzystają państwo z właściwej firmy, która zapewnia komfortowy przewóz, bezpieczeństwo, a nawet posiłek”. Wykład stewardesy skończył się po pół godzinie, ciasteczka jeszcze szybciej. Nie było co robić, więc Alicja postanowiła, że im szybciej zaśnie, tym szybciej podróż jej zleci. Ledwie zamknęła oczy, poczuła, że ręka pasażera z sąsiedniego siedzenia zbliżyła się do jej ręki, chwilę później poczuła na twarzy jego nieświeży oddech. Struchlała, bo oznaczało to tylko jedno – seksualne molestowanie pod osłoną ciemności. Zastanawiała się, jaki obronny manewr ma zastosować. Walnąć go w twarz, wbić palce w oczy napastnika czy może kopnąć go w krocze? Analizowała właśnie mizerne, autobusowe pole manewru, kiedy mężczyzna wstrzymał fizyczne zbliżenie i zaczął szeptem wypytywać, ile ma ze sobą pieniędzy i po co jedzie do Austrii. Przerażona pomyślała, że to na pewno bandyta, który w tej pseudobezpiecznej firmie uwił sobie gniazdko i wyciąga od naiwnych poufne informacje, żeby w stosownej chwili, na przykład na parkingu, wywabić ich do lasu, ukręcić łeb i zabrać majątek. Usłyszała zbyt wiele historii o przebiegłości i podłości krajan, by dać się tak łatwo ograbić. Zbyła sąsiada niegrzecznym warknięciem, zdecydowanym ruchem odtrąciła rękę przylegającą do jej boku i odwróciła się do szyby, przyciskając torebkę do brzucha. Usłyszała jego niecierpliwe sapnięcie, ale już nie ponawiał ataku. Chciała zachować czujność, ale mimo napięcia niespodziewanie zapadła w płytki sen.

Błękitny materiał miękko przelewał się przez palce, cienka igła dziergała ścieg i łączyła elementy stroju, rękawy, stanik, wymyślny kołnierz, kontrafałdy dołu. Uważnie prowadziła kawałki materiału, by połączyły się w jedną całość. Jutro przecież zabawa karnawałowa i uszycie wizytowej sukienki to jedyna szansa, by dobrze wyglądać. Dobrze, że jest Burda z jej wykrojami, kupiona za pieniądze z wesela maszyna do szycia i umiejętności, które przyszły, nie wiadomo skąd. Pewnie z konieczności. Zaczęła się zastanawiać, kiedy ostatnio kupiła coś w sklepie. Na pewno był to ślubny garnitur Kuby. Weszli do „handlowca” na Rynku zaraz po zaręczynach i Kuba zapytał, czy są czarne garnitury na 176 centymetrów wzrostu. Były.

– To pani zapakuje jeden – poprosił ekspedientkę.

Ledwie go ubłagała, żeby chociaż marynarkę przymierzył. Zgodził się niechętnie. Pasowała jak ulał. Jej mąż nigdy nie miał problemów z kupowaniem sobie ubrań. Wystarczało mu to, co miał na grzbiecie, i coś na zmianę. Mężczyzna w sam raz na socjalistyczne braki w sklepach. Niewymagający. A co ja sobie kupiłam? – pomyślała. – Chyba różową sukienkę, tę, w której byłam na jakimś ślubie. To wszystko? Chyba tak.

Najpierw ratunkiem była szafa mamy. Zaczęło się od żałobnej sukienki z jedwabnej żorżety, dopasowanej, małej czarnej z koronkową górą. Sukienka na każdą okazję, nie tylko na pogrzeb, uszyta przez znakomitą krawcową w Krakowie. Mama była taka dumna z tej krawcowej. Jakimś cudem znalazła kontakt i protekcję, bo krawcowa byle kogo nie przyjmowała, tylko panie z krakowskich elit. Zapewne ktoś znaczny protegował dentystkę z prowincjonalnego miasteczka. Znakomita krawcowa zrobiła wyjątek od swoich zasad i szyła sukienki oraz kostiumy dla raczkującej w powojennej rzeczywistości prywatnej inicjatywy lekarskiej. Cóż, pensja dentystki w miejskiej przychodni nie wystarczyłaby na zakup bielskich wełen i milanowskich jedwabi, nie wspominając już o zapłacie za usługę. Alicja nie zastanawiała się, skąd u jej matki, córki małomiasteczkowego masarza, wzięła się potrzeba eleganckich strojów. Faktem jest, że jako dziecko z napięciem oczekiwała powrotu matki z Krakowa. Stroje były zachwycające; najwcześniejsze wspomnienie to szyfonowa, balowa sukienka w bladoróżowe kwiaty, z tiulową, sztywną halką pod spodem. Sześcioletniej Alicji płakać się chciało, kiedy po jednym karnawale matka zaniosła ją do miejscowej krawcowej, by ta uszyła sukienki dla córek. Piana miękkiego szyfonu otulała ją na najładniejszym zdjęciu, jakie kiedykolwiek jej zrobiono, ale ona miała w pamięci matkę szykującą się na karnawałową zabawę i wyglądającą niczym bajkowa księżniczka. Potem zdobyczny szyfon zastąpiły tafty, lamy i koronki odkupowane od szczęśliwych posiadaczek zagranicznych rodzin, które słały za żelazną kurtynę rozmaite konsumpcyjne dobra. Bielskie wełny i milanowskie jedwabie też zdobywane były z niemałym trudem, głównie spod lady sklepów tekstylnych, gdzie na półkach pyszniły się kretony w kwiatki i swojski len. Wytworna garderoba matki przydawała się nie tylko na święta, na karnawałowe zabawy, ale i na co dzień. Jakość tych strojów pozwalała na używanie ich przez dziesięciolecia. Tak jak ulubionej, czarnej, aksamitnej sukienki, którą rozpoznała na zdjęciu, kiedy jej matka świętowała otrzymanie lekarskiego dyplomu. Tylko cudaczne nakrycie głowy, nazwane przez krawcową kepi, zwieńczenie bordowego, zimowego kostiumu z kołnierzykiem ozdobionym szarym karakułowym futrem, nie znalazło nigdy żadnego zastosowania i stało się wieloletnim obiektem rodzinnych żartów. Alicja wraz z siostrą wyczekiwała kolejnej okazji, gdy mama założy coś niezwykłego. Już wtedy decydowały, która z nich będzie, jak dorośnie, szczęśliwą posiadaczką sukni naszywanej cekinami niczym rybią łuską, chińskiego szlafroka czy nawet nocnej koszuli z koronkami. Kiedy się chodziło do przedszkola w kretonowej sukience i bawełnianych, opadających na kostki rajstopkach, a szkolne plisowane spódniczki „od święta” szyto na szelkach czy staniczkach, by „rosły” razem z właścicielką, to najmniejszy przejaw luksusu powodował szybsze bicie serca i dławiącą zazdrość. Dzieciństwo powinno się skończyć jak najszybciej, skoro tylko dorośli mogli się tak pięknie ubierać. No, i ta Ewka, która miała elastyczne rajstopki, co sprawiało, że najlepsze przyjaciółki przestawały się z tobą bawić i wybierały lepsze towarzystwo. Już wtedy, w przedszkolu, czteroletnia Alicja poczuła gorycz odrzucenia i po raz pierwszy zrobiła to, co później wielokrotnie było jej udziałem – przez nikogo niezatrzymywana otwarła drzwi i opuściła na zawsze ochronkę, pozostawiając za sobą niewdzięczne towarzystwo i znienawidzony zapach przypalonego mleka.

Turkot maszyny do szycia ustał. Biało-niebieska kreacja ze sztucznego jedwabiu była gotowa. Teraz Alicja wyraźniej usłyszała niemiecki język, który dobiegał ze słuchawek walkmana. Serce ścisnął jej znowu lęk, który oddalił się na czas wspomnień. W przyszłym tygodniu będzie już daleko stąd, w Wiedniu, a jej słownictwo nie wybiega dalej niż poza grzecznościowe formułki. Nic jej tak nie przerażało jak niemożność porozumienia się w obcym kraju. To tak, jakby była głucha i niema, pozbawiona wpływu na własne życie, zależna od widzimisię innych. Niemożność porozumienia się w polskim języku też nie była łatwa; prawie nikt z rodziny i przyjaciół nie rozumiał, dlaczego chce jechać do pracy za granicą. To prawda, wielu wyjeżdża, ale klepią biedę, a oni bynajmniej tej biedy nie klepią. Zwłaszcza Kuba nie mógł zrozumieć, dlaczego porzuca dzieci, a zwłaszcza jego, i to nie wiadomo na jak długo. Otwarcie mówiła, że to tylko na miesiąc, że nie wie, czy da radę z pracą, z językiem, ale w głębi duszy myślała o wielomiesięcznych wakacjach z dala od domu. Tylko ten niemiecki, mniej niż kiepsko przyswojony język, budził jej przerażenie. Śliski materiał spłynął na biodra, zakręciła się w tańcu, aż walkman spadł na ziemię i wypadła z niego kaseta. Zły znak – przemknęło jej przez głowę i z lękiem wyrwała się z zamyślenia.

Odprawa na polsko-czechosłowackiej granicy całkiem wybiła ją z płytkiego snu. Oglądając migające za oknem autobusu światełka, usiłowała przyjąć wygodniejszą pozycję. Łatwo nie było, bolały ją plecy, stopy coraz bardziej puchły w zimowych butach i ciążyły jak kamienie, zapierała się kolanami o oparcie fotela przed nią, by na chwilę chociażby zmniejszyć ból w nogach. Kiedy obróciła się na siedzeniu, sąsiad zaatakował ją ponownie. Tym razem błagalnie.

– Wie pani, oni chcą, żeby im na granicy pokazać, że się ma pieniądze, a ja mam tylko pięćdziesiąt szylingów. W domu się nie przelewa, na więcej kasy nie starczyło, na bilet się rodzina zapożyczyła, robotę mam pewną, to zarobię i zwrócę. Pani, tam mają płacić na miesiąc tyle, co ja przez rok brałem wypłaty. Ale tera to ja się boję, że mnie do tej Austrii nie wpuszczą, bo zaraz się połapią, że jak nie mam kasy, to do roboty jadę. Jakby mi pani trochę pożyczyła, to by już jakoś wyglądało – szeptał żarliwie.

Przyjrzała się mu uważniej. W sinym świetle autobusowych świateł widać było jego steraną życiem twarz, spracowane dłonie; w żadnym wypadku nie wyglądał na bandytę. Nagle zrobiło się jej zwyczajnie żal człowieka. Co prawda, ona też się zapożyczyła, by kupić sześćset dolarów dla Bielskiego i tysiąc szylingów, żeby mieć na wynajęcie mieszkania i komunikację, ale pięćdziesiąt szylingów to przecież była kwota tak mizerna, że na nic nie mogło wystarczyć.

– Ile pan chce tej kasy? – zdecydowała się pod wpływem nagłego impulsu.

– Chociaż ze sto szylingów. Pożyczy pani? Przecież ja nie ucieknę. Jak granicę przekroczymy, to zaraz oddam.

– Dobrze – zgodziła się. – Dam panu tuż przed granicą.

– Tera by już było trzeba, żeby nikt nie zauważył. Tutaj jest pełno kapusiów i pewnie zaraz doniosą straży granicznej – szeptał zaniepokojony.

Masz tobie, zaraz mu daj. Ale jak to zrobić, skoro mam pieniądze schowane?

– Muszę do toalety. Jak wrócę, to pożyczę – wyszeptała konspiracyjnie.

Podniosła się z siedzenia i przecisnęła pomiędzy siedzeniami do toalety. Śmierdziało w niej straszliwie, więc ledwie powstrzymywała odruch wymiotny. Szamocząc się z ubraniem, wyciągnęła sto szylingów i zwinęła w dłoni. Z ulgą wyszła z przybytku, ale zaraz za drzwiami zastała niewiele lepszy odór. Dopiero teraz stwierdziła, że w autobusie panował okropny zaduch, bo wiele osób pozdejmowało buty, a nogi w zalatujących nieświeżo skarpetach wystawiło na przejście. Kilku gości na tylnych siedzeniach wypiło niepostrzeżenie parę flaszek alkoholu; teraz spali, chrapiąc w oparach trawionej gorzały. Z ulgą opadła na swój fotel, niżej zapachy nie były tak dokuczliwe. Sąsiad na szczęście nie emitował niczego niemiłego.

– Ma pan. – Wepchnęła mu w spoconą dłoń zwitek banknotów.

– Dziękuję, naprawdę dobra z pani kobita. – Usiłował ją pocałować w dłoń.

– Co pan! Daj pan spokój. – Wyrwała mu rękę. Chciał jeszcze dziękować, ale zasyczała: – Zaraz granica.

W tym momencie zapaliło się światło i wystrojona w błękitny kostium stewardesy dziewczyna stanęła w przejściu i dmuchnęła w mikrofon.

– Wszyscy mnie słyszą? Tak? Dziękuję. Mam teraz dla państwa komunikat. Za chwilę zatrzymajmy się na przejściu granicznym. Do autokaru wejdą służby graniczne i przeprowadzą odprawę paszportową, proszę więc przygotować paszporty na stronie ze zdjęciem. Jak już przejdziemy odprawę, poprosimy państwa o opuszczenie autokaru, zabranie bagaży i udanie się na parking, gdzie przesiądą się państwo do autokaru austriackiego biura podróży, który zawiezie państwa do Wiednia. Jak wspominałam, polskie autokary nie mają pozwolenia na wożenie pasażerów w Austrii. Austriacki autokar znajdziecie państwo na parkingu, tuż za przejściem granicznym. Ja, niestety, nie będę miała przyjemności towarzyszyć państwu, muszę wrócić z polskim autokarem do kraju. Za utrudnienia serdecznie przepraszamy. Dziękuję za uwagę – zaszczebiotała panienka i usiadła.

W autobusie podniósł się rejwach.

– Jak to? Co to? Nie wyjdziemy z autokaru! Nikt nas nie informował, że trzeba będzie zmienić autokar? Czemu od razu tego nie mówiliście? To jakiś kant, zostawią nas na granicy i szukaj wiatru w polu. Na piechotę do tego Wiednia przyjdzie iść.

Podpici mężczyźni z tylnych siedzeń przepychali się do przodu.

– Ja wam, kurwa, pokażę. Za całą drogę żeśta pieniądze wzieli, to wieźta do końca! – Jeden z nich wymachiwał pięścią.

– To nie moja wina – broniła się anemicznie panienka. – To zarządzenie szefostwa. Nikt państwa nie oszukuje, austriacki autokar firmy Blaguss naprawdę będzie czekać za kilkaset metrów.

– Blaguss, znamy się na tym. Kant i tyle. Nie wysiądziemy i będziecie nas musieli zawieźć, jak było ustalone.

– Możecie komu innemu takie gadki wsuwać. Za jazdę po Austrii licencję trzeba zapłacić, to się oszczędza i gania pasażerów po nocy. Bilety opiewają na trasę do Wiednia i tam trzeba nas wysadzić. Skargę napiszę po powrocie, do sądu oddam.

– To cwaniaki, tak sobie wykombinowali, żeby więcej kasy zarobić.

W autokarze szumiało jak w ulu, pasażerowie tłoczyli się nad fotelem pochlipującej stewardesy, kiedy na schodkach pojawił się czechosłowacki pogranicznik. Powiódł zdumionym okiem po wrzącym tłumie i powiedział coś stewardesie. Drżącą ręką wzięła mikrofon i przełykając łzy, przetłumaczyła:

– Oficer mówi, że odprawy granicznej nie będzie, dopóki w autokarze nie będzie cicho. Proszę państwa o powrót na miejsca oraz zachowanie spokoju i ciszy, bo nas cofną z granicy.

Gwar ucichł. Pasażerowie w ponurym milczeniu wracali na miejsca. Mijały kolejne minuty, a pograniczników ciągle nie było.

– Co jest? Niech pani po nich idzie. Ile będziemy tutaj sterczeć? – warknął mężczyzna w skórzanej kurtce, który wcześniej odgrażał się sądem.

– Siedź pan cicho. Gdyby pan tak nie wrzeszczał, to byśmy się już dawno odprawili – warknęła wymalowana jejmość w blond peruce.

– Bo co? Odezwać się, także w pani sprawie, nie wolno? Polacy to tak zawsze, każdy was może gnoić, a wy nawet nie piśniecie, żeby się o swoje upomnieć.

– Dużo panu dało, to upominanie się o swoje. Pokrzyczał pan sobie, szabelką pomachał i gówno. Teraz nie tylko nas z autokaru wyrzucą, ale w ogóle na tej granicy zostawią – zauważył facet z inteligentną, acz opuchniętą twarzą.

– A wypluj pan to słowo – jęknęła blond Wenus.

Więcej głośnych dyskusji nie było, zrezygnowani pasażerowie czekali na straż graniczną prawie godzinę. Kiedy odprawa się zakończyła i autokar ruszył, pojawiła się nadzieja, że jednak pojedzie dalej. Po chwili jednak stanął, a stewardesa zarządziła:

– Proszę wysiąść i zabrać bagaże. Autokar firmy Blaguss stoi jakieś dwieście metrów dalej, za budynkami.

Pasażerowie, nie szczędząc cierpkich, acz już niezbyt głośnych uwag, wychodzili na zewnątrz. Alicja z trudem zbierała swoje rzeczy, pod siedzeniem miała torbę z kanapkami i gazetami, kocyk i poduszeczkę, którą zawsze zabierała w dalszą podróż. W autokarze nie było zbyt jasno, coś spadło pomiędzy siedzenia, musiała się schylić i grzebać po omacku. Kiedy wreszcie zebrała wszystkie rzeczy i wyszła przed autokar, większość współpasażerów już odebrała z luków swoje bagaże i powlokła się w nieznanym kierunku.

Boże, jeszcze tylko tego brakowało, żeby mnie zgubili. Zostanę tutaj z tymi manelami i na dodatek uboższa o sto szylingów, bo jak nic, facet, któremu je pożyczyłam, rozpłynie się we mgle.

– To pani ten plecak? Niech go pani zabiera i biegnie, bo nie będą, nie wiadomo, ile czekać. Ja już wracam do Polski. Powodzenia. – Kierowca postawił jej plecak na parkingu i poszedł do samochodu. Chwilę później była sama. Nie zdążyła jednak nawet się rozpłakać nad swoim losem, bo z mgły wychylił się jakiś kształt.

– Gdzie się pani podziewa? Dobrze, że się upomniałem, bo by bez pani odjechali. Co za organizacja! Kasę wzięli, a nawet nie sprawdzili w tym busie, czy wszyscy są. – Jej sąsiad z poprzedniego autokaru zarzucił sobie plecak na ramię i wyciągnął rękę po torbę.

– Ach, jak to dobrze, że pan poszedł pierwszy. Może zajął pan jakieś lepsze miejsce, bo w tym poprzednim autokarze, to strasznie na mnie wiało z klimatyzacji.

– Jakie tam lepsze miejsce?! Dobrze, że się w ogóle wciśniemy. Ten jest o wiele mniejszy niż poprzedni i nie ma nawet tylu miejsc siedzących, nie mówiąc już o miejscu na bagaż.

– Co też pan mówi?

– Sama pani zobaczy.

Autokar firmy Blaguss stał na parkingu, jak mówiła stewardesa. Okazały z zewnątrz, mizerny w środku, przypominał autobus miejskiej komunikacji i pewnie taki był. Część bagaży nie zmieściła się w lukach i leżała w przejściu; pasażerowie tłoczyli się po kilkoro na ławkach obitych jednak eleganckim pluszem. Niektórzy, nie mając, gdzie usiąść, stali w przejściu.

Jak mam dalej jechać? – pomyślała Alicja, która z trudem wepchnęła się do środka i stała na schodach, zastanawiając się, gdzie się podział mężczyzna z jej plecakiem.

– Tutaj, tutaj! – W jej kierunku wyciągnęła się ręka i pomogła przecisnąć się przez zwały walizek. Po chwili siedziała wciśnięta między korpulentną brunetkę w obcisłym żakiecie a uprzejmego sąsiada. Kierowca zapalił silnik i coś krzyknął po niemiecku.

– On mówi, że nie ruszy, póki wszyscy nie siądą na swoich miejscach. Nikt nie może stać w przejściu – przetłumaczył facet z obrzękłą twarzą.

– Jak on to sobie wyobraża? Przecież tutaj nie ma tylu miejsc – odezwały się oburzone głosy.

– A dajcie już spokój. Ludzie jak sardynki w puszce, ale przecież dojedziemy. W kupie nawet przyjemniej. No nie? – Puścił oko do młodziutkiej dziewczyny w kożuszku brodacz w skórzanym płaszczu. Pod szyją, na czarnym golfie dyndał mu gruby złoty łańcuch. Mężczyzna objął panienkę i usiadł na brzegu siedzenia. Chyba się jej to spodobało, bo zaniosła się perlistym śmiechem. Reszta stojących poszła jego śladem, przyklejając się do siedzących i po chwili przejście opustoszało.

– Jazda, panie gazda! – wrzasnął po polsku ułańcuchowany.

Kierowca popatrzył krytycznym okiem na pasażerów i po chwili autokar wolno ruszył w drogę.

Alicja doznawała mieszanych uczuć. Z jednej strony cieszyła się, że jednak jedzie do Wiednia, z drugiej… Cóż to była za jazda?! Przypominała podróż miejskim autobusem w godzinach szczytu. Na dodatek ciągle nie odzyskała stu szylingów, mimo że austriacka granica pozostała daleko w tyle. Jakoś niezręcznie jej było upominać się o pieniądze, bo jej wybawiciel z parkingu mógł sobie pomyśleć, że mu nie ufa. Ale przecież sam, bez upominania się, powinien jej oddać. Tak na dobrą sprawę gotówka nie była mu potrzebna, bo na granicy nikt nie kazał podróżnym ujawniać swego stanu posiadania. Pieniądze należały do niej, udostępniła je na moment kontroli, więc po kontroli powinny do niej wrócić. Mężczyzna jednak nawet się nie zająknął, że przy najbliższej sposobności odda szylingi.

W tym tłoku rzeczywiście nie ma jak przekazywać sobie kasy. Jeszcze ktoś podpatrzy, zrobi przy wychodzeniu sztuczny tłok i niepostrzeżenie ukradnie. To rozumiem. Tylko czemu nic nie mówi, czyżby miał zamiar je zatrzymać? To byłby dopiero problem, nie byłabym w stanie udowodnić, że mu je pożyczyłam. Komu zresztą miałabym się poskarżyć? Policji? Jak się z nimi dogadam? A niech cię licho – pomyślała o sobie z niechęcią. – Zachciało ci się pomagać bliźniemu, to teraz masz. Miałaś sto szylingów i nie masz.

W autokarze zgasło światło, twarze stłoczonych pasażerów od czasu do czasu oświetlały migające za szybami światła. Większość ludzi pogrążyła się w drzemce, tylko z tyłu dochodził szelest cichych rozmów. Rosło w niej napięcie i strach, że straciła pożyczone pieniądze, pojawiła się także niechęć do siebie za swoją naiwność w stosunkach z bliźnimi. Kiedy za szybą pojawił się napis Wien, zebrała się na odwagę i szturchnęła drzemiącego sąsiada.

– Zbliżamy się do Wiednia, powinien mi pan oddać szylingi – powiedziała, usiłując nadać głosowi najbardziej zdecydowany ton, na jaki ją było w tym momencie stać. Stanowiło to spory wyczyn, bo od granicy zbierało się jej wyłącznie na płacz.

– Za chwileczkę, niech się jeszcze trochę pogrzeją w kieszeni. Tyle mojego, bo przecież nie wiadomo, jak się sprawy potoczą, czy ja tyle zarobię, żebym miał kiedy tyle pieniędzy przy sobie. Wie pani, trochę mam stracha, jak to będzie. Niby wiele obiecywał ten, co mi robotę załatwił, ale dopóki roboty i pieniędzy nie zobaczę, tak do końca nie uwierzę. A niech tam, co będzie, to będzie – westchnął mężczyzna i zapatrzył się w okno. – Tutaj, w autobusie, nie będę wyciągał; wyjdziemy, to pani dam niepostrzeżenie. Co mają inni widzieć, że się kasą dzielimy. Wiadomo co to za jedni?

Alicja przyznawała mu rację, bo przecież miała takie same obawy, jednak co jej myślenie, to jej, a co jegomość ma na myśli, proponując taką formę oddawania pożyczki, tego przecież nie sposób przeniknąć. Może i uczciwy, a może i nie. Wyjdzie z autokaru pierwszy, czmychnie między budynkami i tyle go będzie widziała.

– Nie, proszę pana – zebrała się na odwagę. – Wszyscy śpią i tak nikt nie zauważy. Proszę mi oddać pieniądze teraz.

– A coś pani taka bojaźliwa? Pewnie myśli, żem złodziej. Jak biedny, to od razu kradnie. Wiem ja, co sobie takie bogacze myślą.

– To moja sprawa, co myślę. Proszę mi oddać pieniądze teraz i nie dyskutujmy więcej. – Alicja była zdumiona swoją determinacją. Wcześniej nie było jej na to stać.

– Dobrze, już dobrze. – Mężczyzna pogrzebał w wewnętrznej kieszeni zniszczonej kurtki, coś z niej wysupłał i ująwszy jej dłoń, wcisnął zwitek papieru.

– Niech pani przeliczy, żeby się nie okazało, że coś zginęło – dodał sarkastycznie. – Jakie te ludzie niewierzące – mruknął niby do siebie i zapatrzył się w szybę.

Korzystając z tego faktu, szybciutko rozłożyła zwitek. Rzeczywiście były to dwa pięćdziesięcioszylingowe banknoty, takie same, jakie mu dała. Poczuła ulgę, ale niesmak do siebie, że taka była nieufna, pozostał.

Co on sobie o mnie pomyślał? Uważa, że go posądziłam o złodziejskie zapędy. Może powinnam go przeprosić? – odezwało się w niej dobre wychowanie, piętnujące fałszywe oskarżenia. – Chyba to już zbytek skruchy – przemknęło jej przez myśl, ale na dalsze dywagacje nie było czasu.

Autokar zatrzymał się przy oświetlonym budynku i ktoś krzyknął: „Südbahnhof!”. Ludzie zerwali się z miejsc i zaczęli tłoczyć przy wyjściu. Fala podróżnych wypchnęła ją z pojazdu wraz z plecakiem, w którym na dodatek co nieco naderwały się paski.

Rozdział III

Samotna panna młoda w podróży poślubnej

Deszcz tłukący o dach i szyby samochodu na chwilę ukołysał ją do snu. Nie był to miły sen, Rafał śmiał się szaleńczo, raz po raz chwytając białymi zębami kawał surowego mięsa.

Nic dobrego z tego nie wyniknie, zęby i surowe mięso w snach zawsze zwiastowały nieszczęście.

Obudziła się gwałtownie, kiedy jej głowa dotknęła zimnej szyby. Nawet na jawie widziała te jego białe zęby zatopione w krwawym befsztyku. Tylko zęby miał ładne. Właściwie, dlaczego wcześniej tego nie zauważyła? Tylko te zęby. Wszystko inne otaczała jakaś galareta, szara i mętna, przykrywająca jego prawdziwe „ja”. Pomyśleć, że kiedyś ta twarz wydawała się jej przystojna. Za plecami mówili, że złapała pana Boga za nogi – jej, szarej myszce z zakutej wsi, trafił się przystojniak o pięknych zębach i zniewalającym uśmiechu, na dodatek z majątkiem. Ją też ten uśmiech zniewolił, wierzyła we wszystkie obietnice: szczęśliwego życia, miłości, domu z ogródkiem, psa, kota, dzieci. Zagłuszyła pierwsze wątpliwości, kiedy superamant upił się na własnym weselu do tego stopnia, że nawet noc poślubną trzeba było odłożyć na później. Wszystko stało się tak szybko – parę randek, wizyta u rodziców, zaręczyny ze srebrnym pierścionkiem z niebieskim oczkiem i ślub. Nawet nie zdążyła poczuć, czy jest zakochana, a już miała dwoje dzieci. Tymczasem on pił, kiedy tylko miał pieniądze, a nawet kiedy ich już nie miał. Na szkle rodzinnego obrazka szczęśliwej rodziny zaczęły się pojawiać rysy, ale coś całkiem w niej pękło, kiedy zaczął domowe sprzęty zamieniać na butelki. Wcześniej jakoś przyjmowała z pokorą, że nie pomagał w domu, że nie zauważał dzieci, że nie widywała jego pensji. „Chłop jest chłop, musi się czasem napić” – mówiły teściowa, matka, ciotki. „Taki spokojny człowiek, może się i napije, ale grzecznie położy się spać do wytrzeźwienia. Tylko się cieszyć. I co pani od męża chce?” – pytał dzielnicowy, kiedy chciała, by policja zmusiła go do pójścia na odwyk. To prawda, nie bił, nie awanturował się, kiedy wracał pijany, włączał telewizor i zwalał się na wersalkę – mógł tak przeleżeć kilkanaście godzin. Nigdy nie opuszczał jej lęk, co zastanie w domu, a przecież ostatnie lata mogła być pewna, że będzie to widok ziejącego wódą ciała i włączonego telewizora; nawet kiedy spał, nie pozwalał go wyłączać, budził się wtedy natychmiast z oparów alkoholu i krzyczał:

– Grażyna, kurwa. O przepraszam, Grażynka, kurwa, włącz to pudło.

Po otrzeźwieniu zwlekał się sprzed telewizora, przyciskał ją, ziejąc przetrawioną wódką i prosił:

– Grażynka, jak ja cię kocham, jak ja cię kocham. Daj mi dychę na piwo, błagam, daj mi dychę.

Nie chciał wierzyć, że nie ma dychy, bo jej pensja skromnej urzędniczki nie starcza nawet na czynsz. Domowym finansom nie pomagało nawet to, że Grażyna wynajmowała się do sprzątania. Co noc zastanawiała się, jak nakarmi dzieci. Wywracanie ciuchów w szafach w poszukiwaniu zaskórniaków już nie przynosiło efektu, więc znalazł sobie inne źródło dochodu. Tak, to przechyliło szalę – wyrzuciła go z domu, kiedy w pokoju została tylko wersalka dla dzieci i duża szafa, której nie zdołał wynieść. Nigdy nie udało się jej przeszkodzić mu w jego działaniach, nawet kiedy ogołacanie mieszkania działo się na jej oczach. Co by miała zrobić? Bić się z nim i jego koleżkami?

– Nowe mebelki pani sobie kupi – śmiali się, wynosząc kolejne przedmioty.

Zmieniła zamki w drzwiach, zakazała mu się pokazywać, przetrzymała pijackie spanie na wycieraczce, nocne wycie na schodach i skargi sąsiadów. Wyrzuciła go z domu, bo inaczej by go zabiła. Zwyczajnie, wzięłaby nóż i rozorałaby nim ten jego piękny uśmiech, tak jak się kroi galaretę, którą się stał. Zniosła wrzaski teściowej żądającej powrotu synusia na łono rodziny, dla której „flaki sobie wypruwał”, oraz miano niewdzięcznej suki, którą zyskała po rozwodzie. Najgorsze było potępienie własnej matki, uważającej, że ślub się bierze na całe życie.

– Przysięgałaś przed ołtarzem, to wszystko wytrzymasz, Bóg da ci siłę. Ja z twoim ojcem wytrzymałam, to i ty wytrzymasz. No to co, że pije? Pijany czy nie, mąż to mąż, a rozwódka to gorzej niż kurwa.

Nawet nie wie, skąd wzięła siłę, by to wszystko wytrzymać.

– Zrobiłaś to, wreszcie zrobiłaś. Najważniejsze już zrobiłaś – mówiła do siebie, szczękając zębami, kiedy z nerwów trzęsła ją febra. Kiedy czuła, że nadchodzi atak, kryła się w łazience, żeby dzieci nie widziały. I tak już za dużo widziały.

– Dzieci… – Przytuliła rozgorączkowane czoło do zimnej szyby. – Boże, żeby ten sen się nie spełnił, niech ten Rafał ze swoimi zębami pozostanie już tylko sennym widziadłem.

Kiedy już zrobiła pierwszy krok, reszta potoczyła się jak lawina.

– Grażynka, dokąd tak pędzisz? Co ty, ludzi nie poznajesz? – zaczepiła ją na ulicy atrakcyjna, ubrana w zagraniczne ciuchy kobieta. Już miała zignorować okrzyk, kiedy w przebłysku świadomości rozpoznała Elkę, szkolną koleżankę. W niczym nie przypominała tamtej zahukanej pryszczatej dziewczyny.

– Świetnie wyglądasz – pochwaliła, kuląc się w swoim wytartym paletku.

– Ma się to szczęście w życiu. Kochana, tutaj to ja bym dalej wycieruchem u matki była, a tak panią sobie jestem. Co zarobię, na siebie wydam. Ciuchy, fryzjer, kosmetyczka, nawet na wczasach byłam.

– Skąd cię tyle szczęścia spotkało?

– Na szparagi do Niemiec pojechałam. Ciężka robota i mało płacą, ale ludzi zapoznałam, do bauera na sprzątanie się załapałam. No, sprzątanie ja mam opanowane, przynajmniej raz się na coś wrzaski i połajanki matki przydały. Poza tym towarzystwo na tych szparagach niespecjalne; kobity proste jak konstrukcja cepa, tylko do fizycznej roboty zdatne; co drugiej chłop w więzieniu siedzi, to na życie musi sama tyrać. Wielkiego wyboru to one nie mają: albo do pośredniaka u nas ganiać i martwić się, co do garnka włożyć, albo schylać kark i nożem przy szparagach fedrować. Tylem się tych gadek nasłuchała o chłopach w więzieniu, o synach w poprawczaku, o córkach, co się uczyć nie chcą, że szkoda gadać. Niby rozżalone, że dzieci niedobre, niewdzięczne, ale kto ma te dzieci dopilnować, jak chłop w więzieniu, a one u Niemca. Koniecznie chciały wiedzieć, co mój robi i na co przy szparagach orzę. Nie chciałam się wychylać i opowiadać, że od matki, zołzy, uciekłam, to też mówiłam, że chłop siedzi, co prawda przed telewizorem, ale siedzi.

– To za mąż wyszłaś?

– A tam, wyszłam, nie wyszłam. Mam takiego jednego, rzeczywiście do roboty ci się on nie rwie, przed telewizorem na ogół przesiaduje z butelką, ale zawsze jakieś portki się po domu przewiną. A słyszałaś ty o czymś takim, no… Jak to się nazywa…? Zapomniałam. A, już mam, orgazm. Słyszałaś? Bo na tych szparagach to my o różnych rzeczach mówiły; o chłopach i rzecz jasna o tym, co się z chłopem w łóżku robi. Jedne gadały, że ten orgazm miały, a inne nie. Ja już wiem, co to takiego, i mówię ci: wspaniała rzecz. Ze cztery razy ten orgazm miałam. A ty?

– Wiesz, spieszę się, może innym razem pogadamy.

– O, widzę, że nie miałaś. Bywa, ale co ci powiem, to ci powiem: bez chłopa, to dla kobiety nie ma życia. No, nie jest tak?

– No, nie wiem – szepnęła rozpaczliwe, ale koleżanka, rada ze słuchaczki, wcale nie liczyła na odpowiedź, tylko trzymając Grażynę za rękaw płaszcza, dalej roztaczała wizję rajskiego życia w zagranicznej robocie.

– Ja ci mówię, Grażynka, rzuć to wszystko w diabły i jedź za granicę. Słyszałam co nieco o twoim, no, niby źle, żeś go z domu wygnała, bo wiadomo, co baba warta bez chłopa, ale jak żeś już tak uczyniła, to nie masz wyjścia, za granicę musisz. Tutaj, w tym naszym grajdole, dzieci nie utrzymasz, a żeby im jaką taką przyszłość zapewnić, to ani mowy nie ma. Jak chcesz, to ci te szparagi załatwię, ale jak sezon będzie, znaczy się na wiosnę. Teraz to by trzeba co innego.

– A jakże ja sobie bez języka poradzę?

– Coś ty, nie pamiętasz, jakżeśmy „ich habe grube babe” na niemcu wkuwały. Przecie ja te same lekcje co ty miałam, mnie wystarczyło, to i tobie starczy. Nie święci garnki lepią, douczysz się na miejscu.

Rozstały się z niczym, ale w Grażynie kiełkowała myśl, że może to jest wyjście. Tym bardziej, że zepsuła się stara lodówka, którą dostała od sąsiadów, więc gdyby tak pojechała chociażby na miesiąc… Zarobi na lodówkę i wróci. Opatrzność – poinformowana o kierunku zmian – raz, dwa wzięła się do roboty i już kilka dni później Grażyna podczas kolejnego sprzątania napotkała Germanistkę, która została wezwana do jej chlebodawczyni, by wykonać delikatną misję. Misja miała polegać na sprowadzeniu z Austrii syna chlebodawczyni. Niewdzięcznik opływał we wszelkie dostatki, nawet motor najwyższej klasy kupiła mu na osiemnastkę. No, i tym motorem wraz z kolegą pojechali do Austrii i już nie wrócili. Synuś poinformował matkę, że mu się tam bardzo podoba, więc o powrocie nie ma mowy. Nie podziałała nawet groźba odcięcia od rodzinnych pieniędzy; pierworodny zapowiedział, że w tej sytuacji robotę jakąś znajdzie i choćby miał suchy chleb jeść i wodą popijać, to zostanie tam, gdzie jest. Jak powiedział, tak zrobił; matce na pociechę przysłał adres hotelu, gdzie się jako fizyczny załapał do roboty. Panie omawiały techniczne szczegóły operacji, a Grażyna słuchała ich połowicznie, bo przykładała się do sprzątania. Tak miała, że jak już się za coś brała, to robiła to solidnie.

– Może by pani Grażynka ze mną pojechała? – Dotarło do niej w pewnym momencie.

– Grażynka? Czemu Grażynka? – zdziwiła się chlebodawczyni.

– Widzę, jak sprząta. W Austrii takich potrzebują i nieźle płacą, nowy sezon się w hotelu zaczyna, a wiadomo, po zimie jest co robić. Pani Grażynka Stefusia zna, własne dzieci ma, to i może prędzej mu do rozumu przemówi.

– No jasne. Grażynka, błagam cię, pojedź do tej Austrii i sprowadź mi Stefanka do domu. Wiesz, że ja bez niego życia nie mam. Po nocach mi się śni, że on tam, biedaczek, może nie dojada, śpi byle gdzie, a co gorsze, do roboty fizycznej się bierze, a on przecie alergik, astmy jeszcze z tego kurzu dostanie – argumentowała chlebodawczyni.

Grażyna w przypływie natchnienia powiedziała „tak” i nie wiedzieć kiedy, siedziała w mieszkaniu z paszportem i pozwoleniem na pracę w podwiedeńskim hotelu. I dopiero wtedy obleciał ją dreszcz. Co zrobi z dziećmi? Kasia miała piętnaście lat, a Sebastian sześć. Przecież nie mogli zostać sami, bez opieki. Na matkę nie było co liczyć – przestała się do niej odzywać po rozwodzie. Pozostawał brat. Mieszkał w sąsiednim bloku, lubił siostrzeńców, był odpowiedzialny, niepijący. Tylko czy się zgodzi wziąć sobie na kark dwoje dzieci? Jurek zgodził się niespodziewanie szybko; nawet ją pochwalił, że tak to sobie wymyśliła. Oczywiście, niech się Kasia i Sebastian do niego przeprowadzają, będzie im raźniej razem. Zgoda Jurka to jedno, a jej lęki i obawy – drugie.

Poza tym pojawiła się niespodziewana przeszkoda. Sebastian na wieść o tym, że mama mogłaby wyjechać, wybuchnął płaczem.

– Nie, nie zgadzam się. Najpierw taty nie ma, a teraz ciebie. Nie chcę być sierotą.

– Sierota, to ty już jesteś, skoro tak gadasz. Nie widzisz, że mama nie ma wyjścia. Żeby na nas zarobić, musi znaleźć sobie dobrą pracę, lepiej płatną niż teraz. A u nas nie ma pracy. Wiesz, ile w Polsce osób jest bezrobotnych? Lodówka się zepsuła. Za co mama kupi nową? Poza tym, nie wiem jak ty, ale ja mam dość spania z tobą na wersalce. Wędrujesz po nocach i spychasz mnie na podłogę. Na dodatek chrapiesz. Jak mama zarobi za tą zagranicą, to nam osobne łóżka kupi – argumentowała Kasia.

Grażyna była zdumiona roztropnością swojej nastoletniej córki, ale nie zdążyła zareagować, kiedy Sebastian podjął decyzję.

– Ja wcale nie chrapię, tylko ty, i nie zrzucam cię z wersalki. Mamo, ty naprawdę tyle zarobisz, że nam oddzielne łóżka kupisz i lodówkę? To będzie strasznie dużo kosztowało – rozchmurzył się Sebastian. – Ja to bym chciał łóżko jak samochód, widziałem na obrazku w gazecie. Mamo, tylko żeby czerwony był. I keyboarda mi kup. Ja bym tak się chciał nauczyć grać.

– Dobrze się czujesz? – zagadnęła ją Germanistka.

– Bardzo dobrze. Jak panna młoda – odpowiedziała.

– Jak panna młoda? Czemu tak?

– Właśnie wkroczyłam na nową drogę życia – zaśmiała się.

– Tylko pana młodego coś nie widać.

– I chwała Bogu. – Roześmiała się ponownie.

W tym momencie za oknem pojawił się napis Wien. Grażyna miała świetny humor, kiedy mimo wszelkich przeszkód jednak dotarła do mitycznego Wiednia. Nie przeszkodziło nawet to, że autobus, którym jechały, zatrzymano na granicy i nie pozwolono jechać dalej, bo przewoźnik nie miał aktualnych pozwoleń. Pasażerów wysadzono na przejściu granicznym, ale Grażyna nie takie problemy pokonywała, więc po czechosłowackiej odprawie czym prędzej pociągnęła Germanistkę na austriacką stronę granicy, wyciągnęła rękę i zaczęła zatrzymywać samochody. Jakimś cudem, nie bez wsparcia pięknej niemczyzny Germanistki, szybko znalazły chętnego, który podwiózł je do Wiednia.

Rozdział IV

600 dolarów znika

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Ręce do góry.

[2] Pracownik najemny.

[3] Robotnik „na czarno”.

[4] Szybko, szybko.

[5] Moje dziecko, czy podniesiesz ręce, czy nie!

[6] Moje dziecko. Dziecko. Dziecko.

[7] Dziękuję, czasami dzieci są nie do wytrzymania…

[8] Tak, tak, naturalnie.

[9] Przepraszam, muszę iść.

[10] Do widzenia.

[11] Nie strzelać.

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział I. Ewa przyjeżdża
Rozdział II. Alicja w drodze do celu
Rozdział III. Samotna panna młoda w podróży poślubnej
Rozdział IV. 600 dolarów znika
Rozdział V. Caritas zdobyty
Rozdział VI. Szukając mieszkania
Rozdział VII. Stasiek w amorach
Rozdział VIII. Ewa zwiedza przedmieścia
Rozdział IX. Trzy kobiety się spotykają
Rozdział X. Burzowa chmura z piorunami
Rozdział XI. Grażyna idzie do pracy, a Alicja ją rzuca
Rozdział XII. Ewa rozmyśla
Rozdział XIII. Szybki awans
Rozdział XIV. Malując dywany
Rozdział XV. Ewy droga do pracy
Rozdział XVI. Skutki wożenia taksówką do pracy
Rozdział XVII. Grażyna poznaje przyjaciół
Rozdział XVIII. Jak Alicja Turkowi czerwony barszcz gotowała
Rozdział XIX . Nadchodzi wiedeńska odsiecz
Rozdział XX. U córki carskiego generała
Rozdział XXI. Co wynikło z pójścia na lody
Rozdział XXII. Przez narciarstwo do ciężkiej choroby
Rozdział XXIII. Sypiając z Brygidą
Rozdział XXIV. Matki i córki
Rozdział XXV. Niespodziewany koniec kąpieli w wannie
Rozdział XXVI. Z punktu widzenia Ewy
Rozdział XXVII. Grażyna w trybach koszerności
Rozdział XXVIII. Kiszone ogórki dla nazisty
Rozdział XXIX. Anioł deportowany w kapciach
Rozdział XXX. Personel znaczy talerze
Rozdział XXXI. Alicja prosi o podwyżkę
Rozdział XXXII. Wino, kobiety, śpiew i fasola
Rozdział XXXIII. Rozmawiając z Bogiem
Rozdział XXXIV. Nieudane świąteczne śniadanie
Rozdział XXXV. Nalewka z białych kwiatów czarnego bzu
Rozdział XXXVI. Porsche i sex
Rozdział XXXVII. Nieszczęścia idą w parze…
Rozdział XXXVIII. Nic nie jest takie, jak się wydaje

Białe kwiaty czarnego bzu

ISBN: 978-83-8313-979-1

© Beata Znojkowa i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Czarnecka

KOREKTA: Anna Grabarczyk

OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek