Bezmiar Wymiarów - Tomasz Dawidowicz - ebook

Bezmiar Wymiarów ebook

Tomasz Dawidowicz

0,0

Opis

W niedalekiej przyszłości dwóch fizyków pracujących w CERN odkrywa przypadkiem strukturę czasoprzestrzeni i Wszechświata. Nagroda Nobla jest tylko punktem zapalnym dla rozwoju fabuły.

Okazuje się, że personifikacje Dobra i Zła dotarły za naukowcami aż do 4 wymiaru przestrzennego, co oznacza, że losy obu bohaterów splatają się i rozdzielają.

Gdyby nie fizyka kwantowa i miłość, oraz rodzina Gerwazego Wachnika i Sigurda Rasmussena, świat czekałaby zagłada.

Chcesz się przekonać, że fizyka nie jest nudna i może być motorem napędowym akcji powieści science-fiction?

Przeczytaj „Bezmiar Wymiarów” autorstwa Tomasza Dawidowicza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 652

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tomasz Dawidowicz
Bezmiar Wymiarów
Wydawnictwo Psychoskok Konin

Tomasz Dawidowicz „Bezmiar Wymiarów”

Copyright © by Tomasz Dawidowicz, 2022

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. 

Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana 

w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Wioletta Jankowiak

Projekt okładki: Kamil Skitek

Korekta:"Dobry Duszek", Marianna Umerle

Skład epub, mobi i pdf: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-795-3

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

– Gerwazy, do ciężkiej cholery, ruszysz się wreszcie?

– Jestem fizykiem, myślę, przecież za to mi płacą, wyluzuj. 

Gerwazy Wachnik w zamyśleniu spoglądał na szachownicę.

– Gramy jedną partię od miesiąca i zawsze na ciebie czekam… Poza tym, gdyby chociaż z tego coś było, a ty przegrywasz jedną partię po drugiej. Jak tak dalej pójdzie, przestaną ci płacić za takie myślenie… 

Sigurdowi Rasmussenowi wbicie szpili swojemu koledze nie sprawiało żadnego problemu. Jeden i drugi już dawno przywykli do takich wymian uprzejmości. Ale Polak nie obrażał się, znał już na tyle Islandczyka, że wiedział, iż to jego sposób bycia. 

„On po prostu chce być miły, ale robi to niezręcznie. Pewnie nie umie inaczej…” – optymistycznie zakładał Gerwazy.

– Co nagle to po diable, Sigurdzie. Jestem cierpliwy.

– Znowu zaczynasz z tym swoim religijnym gadaniem, bądźże fizykiem, chłopie, diabła w to nie mieszaj.

– Ale przyznasz, że to miłe urozmaicenie w naszej laboratoryjnej rzeczywistości, Sigurdzie. Co za przypadek! Łączy nas chyba tylko to, że w naszych ojczyznach chleje się na umór. A, przepraszam, obaj jesteśmy fizykami, choć w twoim przypadku mam pewne wątpliwości… Wiem, MIT[1]  i tak dalej, ale żeby aż tak? 

– Aż jak? – Sigurd popatrzył na Gerwazego niewinnym spojrzeniem swoich błękitnych skandynawskich oczu.

– Nie umiesz zachować powagi adekwatnej do swojego zawodu, zupełnie Sigurdzie, zupełnie. I to prawie w każdej sytuacji. Weźmy na przykład niedawną historię z batonem… Klasyk! Kupując snickersa, zdziwiłeś się, że tak drogo i oskarżyłeś sprzedawcę o to, że gwiazdorzy. Co za komedia… Boki zrywać.

– Tato, proszę. Następnym razem kupię marsa. Zadowolony?

– …reszta niech pozostanie milczeniem… Ty: ateista, ja: katolik, ty: niski blondyn, ja: wysoki rudzielec. Czasem myślę, czy ktoś nas tak specjalnie nie dobrał. Licząc, że wprowadzając mieszankę wybuchową, uzyska genialne pomysły. Wszystko jak do tej pory się sprawdza, bywa wybuchowo. – Gerwazy mówił cicho, w zamyśleniu, jakby wypowiadał tylko niegodne uwagi szczegóły. Szczegóły, które obaj znali doskonale.

– Tylko jakoś tych genialnych pomysłów nie ma… Nieprawdaż? Jest jak jest. Nie uważasz jednak, że powinniśmy trochę popracować? W końcu nas wyrzucą…

– To ja powinienem wypowiadać tę kwestię do ciebie. – Wachnik łypnął lekko znudzonym spojrzeniem na kolegę.

– Spokojnie, stary, płacą nam za godziny, możemy badać nawet pryszcza na twoim nosie, którego, nawiasem mówiąc, masz już od trzech dni – powiedział Islandczyk z typowym dla siebie ironicznym uśmieszkiem. 

Ale kolejna riposta Rasmussena nie zrobiła na Polaku wrażenia. 

„Pewnie chciał być miły i okazać zainteresowanie. Tak, na pewno” – pomyślał.

– Bóg mnie wyleczy. – Wachnik zdecydował się na autoironię i zadrwił nieco ze swoich przekonań, bo wiedział, że dalsza dyskusja z Sigurdem mogłaby potrwać co najmniej do północy. 

„Trzeba blondaskowi ustąpić. Nie pierwszy i nie ostatni raz” – pomyślał.

Zaśmiali się. To prawda, badania nad nadprzewodnictwem w temperaturze zera bezwzględnego nie posuwały się zbyt szybko, poza tym ten oddział CERN-u[2] , cóż, jakby to powiedzieć, nie był w tym momencie priorytetem dla kierownictwa. Nadprzewodnictwo to na pewno coś, czemu warto było się poświęcić, dlatego naukowcy nie żałowali swoich decyzji życiowych. Jednakże w danej chwili CERN był skupiony na badaniu pola Higgsa oraz doświadczeniach z dziedziny grawitacji kwantowej, Świętego Graala fizyki, a co za tym idzie, poszukiwaniach grawitonu. W Modelu Standardowym dokonywano wielu modyfikacji, jednak jego największym brakiem była nieobecność grawitonu, kwantu oddziaływania grawitacyjnego. Nadprzewodnictwo może poczekać, bo w obliczu pewnych już sukcesów w postaci wykrycia, po wielu latach obserwacji, fal grawitacyjnych w LIGO[3] , to właśnie grawitacja spędzała sen z oczu panom od decydowania. I może słusznie? Wszakże nikt nie oczekiwał przełomu na polu, na którym postęp prac posuwał się w ślimaczym tempie. Zresztą, nadprzewodnictwo… Na wyobraźnię opinii publicznej na pewno bardziej zadziała sformułowanie teorii unifikującej fizykę kwantową i teorię względności Einsteina, niż jakieś tam nadprzewodnictwo. Przełomu na tym polu nie było już od dawna, stan wiedzy utrzymywał się na niezmiennym poziomie od dobrych kilku lat. Nadal nie udawało się uzyskać tego zjawiska w temperaturze pokojowej, co umożliwiłoby jego szersze komercyjne zastosowanie. Odkryto jedynie, że należy szukać odpowiedzi przy temperaturze zera bezwzględnego, lecz aby poznać dokładnie mechanizmy, które umożliwiłyby stosowanie nadprzewodników w domu i zagrodzie, potrzebna jest karkołomna żonglerka parametrami dodatkowymi, które również mają wpływ na badane obiekty. Karkołomna, i, jak się okazało, czasochłonna. Inna sprawa, że CERN nie był instytucją charytatywną i funkcjonować musiał również jako przedsiębiorstwo. Odnosić namacalne i wymierne sukcesy. Dlatego niejako w akcie desperacji kierownictwo ruszyło pełną parą w kierunku badań nad grawitacją kwantową. To byłoby coś wielkiego, odkrycie na miarę połowy XXI wieku, ba, może nawet zalążek do Teorii Wszystkiego. Media oszalałyby ze szczęścia, wieczysta chwała oraz oczywiście dowód na to, że pieniądze pakowane w CERN przez rząd nie idą na marne. Mierzono wysoko, bo już dawno nie udało się niczym zaskoczyć świata nauki. Wszystko albo nic. Gdyby się udało… Na razie nikt nie chciał myśleć o tym, co by było, gdyby się nie udało. Siłą rozpędu nadawanej przez piękno idei dokładnego zbadania najbardziej tajemniczej z podstawowych sił przyrody – grawitacji – CERN parł przed siebie, skupiając się coraz intensywniej na najbardziej medialnym z ich badań. Nadprzewodnictwo, nadprzewodnictwo. No cóż, nie od dziś było wiadomo, że szefem CERN-u nie był fizyk, tylko naprawdę niegłupi spec od marketingu w osobie Alberta Dormousse’a. 

– Alleluja i do przodu! – kwitował nie raz Rasmussen politykę Dormousse’a, drwiąc również w pewien sposób ze swojego religijnego przyjaciela, gdy rozmawiali razem o sprawach kierunku, w jakim zdąża CERN.

Miesiące płynęły, a rezultaty lepiej było przemilczeć. Niepokorny Islandczyk Sigurd Rasmussen i polski naukowiec Gerwazy Wachnik mieli za sobą wiele sukcesów na polu fizyki doświadczalnej. Wachnik przerzucił się na nadprzewodnictwo z fizyki molekularnej, Rasmussen w swojej pracy podążał w kierunku badań elektromagnetyzmu – i obaj znani byli w światku uczonych z tego, że nie lubili iść z głównym nurtem. Do tego stopnia, że Rasmussena wywalono z elektromagnetyzmu za zbyt częste wyrażanie własnego zdania i podważanie wiarygodności wyników badań, a Polak zrezygnował z fizyki molekularnej, bo stwierdził, że go to nudzi i nie będzie prowadził strony o fizyce kwantowej w mediach społecznościowych. Za to obaj byli wytrwali i cierpliwi. Może Islandczyk trochę mniej niż Wachnik, ale i tak wysuwał się przed szereg. Jednak wydawało się, że w przypadku obecnych badań utknęli w martwym punkcie. Mimo iż zdążyli się już przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy, czuli się zniechęceni rezultatami i powoli dochodzili do przekonania, że szachy to faktycznie jedyne, co im pozostało. Aż do piątku…

– Sigurdzie, na miłość bos… Sigurdzie, kurde! Uruchom w końcu szare komórki! Przepraszam, szarą komórkę! Naprawdę, czas już do roboty! Zobacz, co się dzieje w Wielkim Zderzaczu Hadronów: pole Higgsa, grawitacja kwantowa, przebudowują Model Standardowy, praca wre, a to tylko wierzchołek góry lodowej, mają masę danych i kto wie, co jeszcze zostanie odkryte… 

– Nie narzekaj. Coś tam sobie badasz, nikt się nie czepia… Może jesteś trochę słaby w szachy, ale to jeszcze nie koniec świata. – Sigurd, nie odwracając się od swojego stanowiska pracy, rzucił ochłap uwagi Wachnikowi.

Gerwazy tylko mruknął coś niezrozumiale i wrócił do swojej papierologii. Jednak wytrzymał jedynie trzy minuty.

– Ostatnią publikację napisaliśmy trzy miesiące temu… Mamy do dyspozycji temperaturę zera bezwzględnego, możemy do czegoś dojść, nie tak jak piętnaście lat temu, kiedy badacze kręcili się w kółko, bo nie dało się opanować drgań atomowych. 

– Oho, zaczyna się…

– Ucisz się na moment.

– Przecież to ty paplasz, nawiasem mówiąc, to samo, co dwa dni temu. O, przepraszam, cztery dni temu też. Mam kontynuować? 

– Pozwól, że ja to zrobię. – Gerwazy ni to uśmiechał się, ni to gromił Islandczyka wzrokiem, jakby nie mógł się zdecydować. – Moim zdaniem naprawdę warto się postarać, to tylko kwestia dobrania innych parametrów. Ja grzebałem się w kwantach, ty się znasz na elektromagnetyzmie, pewną bazę mamy. 

– Baza to nie wszystko, Wachnik. Właśnie, co do bazy… Lepiej zrób roszadę, proszę cię, bo ponownie cię zawstydzę. A może nawet siebie, gdy znów bezwstydnie wygram. – Tym razem to Sigurd uśmiechnął się, ale krzywo. Świetnie się bawił, szukając nerwu, na którym mógłby zagrać Polakowi. 

Jednak Wachnik, niczym rozpędzony byk, nie dawał się sprowokować i kontynuował: 

– Gdybyśmy tylko dorzucili coś do tej temperatury… No nie, miałeś słuchawkę w jednym uchu! – Wydawało się, że Polak na chwilę stracił stoicki spokój.

– Nie produkuj się. Wielki Zjadacz Bananów może sobie odkrywać, co chce, bo CERN nie skąpi na niego funduszy, ale fakt, skwarków i bizonów to oni dużo rozszczepiają – zażartował Rasmussen.

– Ech, zaraz cię rozszczepię! 

Gerwazy po raz kolejny przekonał się, że nie przebije się przez mur ironii, który u Sigurda urósł do pokaźnych rozmiarów na przestrzeni czasu ich wspólnych badań. 

„Kiedyś bardziej się przykładał” – pomyślał Gerwazy z lekkim rozczarowaniem, po czym przybrał mniej emocjonalny, a bardziej oficjalny ton. 

– W porządku… Na dziś mamy reakcję naszego pojemnika z helem i ołowianą płytką pod ciśnieniem 100 GPa i, uwaga, nowe danie: niejednorodne pole magnetyczne. 

– Ja bym to zrobił inaczej, ale jak zwykle myśliciele od teorii zażyczyli sobie dziś coś nowego.

– Jak byś to zrobił, mądralo? – Wachnik nie chciał, ale mimowolnie uśmiechnął się.

– Dodałbym frytki i ketchup. Lecimy.

– Bo mamy spore zaległości w badaniach. Załączaj te hektopaskale.

– Się robi szefuńciu, ale najpierw wieża na D8 – odrzekł Rasmussen, mistrz tematów pobocznych.

– Szach. Ciąg dalszy po lunchu. – Lekko poirytowany Wachnik odłożył ruch na później, ponieważ pachniało kolejną porażką. Poza tym były ważniejsze rzeczy do zrobienia.

Trzeci dzień badań, gaz ten sam, zmieniały się tylko parametry prądu. Żmudne badania trwały już kilkanaście miesięcy, a wnioski, efekty, nadal pozostały na poziomie zerowym. Stąd brak publikacji, brak nadziei na przełom, bo, jak się okazało, przy dotychczasowych parametrach niezliczonych już doświadczeń nie udawało się osiągnąć oczekiwanych efektów. Wiadomo było tylko, że oprócz zera bezwzględnego potrzebne było coś jeszcze. Próby mnożyły się jak króliki, jednak nie można było powiedzieć, że dokonywał się jakikolwiek postęp, oprócz eliminacji pewnych określonych warunków doświadczenia. Labirynt fizyki doświadczalnej stawał się coraz bardziej zagmatwany, im dalej posuwały się badania. Dlatego Sigurd ruchem znudzonym i wręcz ospałym wcisnął przycisk inicjacji, jednak już chwilę potem jego tętno… eksplodowało, zaraz po tym, gdy miejsce miała prawdziwa eksplozja. Mnóstwo dymu, który dolał oliwy do ognia paniki obu panów. 

Takich emocji fizyk nie przeżywa codziennie, szczególnie gdy musi znaleźć gaśnicę proszkową i zareagować z refleksem superbohatera, którym ani Wachnik, ani Rasmussen się nie czuli. No, może Rasmussen trochę tak, bo w końcu kiedyś był z niego nawet niezły triathlonista, podobno szykował się na zawody Ironman. Wygrała fizyka. A może Sigurd wybrał fizykę, by naprawdę stać się kimś pokroju Tony’ego Starka i zostać prawdziwym Iron Manem? To byłoby bardzo w jego stylu. 

Ale wybuch to nie był jedyny powód, dla którego ten dzień miał zostać zapamiętany. Bo… Płytki nie było. Nie było! Gorączkowo szukali jej w pobliżu, ponieważ jej rozmiary nie były mikroskopijne i nie sposób było jej nie zauważyć, ale nawet dokładając największych starań, nie mogli jej znaleźć. Po prostu rozpłynęła się w nicości. 

Właściwie historia mogłaby skończyć się w tym momencie, gdyby nie przytomność umysłu Sigurda, który nie dał za wygraną, bez słowa wyszedł z pomieszczenia i przytargał wykrywacz metalu używany w laboratorium do pomiarów i znacząco zaczął się wpatrywać w polskiego naukowca. Wykrywacz ten różnił się trochę od komercyjnych modeli z witryn Spy Shopu, ale dzięki temu spełnił swoją rolę. Otóż przyrząd… wykrył obecność metalu w środku tytanowego pojemnika z helem. Niestety, płytka zniknęła z pola widzenia, jednak przyrząd ani na chwilę nie chciał ustąpić – ołów był obecny. Gerwazy w zamyśleniu gładził krzaczastą brodę, a Sigurd nadal wytrzeszczał oczy ze zdumienia. 

„Eureka. Eureka!”. 

Tym razem to Gerwazy przytaszczył kolejny sprzęt – imponujących rozmiarów mikroskop. 

„Jeśli metal jest, ale go nie widać, sprawa jest oczywista – trzeba powiększyć obraz” – pomyślał fizyk. 

Ręce obu panów opadły natychmiast, gdy odczyt z mikroskopu wskazał na obecność rzeczonej płytki z ołowiu – jednak pomniejszonej do rozmiarów prostego białka…

Cztery miesiące później

W świecie CERN-u wrzało jak w ulu. Nikt jeszcze nie podał do wiadomości publicznej sensacyjnych odkryć z zapomnianego przez Boga i ludzi resortu badań nad nadprzewodnictwem i zerem bezwzględnym. Sprawa była zbyt świeża, ale i zbyt niewiarygodna, by cokolwiek ogłaszać, wymagała jednak najpilniejszej uwagi. Sigurd Rasmussen i Gerwazy Wachnik nie dokonali przełomu w badaniach. Choć właściwie – dokonali, ale w sposób, jakiego żaden z nich nie przewidział, bo wynik odbiegał całkowicie od kierunku badań założonych na wstępie. Gdyby przestano drążyć sprawę w tamtym momencie, Polak i Islandczyk byliby i tak murowanymi kandydatami do nagrody Nobla. Na szczęście nikt nie miał zamiaru poprzestać na pierwszym odkryciu, wszakże to mogło być preludium czegoś wielkiego, wręcz niewyobrażalnego. Bo jak inaczej nazwać sytuację, w której pomniejszony element zachował swoją strukturę cząsteczkową i atomową, ale dokonano jego pomniejszenia o wielkość proporcjonalną do zastosowanego ciśnienia atmosferycznego… powstałego przy akompaniamencie pola magnetycznego, które wydawało się grać kluczową rolę? 

– Jak myślisz, co właściwie spowodowało ten efekt? – zagadnął Sigurda Gerwazy przy obiedzie. 

Snuli się trochę jak duchy po obszarze CERN-u, bo nie mieli co robić. Dane były na bieżąco analizowane, badania nad nadprzewodnictwem chwilowo zawieszone, dlatego mogli, pusząc się dumnie jak pawie, przechadzać się po obiektach genewskiego centrum naukowego.

– Nie ten, tylko Wachnik-Rasmussen effect – poprawił go Islandczyk.

– Za wcześnie na pisanie podręczników, Sigurdzie. Chcę wiedzieć, co myślisz na ten temat. Powiedz wreszcie.

– Powiem ci, co myślę… – Sigurd na chwilę podniósł głowę znad talerza. – Myślę, że ta zupa nie smakowałaby tak, jak smakuje, gdyby zabrakło jakiegokolwiek ze składników. Jednak…

– Co jednak? – Gerwazy był bardzo ciekaw, jak rysuje się sprawa oczyma Sigurda.

– Wolałbym te frytki i ketchup – powiedział Islandczyk. 

Obaj roześmiali się i nie był to nerwowy śmiech, ponieważ cokolwiek miało nastąpić, wiedzieli, że i tak będzie to epokowe odkrycie. Tak przeczuwali. 

Co do dania, jakie zafundowali analitykom, było doprawione bardzo niską temperaturą. Albert Dormousse, jakby chcąc umniejszyć zasługi Polaka i Islandczyka, podkreślał na każdym kroku, że odkrycie byłoby niemożliwe, gdyby nie zastosowano temperatury zera bezwzględnego, jego oczka w głowie, bo osiągniętego tu, w CERN-ie, za jego kadencji. A społeczność fizyków robiła swoje i zdawała sobie sprawę, że nareszcie jest okazja, aby spenetrować dokładniej nanoświat. Otwierały się całkowicie nowe możliwości, tylko nikt jeszcze do końca nie był w stanie przewidzieć, jakie. 

Cóż, tym razem newtonowskie jabłko spadło na głowę Rasmussena i Wachnika. Jak wiadomo, najlepsze odkrycia często są dziełem przypadku.

Osiem miesięcy później

Po tygodniach szkoleń i budowy Q-Obiektu, czyli specjalnego modułu umożliwiającego istotom żywym podróż do nanoświata, wszystko było gotowe. Q-Obiekt stanowił swoiste dzieło sztuki w świecie technologii. Najeżony wszelkimi dostępnymi i istotnymi dla misji przyrządami pomiarowymi, został zaprojektowany tak, aby zapewnić nanonautom całkowitą izolację od warunków zewnętrznych, by jakiekolwiek zmiany ciśnienia, temperatury, pola magnetycznego i elektrycznego, czy całej gamy różnych rodzajów promieniowania, nie wpływały na ich czynności życiowe. Oprócz tego został on wyposażony we własny napęd elektromagnetyczny EmDrive, który zdał egzamin przy niedawnej misji na Marsa. Tak na wszelki wypadek. Nie potrzebował paliwa, przez to udało się go umieścić w kapsule, na swoistym pomoście do świata kwantów. Nikt nie wiedział, co skrywa bariera nanoświata, dlatego Q-Obiekt, niczym szwajcarski scyzoryk, musiał być bardzo uniwersalny. Pokryty doskonałym izolatorem cieplnym, zapewniał ochronę przed temperaturą zera bezwzględnego. A cel misji był jasny – zbadanie świata w skali Plancka, czyli wielkości rzędu 1,616 x 10^–35 m. Podobno jest to najmniejsza wielkość mająca sens fizyczny, jednak pierwsze próby z kamerami w Q-Obiekcie dawały nadzieję na modyfikację tej teorii. Einstein pewnie zacierał ręce w zaświatach, oglądając, jak ludzie na własne oczy dostrzegali efekty opisane w jego teoriach – spowolnienie biegu czasu. Próby z coraz bardziej skomplikowanymi obiektami żywymi wypadały pomyślnie – wszystko kończyło się dobrze, a stopniowe zmniejszanie ciśnienia pozwalało wrócić żyjątkom do rzeczywistości makro. 

Kto by pomyślał, że historia zatoczy koło… Najpierw wystrzelono Łajkę w kosmos, a teraz do subatomowego świata. I tak samo jak w przypadku eksploracji przestrzeni pozaziemskiej, przyszedł czas na ludzi. Kandydaci mogliby być tylko jedni.

Rasmussen i Wachnik siedzieli przypięci pasami w swoich fotelach. Sigurd wyglądał, jakby nie myślał o niczym, bo patrzył tylko w szklany wizjer przed sobą, z kolei Gerwazy – wprost przeciwnie. Nerwowo sprawdzał stan przyrządów pomiarowych, a jego wzrok przeskakiwał z jednej kontrolki na drugą. Obydwaj jednak skoncentrowali się, gdy usłyszeli długo oczekiwany głos w słuchawkach:

– Docelowe ciśnienie za dziesięć, dziewięć, osiem… 

„Kontrola lotu jak przy misji Apollo!” – pomyśleli. 

Wachnik i Rasmussen starali się zachować spokój, jednak wychodziło to tylko jednemu z nich. Polak już nie pierwszy raz miał świadomość, że musi emanować spokojem za nich dwóch, dając oparcie niefrasobliwemu koledze. Jednakże stanowili dobry i zgrany zespół, yin i yang fizyki, ponieważ Sigurd odwdzięczał się Gerwazemu rozluźnianiem atmosfery, co wychodziło mu aż za dobrze, bo często doprowadzał niewzruszonego na co dzień mężczyznę do punktu wrzenia.

– Trzy, dwa, jeden, zero! 

Na początku zapanował jak zwykle chaos. Komunikacja zerwana, przyrządy pomiarowe szalały. Jednak była to tylko chwila, bo stopniowo oczom Sigurda i Gerwazego zaczęła się ukazywać niekończąca się kanonada cząsteczek gazu zderzających się ze sobą. To cud, że wszystko było widoczne, jednak dzięki efektom relatywistycznym można było obserwować molekuły. Czas zwalniał jak w olbrzymim, zwiększającym się stopniowo polu grawitacyjnym. Z szumu statycznego coraz wyraźniej przebijały się głosy naukowców z kontroli misji. Łączność została przywrócona.

– Houston, mamy problem… – Po niepokoju Rasmussena nie było śladu. Gdy tylko poczuł w nozdrzach wiatr nieznanego, podenerwowanie zastąpił jak zwykle głupkowatym poczuciem humoru. A może tylko maskował brak pewności siebie?

– Panowie, nie przejmujcie się tymi małpimi figlami, wszystko pod kontrolą! Swoją drogą, Sigurdzie, jak ich przekonałeś, żeby do tej misji wzięli takiego pajaca jak ty? – Wachnik jak zwykle nie dał się zbić z tropu.

– Bo jestem fantastyczny. A to, co teraz robimy, to science-fiction, nieprawdaż?

– W tym przypadku masz rację. Baza, widzimy już pojedyncze atomy. Ale masa się nie zgadza… Nasze przyrządy pokazują mniejszą ilość gazu, niż wprowadziliśmy do pojemnika! Może ktoś mnie oświeci?

– No cóż, wkroczyliście w świat efektów kwantowych, dokonujecie pomiarów i dlatego atomy nie mogą być już w wielu miejscach równocześnie… – poinformował spokojny głos z kontroli nanolotów CERN-u.

– Przepraszam, straciłem głowę, przecież to oczywiste. Ale gdybyście byli na moim miejscu, też byście zapomnieli, co było w podręcznikach fizyki.

– Dobra Gerwazy, nie tłumacz się. Po prostu matoł z ciebie. – Szeroki uśmiech zawitał na twarzy Sigurda. – I nie podniecaj się… Wy też, tam w kontroli. Zaraz będzie jeszcze większa jazda.

– Przyjęliśmy, mądralo.

Misja przebiegała na razie bez komplikacji.

Jądro atomowe okazało się dużym rozczarowaniem. Protony i neutrony zachowywały się grzecznie i tkwiły sobie w jednym miejscu, tworząc dość zwartą strukturę. Ale nie było czasu na przyglądanie się, bo ciśnienie ciągle rosło, czas zwalniał, a oglądane obiekty zwiększały się, oczywiście z punktu widzenia nanonautów.

– To będą chyba kwarki, prawda? Jakieś takie niestabilne, jakby nie mogły sobie znaleźć miejsca. – Gerwazy skrzętnie relacjonował sytuację poza Q-Obiektem.

– Hej, kowboju, zupełnie niepotrzebnie nam to mówisz, przyrządy wszystko rejestrują.

– Po prostu chciałem to powiedzieć. 

– Jasne, przyjąłem. 

Kontrola lotów zachowywała względny spokój. Względny odnośnie nanonautów, bo głos operatora drżał z wrażenia, a Sigurd i Gerwazy stali się kłębkami nerwów. Wachnik nadal trajkotał jak najęty.

– To potem już tylko ich struktura i odległość Plancka… Sigurdzie, cholera jasna, jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy zobaczą strukturę kwarków! – Gerwazy zupełnie nie przypominał spokojnego naukowca, jakiego zazwyczaj, dzień po dniu, zwykł oglądać jego islandzki kolega po fachu.

– Kurde, zapomniałem fajek – z kamienną twarzą odrzekł potomek wikingów.

– Chciałeś tu palić?!

– A dlaczego nie? Jakoś nie widzę na kwarkach tabliczek „No smoking”.

W miarę, gdy posuwali się coraz głębiej w strukturę czasoprzestrzeni, sukcesywnie milknęli. Oczy Islandczyka robiły się coraz okrąglejsze, ale siedział cicho.

„Aż za cicho, jak na niego” – pomyślał Gerwazy. 

Polak coś tam mamrotał ni to do siebie, ni to do kontroli lotów, minę miał nietęgą. Czuli, że powoli odpływają w nicość, pustka dobijała się do ścian Q-Obiektu, wdzierała się do ich mózgów. Tak jakby chciała ich ostrzec: „Nie idźcie dalej, bo was pochłonę. Nie zadzierajcie ze mną. Bo ze zrozumieniem może przyjść szaleństwo, którego nie udźwigniecie”. 

Misja jednak trwała nadal. Ale Sigurdowi i Gerwazemu nie było dane obejrzeć struktury kwarków, bo zgodnie z przewidywaniami, po prostu jej nie było. Zamiast tego oczom ich ukazał się widok niczym z surrealistycznego snu obłąkanego człowieka.

– No to mieli rację, teoria strun to jednak prawda.

– Widzisz to?! Wszystko pulsuje, jakby żyło! Co za gmatwanina, wszystko poplątane… Czekaj, czekaj, przyrządy wariują, nie wiem, co się dzieje! Tu nie ma żadnych odległości! 

Spokój Polaka już dawno wybrał się na urlop, został hen daleko w hali odlotów. Tak jakby wiedział, że musi tu zaczekać na Gerwazego, bo tam, dokąd zmierza naukowiec, nie ma dla niego miejsca. Albo że może bezpowrotnie prysnąć.

– Bo nasze przyrządy nie potrafią odczytać dodatkowych wymiarów przestrzennych. To cud, że jeszcze żyjemy, ponieważ nie wiadomo było, co się stanie z obiektem trójwymiarowym, który próbowałby wkroczyć w, powiedzmy, piąty wymiar: rzeczowo, niczym wykładowca na uniwersytecie, komentował sytuacje Sigurd. 

– Jesteśmy w nim? W piątym wymiarze? – Gerwazego stać już było tylko na bardzo krótkie zdania.

– Na oko trudno stwierdzić. – Islandczyk mrugnął do Polaka. – Ale kłóciłbym się, jeśli chodzi o numerację. Piąty, owszem, ale czwarty przestrzenny. 

Sigurd podniósł palec do góry. Gdy Gerwazy nie odpowiadał, tylko patrzył na niego trochę przerażony, trochę zdegustowany. Rasmussenowi zrobiło się głupio.

– Kolumb to przy nas dziecko igrające w piaskownicy – rzekł Sigurd sentencjonalnie, jakby chciał się poprawić, lecz zrobiło mu się jeszcze bardziej głupio. – Ba, wysiadają wszystkie Einsteiny i Newtony… – Podrapał się po głowie i zamilkł. 

Islandczyk uspokoił się, gdy po chwili Gerwazy tylko w milczeniu pokręcił głową i wrócił do obserwowania tablic kontrolnych. Wiedział, że ironia to dobry sposób radzenia sobie z deprymującym milczeniem polskiego naukowca. I działało to wszędzie, nie tylko w laboratorium. Nawet w piątym wymiarze, jak widać. Bądź czwartym.

– Te dziwne poplątane pierścienie wyglądają jak te, wiesz, hologramy, nie mogę za bardzo skupić wzroku na żadnym punkcie, jakby był on w wielu miejscach równocześnie. Ale będzie materiał, jak wrócimy! – ożywił się Polak, wracając do komentowania niezwykłości za szybą Q-Obiektu.

– Jeśli wrócimy.

Role się odwróciły. To już nie był Wachnik, jakiego znał Islandczyk. Można powiedzieć, że magia dodatkowych wymiarów przestrzennych zadziałała i wdarła się do ich głów niczym wszechogarniająca nowa prawda, ukazując ich sobie nawzajem w zupełnie innym świetle. A może to tylko intensywność emocji? A może w krainie czarów maski opadały i każdy stawał się sobą?

– I po Plancku, przekroczony… Sigurdzie, trzymaj się.

– Ty też.

Szum statyczny przerwał rozmowę. Wszystkie przyrządy – temperatury, ciśnienia, odległościomierze – pokazały wartość 0. Zegar… stanął.

– Chwila prawdy. Możemy już nie wrócić. Wiesz co, chyba nawet twoim staromodnym i zaściankowym obyczajem przeżegnam się – cicho wydukał Rasmussen.

– Oho, jak trwoga, to Boga. Ja tu od godziny klepię zdrowaśki – powiedział Wachnik, patrząc spode łba na ekrany.

Krótko mówiąc, Rasmussen i Wachnik byli pierwszymi ludźmi, którzy zobaczyli geometryczną strukturę przestrzeni. Kraina czarów w pełnej okazałości, nawet więcej – struktura krainy czarów. Odczyty przyrządów, obserwacja obrazu z kamer oraz niejasne, własne przeczucia, powoli ukazywały im obraz, jakiego nikt nie spodziewał się odkryć. Oświecenie? Coś więcej – iluminacja połączona z głębokim podziwem i bezbrzeżnym niedowierzaniem. To, że na najbardziej podstawowym poziomie nie ma materii, energii, istnieje tylko czysta matematyczna rzeczywistość złożona z…

– Przekaż bazie, że wiem, skąd się wzięły te efekty relatywistyczne. Na ekranie masz to jak na dłoni. Nie trzeba eksperta, żeby to stwierdzić, ale wszystko wskazuje na to, że to siatka mikroskopijnych czarnych dziur. O rozmiarach punktu, jak się domyślam. Czyli bez rozmiarów. – Gerwazy Wachnik relacjonował odczyty z pewną rezygnacją, bo dawno już przekroczył próg zdziwienia, wypruł się z wszystkich emocji i tylko beznamiętnie komentował to, co widział, mówiąc bardziej do siebie niż do kogoś.

– Mamy zgodę na kontynuację – wolno wyszeptał Islandczyk. 

Wyrwał Polaka z zamyślenia i z niebytu, w którym, nawiasem mówiąc, znajdowali się zupełnie dosłownie.

– Wiesz, że możemy nie wrócić? 

Oczy Wachnika tchnęły pustką, ale na ich dnie Rasmussen dostrzegł, jakby tliła się iskierka nadziei. Nie, to była raczej prośba: „Nie idźmy tam”. Jakaś resztka woli życia, które broniło się przed ryzykiem pójścia dalej w nieznane i możliwością utracenia… No właśnie, czego?

– Wiem, nie powtarzaj po mnie jak papuga. Ale ja się nie cofnę, będąc tak daleko. Spójrz na to z innej perspektywy: będziesz w nowym wydaniu podręcznika do fizyki.

– To chyba pierwszy raz, kiedy doceniam twój czarny humor, Sigurdzie… Naprawdę. 

Wachnik wypuścił głośno powietrze z płuc, bo był już dosłownie w czarnej rozpaczy, a niespodziewany przebłysk humoru Islandczyka jak zwykle go rozchmurzył. 

„Co za ulga…”.

– Widzisz to…?

– Widzę, Wachnik.

– Przyrządy ożyły! Ho, ho! Niespodzianka… Mamy tu całą tablicę Mendelejewa! A także coś, co na pewno nie jest Mendelejewem. Ktoś to będzie musiał ponazywać.

– Ale długo mu to zajmie, bo nie widzę końca tych, tych… – zawyrokował Gerwazy. 

Mężczyzna ożywił się, ale chyba jeszcze nie do końca wierzył, że udało mu się przejść barierę… Barierę – ale czego? Jakąś na pewno, bo czuł się już inaczej, jakby dotknął dna i odbił się z pełnym rozmachem. I zrozumiał, że pokonał także granicę… we własnym umyśle.

– Poczekaj… Te ośmiościany… Coś mi przypominają. I dlaczego, do cholery, mają normalną strukturę chemiczną? Wytłumacz mi to…

– Bo to są Wszechświaty, Rasmussenie.

– Dobra, dobra! Coś mi świta! Szukaj wodorowego! Tego, w którym przeważa wodór…

– Jest!

– Baza, kontynuujcie zwiększanie ciśnienia.

Rasmussen przejął stery. Mentalnie to on był teraz kapitanem misji, bo jego kolega przeżywał coś niezwykłego i nie czuł się na siłach, aby zająć się czymkolwiek. Gerwazy wyglądał, jakby wystarczyło mu energii już tylko na beznamiętne spoglądanie w tablice kontrolne.

– Czas ruszył z miejsca. Mamy odczyty! Wiesz, że przez chwilę mieliśmy zerową masę i podróżowaliśmy dosłownie natychmiastowo, bez czasu, jak foton? Ciekawe jak to możliwe, skoro mamy masę… Być może na ostatnim, najbardziej podstawowym poziomie rzeczywistości nie ma dosłownie nic, tylko wszechogarniające osobliwości czarnych dziur. – Rasmussen patrzył z dzikim błyskiem w oku na przyjaciela, jakby chciał mu zakomunikować, że żyje dla takich właśnie momentów. 

– Nie ma masy, nie ma czasu, tylko pustka. Nasz świat jest stworzony z… pustki. Czasoprzestrzeń jest zbudowana z obiektów matematycznych, które jakimś cudem tworzą fizyczny świat. Możesz mi to wytłumaczyć? – Gerwazy, mówiąc te słowa, sam nie wierzył, że je wypowiada, bo brzmiały jak czysta naukowa fikcja. Patrzył długo na kolegę, jakby w jego oczach szukał odpowiedzi na to, co widział poza Q-Obiektem, ale także na to, co czuł.

– Nie. Ale wiem jedno… Trzeba było zostać przy szachach! 

Małpie figle Rasmussena spełniały swoją rolę, bo naukowcy jak na sygnał wypuścili głośno powietrze z płuc. Wiedzieli, że na analizę danych przyjdzie czas po zakończeniu misji, która, nawiasem mówią, nie dobiegła jeszcze końca. Zabawa trwała w najlepsze, bo na horyzoncie ukazał się nowy problem.

Multiwszechświat. Wspaniałe? Owszem, bo właśnie pisała się nowa historia ludzkości, ale także tragiczne, bo naukowcy obawiali się o swoje życie. A oczom ich przedstawiał się jakże dołujący obraz, bo jak znaleźć swój własny Wszechświat w tym tłumie, wrócić do domu? 

„Dlaczego Kosmos to mikroskopijna czarna dziura? I dlaczego ta mikroskopijna czarna dziura jednocześnie tworzy ten sam Wszechświat, którym jest?” – zastanawiali się. 

Na szczęście w porę odezwała się w każdym z nich żyłka naukowca i porzucili filozoficzne dywagacje. Teraz cała trudność polegała na odpowiednim nakierowaniu Q-Obiektu, za pomocą napędu elektromagnetycznego, na odpowiedni azymut. Zmniejszanie postępowało nadal i rosło w tempie wykładniczym, dlatego konieczne było zatrzymanie go na poziomie Multiwszechświata i nakreślenie odpowiedniej trajektorii, która po ponownym rozpoczęciu miniaturyzacji zaprowadzi pasażerów wprost w objęcia matki Ziemi. Nie było to proste, bo najmniejszy błąd w obliczeniach mógł spowodować rozminięcie się z celem choćby „tylko” o galaktykę. Gdyby ta misja miała miejsce piętnaście lat wcześniej, żaden superkomputer nie potrafiłby określić precyzyjnie właściwej trajektorii. Zbyt wiele danych należałoby uwzględnić, a dokładność w wytyczeniu kursu w tak olbrzymiej skali wymagała niewyobrażalnej mocy obliczeniowej. Na szczęście komputery kwantowe w centrum kontroli misji znacznie wyprzedzały swoich blaszanych protoplastów jeśli chodzi o szybkość i możliwości. Dlatego po dość krótkim czasie oczekiwania nanonauci dostali zielone światło od centrum dowodzenia i można było ponowić proces zmniejszania. Najpierw zobaczyli supergromady. I było ich całe mnóstwo. Gorączkowe minuty spędzone na lokalizacji odpowiedniej gromady galaktyk i wreszcie Drogi Mlecznej i Układu Słonecznego byłyby wyzwaniem dla najwprawniejszych astronautów i ich centrów dowodzenia, ale lata doświadczeń i w porę nawiązana komunikacja z NASA[4]  pozwoliły na sprowadzenie nanonautów na Ziemię. 

I zaczęło się…

Malediwy, nieoficjalne przyjęcie z okazji wręczenia Nagrody Nobla z Fizyki za rok 2035

– Gdzie mój hamak? Wziąłeś dla mnie? – Wachnik leniwie zbliżał się do obserwującego zachód słońca, leżącego w hamaku Islandczyka.

– Na tej cholernej wyspie są chyba tylko palmy i kokosy. Musisz usiąść na ziemi. Ale nie tu! Rozlejesz szampana. Wziąłem dla ciebie, marudo.

– Udało mi się w końcu urwać z tego koncertu. Nasze damy są zachwycone, ale ja nie przepadam za klasyką. – Zaczepki Islandczyka nie wyprowadzały Gerwazego z błogostanu.

– Dziwne, Wachnik… Taki sztywniak jak ty nie lubi muzyki mistrzów?

– A ciebie to z kolei właśnie tu się spodziewałem. Chociaż faktycznie ja też nie lubię bankietów. Ech, Rasmussenie, po co nam to było? 

– Nie wiem – lakonicznie skwitował Islandczyk.

– Bo teraz już chyba nic nie zostało do odkrycia. Mieli rację ci twoi wikingowie, Wszechświat to po prostu uroboros, czyli wąż, który połknął własny ogon. Ale nareszcie wiemy, że Kosmos jest bezgraniczny, choć nie w taki sposób, w jaki sobie wyobrażaliśmy. 

– A teraz niech panowie od grawitacji kwantowej się pomęczą, aby usunąć tę nieskończoność z równań. Pewnie znowu coś nie będzie pasować. Bo naukowcy nie lubią tej liczby, prawda? – podjął temat Sigurd.

– Tak, tylko że teraz będą musieli się z nią pogodzić. Cieszysz się, że jesteś górą? – rzekł z uśmiechem Polak.

– Bardzo. Ale cieszę się jeszcze z jednego powodu, bo miałem rację jeszcze w innej kwestii.

– Nie bardzo rozumiem… – Wachnik na moment zawahał się.

Teraz był czas na żarciki. Był czas na filozofowanie. Był także czas na zimne drinki. 

Rasmussen prowadził rozmowę, patrząc leniwie w kierunku, który wyznaczał zachód słońca. Hamak i smętne rzępolenie skrzypiec w oddali potęgowały jeszcze to poczucie spowolnienia życia.

– Zobaczyliśmy wszystko, co było do zobaczenia, Wachnik. Szukaliśmy wszędzie. Ale nie było tam tego twojego Boga.

Zapadła cisza. Szmer fal jakby chciał powiedzieć, że mimo iż teoria wszystkiego jest już na wyciągnięcie ręki, to na mapie są jeszcze białe plamy…

– Nie znaleźliśmy Boga, Sigurdzie. A wiesz dlaczego? Bo nie szukaliśmy wszędzie.

– Szukaliśmy, a jakże! – Islandczyk z tryumfalnym uśmiechem spoglądał w dal.

– Szukaliśmy wszędzie, tylko nie w sobie… – enigmatycznie rozpoczynał swój wywód Gerwazy. – A On właśnie tam jest, nie na chmurce. I jest tylko wtedy, gdy w Niego wierzysz. Ale pewnie Go nigdy nie znajdziemy, ani ty, ani ja. Tak jak nie zbadasz struktury elektronu mikroskopem elektronowym, bo sam w sobie jest tym, czym się go bada. Nie zbadasz siebie sobą. I co najdziwniejsze, jest jak obiekt kwantowy: znika, gdy na Niego patrzysz. A podobno nauka i duchowość nie mają nic wspólnego... 

– Widzę, że drink obudził w tobie mędrca…

– A jeśli nie znika, to przynajmniej robi coś, co skutecznie wyprowadza cię w pole, dając jednocześnie szansę na dalsze poszukiwania. Chyba… – rzekł w zamyśleniu Gerwazy, leżąc wygodnie w hamaku z lampką szampana w ręku.

– Skąd ty to wiesz?

– Lata klepania zdrowasiek. – Delikatny uśmieszek zaigrał na twarzy Wachnika.

– Ale filozof z ciebie. Ale dobra, niech ci będzie. Wąż może i połknął swój ogon, ale nigdy go nie zje. To moja propozycja na poradzenie sobie z nieskończonością. Zadowolony? Szkoda, że ta nieszczęsna nieskończoność nie odnosi się do mojego szampana… Idź po dolewkę, goniec na h2. I koniec… tej gadki, bąbelki z szampana nam spieprzają.

To był długi wieczór. Niepostrzeżenie zmienił się w noc, a potem płynnie, niezauważalnie, przerodził się w poranek. Poranek na Malediwach ma to do siebie, że jest pocztówkowo piękny, nierealny wręcz, i naukowcy odnosili wrażenie, jakby to wszystko, łącznie z wydarzeniami ostatnich miesięcy, nie miało miejsca i działo się gdzieś na kartach powieści science-fiction. Oczywiście zdawali sobie sprawę, że to dopiero preludium, że karty historii ulegną transformacji i zostały zapisane zupełnie nieznanymi i nowymi słowami, że to, co miało miejsce, to zupełnie nowa bajka. 

Bajka – w tej chwili inaczej nie dało się opisać stanu wiedzy i ducha Polaka oraz Islandczyka. A także opinii publicznej, która karmiła się skrawkami informacji docierającymi do mediów. Nie było tego wiele, ale wystarczyło użyć paru sformułowań o czarnych dziurach, strukturze geometrycznej czasoprzestrzeni… Cóż, takich artykułów już wcześniej pojawiało się wiele i nie interesowały one nikogo poza garstką fascynatów i marzycieli, jednak niewiele z nich dotyczyło faktycznych wydarzeń. Teraz abstrakcyjne pojęcia stały się częścią otaczającej rzeczywistości, były bliskie, na wyciągnięcie ręki, a nie oddalone miliardy lat świetlnych od Ziemi w niezmierzonej pustce kosmosu. 

– Sigurdzie, przegapiłeś wschód słońca.

– Nie martwi mnie to, jutro będzie kolejny.

– Za to na pewno nie pozwoliłeś bąbelkom szampana spieprzyć, jak się ładnie wczoraj wyraziłeś. Jak tak dalej pójdzie, pójdziemy z torbami. Wydoiłeś dwie butelki… Sam! Przerzuć się na piwo albo wino, taniej wyjdzie. Wiesz, to, że odebraliśmy nagrodę Nobla, nie czyni z nas rodziny królewskiej, nadal jesteśmy naukowcami. Chociaż jeśli chodzi o ciebie, zawsze miałem co do tego pewne wątpliwości.

– Oho, wściekła mamusia zabrania nacieszyć się sukcesem synkowi, który zabalował… Wiesz, Wachnik, nagrody Nobla nie dostaje się codziennie. Szampan jest tu jak najbardziej na miejscu. Tobie też radzę redukcję biegu, bo zaczynasz znowu te swoje tyrady. Oszczędź mi tych swoich wywodów choć dziś.

– Może masz rację. Ale nie zapominaj, że nie wygłaszam tego wykładu tylko dlatego, że jestem zatroskanym moherowym beretem z różańcem w ręku, który odmawia sobie i wszystkim naokoło odrobiny szaleństwa. Gdyby to tylko ode mnie zależało, mógłbyś chlać Dom Perignon 1995 od rana do wieczora. Ale nie zależy. O wilku mowa… Idzie Birgitta. Zjedz to szybko, zabije zapach… – Wachnik podał Sigurdowi dwa koreczki, jedno z wymyślnych dań serwowanych poprzedniego wieczoru, których Islandczyk jednak za wiele nie spróbował.

– Zjedz mnie! I co, powiększę się, czy pomniejszę? Daj odetchnąć od krainy czarów. Co mam jej powiedzieć?

– Że pijesz, aby zapomnieć ostatnią porażkę w szachy ze swoim odwiecznym rywalem. I że marnujesz swój talent na rozbijanie się po czarnych dziurach.

– Mów poważnie.

– Ależ jestem poważny. Marnujesz swój talent, Sigurdzie. Powinieneś występować w cyrku i popisywać się opróżnianiem butelek z alkoholem na czas.

– Wielkie dzięki!

Birgitta Rasmussen szła szybkim krokiem, jakby wiedziała, co zastanie – męża, który znowu przesadził z alkoholem. 

„Oszczędzę mu dziś trochę” – pomyślała. „Wczoraj była okazja” – kołatało się po głowie kasztanowowłosej towarzyszce życia Islandczyka. „Ale przecież zawsze jest jakaś okazja…”. 

Cichy głos gdzieś z rubieży świadomości nie dawał jej jednak spokoju. Znała ten głos bardzo dobrze. Odzywał się za każdym razem, gdy widziała mętny wzrok męża odpoczywającego ze szklanką w ręku po ciężkim dniu pracy i badań w laboratorium. Z dnia na dzień widziała w tym wzroku coraz większą pustkę. Niebieskie oczy Rasmussena wyrażały zatopienie we własnych myślach, jakby oddalał się od rzeczywistości, od niej, od domu, podążając w nieznanym nikomu kierunku. I te jego teorie. Nieraz przerażała ją świadomość, że jest chyba jedyną trzeźwo myślącą osobą w domu. Sigurd potrafił być bardzo błyskotliwy na tematy wzniosłe, owszem, ale nieraz miewał kłopoty z najprostszymi czynnościami. Wpadał w furię, gdy po raz kolejny nie mógł znaleźć kluczy od samochodu. Była to furia dziecka, któremu niewidzialny demon zabrał sprzed nosa ulubioną zabawkę. „Klucze od samochodu powodem awantury!” – myślała wówczas i kładła to na karb pracy, bo przecież ktoś zajmujący się tak odrealnionymi sprawami jak fizyka teoretyczna i doświadczalna nie może mieć najlepszego kontaktu z rzeczywistością. Ale czy na pewno był to jedyny powód?

– Sigurdzie, kochanie… Wiesz, co chcę powiedzieć, dlatego nie powiem tego. Rozumiemy się?

– Birgitto, nie przejmuj się, byliśmy cały czas razem, a dyskusja była bardzo ciekawa. Nie miej nam tego za złe, w zasadzie to moja wina, bo cały czas dolewałem mu szampana. Poza tym lepiej widać ruchy na szachownicy, gdy się trochę podleje mózg. Wiesz, jesteśmy jak spragnione wody kwiaty… No może nie do końca wody, ale rozumiesz przenośnię… – Wachnik nie pierwszy raz próbował załagodzić napiętą sytuację wynikłą z coraz bardziej oczywistego problemu Rasmussena. Tym razem zadziałało.

– Gerwazy, pozwalam na to tylko dlatego, że był z tobą. No i ta uroczystość… Muszę przyznać, że sama trochę wypiłam. Niech wam będzie, nanonauci. Nanonauci… Kto to wymyślił?

– Jedyna oczywista nazwa dla nowych mikrobohaterów ludzkości, Birgitto. Swoją drogą, żałuję, że do nas nie dołączyłaś. Lubię te twoje sprowadzające na ziemię komentarze. Ale sprowadź na ziemię fakt, że składamy się z czarnych dziur… 

Rasmussen z przekąsem rozpoczynał prowokowanie swojej żony. Uwielbiał widok jej spąsowiałych policzków, rozbiegane oczy i z trudem ukrywany nagły przypływ emocji, gdy próbowała znaleźć ripostę, oczywiście zdroworozsądkową, na jego kwieciste teorie.

– Trzeba odkryte fakty dokładnie przebadać. Na razie nie można nic przesądzać. Widzisz, więcej we mnie fizyka, niż ci się wydaje! – Uśmieszek zaigrał na twarzy Birgitty, bo w tym momencie przypomniała sobie, że za to właśnie kocha męża. Za to, że potrafi podnieść jej ciśnienie. I wnosi element nieprzewidywalności do ich codzienności. A teraz, dzięki swoim badaniom, do rzeczywistości wszystkich ludzi na Ziemi.

– Szach i mat, żabko. A teraz pozwól, że zaproszę was na śniadanie. Homar, przepiórcze jaja, kawior? Dziś menu trochę odbiega od kanapek z serem, ale przecież nie co dzień odkrywa się strukturę rzeczywistości. Żabko…

Sigurd podał ramię żonie i wraz z Wachnikiem udali się do sali bankietowej, do czekających już gości. Atmosfera była nieco zatęchła, balon emocji sukcesywnie pompowany przez cały poprzedni wieczór nie tyle pękł, co zgubił całe powietrze. Słychać było jedynie ciche rozmowy z kierunku wysepek tworzonych przez grupki gości. Wachnik i islandzka para byli jedynymi osobami na sali, które nie do końca podzielały szampański nastrój ogółu. Szczególnie Birgittą targały sprzeczne emocje, choć jak zwykle starała się nie pokazywać ich na zewnątrz, jak przystało na przedstawicielkę zimnej i surowej nordyckiej rasy. Balon był opróżniony, wystarczyło się rozejrzeć. Ale dla jednej osoby pękł.

– Każdy sukces ma swoją cenę, Rasmussenie. Nie będę ci powtarzał „a nie mówiłem”, ale mówiłem. – Wachnik patrzył na przyjaciela z troską, obserwując, jak zapada się coraz głębiej w fotel. 

Rasmussen nawet nie był zły. Chyba przeczuwał, co się stanie. Być może wiedział już od dawna, tylko nie był świadomy tego, co wie. Mechanizmy zaprzeczania to przecież podstawa alkoholizmu.

– Spójrzmy na to z innej perspektywy, mój drogi kolego, aspirujący w tej chwili, w jakże subtelny sposób, do bycia moim przyjacielem. Ach, te słowa otuchy… 

Czarny humor nie opuszczał Sigurda ani na moment. Być może to właśnie on był kroplą w czarze goryczy, która nabrzmiewała już od dłuższego czasu, pewna tego, że przeleje się w końcu, nieważne jak błyskotliwą uwagę na temat sytuacji w domu Rasmussen wymyśli. Czarny humor kazał Sigurdowi w decydującym momencie dzikiej awantury z Birgittą wzruszyć ramionami w odpowiedzi na całą litanię wyrzutów małżonki. 

„Wzruszenie ramion. Phi!” – pomyślała pani Rasmussen.

Mówią, że piekło nie zna furii takiej jak kobieta wzgardzona. Zbagatelizowana. Puszczona mimo uszu. A Rasmussen poznał. Po prostu nie wiedział, co powiedzieć. Zwyczajnie zabrakło mu kontrargumentów na zarzuty, że całkowicie zaniedbuje ją, obowiązki i jest zupełnie nieobecny, odleciał. Dlatego, swoim zwyczajem, zbagatelizował sprawę, myśląc, że dzień jak co dzień, kolejna sprzeczka. Obrócił się na pięcie i poszedł zadzwonić do Wachnika. W sprawie kolejnego wywiadu. 

Gdy po półgodzinie odłożył słuchawkę i wrócił do kuchni, obiad czekał na stole. Sigurd spokojnie zjadł kurczaka z ryżem, po czym wypił kawę. 

„Chwileczkę, coś tu nie gra. Nigdy nie piłem popołudniowej kawy sam” – dotarło po chwili do Islandczyka. 

Gdy zaczął gorączkowo biegać po domu, dokonał odkrycia. Ale w tym przypadku nie trzeba było być fizykiem doświadczalnym, aby stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że żony nie było w domu. 

„Znowu dramatyzuje” – pomyślał. 

Jednak w barku, pod butelką whisky czekała niespodzianka. Liścik… 

– W każdym razie napisała – tłumaczył Islandczyk Wachnikowi – że mam się wynieść w ciągu trzech dni. Czuję się winny, Gerwazy. Nie mam zamiaru bawić się w te przepychanki. Niech ma kobieta trochę spokoju… W końcu tyle przeze mnie wycierpiała. Ale, jakby to ująć, szlag by to trafił!

– Bardzo ciężko i wytrwale pracowałeś, aby się doigrać, Rasmussenie. I udało ci się! Po tylu latach starań! Gratuluję. Masz jednak jeszcze na tyle rozsądku, aby czuć się winnym. Tego się po tobie nie spodziewałem.

– Co ja bym zrobił bez twojej trzeźwej… (hmmm, może nie jest to najlepsze słowo w kontekście tego, co teraz robimy…) oceny sytuacji. Swoją drogą, zaczynam widzieć postępy… Z moich wnikliwych obserwacji wynika, że posiadasz coś takiego, jak pewne szczątkowe elementy poczucia humoru. Czyżby nasza podróż coś zmieniła w twoim postrzeganiu świata?

– Sigurdzie, jakby to powiedzieć… Teraz przynajmniej masz z kim pić. Robię to dla ciebie, przyjacielu. 

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Może zmieniła, Rasmussenie. Może ja nabrałem dystansu i nauczyłem się czegoś od ciebie. A ty? Jakby to nazwać… Byłeś pierwszy raz w kościele od… Ile to minęło? Dziesięciu lat? Co się dzieje, Sigurdzie?

– Nie wiem. Mózg mi nawala. Nie myślę już tak, jak kiedyś. Coś się zmieniło. Pewnie jakiś zabłąkany kwark wpadł mi do czaszki. Albo koralik z twojego różańca. A tak poważniej, zapamiętałem tę naszą rozmowę. Zasiałeś we mnie ziarno niepokoju, a właściwie powiedziałeś głośno to, co od dawna kołatało mi się po głowie. Że ten świat to za mało.

– No to nareszcie jest nas dwóch, Bondzie.

– Nie zrozumiałeś mnie. Nie wierzę w tego twojego Boga. Nie, chciałbyś… Nie jestem rybką, która wpadła w twoje sieci, rybaku ludzi. Ja po prostu… Nie wystarcza mi już tłumaczenie, że ten świat to wszystko, co istnieje. Że możemy wszystko opisać, zbadać, zmierzyć i pojąć. To i tak nic. Większość ludzi po takim doświadczeniu jak nasze przebrałoby się w togę i z kwiatami w ręku wyszło na ulicę z pieśnią Hare Kryszna na ustach. Trzymam się twardo, Wachnik. Zostawię tę sprawę Birgitcie do przemyślenia. Poza tym dobrze mi u ciebie.

– Pamiętaj tylko, że nie prowadzę przytułku dla szalonych naukowców. Dam ci trochę czasu na ogarnięcie spraw z żoną. Poza tym nasze zakrapiane rozmowy chyba do czegoś prowadzą. W każdym razie podoba mi się ich kierunek. Coś tracisz, Rasmussenie, ale może i coś zyskujesz. Chociaż mam wyrzuty, że piję z alkoholikiem.

– To napij się więcej. Zapomnisz o nich.

Świętowali, bo było co świętować. Chociaż na radości Rasmussena zawisnął cień. Miał nadzieję, że skończy się jak zwykle, że Birgitta przemyśli w spokoju całą sytuację i znowu będą razem. Jednak tym razem było inaczej. Być może to nowy element zatruwał spokój i burzył stary porządek rzeczy… Element w postaci… duchowości. Bo o ile Wachnik miał w tej sferze względny spokój, mącony jedynie przez nieudane małżeństwo, mógł jednak poszczycić się wieloletnim doświadczeniem, natomiast Sigurd Rasmussen czuł się jak małe dziecko w nieznanym świecie. Jak wątła sarenka w lesie pełnym wilków, mająca nadzieję, że ciemna puszcza i ślepia błyskająca w mrokach to jedynie zły sen. Nie mógł zapomnieć kontaktu z pustką, pożerającą umysł i obejmującą swoimi zimnymi mackami całe jestestwo, pustką doświadczoną podczas podróży do nanoświata. Wachnik też jej doświadczył, jednak on sprawiał wrażenie, jakby już ją znał. Dla Sigurda był to całkowicie nowy świat, obcy, ale jednocześnie fascynujący. I choć rozsądek ponaglał, aby zakończyć dopiero co rozpoczętą przygodę z tym nieznanym uczuciem, to ciekawość naukowca zwyciężała, dzień po dniu. Coraz bardziej pogrążał się w rozmyślaniach, coraz rzadziej odpowiadał na zwykłe, dotyczące codzienności pytania Gerwazego. Jego umysł znalazł nową drogę ucieczki od rzeczywistości. 

– Coraz mniej jawy, coraz więcej alkoholi – śmiał się Gerwazy, cytując piosenkę swojego ulubionego polskiego zespołu. 

Nie było mu jednak do śmiechu, gdy pewnego ranka zobaczył Rasmussena przelewającego się w fotelu na bok, z półotwartymi oczyma… Obok leżał pojemnik z antydepresantami, które Sigurd zaczął brać od niedawna.

– Sigurdzie! Obudź się! Jasna cholera, chłopie… 

– Już wiem, Wachnik, już wiem… Widziałem coś! – Rasmussen jakby odzyskiwał kontakt z rzeczywistością. 

Mężczyzna powoli zwlókł się z fotela, jednak wyglądał jak wywrócony na lewą stronę – oczy miał lekko przymrużone, dlatego Gerwazy nie widział obłędu czającego się na ich dnie. A może był tam zawsze, tylko nikt nie chciał go dostrzec…

– Co wiesz?

– Wiem, jak wyruszyć dalej.

– O czym ty mówisz? Jakie dalej?

– Dalej niż tam, gdzie byliśmy. Bo jest coś dalej.

– Uspokój się, bełkoczesz. Zrobiłem kawę, pogadajmy. Bo ja też mam ci coś do powiedzenia.

Rasmussen i Wachnik znali się nie od dziś. Gerwazemu zdarzało się odprowadzać pijanego kolegę do domu i kłaść go do łóżka, a potem tłumaczyć wszystko Birgitcie. Za to Rasmussen nie raz wyprowadzał Wachnika ze świata powagi i przesadnej poprawności na weselsze rejony świadomości. Ot, jakiś głupi żart i wszystko wracało do normy. Yin i yang. Dlatego obaj, pomimo całej powagi sytuacji, byli bardziej zaciekawieni, co powie drugi z nich, niż przejęci i zaniepokojeni.

– Rzucam fizykę. Odkryłem swoje nowe powołanie… – rzekł Sigurd, tępo patrząc się w podłogę i niemrawo mieszając kawę łyżeczką.

– Olśniło cię? – Wachnik jak zwykle podjął temat, choć niezbyt podobało mu się to, co słyszał.

– Tak. Chcę pracować w cyrku. Tak jak radziłeś. Ale jako treser słoni. – Delikatny uśmiech na twarzy Sigurda sugerował, że znowu wszystko z nim w porządku. To znaczy z Sigurdem nigdy nie było do końca w porządku. Lepiej powiedzieć, że wszystko wróciło do normy.

– Poważnie? Myślałem, że raczej zostaniesz klaunem.

– Ale w jednym mówiłem prawdę. Olśniło mnie. Naprawdę! Musisz kiedyś spróbować, kontemplacja, antydepresanty i whisky. Działa cuda. Trzeba będzie to serwować zamiast śniadanka na naszej stołówce, może chłopaki w końcu coś wymyślą.

– Cudem jest to, że nic ci nie jest. Ale gadaj szybko, co to za olśnienie. Mam nadzieję, że wymyśliłeś, jak skłonić Birgittę, aby wróciła.

– Nie. Ale śniło mi się coś niezwykłego i wyobraź sobie, że nawet ma to sens. Śnił mi się Q-Obiekt, było rano. Ty wkręcałeś jakieś śrubki, a ja stałem za tobą i coś mówiłem…

– Raczej bełkotałeś. Wczesne godziny ranne to już czas, kiedy jesteś po jednym głębszym.

– Nie błaznuj. Mówiłem ci o tym, że według najnowszych analiz zapisu instrumentów z naszej podróży można zrobić kolejny wielki krok dla ludzkości. Trzymaj się krzesła… Można wprowadzić Q-Obiekt i nanonautów w czwarty wymiar przestrzenny.

– Kontynuuj… 

Wachnik stłumił ziewnięcie, bo choć spodziewał się opowieści o inwazji latających karłów i różowych słoni na Nowy Jork, to, co mówił Sigurd, tym razem miało znamiona czegoś prawdopodobnego. Oczywiście prawdopodobnego w kontekście wydarzeń ostatnich tygodni, bo rok temu wybuchnąłby gromkim śmiechem.

Rasmussen spoglądał w dół nie do końca obecnym wzrokiem. Do takiego widoku Wachnik zdążył się już przyzwyczaić. Od czasu podróży i odejścia Birgitty Sigurd tonął w objęciach swojego własnego smutku. A przynajmniej na takiego wyglądał. Raz na jakiś czas rzucił tylko głupawym żartem, ale kiedyś robił to zdecydowanie częściej. Każdy, kto znał go choć trochę, zauważył zmianę. Tym bardziej Gerwazy Wachnik, który nie do końca rozumiał stany emocjonalne swojego przyjaciela, pomimo przebywania z nim przez lwią część każdego dnia, tygodnia i miesiąca. Rozumiał tylko ten skrawek kalejdoskopu uczuć kolegi, który był odpowiedzialny za rozstanie z żoną. Wachnik znał to aż za dobrze z autopsji. Ale nie próbował zmuszać Rasmussena do wynurzeń, bo daleko im było do grupy wsparcia. Raczej przyjmował to, co Sigurd z siebie wyrzucał. Partiami, potokiem słów, raz na jakiś czas. Lawina przetaczała się okresowo, pozostawiając pustkę. Wachnik znał tę pustkę. Jak również jej źródło. On także jej wtedy doświadczył, był na nią tylko lepiej przygotowany.

– Wachnik, czwarty wymiar przestrzenny! Rozumiesz, że możemy te wszystkie obliczenia dotyczącego tego, jak on może wyglądać, zobaczyć na własne oczy?

– Poczekaj, poczekaj… Śniło ci się, że wiesz, jak wejść w czwarty wymiar przestrzenny. Rasmussenie, przeanalizuj to. Raz, że to ci się tylko śniło, dwa, czwarty wymiar przestrzenny. Słyszysz, jak to brzmi?

– Spokojnie, kowboju, na razie nic nie publikujemy – ciągnął Rasmussen z tym swoim uśmieszkiem.

– Touché[5] ! Ale co chcesz z tym zrobić? I jak chcesz to zrobić?

– Nie dałeś mi dokończyć. Mój sen, mający przecież wyjątkowej wiarygodności podstawy naukowe, bo po pierwsze po alkoholu, po drugie na lekach, sugerował, że do wkroczenia w czwarty wymiar przestrzenny należy wykorzystać Q-Obiekt. I tak jak podczas pierwszej misji, dojść do momentu, gdy oglądamy Multiwszechświat, tudzież mikroskopijne czarne dziury. Jak pamiętasz, ktoś nam wtedy wyłączył czas. Czas zerowy. I wtedy należy skoczyć na główkę do kałuży, czyli – jednym słowem – wycofać temperaturę zera bezwzględnego i przywrócić ciśnienie do standardowego. Z poziomu kontroli misji.

– Wszystko pięknie, Sigurdzie, wszystko pięknie, tylko powiedz mi, dziecko drogie, co dalej? A przede wszystkim, skąd masz pewność, że przeniesie nas to do czwartego wymiaru? A może wszystko pieprznie, zadymi się i przybędą dwa nagrobki w Genewie?

– Miałem drugi sen, w którym coś mi powiedziało, że ten pierwszy sen mówi jest rzeczywisty. A poważnie, starym zwyczajem wyślemy najpierw nasze urocze białe myszki. Kto wie, może uda się nawet załatwić małpę z czujnikami i całym ustrojstwem. Wówczas będziemy wiedzieć, czy nie ustały im czynności życiowe. Uruchom wyobraźnię, mięczaku.

– Ty za to mógłbyś choć raz nie podnosić mi ciśnienia. Ale jesteś w tym dobry. Zapytaj Birgitty, potwierdzi.

– Warto spróbować.

– Cholera jasna, a właściwie to dlaczego nie… Niech ci będzie.

Albert Dormousse obudził się w dobrym nastroju. Spał dobrze, a genewskie słońce wyjątkowo pięknie budowało całą otoczkę poranka. 

„Czy może być coś wspanialszego, niż kolejny dzień?” – pomyślał.

Tak, Albert był optymistą. Lecz rzadko kiedy zastanawiał się nad faktem, że jego pozycja implikuje w sposób bezlitosny i jednoznaczny właśnie ten słynny optymizm. Bo czy szef CERN-u może pozwolić sobie na brak uśmiechu na kolejnej konferencji prasowej? I to w obliczu tak oczywistych ostatnich sukcesów? Optymizm miał opanowany do perfekcji i uśmiech rzadko schodził z jego ust, dlatego po telefonie od Gerwazego Wachnika, swojej najnowszej gwiazdy, nie wiedział, jak zareagować. Konsternacja? Panika? Tych słów nie było w skrypcie na życie Dormousse’a, dlatego opadł ciężko na fotel. Słońce jakby przygasło, cała magia poranka, tego wspaniałego genewskiego poranka, którą tak dobrze znał i co dzień celebrował, ulotniła się w mgnieniu oka. Ale reakcja była konieczna. Decyzja także. Gdyby zadzwonił Rasmussen, na pewno by odmówił, bo ten gość od dawna działał Albertowi na nerwy. Zawsze musiał powiedzieć coś zabawnego, coś, co sprawiało, że czerwienił się jak burak i gotował pod maską uśmiechu. I to w najmniej oczekiwanym i sposobnym momencie. Ile razy najadł się wstydu przed współpracownikami! Wachnik to co innego. Jego analiza sytuacji i pomysły bardzo często wprowadzały nowe spojrzenie na badania, do tego opinie Polaka zawsze były dobrze uargumentowane, wyważone i zrozumiałe. Proste. Dormousse już dawno zapomniał, jak to jest być fizykiem. Za to marketing, podobnie jak optymizm, to było jego terytorium.. Dlatego propozycja Gerwazego Wachnika, podana na srebrnej tacy i wypowiedziana dużymi kolorowymi literami, bardzo spodobała się Albertowi Dormousse’owi. 

„Nowy eksperyment? Dlaczego nie! Brzmi rozsądnie, choć jak on wpadł na ten pomysł, stanowi zagadkę. Ale co tam, dostaną nawet tę swoją małpę”.

– Gerwazy, zdajesz sobie sprawę, że musimy wybrać się razem w tę podróż? Żaden z nas w pojedynkę nie ruszyłby nawet o cal do przodu z badaniami. Ta rozmowa z paniczem Dormoussem posłużyła jako idealne potwierdzenie: mój pomysł, twoje wykonanie. Dostałem wiadomość z laboratorium. Małpa przeżyła. Małpa z serca. To znaczy kamień z serca. Kamienna małpa?

– Wszystko pięknie, Sigurdzie, jednak nadal nie wiesz, czy z tobą wyruszę. To, że małpa przeżyła, nie znaczy, że tak samo będzie ze mną. Stawiasz między mną a nią znak równości?

– Oczywiście, że nie, małpy używają przecież prostych narzędzi do zdobycia pożywienia. Ty masz kłopoty ze znalezieniem sztućców w szafce, we własnym domu. Zdecydowanie nie ma znaku równości. 

– Tak się zastanawiam, czy fizyk to kolejne, czy może jednak pradawne ogniwo w łańcuchu ewolucji.

– Nie drocz się, wiem, że chcesz tego tak samo jak ja, poza tym wszystko już gotowe. I pamiętaj, że bez twojego yin nie ma mojego yang.

– Ustąpię głupszemu. Dobra, masz rację. Chcę to zobaczyć na własne oczy. 

– Gra jest warta świeczki, Wachnik. Nie zapominaj, kto wtedy będzie w podręcznikach do fizyki.

– Droczę się. Ale na piętnaście minut przed startem pozwól mi jeszcze nacieszyć się resztkami rozsądku, jaki mi pozostał. Zgodziłem się naprawdę z ciężkim sercem.

Rasmussen spojrzał na zegarek. Ostatni posiłek przed kolejnym startem Q-Obiektu smakował wyjątkowo dobrze. Sigurd w zamyśleniu dłubał widelcem w puree, słuchając jednym uchem wszystkich obaw, teorii i przewidywań polskiego przyjaciela. 

„A niech gada…” – pomyślał Islandczyk. „To i tak nie zmieni faktu, że podróż do czwartego wymiaru powiodła się. Czyli on istnieje. No cóż. Jeśli chodzi o podręczniki do fizyki, to lepiej poczekać kolejny rok z wydaniem kolejnej edycji, bo nowe karty są zapisywane z prędkością serii z uzi. Już teraz wiadomo, że geometria czasoprzestrzeni jest zbudowana na siatce mikroskopijnych czarnych dziur. Które jednocześnie są Wszechświatami” – rozmyślał dalej. 

Analizy dowiodły tego, co Wachnik i Rasmussen zrozumieli zaraz po ujrzeniu struktury. Że nasza rzeczywistość jest zagięta. Zapewne w czwartym wymiarze lub w wyższym, tego na razie nikt nie wiedział. Wachnik i Rasmussen mieli zaraz to sprawdzić. I zobaczyć na własne oczy. Musieli przejść szkolenie dla astronautów, bo kierownictwo misji chciało być przygotowane na każdą ewentualność. Wszyscy zastanawiali się, czy to wystarczy, ale Dormousse był jak zwykle pełen optymizmu. W końcu małpa przeżyła.

– Ach, Gerwazy, już to czuję, wkroczymy w czwarty wymiar i wreszcie spotkamy elfy i krasnale! Myślę, że to tam się zawsze chowały. Ale nareszcie doścignęliśmy ich technologicznie i może nawet porobimy sobie z nimi zdjęcia…

– Błazen. Pozwolisz, że nie będę dalej komentował. 

Wachnik w skupieniu spoglądał na przyrządy. Wszystko na razie było w najlepszym porządku, czyli tak, jak lubił. Może z wyjątkiem Rasmussena, ale przynajmniej wreszcie odzyskał wigor. Apatia w jego wykonaniu była straszna. Gerwazy był w stanie wyobrazić sobie osobę lekko szaloną, ale szaleniec w depresji to już było dla niego zbyt wiele. A to właśnie prezentował Rasmussen swoim ostatnim zachowaniem. 

„Dobra nasza” – pomyślał Wachnik. „Może mu przejdzie”.

Start! Zaszumiało, Q-Obiektem wstrząsnęło. Odczyty powoli wskazywały coraz mniejsze rozmiary Q-Obiektu, gdy kontrola lotu potwierdziła załączenie napięcia i ustawienie temperatury na zero bezwzględne. Tak jak poprzednio, szum statyczny pojawił się po chwili od startu, następnie zerwała się łączność, ale naukowcy już dobrze znali ten schemat, dlatego w ciszy obserwowali widoki poza kapsułą i odczyty przyrządów pomiarowych. Nie wydarzyło się nic niezwykłego, ot, zwykłe zmniejszanie Q-Obiektu. Czas zwalniał, molekuły gazu szalały na zewnątrz. Codzienność fizyka doświadczalnego lat trzydziestych XXI wieku. Tak jak przewidywano, łączność i tym razem została po pewnym czasie przywrócona.

– Uważaj. Zbliżamy się do wielkości jądra atomowego. Zaraz zacznie się najlepsze! 

Rasmussen łypał jednym okiem na obraz z kamer, drugim starał się wyczytać coś z miny przyjaciela. Gerwazy zachowywał kamienną twarz. Tak jak poprzednim razem, przy pomniejszaniu poza granicę struktury kwarków, oblicze Polaka przedstawiało się dość enigmatycznie. Jakby coś wyczuwał, sam dokładnie nie wiedząc co.

– Genewa, jesteśmy na miejscu. Nie wiem, jakim cudem mamy łączność, przecież tu nie ma czasu, a fale radiowe przemieszczają się z pewną prędkością. Ciekawe jak wypadłyby dla nich równania przebytej drogi…

– O to się nie martw, Wachnik. Dane teoretyczne są analizowane na bieżąco. Gdy się dowiemy, damy wam znać. Mamy tego sporo, ale nikt do końca jeszcze nie wie, dlaczego to wygląda tak, a nie inaczej. Najważniejsze, że działa w praktyce.

– Pewnie macie rację. Policzymy sobie to po powrocie. Teraz wyłączajcie ciśnienie i podnoście temperaturę, jesteśmy gotowi.

– Przyjąłem. Zmiana parametrów za trzy, dwa, jeden…

Nie poczuli nic szczególnego. Tylko czarne dziury jakby na chwilkę zafalowały, jakby przeszła po nich zmarszczka wywołana nieodczuwalnym wstrząsem.

– Wszystko w porządku? Żyjecie? – lekko zaniepokojony głos operatora odbijał się dość głośnym echem w kabinie Q-Obiektu. 

Poczuli wibracje od fal dźwiękowych, w tym rozmiarze były one o wiele bardziej odczuwalne. Jeśli to były fale dźwiękowe. Raczej co innego, bo długość fali dźwiękowej jest znacznie większa niż odległość Plancka, którą po raz kolejny udało im się przekroczyć. Kto by pomyślał, że widok mikroskopijnych czarnych dziur tworzących strukturę czasoprzestrzeni nie będzie na nikim robił wrażenia…

– Tak, jest w porządku. Tylko coś dziwnie wibruje. Słyszymy także lekkie echo waszych głosów. Przyrządy wszystko zarejestrują, mam nadzieję. Inaczej teoretycy będą się nudzić, bo nie będzie czego liczyć. Rasmussenie, chwila prawdy. Zaraz temperatura wróci do pokojowej i okaże się, czy…

Rasmussen zrobił wielkie oczy i położył palec na ustach. Szepnął tylko do kolegi coś o tym, żeby lepiej nie mówił, iż pomysł zrodził się w nocy pod wpływem alkoholu i antydepresantów. Wachnik tylko otworzył usta, ale do kontroli misji wypowiedział raczej nieco inne zdanie, niż cisnęło mu się na język.

– Wachnik, co ma się okazać? – zapytał z wahaniem operator kontroli lotów.

– No, czy warto było wydać te grube miliony na misję. I czy faktycznie mamy coś wspólnego z małpami… Na przykład to, że wracamy szczęśliwie z misji do nanoświata. I czwartego wymiaru.

– Uważajcie, bo jeśli nie wrócicie, małpa zgarnie całą sławę. – Operator uspokoił się i z uśmiechem kiwnął do kierującego misją. – Można zaczynać, chwila prawdy.

Trudno opisać to, co stało się po chwili. A przynajmniej Wachnik i Rasmussen nie mieliby na to żadnego pomysłu. Po zakończeniu misji mogliby tylko powiedzieć, że przez chwilę widzieli jedynie statyczny szum. Widzieli na własne oczy, jak on wygląda. Potem pustka. Przerażająca pustka nieskończoności. Jak to jest wiedzieć, że się istnieje, ale nie widząc i nie czując nic? Nie myśląc… Przez chwilę Polak i Islandczyk doświadczyli, jak to jest być niczym poza… własną świadomością. Właśnie tak mogliby to opisać, gdyby potrafili.

Z niebytu wyrwała ich ciemność. A za chwilę porażająca jasność. Coraz szybciej zmieniające się interwały ciemności i światła. Następnie wyglądało to jak wszechogarniający stroboskop na dyskotece. Ale żadnemu z nich nie chciało się w tej chwili tańczyć.

– Dobry Boże, gdzie jesteśmy? Gdzie Q-Obiekt? Sigurdzie, słyszysz mnie? Widzisz mnie?

– Jestem, Wachnik. Widzę cię, ale nie podoba mi się to, co widzę…

– Dlaczego?

– Bo jesteś przezroczysty. Jak szkic na desce kreślarskiej. Podejdź no, niech cię dotknę. Jasna cholera. Jasna cholera. Moja ręka przez ciebie przeszła. Na wylot. Czuję bicie twojego serca. Wiem, co teraz myślisz, Wachnik… – Sigurd w przerażeniu cofnął rękę. – Byłem przez chwilę tobą, Gerwazy. Swoją drogą niezły z ciebie ananas. 

– Przynajmniej wiem, że to ty, takich głupich żartów nie sprzedaje nikt poza tobą, nawet w czwartym wymiarze. Spokojnie, spokojnie. Wiemy już, że istniejemy. Ale czy żyjemy? Szlag by to... I gdzie jesteśmy?

– Jak to gdzie, w czwartym wymiarze.

– Bardzo śmieszne. Co jest? Dlaczego wszędzie zrobiło się szaro? Stroboskop chyba zamienił się w szarość. Co dalej? 

Wachnik nie był przerażony. Nie miał już na to sił. Chociaż w pewnym stopniu był na taki obrót wydarzeń przygotowany, bo do tej misji trzeba było być przygotowanym na wszystko. A nawet na więcej. Przed oczyma miał Rasmussena, albo jego projekcję. W każdym razie coś, co mówiło i wyglądało jak Rasmussen, tylko w bardzo okrojonej wersji. 

„Właściwie to esencja Rasmussena, tylko bez Rasmussena” – próbował jakoś to wytłumaczyć polski naukowiec.

Czekali zawieszeni w próżni. Łączności oczywiście nie było. I wtedy go zobaczyli… Stał w oddali, przyklękał na jedno kolano. Głowę miał spuszczoną w dół. Naukowcy jednocześnie pomyśleli o tym samym. I jakby myśl została automatycznie, bez ich woli, wcielona w życie. 

„Wymiar, gdzie myśl jest rzeczywistością?”. 

Zaczęli się powoli zbliżać, bo o podchodzeniu nie było mowy. 

Postać uśmiechała się. Wpatrzona w dół, uśmiechała się. 

„Dość upiornie” – stwierdzili obaj. 

Był to uśmiech z rodzaju tych, które każdemu mówią co innego. Mona Lisa mogłaby się uczyć. Oczy płonęły widmowym światłem z innego świata. Dobiegała ich także jakaś… muzyka. Jakby cichy śpiew. Najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek słyszeli. Rasmussen zatrzymał się.

– Ten pan wydaje się zajęty, dobrze się bawi sam ze sobą… Nie uważasz, Wachnik? Może już wrócimy?

– Cykor cię obleciał? Gdzie chcesz wrócić? I jak?! To nasza jedyna szansa. Poza tym może już i tak nie żyjemy…

Nagle usłyszeli ryk, gwizd, zawodzenie, tony na przemian niskie i wysokie, które następnie przechodziły w wibrowanie, które odczuwali swoimi fantomowymi postaciami. Dobiegał zza ich pleców. Posłusznie, niczym zaczarowani, obrócili się. Zobaczyli w oddali inną postać, dokładnie naprzeciwko tej pierwszej. Chociaż w miejscu, gdzie zdawało się nie być kierunków, każdy punkt mógł być tym naprzeciw.

– Cóż za wspaniała alternatywa… Nie uważasz, Wachnik? Podchodzimy sobie do upiora, a tu nagle gwiżdże na nas z tyłu drugi. Co za ulga! A już myślałem, że jesteśmy skazani na towarzystwo tylko tego jednego z rogalem na twarzy.

– Chyba lepszy z rogalem niż tamten… On ma rogi i jest jakiś ciemniejszy.

– Bo to pewnie jakiś baran. Poza tym się nie uśmiecha. Idziemy do pierwszego.

Postać, do której podeszli naukowcy, była bardzo wysoka. Smukłe rysy twarzy, wspomniane upiorne oczy, ale tajemniczy i dość intrygujący uśmiech zdawał się zapraszać do bliżej. Jednak Islandczyk i Polak woleli zachować ostrożność. Zbliżyli się na odległość trzech metrów, skąd mogli zobaczyć ubiór postaci. Był dość niecodzienny – jedynie przepaska na biodrach, reszta ciała była odsłonięta. 

„Takiej muskulatury nie powstydziłby się grecki bóg” – pomyśleli obaj i ze zdziwieniem popatrzyli po sobie, bo zdali sobie sprawę, że wiedzą, co myśli drugi z nich.

Po chwili konsternacji usłyszeli głos, a oczy postaci zajarzyły się żywym, niebieskim ogniem.

– Sigurd Rasmussen i Gerwazy Wachnik, jak mniemam. – To było bardziej stwierdzenie niż pytanie. 

Głos brzmiał w ich głowach bardzo wyraźnie, jednak mieli wrażenie, że dochodzi ze wszystkich stron, a nie z konkretnego miejsca. Brzmiał znajomo, jednak żaden z nich nie potrafił przypisać go do jakiegokolwiek znanego sobie głosu. Jednak obydwaj mieli wrażenie, jakby znali go całe swoje życie.

– Przybyliście dość wcześnie. Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko was ujrzymy. Chociaż z tym widzeniem to raczej działa w drugą stronę… To wy dość szybko ujrzeliście nas. O, przepraszam, na razie mnie. – Uśmiech nie schodził z ust postaci.

– Przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, gdzie jesteśmy i kim jesteś. Co to za miejsce? 

Wachnik odzyskał rezon, zachęcony, jak obydwaj z Rasmussenem stwierdzili, dość przyjemnym tonem głosu nieznajomego.

– Gerwazy, co to za pytania? Po pierwsze, doskonale przecież wiecie, gdzie jesteście. Tam, gdzie chcieliście dotrzeć. A kim jestem? Znasz mnie, ty i ty, bardzo dobrze. Jestem z tobą, odkąd masz świadomość. A nawet jeszcze wcześniej. Od kiedy zostałeś zaprojektowany.

– Zaprojektowany powiadasz? Jedynymi projektantami jacy mogli mnie zmajstrować byli pan i pani Wachnik, dlatego nie wiem, o czym mówisz. Możesz wyrażać się jaśniej? Albo wiem, zróbmy tak… Nie jestem fizykiem z CERN-u, mów do mnie jak do trzyletniego dziecka. Dlatego powtórzę… Kim jesteś i gdzie jesteśmy?

– Dla mnie zawsze jesteś jak trzyletnie dziecko, czy jesteś fizykiem doświadczalnym, czy astronautą. No dobrze, widzę, że nad manierami wzięła górę wasza ludzka natura. Spokojnie. Jestem…

Wachnik wyczekująco spoglądał to na postać, to na Rasmussena, który, o dziwo, siedział cichutko jak mysz pod miotłą. Nagle dobiegł go ryk, który słyszeli już wcześniej. Obrócił się i zobaczył, jak druga postać, oddalona w przeciwnym kierunku, zaczęła wykonywać jakieś niespokojne ruchy i chyba powolutku zbliżała się do nich.

– Gadajże, wielkoludzie! To coś pełznie do nas! – odezwał się tym razem Rasmussen, zaniepokojony zbliżającą się druga istotą z rogami.

– Racja, nie mamy wiele czasu, zbliża się ten drugi. Dlatego powiem szybko. Jestem przedstawicielem obcej cywilizacji. Już was uspokajam… Nastawionej do was przyjacielsko. Osiągnęliśmy rozwój, który wam, ludziom, nie śnił się nawet w najśmielszych snach. Nawet nie wiem, jak wam to wytłumaczyć. Znajdujemy się dosłownie w czwartym wymiarze przestrzennym, a właściwie w jego części przeznaczonej dla gości. Dlatego nic nie widzicie. Jako istoty trójwymiarowe nie macie możliwości zobaczenia w przestrzeni nic więcej poza szerokością, długością i wysokością. 

– Czyli, że kim ty jesteś? Kosmitą? – bełkotał powoli Wachnik z otwartymi ustami.

– Tak, kosmitą. Jeśli tak chcesz mnie nazwać. Albo twoim aniołem stróżem, jeśli lubisz nomenklaturę katolicką. Albo dżinem, jeśli wolisz dżinizm. Nieważne. Przyjmij, że jestem istotą czterowymiarową, a to, co widzisz, to tylko moja projekcja ułatwiająca ci postrzeganie mnie i rozmowę z wami.

– Czyli jesteście tu, żeby nam pomóc w badaniach? – Wachnik zadawał coraz głupsze pytania, bo prawdę mówiąc, szok kulturowy był, delikatnie rzecz ujmując, przeogromny.

– Tak i nie. Na razie nie mam czasu, żeby wam coś więcej powiedzieć. Bo teraz musicie porozmawiać z nim.

Gwizd i ryk tak przestraszyły naukowców, że Rasmussen potknął się o własne nogi, a Wachnik wpadł mu na plecy. Gdy obrócili się, anioła, kosmity, czy jakby go tam nazwać, nie było. Zamiast niego stał drugi stwór. Trochę przypominał pierwszego, tylko, że oczy świeciły mu się na czerwono. Uśmiech, cóż, był, ale tak upiorny, że ledwo mogli na niego patrzeć. No i te rogi…

– A, już rozumiem… Skoro tamten był aniołem, to ty jesteś kosmitą-diabłem, tak? To by było logiczne… – odezwał się tym razem Rasmussen. 

Nie pierwszy raz maskował strach i inne niezbyt przyjemne uczucia żartem, już taki miał zwyczaj. Jednak gdy stwór odezwał się, uśmiech natychmiast znikł Islandczykowi z twarzy.

– Uuu, masz nieświeży oddech – rozpaczliwie zażartował Rasmussen i przez myśl przemknęło mu, patrząc na reakcję istoty, że może po raz ostatni w życiu.

– Milcz. Mam dla was ofertę. Zapomnijcie o tamtym oszuście. Jeśli zgodzicie się zrobić coś dla mnie, na pewno nie pożałujecie. Co wy tam macie? Jachty, palmy i zimne drinki? Wszystko wasze, do końca życia. 

Pewność, z jaką istota wypowiadała zdania, była onieśmielająca. W dziwny sposób oddziaływała na umysły naukowców… Obydwaj mieli wrażenie, że to, co proponuje drugi obcy, jest najlepszym, co mogło ich spotkać. Że dotarli w końcu do punktu, do którego dążyli przez całe życie, że to jest cel ich wędrówki.

– Wszystko pięknie, ale mam jedno pytanie… – Wachnik ocknął się na chwilę z błogostanu. – Czy ty jesteś stroną reprezentującą nurt przeciwny do tego, z którym rozmawialiśmy przed chwilą?

– No, w zasadzie tak… 

Polak i Islandczyk zobaczyli cień wahania, jaki przebiegł przez twarz istoty z rogami. 

– Ale mam lepszą ofertę niż on.

Wachnik rozpaczliwie spojrzał w stronę islandzkiego kolegi. Kiedy Rasmussen poznał jego myśli, zgodził się z nim natychmiast, stwierdzając, że Gerwazy jest jednak większym ekspertem w tych sprawach.

– Sigurdzie, może to i kosmici, ale ja wiem jedno…

– Ale on mówił, że ma dla nas świetną ofertę!

– Nieważne. Skoro on jest kosmitą-diabłem, to nie możemy z nim rozmawiać. Mitologia chrześcijańska mówi, że diabła nie można słuchać, nawet jeśli mówi ci prawdę. Może jest tu jakaś analogia? – Wachnik gorączkowo szukał odpowiedzi we własnym umyśle. 

Kiedy podnieśli głowy, istoty już nie było. 

Nagle