Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sześcioro nieznajomych. Jeden morderca. I walka o przetrwanie. . .
Dziennikarka Cecily Wong otrzymała życiową szansę – ma dołączyć do elitarnego zespołu, który chce zdobyć jeden z najwyższych szczytów świata.
Ale sprawy szybko przybierają niepomyślny obrót.
Niewyjaśniona kradzież.
Okropny wypadek.
Przerażający liścik:
Na górze jest morderca.
Wyruszyło sześcioro nieznajomych… Ilu powróci?
„Przejmująca dreszczem gra o wysoką stawkę na dużych wysokościach. Jestem zachwycony.”
Matt Haig
„Zapierająca dech, niezwykle oryginalna i emocjonująca”
Daily Express
„Pełna napięcia, mrożąca krew w żyłach i przerażająca”
Claire Douglas
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 460
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Angusa –
najlepszego ojca, mojego najwierniejszego czytelnika i największego fana
PROLOG
Dzień wejścia na szczyt
Oddychaj, Cecily.
Zimne powietrze wypełniło jej płuca. Dziwne wrażenie. Kiedy sobie wyobrażała, jak będzie jej się tu oddychało, myślała, że będzie się czuła, jakby się dusiła. Dławiła. Może trochę jakby tonęła.
Ale nic podobnego.
Wiatr szczypał ją w policzek, w maleńki skrawek odsłoniętej skóry między kominem na szyi a okularami przeciwsłonecznymi, a potem mocniejszy podmuch o mały włos nie zwalił jej z nóg.
Owszem, było tu powietrze, tylko nie spełniało swojego zadania.
Ona z kolei była okropnie zmęczona. Mięśnie pracowały z mozołem, kiedy brnęła przez śnieg. Ale nie tylko mięśnie miały trudniej. Również jej krew. Jej płuca. Jej mózg.
Nic dziwnego – w powietrzu było za mało tlenu, na pewno mniej niż ilość, do której przywykł jej organizm. Wysokościomierz w zegarku wskazywał, że wciąż znajdowała się powyżej ośmiu tysięcy metrów. W strefie śmierci.
Serce waliło jej jak młotem. Spojrzała do tyłu przez ramię.
Idzie za mną?
Stanęła jak wryta. Kilka metrów wyżej dostrzegła potężną sylwetkę mężczyzny. Poruszał się mozolnie, rozdeptując świeży śnieg, śledząc ją, próbując dogonić. Ale nie... Zamrugała i zdała sobie sprawę, że to tylko cień chmury na górskim zboczu.
Jej mózg był niedotleniony, więc nie mogła ufać nawet własnym oczom.
To jak to jest? Idzie za mną? Czy czeka gdzieś niżej?
Nie sądziła, że jej serce jest w stanie bić szybciej, a jednak teraz pędziło galopem. Oddech także przyśpieszył, kiedy z trudem łapała rzadkie powietrze. Nagle zakręciło jej się w głowie i niemal zemdlała.
Czy to istotne, czy jest wyżej czy niżej od niej?
Później będzie się o to martwić. Teraz powinna skupić się na tym, żeby przetrwać.
Poruszała się tak szybko, jak pozwalało jej ciało. Jeden niefortunny krok i mogła spaść w przepaść. Tymczasem gdzieś w tyle rozbrzmiewały fantomowe kroki.
Musiała zejść z góry.
I musiała to zrobić sama.
SZKIC PIERWSZY
„CZTERNAŚCIE NA LEKKO” –
PROFIL LEGENDY ALPINIZMU
CECILY WONG
Na poziomie morza Charles McVeigh nie różni się niczym od innych ludzi. Ale w strefie śmierci – powyżej ośmiu tysięcy metrów – budzą się w nim supermoce.
Kiedy [wstawić datę] stanął na szczycie Manaslu, dokonał czegoś, co wielu wydawało się niemożliwe: w ciągu niecałego roku zdobył czternaście najwyższych szczytów świata bez użycia dodatkowego tlenu i lin, tym samym cementując swoją reputację największego żyjącego alpinisty.
Akcje ratunkowe, w których brał udział, są być może nawet bardziej inspirujące niż jego wspinaczkowe wyczyny. Na Dhaulagiri, trzeciej górze na jego liście, pośpieszył na pomoc dwóm Włochom, którzy utknęli zdani na siebie powyżej obozu czwartego. Uratował jednego z nich, niestety drugi zmarł wskutek odniesionych obrażeń.
To, że udało mu się ocalić przynajmniej jedno życie, choć bracia spędzili noc wystawieni na działanie lodowatej temperatury i bardzo rozrzedzonego powietrza, zakrawa na cud. Żaden z nich by nie przeżył, gdyby Charles nie był na tyle silny, żeby przerwać zejście i zawrócić z obozu trzeciego. Pozostałym ratownikom dotarcie do nich zajęło niemal czternaście godzin. Nie zdążyliby na czas.
Dzięki tej akcji ratunkowej – a także innym, przeprowadzonym na Evereście, Broad Peaku i Czo Oju – Charles znalazł się w centrum zainteresowania światowych mediów.
Co popycha człowieka do tak ekstremalnych czynów? Miałam szczęście towarzyszyć Charlesowi w jego ostatniej wyprawie na Manaslu i poznać odpowiedź na to pytanie. [Wstawić przeprowadzony wywiad!]
1
Cecily zamknęła laptopa, siedząc w ciasnym pokoju hotelowym, wysoko nad obwieszonymi flagami modlitewnymi ulicami Thamel, dzielnicy turystycznej Katmandu w Nepalu. To jeszcze nie był idealny wstęp do jej artykułu, ale wystarczyło, żeby choć trochę ukoić skołatane nerwy. O wiele łatwiej wyrzeźbić coś ze słabego wstępu, niż zaczynać od pustej strony.
Kiedyś myślała, że pusta kartka jest tym, co przeraża ją najbardziej. Teraz jednak za sprawą Charlesa McVeigha miała zmierzyć się z czymś znacznie gorszym.
Ze strefą śmierci na ósmej pod względem wysokości górze świata.
Głowa jej pękała z bólu po wczorajszym wypadzie do baru Tom & Jerry’s. Nie zamierzała dużo pić, ale jeden z jej kolegów z zespołu – Amerykanin Zak – stawiał, a kac wydawał się niewielką ceną za więź, jaka się między nimi wytworzyła. Musiała dać z siebie wszystko na tej wyprawie, tymczasem już czuła się lekko rozchwiana.
Głośne pukanie do drzwi przywołało ją do porządku. Otworzyła i wpuściła do pokoju kierownika wyprawy Douga Mannersa oraz głównego przewodnika Mingmę Lakpę Sherpę. Spotkali się już dzień wcześniej na lotnisku. Douga rozpoznała od razu po burzy srebrnych włosów odcinających się od górskiej opalenizny. Dziś jednak był nieco zgarbiony i wyglądał na zmęczonego. Zupełnie nie przypominał tego dzielnego pioniera wspinaczki i legendy brytyjskiego alpinizmu z jej wyobrażeń. Sporo czytała o jego dokonaniach w górach wysokich: pięć razy Everest, zdobyty zarówno od południowej, jak i od północnej strony, a także liczne pierwsze wejścia na mniej znane szczyty w Karakorum i Alpach. Przez wiele lat pracował jako przewodnik dla Summit Extreme, jednej z najlepszych światowych agencji organizujących komercyjne wyprawy wysokogórskie, po czym odszedł, żeby założyć własną firmę Manners Mountaineering. Doug słynął ze swojego zasadniczego podejścia i przywiązywania dużej wagi do bezpieczeństwa.
Stojący obok niego Mingma był drobnym mężczyzną, ale Cecily wiedziała, że już piętnaście razy wspiął się na Everest. Nie mieściło jej się w głowie, jakiej trzeba odwagi i wytrzymałości, żeby dokonać czegoś takiego.
– Wszystko gotowe? – spytał Doug.
– Tak mi się zdaje. – Zerknęła na wydrukowaną listę, którą przykleiła do przedniej okładki notesu, i zaprosiła ich do środka, żeby dokonali inspekcji sprzętu schludnie rozłożonego na podwójnym łóżku. Rano sprawdziła wszystko z tuzin razy, odhaczając każdą rzecz, którą kazano jej przywieźć. O niczym nie zapomniała. Niczego nie zostawiła w domu.
Tym razem, na tej górze musiała być idealnie przygotowana.
– Jak się dziś masz? – spytał Mingma z błyskiem w oku. Wczoraj wieczorem pomógł jej trafić z powrotem do hotelu, podając nepalskiemu taksówkarzowi wskazówki dojazdu.
– W porządku. – Przywołała na twarz wymuszony uśmiech, a on poklepał ją po ramieniu, nie drążąc tematu.
Patrzyła, jak Doug krytycznie lustruje wzrokiem jej ekwipunek. Podniósł jeden z butów i sprawdził podeszwę. To były wielkie trzywarstwowe buty wyprawowe na ośmiotysięczniki, z żółtymi stuptutami do kolan. Były w idealnym stanie, nienoszone. Miały ochronić jej palce przed odmrożeniami. Kupiła jednak za duże, dlatego wsunęła do środka dodatkowe wkładki. Niemal cała alpinistyczna odzież – kombinezony i buty – była produkowana z myślą o mężczyznach. Cecily musiała dokonać pewnych poprawek, żeby pasowała na jej figurę.
– Jeszcze raz dziękuję, że zaprosiliście mnie na tę wyprawę – powiedziała. – Pewnie dziwnie jest się wspinać z klientami. Wiem, że jak dotąd sami wspieraliście Charlesa w jego misji.
– Jest nam bardzo miło – odpowiedział Mingma, a rzadki wąsik połaskotał go po nosie, kiedy się uśmiechnął. Ciepło, które od niego biło, rażąco kontrastowało z chłodnymi pomrukami Douga. Ten z kolei jeszcze bardziej spochmurniał, kiedy przeniósł wzrok na jej czekan z pomarańczowym styliskiem i uprząż.
– Mam nadzieję, że jest okej – rzuciła. – Wygooglowałam najlepsze uprzęże do wspinaczki wysokogórskiej i ta miała dobre opinie.
– Ujdzie. Choć lepsza byłaby taka, którą zapina się wokół ud.
Zaczerwieniła się.
– Och, nie wiedziałam.
– Trzeba było zapytać. Google cię nie uratuje na ośmiu tysiącach metrów. – Doug odłożył uprząż na łóżko, uważając, żeby się nie poplątała. – Na ogół, kiedy organizuję wyprawę, biorę ze sobą ludzi z odpowiednim doświadczeniem. Nigdy nie wiadomo, kiedy góra zwróci się przeciwko tobie. Ryzykujesz nie tylko swoje życie.
– Wiem. Moja ostatnia próba zdobycia szczytu była bardzo pouczająca – oznajmiła, starając się przy tym nie wzdrygnąć. – Nawet coś o tym napisałam. Online. Może czytałeś...?
Twarz Douga nie zdradzała żadnych emocji.
– Raczej nie śledzę rzeczy w internecie.
– Och, jasne. Pomyślałam tylko, że mogłeś to widzieć, bo Charles przyznał, że właśnie dlatego mnie zaprosił... – Wstyd jej było o tym wspominać, ale jednocześnie cieszyła się, że to zrobiła. Przynajmniej jedna osoba na tej wyprawie nie czytała jej niesławnego, acz popularnego bloga pod tytułem „Szczyt porażki” o tym, jak nie udało jej się dotrzeć na żaden szczyt, który próbowała zdobyć. Kiedy Zak uświadomił sobie, z kim ma do czynienia, nalegał, że postawi następną kolejkę.
– Wygląda na to, że wszystko w porządku. Muszę sprawdzić, co u pozostałych – powiedział Doug. – Jak się spakujesz, zostaw torby w pokoju. Mingma zniesie je na dół. Spotykamy się w lobby równo o jedenastej, potem wyruszymy na lotnisko.
Cecily się wyprostowała.
– Jasne. – Omiotła wzrokiem cały sprzęt, który miała do spakowania. Włożyła w niego oszczędności swojego życia. Wszystko, co posiadała, leżało na tym łóżku. Spojrzała na Mingmę. – Myślisz, że przesadziłam?
Szerpa się roześmiał.
– Powinnaś zobaczyć listę pana Zaka. Chyba bierze ze sobą na szczyt album ze zdjęciami dzieci. A ty co zabierasz?
Zagryzła dolną wargę.
– Szczerze mówiąc, jeszcze o tym nie myślałam...
– Nie? – Zamrugał zaskoczony. – W Thamel na każdym rogu sprzedają flagi. Może też sobie jedną sprawisz? Masz trochę czasu.
– Naprawdę? Świetny pomysł. Dzięki, Mingma. Skoczę po nią, jak tylko tu skończę.
Szerpa pochylił głowę, po czym wyszedł za Dougiem. Cecily złożyła ubrania w kostkę, włożyła do torby i jeszcze raz sprawdziła każdy punkt na liście.
„Flaga na szczyt” na niej nie figurowała. No jasne, że powinna mieć ze sobą coś, co uwieczni jako pamiątkę na zdjęciu. Dlaczego wcześniej na to nie wpadła?
Kiedy wyszła na tętniące życiem ulice, nagle ją olśniło.
Bo nie wierzysz, że ci się uda, odpowiedziała sobie w duchu.
2
Kupiwszy kieszonkową wersję flagi Wielkiej Brytanii, Cecily ruszyła z powrotem do hotelu. Gdy tylko rozsunęły się drzwi, ktoś wycelował w nią telefonem.
– Zobaczcie, a oto jedna z moich koleżanek z zespołu! – wykrzyknął Zak.
Cecily wygooglowała go po powrocie z baru i odkryła, że jest prezesem TalkForward, jakiejś firmy z siedzibą w kalifornijskiej Petalumie, zajmującej się nowymi technologiami komunikacyjnymi.
– Przywitajcie się z Celią!
– Nazywam się Cecily – powiedziała, machając ręką do stadka rozpromienionych dzieci o blond włosach widocznych na wyświetlaczu.
Zak otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie, tak żeby oboje zmieścili się w kadrze.
– Pamięć mi nieco szwankuje z powodu jet lagu. Dzieci, to Cecily! Światowej klasy dziennikarka, która pisze artykuł o Charlesie.
Cecily skrzywiła się, słysząc – nieprzystający zbytnio do rzeczywistości – opis swojej pracy, ale nie poprawiła Zaka, a on chyba nie zauważył jej zakłopotania.
– O panu z gór! – krzyknął najmłodszy chłopiec.
– Zgadza się, koleżko, o naszym bohaterze z Himalajów. No, dobra, bardzo was kocham, ale muszę lecieć. Góry na mnie czekają! – Zakończył rozmowę i odetchnął głośno. – Dziwnie się czuję na myśl, że pewnie przez dłuższy czas nie będę mógł z nimi porozmawiać. Dzwoniłaś już do swoich bliskich?
– Szczerze mówiąc, woleliby, żebym się odezwała, dopiero jak wrócę cała i zdrowa.
– Rozumiem. Och, spójrzcie, kogo tu mamy! – Zak wskazał ponad jej ramieniem w kierunku windy. – Czy to nie Charles?
Cecily odwróciła się i poczuła dziwne mrowienie w brzuchu.
– To on.
Oczywiście nie było trudno rozpoznać Charlesa McVeigha. Ale nawet tutaj, w tym hotelu pełnym wspinaczy szykujących się na wyprawę wyróżniał się na tle innych. Był umięśniony i wysoki, w przeciwieństwie do większości raczej drobnych alpinistów. Miał na sobie błękitną pikowaną kurtkę puchową z logo TalkForward wyszytym na jednym rękawie, na piersi zaś i bejsbolówce widniały jego inicjały – CM, przy czym M było stylizowane na łańcuch górski.
Zak wyprostował się najbardziej, jak mógł, ale i tak nie sięgał Charlesowi nawet do ramienia. Mimo to Cecily rozumiała jego nagłą potrzebę zrobienia wrażenia. Charles McVeigh był już nie lada sławą w świecie wspinaczkowym. Wkrótce miał stać się legendą – pierwszą osobą, która dokona bezprecedensowego, niemal niemożliwego wyczynu, jakim było wejście w stylu alpejskim bez użycia dodatkowego tlenu na wszystkie czternaście ośmiotysięczników, i to w ciągu jednego roku.
Swoją misję nazwał „Czternaście na lekko”.
Większość wspinaczy, takich jak Cecily, Zak i reszta ich zespołu, stosowała styl wyprawowy, zwany też oblężniczym, polegający na wykorzystaniu wszelkich dostępnych udogodnień – tragarzy, poręczówek, drabin, namiotów służących za mesę, butli tlenowych, intensywnych procedur aklimatyzacyjnych i indywidualnej opieki szerpów – żeby bezpiecznie wejść na górę i z niej zejść. Charles natomiast uprawiał wspinaczkę w najczystszej postaci, rezygnując z tego całego wsparcia.
I to właśnie z jego powodu Cecily znalazła się tutaj, w Katmandu. Charles obiecał jej wywiad, kiedy ukończy swoją misję. To miał być największy i najważniejszy artykuł, jaki kiedykolwiek napisze. Przełomowy dla jej kariery.
Teraz na widok Charlesa zaczęła szperać w plecaku w poszukiwaniu notesu i długopisu. Przypomniała sobie ekscytację Michelle, swojej wydawczyni, kiedy powiedziała o tym wyróżnieniu. Dla magazynu „Wild Outdoors” wywiad na wyłączność z najsłynniejszym wspinaczem świata byłby prawdziwym rarytasem.
Ale Michelle nagle nabrała wątpliwości.
– Naprawdę myślisz, że dasz radę? – spytała.
Cecily była pewna, że wydawczyni wolałaby widzieć na jej miejscu kogoś takiego jak James, ówczesny chłopak Cecily i uznany dziennikarz piszący o turystyce przygodowej. Ale zamiast niego zlecenie dostała właśnie ona – osoba słynąca głównie z tego, że nie dociera na szczyty. W dodatku Charles postawił jej jeszcze kluczowy warunek.
Najpierw musiała zdobyć z nim Manaslu.
Nic dziwnego, że Michelle miała obiekcje.
– Zrobię, co w mojej mocy – odparła Cecily.
Michelle westchnęła.
– Doceniam starania, ale... posłuchaj. Rozmawiałam z naszym zespołem redakcyjnym. Chcemy mieć ten artykuł, ale nie możemy ci zapłacić, dopóki nam go nie dostarczysz.
Dla Cecily to było jak cios w bebechy.
– Mówisz poważnie? W takim razie nic z tego, nie stać mnie na to. Muszę zapłacić za bilety lotnicze, trening, nie mówiąc już o całym tym ekwipunku i kosztach wyprawy. – Opłat było więcej, ale Cecily zdawała sobie sprawę, jak desperacko to zabrzmiało, i chciała zachować jakieś pozory profesjonalizmu.
– Może będę w stanie opłacić ci podróż i dorzucę jeszcze coś ekstra, jeśli będziesz mi przysyłać raporty z wyprawy. Co do reszty... przykro mi, Cecily. Sama będziesz musiała to jakoś załatwić.
– Pokryliście wszystkie koszty wyprawy Jamesa na Antarktydę! A ten artykuł będzie znacznie ważniejszy niż tamten. Sama mówiłaś, że to wywiad życia.
– James to jeden z naszych najlepszych dziennikarzy. Pokazał już, co potrafi. A ty...
– A ja nie.
Zapadła niezręczna cisza, kiedy Michelle nie zaoponowała. Mózg Cecily pracował na najwyższych obrotach. Potrzebowała tego wywiadu, żeby się wybić. Wyglądało jednak na to, że będzie musiała postawić wszystko na szali, żeby tego dokonać.
– A jeśli mi się uda?
– Jeśli ci się uda, zapłacimy ci. I dostaniesz kolejne zlecenia. Uwierz mi, im więcej kobiet o różnych kolorach skóry dla mnie pracuje, tym lepiej dla nas wszystkich. Ale serio: jeśli się spiszesz, może wyjść z tego coś więcej niż tylko artykuł do naszego czasopisma. Kontrakt na książkę albo film. To przełomowy moment, który może zaważyć na twojej karierze. A te często się nie zdarzają.
Oddech Cecily wrócił do normy. Dobrze było wiedzieć, że Michelle jej kibicuje, nawet jeśli głównym powodem było to, że dzięki swojej na pozór białej cerze i chińskiemu nazwisku Cecily reprezentowała najbardziej pożądaną wersję etnicznej różnorodności.
Mimo to słowa wydawczyni wciąż brzmiały jej w uszach. Chodziło nie tylko o nadarzającą się okazję, ale też o drugą stronę medalu, którą Michelle przemilczała: jeśli Cecily nawali, będzie mogła się pożegnać z karierą dziennikarki turystycznej. Wróci do punktu wyjścia, walcząc o historie tak marnie płatne, że nawet nie starczy jej na jedzenie. Jeśli sobie nie poradzi, nie dość, że po raz kolejny nie zdobędzie szczytu, to jeszcze po raz kolejny zawiedzie na polu zawodowym.
Nie będzie jej stać na wynajem mieszkania.
A szczytem porażki stanie się jej życiowa niezaradność.
Charles podszedł do skórzanych foteli stojących w lobby.
– Chodź, przywitajmy się, zanim oblegną go fani – powiedział Zak i ruszył w jego stronę.
Cecily została z tyłu, wciąż szukając długopisu. Widząc Charlesa na żywo po raz pierwszy od kilku miesięcy, uświadomiła sobie, na co się właściwie porywała.
To miał być jej pierwszy ośmiotysięcznik. Jeden z najwyższych szczytów świata.
I jeden z najbardziej zabójczych.
Otrząsnęła się ze strachu, który zaczął ją ogarniać, i podążyła za Amerykaninem.
– Tak się cieszę, że tu jestem. – Zak z werwą uścisnął dłoń Charlesa. Wydawał się oszołomiony jego osobą. – To dla mnie zaszczyt być członkiem tego zespołu, serio.
Charles przyłożył rękę do piersi.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Proszę, usiądźcie. Cecily, dobrze cię znów widzieć.
– Ciebie również. Trudno uwierzyć, że to się w końcu dzieje naprawdę. – Podniosła swój notes. – Mogę zadać ci kilka pytań, skoro i tak czekamy na lot?
Roześmiał się.
– Już chcesz przeprowadzić wywiad? Nie taka była umowa...
Przywołała na twarz coś, co miało wyglądać jak triumfalny uśmiech, licząc, że skłoni Charlesa do zmiany zdania.
– Pomyślałam, że skoro technicznie rzecz biorąc, nie jesteśmy jeszcze na górze, to nie będziesz miał nic przeciwko kilku pytaniom przed wyprawą.
Pokręcił głową niewzruszony.
– Schowaj notes. Sprowadziłem cię tu, żebyś doświadczyła tego wszystkiego na własnej skórze. – Nachylił się do niej, zniżając głos i unosząc brwi. – Naciesz się tym.
– Przepraszam, Charles? – Podeszła do nich starsza kobieta mówiąca z lekko niemieckim akcentem. Charles wstał i pocałował ją w oba policzki.
– Vanja! Jak się masz? Poznaj Zaka Mitchella, prezesa TalkForward, pionierskiej firmy technologicznej. A to Cecily Wong, dziennikarka, którą wybrałem, aby mi towarzyszyła. Wejdzie z nami na Manaslu, żeby mieć pełen obraz sytuacji. Wywiadu udzielę, dopiero jak dotrzesz na szczyt, tak, Cecily?
Jej uśmiech zbladł. Dała sobie chwilę, zanim odpowiedziała.
– Tak.
– Jestem pod wrażeniem! – rzuciła z uznaniem Vanja.
– A to Vanja Detmers. Prowadzi himalajską bazę danych w Katmandu. To ona weryfikowała wszystkie zdobyte przeze mnie szczyty w Nepalu.
– I zrobiłam to z przyjemnością, Charles.
Cecily uścisnęła dłoń kobiety, po czym zapisała jej nazwisko w notesie.
– Przyszłam zebrać dane członków waszego zespołu, żeby później móc zweryfikować wasze osiągnięcia. Mogę zacząć od ciebie, Cecily? – Vanja usiadła obok niej i położyła laptopa na niskim stoliku kawowym.
– No nie wiem...
– Chyba chcesz, żeby twoje nazwisko trafiło do podręczników historii, prawda?
Cecily się zawahała.
– O ile mi się uda.
– Bez wątpienia – stwierdziła Vanja. – Idziesz z Charlesem! Nie mogłabyś się znaleźć w lepszych rękach. A jeśli wpakujesz się w kłopoty, on cię uratuje.
Charles się uśmiechnął.
– Jesteś kochana, V. Ale po Czo wolałbym, żeby tym razem obyło się bez problemów.
– Ach, Charles, nie bądź taki skromny. Nic się tak dobrze nie sprzedaje, jak historia z akcją ratunkową w tle, co nie? – odparła kobieta, prawie że puszczając do niego oko. Otworzyła laptopa i zaczęła śmigać palcami po klawiaturze.
Cecily pochyliła się do przodu zaciekawiona. Rejestr Himalayan Database miał na celu skatalogowanie każdego śmiałka, który podjął się próby zdobycia ośmiotysięcznika w Nepalu.
– Jesteś Brytyjką? – spytała Vanja, a Cecily potwierdziła skinieniem głowy. Po kilku stuknięciach w klawisze na ekranie pojawiła się lista wszystkich Brytyjek, które wspięły się na Manaslu od 2008 roku. Cecily zamrugała szybko, zdumiona, że jest tak krótka. Gdyby i jej się udało, byłaby jedną z niewielu. To znowu jej uświadomiło, jak ogromne wyzwanie ma przed sobą.
– Co oznacza gwiazdka przy niektórych nazwiskach? – spytała Cecily.
– Ach, to lata, kiedy wspinacze dotarli tylko do przedwierzchołka góry – wyjaśniła Vanja. – Czasem trudno jest założyć poręczówki aż na szczyt.
– W tym roku nam się uda – stwierdził Charles. – Bez obaw.
– Cecily? – Mingma pochwycił jej spojrzenie i przywołał ją do siebie gestem. U jego boku stała młoda kobieta w jaskrawożółtym sportowym topie na ramiączkach i fioletowych legginsach. Poza ustami muśniętymi soczyście czerwoną szminką nie miała na twarzy ani grama makijażu.
Ku swojemu zdziwieniu i radości Cecily od razu ją rozpoznała. To Elise Gauthier, francuskokanadyjska influencerka i alpinistka, którą śledziła w mediach społecznościowych, odkąd zaczęła się interesować światem wypraw wysokogórskich. Elise była znana z tego, że nawet podczas wspinaczki nosiła barwną odzież i śmiałą biżuterię. Jej zdjęcia i filmiki przykuwały wzrok jaskrawymi kolorami i ciekawą kompozycją. Nie da się ukryć, że miała świetne oko.
Cecily nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Mój Boże, Elise?
– We własnej osobie! – Kobieta nasunęła ciemne okulary na czubek głowy i również promiennie się uśmiechnęła. – Znamy się?
– Przepraszam, jestem Cecily Wong, śledzę twój Instagram. Jesteś dla mnie wielką inspiracją. Wspinasz się na Manaslu?
– Tak, z Charlesem. Ty chyba też?
– Owszem. Co za miła niespodzianka. Super, że jesteśmy w tym samym zespole.
– Jestem podobnego zdania! – Pochyliła się, cmokając Cecily w oba policzki, po czym złapała ją za rękę i lekko ścisnęła. – Myślałam, że będę sama z chłopakami, jak to zwykle bywa w górach. Możemy trzymać się razem.
– Mam coś dla was – oświadczył Mingma. Sięgnął do torby i wyjął długie pasma pomarańczowego materiału ozdobionego buddyjskimi symbolami. Jeden z szali owinął wokół szyi Cecily. – To khata. Na szczęście. Żeby wyprawa przebiegła pomyślnie.
Cecily przeciągnęła jedwabną tkaninę między palcami. Już kiedy tu leciała, niepokoiła się spotkaniem z pozostałymi członkami ekipy, ale zeszłego wieczoru poznała Zaka, który okazał się bardzo miły, choć trochę zarozumiały. Elise z kolei była jak promyk słońca, a Cecily pławiła się w jej blasku. Jeśli to miał być jej zespół, to powinna dać radę.
Drzwi wejściowe rozsunęły się i do hotelu wszedł Doug.
– Samochody już czekają – oświadczył. Uniósł dłoń i policzył wszystkich po cichu. Nagle zmarszczył czoło. – Mingma, on jeszcze nie zszedł?
– Nie widziałem go.
Doug zrobił gniewną minę i spojrzał na zegarek. Było kilka minut po jedenastej.
– Kogoś brakuje? – spytała Cecily.
– Tak, jednego z naszych. Dołączył w ostatniej chwili. Nazywa się...
Zanim Mingma dokończył, rozległ się dźwięk otwieranych drzwi windy, z której wysiadł mężczyzna w lustrzanych okularach i z cyfrową, zapewne drogą lustrzanką zawieszoną na szyi. Skręcił do stoiska z kawą w rogu lobby, ale Doug przechwycił go w połowie drogi.
– Nie ma na to czasu, Grant. Musimy jechać. Teraz.
– Serio? Kupię tylko kawę i będę gotowy...
Cecily uniosła brwi. Zanosiło się na to, że w zespole będzie jeszcze jeden Brytyjczyk, chyba nawet w jej wieku albo trochę młodszy. Jego snobistyczny akcent kłócił się jednak z niechlujnym wyglądem. Wyglądał, jakby dopiero co wytoczył się z baru. Grant wykrzywił usta w grymasie niezadowolenia, ale rozpogodził się, gdy tylko dostrzegł Charlesa.
– O, tu jesteś, brachu! Dobrze cię widzieć. Wczoraj zalałem się w trupa; straciłem cię z oczu w klubie, a potem obudziłem się w restauracji. Klasyka gatunku. Gotowy na spotkanie z górą?
– Jak najbardziej. – Charles poruszył jedną brwią. Nie wystąpił naprzód i nie uścisnął dłoni Grantowi, tak jak wcześniej Zakowi, ale on się tym nie przejął. Najwyraźniej już się znali. Niemniej w towarzystwie Granta Cecily poczuła się nieco mniej komfortowo. Zachowywał się jak te aroganckie bubki z wyższych sfer, które panoszyły się po uniwersytecie, jakby cały kampus należał do nich. Kto wie, może udzieliła jej się bijąca od Douga wrogość – nie żeby Granta to bardzo zmartwiło.
– Nie mogę się doczekać, aż to wszystko nakręcę. Chcę uwiecznić każdą chwilę.
Doug odkaszlnął.
– No dobrze, ekipo. To w drogę.
– Momencik! – rzuciła Elise. – Vanja, możesz zrobić nam wspólne zdjęcie?
Stłoczyli się jako zespół, a Mingma rozdał pozostałe pomarańczowe szale. Charles stał w środku, górując nad całą resztą. Tych siedmioro w zasadzie obcych sobie ludzi miało spędzić razem najbliższy miesiąc, próbując wspiąć się na jedną z najwyższych i najbardziej niebezpiecznych gór na świecie.
Cecily mogła mieć tylko nadzieję, że jest na to gotowa.
3
Gdy tylko uwieczniono wszystkich na zdjęciu, Charles wystąpił z szeregu.
– No, to do zobaczenia! Bezpiecznego lotu!
– Nie lecisz z nami?
– Nie, dotrę później. Mam do załatwienia parę formalności w Katmandu, no i ja już się zaaklimatyzowałem.
Pozostali rozeszli się do czekających samochodów, ale Cecily ani drgnęła.
– No chodź, Cecily, musimy jechać – rzucił Doug.
Przeskoczyła wzrokiem między Dougiem a Charlesem, który podszedł do niej i poklepał ją po ramieniu.
– Nie martw się. – Pochylił się i szepnął jej do ucha: – Na górze będziemy mieć mnóstwo czasu na rozmowy.
Pokiwała głową, nieco pokrzepiona jego dotykiem. Nie mogła uwierzyć, że po raz pierwszy usłyszała o Charlesie McVeighu niecały rok temu. Pamiętała to aż za dobrze. To był cholernie zimny październikowy poranek. Siekł ulewny deszcz, a wycieraczki zasuwały jak szalone po przedniej szybie auta.
– Widać to w jego oczach. On to zrobi. Jeśli uda mu się zebrać wszystkie fundusze przed wiosenną wyprawą, bez problemu pobije rekord – powiedział James.
Jechali razem z Londynu do Fort William, żeby spróbować sił w słynnym wyzwaniu National Three Peaks Challenge i zdobyć szczyty najwyższych gór Szkocji, Anglii i Walii w zaledwie dwadzieścia cztery godziny. To znaczy wiózł ich tam Ben, przyjaciel Jamesa, również dziennikarz, bo oni musieli oszczędzać siły przed wspinaczką. Cecily była kłębkiem nerwów – martwiła się o pogodę, o swoją formę, o czekające ją monumentalne zadanie, a James próbował ją uspokoić. Tylko on mógł uznać, że się rozluźni, jeśli opowie jej o pewnym człowieku, który porwał się na niemal niemożliwy wyczyn. W pewnym sensie to było słodkie, ale nie pomogło złagodzić ucisku, który czuła w piersi.
– No i musi jeszcze zdobyć pozwolenia. Ostatnio rząd chiński postanowił nie wydawać pozwoleń na Sziszapangmę – powiedział Ben, wtrącając się do rozmowy. Był tak wysoki, że musiał się wręcz pochylać nad kierownicą, żeby jakoś się zmieścić w samochodzie. Raczej nie było mu zbyt wygodnie.
– Zdobędzie je. Byliby idiotami, gdyby mu odmówili; w końcu jest żywą reklamą branży wspinaczkowej.
Pomimo swoich obaw związanych z tą wyprawą Cecily cieszyła się, widząc Jamesa tak ożywionego. Rzadko się zdarzało, żeby aż tak się kimś zachwycał – na ogół był pierwszy do krytykowania słynnych alpinistów. Musiała przyznać, że to ją zaintrygowało.
– Co wyróżnia tego...? Jak mu tam? – spytała z tylnego siedzenia, pochylając się do przodu.
– Charles McVeigh – powiedział James.
– Ludzie przecież na okrągło biją jakieś rekordy w górach – stwierdziła.
James prychnął kpiarsko i pochwycił jej spojrzenie w lusterku wstecznym.
– Jaja sobie robisz? To nie byle jaki rekord. Jeśli Charles zrealizuje swoją misję, to będzie prawdziwy punkt zwrotny. Nie tylko dla całego świata wspinaczkowego. Charles jest żywym dowodem na to, że ograniczenia ludzkiego ciała nie istnieją. Pokazuje światu, do czego zdolny jest człowiek. To wyższa szkoła jazdy.
– Nieźle – skomentowała Cecily.
James się skrzywił, dając jej do zrozumienia, że „nieźle” to mało powiedziane.
– Napisałem o ogłoszonej przez niego misji „Czternaście na lekko” dla ClimbersWeb, ale Charles zasługuje na znacznie większą uwagę. Naprawdę liczę, że uda mi się zainteresować jego sylwetką „Nat Geo” albo „Wild Outdoors”. Jeszcze nikomu nie udzielił ekskluzywnego wywiadu.
Podczas gdy James i Ben rozprawiali o męstwie Charlesa, Cecily rozparła się na siedzeniu i prześledziła jego media społecznościowe, zaintrygowana entuzjazmem Jamesa i jego podziwem dla tego człowieka. Zamieszczone przez Charlesa zdjęcia bezkresnych górskich krajobrazów i budzących grozę tras biegnących wśród wielkich lodowych seraków zrobiły na niej nie lada wrażenie. Sama wspięła się do tej pory tylko na jedną górę: Kilimandżaro w Tanzanii, która stanowiła wystarczająco trudne wyzwanie, a nie była nawet w przybliżeniu tak wysoka jak szczyty, które chciał zdobyć Charles.
– Dlaczego wybrał akurat tych czternaście szczytów? – spytała Jamesa.
– To jedyne góry na świecie liczące ponad osiem tysięcy metrów i wszystkie znajdują się w Himalajach. To szczyty „strefy śmierci”. Z każdą minutą spędzoną powyżej tej wysokości ciało dosłownie stopniowo umiera. Większość ludzi wchodzi tam z butlami tlenowymi, ale nie Charles. On jest purystą.
– Jak on to robi?
James zacisnął szczęki.
– Nie wiem. Chętnie sam bym go o to spytał, ale na razie nie odpowiedział na moje mejle.
– Może ja do niego napiszę – zasugerował Ben.
– Tylko spróbuj! – warknął James.
Ben na chwilę oderwał ręce od kierownicy i uniósł je w geście kapitulacji.
– Żartuję, stary! Zobaczysz, w końcu udzieli ci tego wywiadu. Znasz wspinaczy, wiesz, jacy są przesądni. Pewnie nie chce z nikim rozmawiać, dopóki nie ukończy swojej misji.
– To tak jak ty, Jay. Nie masz przypadkiem na sobie tych samych skarpet, w których wspinałeś się na Aconcaguę? – rzuciła żartem Cecily, rozładowując napiętą atmosferę.
James i Ben od zawsze rywalizowali między sobą o ciekawe tematy, ale przeżyli też wspólnie wiele przygód. Cecily przez dobę siedziała jak na szpilkach, czekając na jakieś wieści, kiedy próbowali zdobyć najwyższy szczyt w Ameryce Południowej. A kiedy już im się udało, poczuła tę samą euforię co oni, chociaż siedziała bezpieczna w swoim londyńskim mieszkaniu. Dostała wtedy przedsmak „gorączki szczytowej”, czyli przemożnego pragnienia zdobycia szczytu bez względu na wszystko.
– To moje niezawodne szczytowe skarpety. – Mrugnął do niej znacząco. – Zawsze się sprawdzają.
– Tylko nie na Kilimandżaro. – Pogładziła go po ramieniu. – Nadal jest mi z tym źle. Mam nadzieję, że tym razem cię nie zawiodę.
Sięgnął do tyłu, złapał ją za rękę i mocno ścisnął.
– Tam było zupełnie inaczej. Teraz nie będziesz musiała się mierzyć z dużymi wysokościami, skarbie. Poza tym trenowałaś. Dasz sobie radę. Bez obaw.
Ale nie dała rady. Na trzeciej górze – Snowdon, czyli Yr Wyddfa – zaczęła majaczyć totalnie wycieńczona. Była na nogach od dwudziestu czterech godzin, zaliczając najpierw Ben Nevis w Szkocji, a potem Scafell Pike w Anglii, a w samochodzie, gdy przemieszczali się z miejsca na miejsce, nie mogła ani porządnie odpocząć, ani się wyspać. Smagana silnymi podmuchami wiatru i ulewnym deszczem, dygocąc z zimna, uznała, że nie jest w stanie kontynuować wspinaczki. Byli akurat w połowie podejścia na Crib Goch, wdrapywali się po śliskiej od wody grani przypominającej kształtem ostrze noża, kiedy oznajmiła Jamesowi:
– Nie dam rady. Serio, idź beze mnie. Jeszcze możesz ukończyć wyzwanie w wyznaczonym czasie.
– Nie zostawię cię samej – odpowiedział. Zatrzymał się na końcu trasy i patrzył, jak się trudzi, żeby do niego dołączyć, ślizgając się na głazach.
Pokręciła głową.
– To nie ma sensu. Wyżej nie wejdę. Wrócę do samochodu, jest niedaleko. Ben ma termos z herbatą. Proszę, nie zniosę powtórki z Kilimandżaro.
Widziała po jego minie, że trudno mu było podjąć decyzję. Na Kilimandżaro zawrócił razem z nią. Ale teraz mógł osiągnąć cel.
– Jesteś pewna...?
– Tak. Zobacz, przestaje padać. Chyba. Nic mi nie będzie. – Była przemoknięta do suchej nitki, miała zmarznięte i zgrabiałe palce.
Posłał jej z góry całusa.
– Idź prosto do samochodu, dobrze? Kiepsko tutaj z zasięgiem, więc nie będę mógł zadzwonić i sprawdzić, czy jesteś cała. Powinienem dotrzeć na szczyt i zejść w ciągu kilku godzin.
– Jasne. No już, idź! – rzuciła. Więc poszedł.
Nie dotarła do auta. Kiedy została sama, przeżyła coś, czego nie zapomni do końca życia.
Na jej oczach jakaś kobieta ześlizgnęła się ze skały i spadła. To były najokropniejsze godziny jej życia. Przez cały ten czas czekała na ratowników górskich, dając im sygnał gwizdkiem, żeby łatwiej je namierzyli.
– Jesteś bohaterką – powiedział James, kiedy do niej dołączył i mocno ją przytulił. Ale ona wcale tak się nie czuła. Jedynie czekała na pomoc. Sama nie mogła jej uratować. Nie mogła zapobiec temu, co się wydarzyło.
Po powrocie do Londynu James napisał artykuł o tym wypadku, nazywając Cecily „Bohaterką Snowdonu”.
Żałowała, że to zrobił. Nie mogła się pozbyć uczucia wstydu. Zrobiła więc to, co wydało jej się najbardziej naturalne. Sama spisała swoje przeżycia, własną wersję wydarzeń, czego efektem był surowy, acz niezwykle sugestywny tekst, który zatytułowała „Szczyt porażki”. Opisała w nim, jak bardzo wstrząsnęło nią to, co rozegrało się na jej oczach, dając wyraz swojemu smutkowi, a także głębokiemu, nieprzemijającemu poczuciu klęski, bo ani nie zdobyła Kilimandżaro, ani nie ukończyła National Three Peaks Challenge, ani nie uratowała ludzkiego życia.
Wysłała go Michelle, która prowadziła bloga magazynu „Wild Outdoors”. Ku powszechnemu zdziwieniu artykuł zrobił furorę w sieci i okazał się historią miesiąca. Dzięki Jamesowi czytelnicy już widzieli w niej bohaterkę, ale opowieść Cecily najwyraźniej przemówiła do szerszego grona odbiorców – zwłaszcza jej szczere wyznanie o niemożności zdobycia szczytu – choć pominęła to, jak bardzo rozpaczała po śmierci tej dopiero co poznanej kobiety. To było zbyt bolesne.
Niemniej zaryzykowała – otworzyła się, dzieląc się z innymi tym, co przeżyła. I opłaciło się. Po raz pierwszy była na dobrej drodze do osiągnięcia sukcesu. Potrzebowała tylko czegoś, dzięki czemu jej kariera nabierze rozmachu.
I wtedy pojawił się Charles.
Nieoczekiwanym skutkiem ubocznym jej traumatycznych przeżyć na Snowdonie była nowo odkryta fascynacja i podziw dla podjętego przez niego wyzwania. Kiedy wiosną wyruszył na Annapurnę, pierwszą górę z czternastu, które zamierzał zdobyć, oboje z Jamesem śledzili jego poczynania online. James coraz bardziej wychwalał go w swoich artykułach. Na Dhaulagiri, jego trzecim szczycie, Charles uratował włoskiego wspinacza od pewnej śmierci. Ta historia bardzo poruszyła Cecily, bo Charles nie miał przed oczami jedynie własnego celu; był gotów zaryzykować wszystko, żeby przynajmniej spróbować ocalić czyjeś życie. On naprawdę był bohaterem. W przeciwieństwie do niej.
Zresztą nie tylko ona tak myślała. Jego dramatyczna akcja ratunkowa trafiła do tradycyjnych mediów i tak dowiedział się o nim cały świat. Presja wzrosła, ale Charles się jej nie uląkł. Z każdym zdobytym szczytem robiło się o nim coraz głośniej.
Cecily nie mogła uwierzyć, kiedy jako jedyna dziennikarka została zaproszona na jego zbiórkę pieniędzy zorganizowaną w Londynie po tym, jak wspiął się na K2. Był już wtedy na półmetku swojej misji, ale potrzebował świeżego zastrzyku gotówki, żeby dokończyć to, co zaczął. James najeżył się z zazdrości, ale Cecily go udobruchała, zabierając ze sobą na imprezę.
Podczas tego wydarzenia Charles ogłosił coś kontrowersyjnego: na Manaslu, swój ostatni ośmiotysięcznik, zamierzał wybrać się z zespołem, co tylko umocniło jego status legendy. Coś na zasadzie: „Nie dość, że tego dokonam, to jeszcze zrobię to, przewodząc grupie wspinaczy”.
Charles odszukał ją później na przyjęciu po zbiórce. Znajdowali się w wystawnej sali w siedzibie Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, w której roiło się od ludzi niespuszczających Charlesa z oczu, pragnących zamienić choćby dwa słowa z gwiazdą wieczoru. Ale on skupiał się tylko na niej.
– Szukałem dziennikarza, który towarzyszyłby mi podczas wyprawy na ostatni szczyt. I chciałbym, żebyś to była ty, Cecily – powiedział.
Cecily niemal opluła się szampanem.
– Co, proszę?
Czuła, jak stojący obok James nieruchomieje. Jeśli i Charles zauważył jego zakłopotanie, to nie dał tego po sobie poznać.
– Pojedź ze mną na Manaslu. To świetna góra, łatwa do zdobycia nawet dla nowicjusza i oszałamiająco piękna. Jeśli chcesz, żeby artykuł oddał całą prawdę, sama musisz doświadczyć tego, co będzie się tam działo, być u mojego boku i wszystko dokumentować.
Pokręciła głową, chichocząc, ale Charles się nie zaśmiał.
Przełknęła ślinę i spojrzała na Jamesa.
– Chwila, mówisz poważnie? Nie mogłabym...
– Owszem, mogłabyś. Kiedy oboje staniemy na szczycie, udzielę ci wywiadu – dodał Charles.
– A jeśli na niego nie dotrę?
– To nie wchodzi w rachubę – powiedział z uśmiechem, a jego jasnoniebieskie oczy aż się zaświeciły.
I to tyle w skrócie. Tak oto dokonał się wyczekiwany przez nią przełom w karierze. Klamka zapadła. Wybierała się na Manaslu.
Doug zakasłał za jej plecami, wpatrując się ostentacyjnie w zegarek. Ewidentnie nie należał do najcierpliwszych. Pochwycił jej spojrzenie i dał znak gestem, żeby poszła za nim, po czym ruszył w kierunku aut.
– Baw się dobrze w Samagaun i w bazie – rzucił do niej Charles. – Skup się na właściwym przygotowaniu. Rób rotacje i oswój się z górą. Okiełznaj ją. Wiem, że potrafisz. Kiedy dołączę, możemy od razu wejść razem na szczyt. I wtedy tak naprawdę pogadamy.
– Dziękuję, Charles. Powodzenia z papierologią. – Cecily nabrała głęboko powietrza i podążyła za liderem wyprawy. Sterowane automatycznie drzwi rozsunęły się i w twarz uderzył ją podmuch ciepłego, lepkiego, wilgotnego powietrza. Zanosiło się na burzę.
Obejrzała się po raz ostatni na swojego rozmówcę. Stał z założonymi rękami i odprowadzał ich wzrokiem. Cecily usadowiła się na tylnym siedzeniu obok Zaka i Granta w jednym z samochodów, które miały ich zawieźć na lądowisko śmigłowców, skąd czekał ich lot do Samagaun u podnóża Manaslu.
Cecily była podniecona myślą, że wkrótce znajdzie się w samym sercu Himalajów, nie mogła jednak zignorować uczucia niepokoju ściskającego jej żołądek.
Była tu, żeby opisać ciekawą historię, ale miała wrażenie, że ta historia pozostanie w Katmandu.
FRAGMENT BLOGA CECILY WONG
„MANASLU: OSTATNI SZCZYT”
3 września
Samagaun, Gorkha, Nepal
3500 m
Pozdrawiam z pięknej wioski Samagaun!
Dotarliśmy na miejsce. Cóż, wszyscy z wyjątkiem naszego bohatera – Charlesa McVeigha. Bez obaw; nie zrezygnował ze swojej misji. Został w Katmandu, żeby załatwić ostatnie formalności. Pomijając całą tę papierkową robotę, biurokrację i zbieranie funduszy na to, żeby móc się wspiąć na te potężne góry, logistyka związana z wyprawą okazała się dla Charlesa znacznie większym wyzwaniem niż zdobycie szczytów.
Jeśli chodzi o wspinaczkę wysokogórską, to bardzo wiele zależy od szczęścia – choćby samo dotarcie do góry. Silne opady deszczu groziły, że utkniemy w Katmandu, ale w końcu się rozpogodziło, a dobra pogoda utrzymała się wystarczająco długo, żebyśmy dolecieli tu helikopterem. Trekking z Katmandu do Samagaun, wioski położonej najbliżej Manaslu, zająłby nam tydzień (choć nasza ekipa Szerpów podobno potrafi pokonać ten dystans w dwa dni), więc Doug uznał, że lepiej będzie polecieć.
Och, co to był za lot! Wystartowaliśmy tuż po czternastej i lecieliśmy nisko nad rozległą stolicą Nepalu. Kiedy podążaliśmy za meandrującą w dole rzeką, starając się unikać chmur i deszczu, gąszcz budynków wkrótce ustąpił miejsca falującym zielonym tarasom i gęstej dżungli. Od czasu do czasu na tle zieleni pojawiały się pojedyncze błękitne blaszane dachy – z powietrza nie sposób było stwierdzić, jak właściwie ludzie docierają do tych odległych domów. Po krótkim przystanku na dotankowanie sceneria znów się zmieniła. Kiedy wzbiliśmy się wyżej, naszym oczom ukazały się zachwycające sosnowe lasy i grzbiety górskie, a także wodospady, spływające ze skał kaskadami. Szczerze mówiąc, już same widoki z helikoptera warte były kosztów udziału w wyprawie.
Samagaun leży u podnóża Manaslu, ale góra jeszcze nie pokazała nam swojego oblicza, ukrywając się uparcie za gęstymi chmurami, jako że to końcówka pory monsunowej. Mimo to czekamy z rosnącą niecierpliwością.
Pisząc to, siedzę w herbaciarni, obok buchającego kominka opalanego drewnem. Shashi, właścicielka pensjonatu, powitała nas rozgrzewającą kawą z mlekiem, a ja zdążyłam się już dorwać do zapasów przekąsek. Drewniane stoły są oblegane przez wspinaczy z całego świata i już niebawem wszyscy wyruszymy na spotkanie z przygodą życia.
Jak zapewne wielu z Was wie, wsławiłam się tym, że nie docieram na szczyty. Ale Charles potrafi wzbudzić zaufanie do własnych możliwości nawet u najbardziej zakompleksionych osób. Wiem, że pod jego przewodnictwem dam radę. Cały wręcz emanuje sukcesem. Nawet w tym krótkim czasie, który spędziłam z nim w Katmandu, zdążyłam się przekonać, że zainspirował całe pokolenie wspinaczy. I właśnie kogoś takiego należy sławić. Każdy kolejny krok postawiony na górze przybliża go do zmiany naszego postrzegania, do czego zdolne jest ludzkie ciało – i to w najbardziej nieprzyjaznych warunkach na Ziemi. To dla mnie prawdziwy zaszczyt, że mogę mu towarzyszyć w tej podróży.
Co teraz? Cóż, skoro już znajdujemy się na znacznej wysokości, spędzimy ten dzień, przyzwyczajając się do rzadszego powietrza. To będzie często przewijający się motyw podczas tej wyprawy: przestrzeganie starej wspinaczkowej maksymy, która nakazuje wspinać się wysoko, ale spać nisko, żeby nasze organizmy mogły się zaaklimatyzować. To oznacza serię rotacji, wchodzenie i schodzenie tymi samymi szlakami i zmaganie się z tymi samymi budzącymi grozę przeszkodami: wyniosłymi serakami, głębokimi szczelinami i niemal pionowymi lodowymi ścianami.
Oczywiście Charles boryka się z tym wszystkim bez używania tlenu i poręczówek. Ale on słynie z tego, że dobrze sobie radzi na takich wysokościach. Na ośmiu tysiącach metrów porusza się prawie z taką samą łatwością jak na poziomie morza.
A ja? Nie mam pojęcia, jak sobie poradzę, nawet z dodatkowym tlenem. Nie sposób się o tym przekonać zawczasu ani naprawdę dobrze się do tego przygotować. Mogę jedynie stawiać krok za krokiem, dopóki nie dotrę na szczyt albo nie każą mi zawracać.
A dotarcie na szczyt to, rzecz jasna, tylko połowa sukcesu. Wielu alpinistów twierdzi, że schodzenie jest równie trudne i wyczerpujące, co wspinaczka.
Życzcie mi więc szczęścia! Na pewno się przyda, bo tam, na górze, wszystko się może wydarzyć.
4
Słońce wzeszło nad górą, zalewając taras światłem i ciepłem. Gorąca herbata parowała w dłoniach Cecily, a obok na stoliku leżały porzucone laptop i długopis. Oparła się o drewnianą balustradę, która zaskrzypiała złowieszczo, ale wytrzymała jej ciężar. Z dziedzińca na dole dobiegło meczenie kozy. Poza tym panowała absolutna cisza. Dla większości osób było jeszcze zbyt wcześnie.
Cecily miała widok tylko dla siebie. Po raz pierwszy mogła się nim w pełni nasycić. Jej telefon ładował się w pokoju, aparat z kolei leżał zakopany głęboko w torbie, więc zamiast uwiecznić tę chwilę, wzięła kolejny łyk herbaty i patrzyła.
Dwa ostre jak brzytwa wierzchołki Manaslu wbijały się w niebo niczym rozdwojony ogon morskiego potwora w ciemne wody oceanu. W obliczu tej potęgi Cecily poczuła się naprawdę maleńka. Jak płotka. Wejście na szczyt wydawało się niemożliwe.
Zadumała się, zresztą nie po raz pierwszy, nad zuchwałością samej próby jego zdobycia.
Postawiła wszystko na szali. Karierę. Finanse. Dom. Dlatego teraz musiała skupić całą swoją uwagę na górze, którą miała przed sobą.
Z kuchni dolatywał zapach puri, tradycyjnych nepalskich smażonych chlebków. Kolejne osoby wyłoniły się z pokoi, a herbaciarnię wypełnił gwar. Naprzeciwko na balkonie innego pomalowanego na niebiesko pensjonatu pojawiło się więcej zahartowanych śmiałków, przeciągających się i wdychających świeże himalajskie powietrze.
– Magicznie, prawda?
Elise wspięła się po schodach na taras, ubrana w jaskraworóżową softshellową kurtkę i dzierganą czapkę. Towarzyszyło jej dwóch Francuzów z zespołu Summit Extreme, których poznały minionego wieczoru. Cecily zajrzała do notesu, żeby sprawdzić, jak się nazywają – Alain i Christophe. Już sobie przypomniała. Doszli tu pieszo z Katmandu i zostali w Samagaun na kilka dni, żeby się zaaklimatyzować, zanim wyruszą do bazy.
– Niemal surrealistycznie – odparła Cecily.
Jeden z mężczyzn – chyba Alain – stanął blisko Elise. Wcześniej przy kawie raczył ich opowieściami o tym, gdzie się ostatnio wspinał. Gdzieś w Afganistanie? Nie znała tej góry, ale to, co mówił, brzmiało imponująco i zarazem przerażająco. Chodziło o jakieś pierwsze udane wejście.
Tyle tych gór, historii, osobowości i bród. Czasem trudno je było odróżnić.
– To będzie bułka z masłem – stwierdził Christophe, robiąc telefonem zdjęcie scenerii.
– Słucham? – Cecily spojrzała na niego z niedowierzaniem.
Wzruszył ramionami.
– Proszę cię. Manaslu to łatwa góra. W tym roku dwieście pięćdziesiąt osób zadeklarowało, że na nią wejdzie. Ekipa poręczująca jest już w obozie drugim. To jakby taka via ferrata, tylko na dużej wysokości.
Cecily poczuła się urażona w imieniu Manaslu. Pokonała via ferratę, czyli „żelazną drogę” wyposażoną w metalowe drabiny i wiszące mosty zapewniające optymalne bezpieczeństwo, w Lake District. Nawet z poręczówkami ta wspinaczka będzie tysiąc razy bardziej wymagająca.
– Kiedyś nazywano ją „górą zabójcą” – zauważyła.
Christophe prychnął drwiąco.
– Każda góra może być zabójcą w zależności od roku. Manaslu jest teraz niemal tak samo komercyjnym szczytem jak Everest.
– To czemu tu przyjechałeś? – spytała.
Wokół Manaslu znów zaczęły zbierać się chmury, spowijając go niczym całun. Tam w górze musi wiać naprawdę silny wiatr.
– A czemu by nie?
Cecily miała już coś odpowiedzieć, ale jego towarzysz Alain ją uprzedził.
– Zignoruj go. To dowcipniś. Masz rację. Manaslu to niebezpieczna góra. Tak jak wszystkie wysokie góry. Całe lata trzymałem się z dala od ośmiotysięczników ze względu na ryzyko.
Cecily spojrzała ponad ramieniem Alaina. Elise i Christophe oddalili się, żeby zrobić zdjęcia z innej perspektywy.
– Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie? – spytała.
– Przyjechałem tu, żeby upamiętnić jednego z moich przyjaciół, Pierre’a Charroina. – Przez jego twarz przemknął cień bólu. – Zginął w tym roku na Evereście.
Cecily wciągnęła gwałtownie powietrze.
– Tak mi przykro. Co się stało?
– Nie mamy pewności. Wygląda na to, że zaginął w drodze powrotnej do obozu czwartego. Ale zdobył szczyt. – Mówiąc to, wyświetlił na telefonie zdjęcie młodego mężczyzny w niebieskich lustrzanych okularach klęczącego obok flag modlitewnych na szczycie Everestu. – Tę fotkę zrobił towarzyszący mu szerpa. Pierre był naprawdę wytrawnym wspinaczem... To był istny szok.
– Domyślam się, że to ciężkie przeżycie, kiedy traci się przyjaciela w takich okolicznościach.
– Ciężkie przeżycie to mało powiedziane. To coś niewyobrażalnego. – Westchnął. – W strefie śmierci nie można przeprowadzić porządnej akcji poszukiwawczej, nie mówiąc już o dochodzeniu. Przyjechałem tu, żeby zatknąć na szczycie flagę na jego cześć.
– To naprawdę wzruszające, Alain. Ale chwila... Jakie dochodzenie?
– Trudno mi o tym mówić. – Głos mu się łamał. Odwrócił twarz i spojrzał na górę.
Cecily chciała mu jakoś pomóc, choć trochę go pokrzepić. Czuła, że jego smutek jest tak ogromny, że zwykły dotyk nie wystarczy, ale musiała coś zrobić.
– Rozumiem. Może napijesz się herbaty? – spytała z lekkim uśmiechem. Sięgnęła po termos, który przyniosła Shashi, i wzięła jeden z kubków stojących do góry dnem na sąsiednim stoliku. Nalała herbaty Alainowi, a potem dolała też sobie. Alain z napiętym uśmiechem przyjął od niej parujący napój. Upił łyk, a ramiona lekko mu się rozluźniły. Herbata była dobra na wszystko.
Cecily podążyła za jego wzrokiem na sam szczyt.
– Mam nadzieję, że my będziemy mieć więcej szczęścia – powiedziała, starając się zapanować nad drżeniem głosu.
– Alpinizm jest z natury niebezpieczny. Każdy, kto chodzi po wysokich górach, jest tego świadomy. – Alain odetchnął przeciągle. – Ale niektóre wypadki nie powinny w ogóle mieć miejsca.
– Mówisz o tym, co przydarzyło się Pierre’owi?
Znowu westchnął i odwrócił się plecami do góry.
– Przepraszam – dodała szybko. – Nie musisz mi o tym opowiadać.
– To nie tak... Po prostu sam chciałbym wiedzieć więcej. Jego szerpa twierdził, że najpewniej odczepił się od poręczówki i wtedy spadł. Ale Pierre nigdy by tego nie zrobił. Tego akurat jestem pewny. – W jego oczach pojawił się błysk, a złość w głosie zaskoczyła Cecily.
Nachyliła się w jego stronę.
– Mógł cierpieć na chorobę wysokościową? Może był skołowany...
– Niewykluczone.
Przyjrzała się jego twarzy.
– Ale ty tak nie uważasz.
Podmuchał na herbatę.
– Nie, nie uważam. – Odwrócił się do Cecily i zniżył głos, tak że musiała się jeszcze bardziej pochylić, żeby go usłyszeć. – I mam ku temu dobry powód: rozmawiałem z nim przez telefon satelitarny tuż po tym, jak zdobył szczyt. Myślałem, że będzie bardziej podekscytowany. Powiedział, że jest sam, oddzielił się od szerpy, i że ktoś go śledzi. Ktoś, kogo się obawia i kto chce go skrzywdzić. Wtedy właśnie pomyślałem: „O Boże, ma chorobę wysokościową, jakieś zwidy”. Ale nigdy nie słyszałem, żeby mówił z takim przejęciem. Jego głos... Wydawał się naprawdę przerażony. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, połączenie zostało przerwane. – Wciągnął głęboko powietrze i dodał: – A potem dowiedziałem się, że nigdy nie dotarł do obozu czwartego. Ot tak. – Pstryknął palcami. – Przepadł. Kapitalny wspinacz zaginął.
– Do czego zmierzasz? Myślisz, że ktoś mu coś zrobił?
Stanowczo postawił kubek na stole.
– Coś mi tu nie gra. Dlatego tu przyjechałem. Tak, chcę zatknąć na szczycie flagę, ale też zadać parę pytań. Nie przez przypadek jestem tu z tą samą firmą, z którą on się wspinał, z tym samym przewodnikiem.
– Czyli z kim?
– Z Dariem Traversem. Chcę się jedynie dowiedzieć, co tam się właściwie wydarzyło. Tak doświadczony wspinacz jak Pierre nie poślizgnąłby się ot tak po prostu. – Zacisnął szczęki. Cecily zauważyła, że knykcie wręcz mu pobielały od ściskania balustrady. Niemal słyszała, jak James, który naprawdę był zawodowym dziennikarzem górskim, krzyczy do niej, żeby go jeszcze pociągnęła za język. On powęszyłby przy tej historii i wypytał Alaina o więcej szczegółów na temat tej podejrzanej śmierci. Kiedy jednak tak stała w cieniu Manaslu, nie mogła zapanować nad strachem, który ściskał jej żołądek. Śmierć czyhała nawet na najbardziej doświadczonych wspinaczy. Ona tymczasem była amatorką. Nie chciała zadawać żadnych pytań. Musiała trzymać się myśli, że wszystko pójdzie dobrze.
Niemniej miała zadanie do wykonania. Może jeśli się na nim skupi, nie będzie myśleć o zagrożeniu czającym się na wysokościach. Przełknęła więc strach.
– Alain, nie wiem, czy pamiętasz, co mówiłam wczoraj wieczorem, ale... jestem tu na zlecenie „Wild Outdoors”. Mam napisać artykuł o Charlesie. Ale o Pierze także nie wolno zapomnieć, więc jeśli coś mu się przytrafiło, to chcę, żeby ludzie się o tym dowiedzieli. Zechcesz mi odpowiedzieć jeszcze na kilka pytań?
Nawet jeśli śmierć Pierre’a była jedynie tragicznym wypadkiem, miała pomysł, jak wpleść jego wątek do artykułu o Charlesie. To mogłoby wyjaśnić, co kieruje ludźmi, którzy wspinają się na najwyższe szczyty. Dlaczego podejmują tak duże ryzyko i się poświęcają. I dlaczego są skłonni zginąć w pogoni za marzeniami. Stanowiłoby to pewien kontekst dla osiągnięć Charlesa.
– Jesteś dziennikarką? – Uniósł brwi ze zdziwieniem.
– Bez obaw. Nie wykorzystam tego, co mi teraz powiedziałeś. Ale mogłabym przeprowadzić z tobą bardziej oficjalny wywiad.
Po kilku pełnych napięcia chwilach przytaknął skinieniem głowy.
– Wpadnij do bazy Summit Extreme i wtedy na spokojnie pogadamy. Mam kilka zdjęć Pierre’a. Może ci się przydadzą?
– Oczywiście – odparła. – Będziemy mieć na to sporo czasu, bo z Charlesem porozmawiam dopiero po zdobyciu Manaslu.
– Dlaczego dopiero wtedy? – Alain podrapał szczeciniasty zarost na brodzie.
– Mój wywiad z nim jest uzależniony od tego, czy dotrę na szczyt.
Zmarszczył czoło.
– Nie przewodzę twojemu zespołowi i z całą pewnością nie jestem tak dobry jak Charles. Ale nie podoba mi się to. Nikt nigdy nie powinien wywierać na nikim presji, że musi zdobyć szczyt. Wspinaczka, zwłaszcza na tak gigantyczne góry, to jedna z najcięższych rzeczy, do których człowiek zmusza swoje ciało. Sama próba jest równie ważna, co osiągnięcie celu.
– Nie wierzysz, że mi się uda?
Pokręcił głową.
– Nie o to chodzi. – Wyciągnął rękę, nakrywając jej dłoń. – Po prostu ta góra zawsze tu będzie. Nie ryzykuj niepotrzebnie dla jakiegoś szczytu.
– I artykułu.
Przyjrzał się jej twarzy. Może jej desperacja była zbyt widoczna.
Ciszę, która między nimi zapanowała, przerwało brzękanie garnków i patelni.
– Ekipo, śniadanie! – krzyknął Doug z wejścia do jadalni.
– Muszę lecieć – powiedziała Cecily. Spojrzała za siebie na górę. Szczyt całkiem zakryły gęste zwały chmur. Zamrugała. Pogoda tak szybko się zmieniła. Położyła drugą rękę na dłoni Alaina i ją ścisnęła. – Jeszcze raz bardzo mi przykro z powodu Pierre’a. Mam nadzieję, że znajdziesz odpowiedzi, których szukasz.
– Ja też – odparł, lecz zaraz dodał łagodniejszym głosem: – Uważaj na siebie tam w górze.
– Ty również – rzuciła z uśmiechem.
W jadalni Grant, Zak i Mingma siedzieli przy jednym z długich drewnianych stołów. W środku kręciły się też inne ekipy, słychać było różne języki i akcenty. Każdy miał własny powód, dla którego chciał zdobyć szczyt. Każdy miał jakąś historię.
Elise wyłoniła się z kuchni na drugim końcu pomieszczenia, jedną ręką obejmując Shashi, a w drugiej trzymając duży baniak z gorącą wodą, który postawiła na stole przed swoim zespołem, po czym usiadła.
Jedyne wolne miejsce było obok Granta, który siedział z bejsbolówką naciągniętą mocno na czoło i wyglądał, jakby był skacowany już drugi wieczór z rzędu.
Zamiast tam, Cecily przycupnęła przy żeliwnym piecu, który roztaczał przyjemne ciepło. Ściana nad nią była obklejona zdjęciami słynnych szerpów i wspinaczy, na niektórych z nich widniały nawet autografy. Naturalnie nie zabrakło też fotografii Charlesa – a raczej plakatu promującego jego wyprawę i misję „Czternaście na lekko”.
Nagle przed nią wyrósł niezwykle wysoki facet i nachylił się do niej.
– Cecily?
Otworzyła szeroko usta i szybko zasłoniła je dłonią.
– Mój Boże, Ben?
5
Nawet kiedy kucał, głową wciąż dotykał dźwigarów herbaciarni. Ben Danforth. Ich szofer podczas National Three Peaks Challenge, dziennikarz także piszący o turystyce przygodowej i jeden z najstarszych przyjaciół Jamesa.
– Co ty tu robisz? – spytała i po chwili oszołomienia wstała, żeby go uściskać.
– Mógłbym ci zadać to samo pytanie! Będę się wspinał. James ci nie powiedział?
– Nie...
– Cholera, przepraszam. – Uderzył się w czoło otwartą dłonią. – Wiem, że się rozstaliście. Dupek ze mnie.
Cecily wzruszyła ramionami. „Rozstaliście się” – to dość łagodne określenie na to, że została porzucona i wykopana z domu za to, że miała przeprowadzić ważny wywiad. Spojrzała ponad ramieniem Bena, próbując pochwycić wzrok kogoś z zespołu. Nieważne kogo, byleby tylko wykręcić się od tej gadki. Ale wszyscy byli zajęci rozmową. Przełknęła więc ślinę i spytała:
– Jesteś tu służbowo?
– Nie. Zawsze marzyłem o tym, żeby zdobyć wszystkie ośmiotysięczniki. Przyjechałem na własną rękę, ale korzystam z logistyki Summit Extreme.
– Nie wiedziałam, że jesteś aż tak wytrawnym wspinaczem. – Korzystanie jedynie z logistyki takiej firmy jak Summit Extreme znaczyło, że Ben sam podejmował wszelkie decyzje odnośnie do wspinaczki, zarówno jeśli chodzi o aklimatyzację, jak i próbę zdobycia szczytu. Sam musiał dźwigać butlę z tlenem oraz jedzenie, ale za to mógł korzystać z namiotów rozbitych przez Summit Extreme, a podczas ataku szczytowego także z pomocy szerpy. Nawet Ben nie był na tyle doświadczony, żeby porywać się na zdobycie szczytu w pojedynkę. Takie wyczyny były zarezerwowane dla wspinaczkowej elity.
Osunął się na ławkę, a Cecily niepewnie usiadła obok niego, wciąż nie mogąc otrząsnąć się z szoku na jego widok.
– Tak jest taniej – kontynuował. – Połknąłem bakcyla już w chwili, gdy razem z Jamesem wspięliśmy się na Aconcaguę. Ciągnie mnie w góry i nic na to nie poradzę. Ale to pierwszy szczyt od dłuższego czasu, na który byłem w stanie się wybrać. Kiedy ma się rodzinę, trudniej jest podróżować. – Wyjął telefon i pokazał jej wygaszacz ekranu: zdjęcie dwójki szczerbatych dzieci o rumianych policzkach.
Cecily wydała z siebie pełne zachwytu westchnienie, ale w głowie miała galopadę myśli. Ben mówił, że nie jest tu służbowo, ale... czy przyznałby się, gdyby przysłało go „Wild Outdoors”? Czy przyjechał jako jej potencjalne zastępstwo? Czy może pracuje dla kogoś innego?
Musiała coś powiedzieć; zbyt długo milczała, a jeśli był tu jako jej konkurencja, to na pewno nie chciała, żeby zdał sobie sprawę, że mu nie ufa. W zakamarkach pamięci odszukała imię jego żony.
– Czyli... Mel nie ma nic przeciwko, że tu jesteś? – spytała, kiedy Ben pokazał jej zdjęcie, na którym był z żoną.
Uśmiechnął się nieznacznie i wzruszył ramionami.
– Jakoś to znosi. To moje marzenie. Może oddalić mnie od rodziny, wyniszczyć mój organizm... ale to wewnętrzny przymus. Myślałem, że z tym skończyłem, kiedy urodził mi się syn, ale oto wróciłem. Zrozumiałem, że jeśli chcę spełnić to marzenie i stanąć na szczycie świata, to muszę zacząć coś robić w tym kierunku, dopóki jestem na tyle młody i głupi, żeby się na to odważyć. – Roześmiał się. Cecily jednak nie wydawało się, żeby daleko stąd, w Anglii, Mel (podobnie jak dwójka ich dzieci) także się uśmiechała, „jakoś to znosząc”. Miała nadzieję, że Ben wie, jakim jest szczęściarzem. – No więc co cię sprowadza na Manaslu? – spytał ją wreszcie. – To duży krok naprzód po Snowdonie. Przy okazji, cieszę się, że doszłaś do siebie po tamtej sprawie. – Trącił ją w ramię.
Zesztywniała i zacisnęła szczęki. Nonszalancja Bena zawsze ją irytowała. Bagatelizowanie tak potwornego przeżycia to chyba jakiś chory mechanizm obronny w stylu macho. On przecież też tam był i widział, jak bardzo nią to wstrząsnęło.
Odchrząknęła.
– Piszę reportaż dla „Wild Outdoors” z wyprawy Charlesa na jego ostatnią górę – powiedziała.
Ben zrobił wielkie oczy.
– W mordę jeża! Udzieli ci wywiadu na wyłączność? Nie do wiary. Charles jest jak współczesny Mallory. Fajnie mieć Brytola na szczycie.
– Też tak myślę.
Podrapał się po nozdrzu i pociągnął nosem.
– Fajna sprawa. No i ważne zlecenie. James o tym wie?
– Tak – odparła przez zaciśnięte zęby.
– Pewnie jest zdruzgotany, że stracił taką okazję. – Oczami wyobraźni Cecily niemal widziała, jak Ben składa wszystko do kupy: to, że trafił jej się najciekawszy temat w karierze, i nagle ona i James się rozstali. – Hej, a może przedstawisz mnie Charlesowi?
Błysk w jego oku zupełnie zbił ją z tropu. Znała tę minę aż za dobrze jeszcze z czasów, kiedy była z Jamesem. Przybierał ją zawsze, ilekroć wyczuwał świetny materiał na artykuł.
Cecily poczuła, jak krew w żyłach ścina jej się lodem. Spojrzała do tyłu przez ramię i odetchnęła z ulgą, kiedy Doug przywołał ją gestem do siebie.
– Charles na pewno będzie bardzo zajęty, jak tu dotrze, więc zobaczymy. Muszę wracać do zespołu. – Wstała i niemal uderzyła głową o wygięty w łuk komin piecyka.
– Poczekaj. Pogadamy jeszcze w bazie?
– Nie wiem. Będę ze swoją ekipą... – Zrobiła krok do tyłu.
Ben złapał ją za rękę.