Behooved - M. Stevenson - ebook + książka

Behooved ebook

Stevenson M

0,0
50,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czarujące slow burn romantasy o ukrywającej swoje słabości księżniczce, o księciu, który woli bibliotekę od sali tronowej, i o szalonej galopadzie przez świat pełen magii Bianca stawia powinności przed sprawami sercowymi. Kiedy wojna zaczyna zagrażać jej państwu, dla dobra poddanych zgadza się poślubić dziedzica tronu sąsiedniego królestwa. Aric, jej przyszły mąż, nie jest jednak księciem z bajki. Chłodny i zdystansowany, sprawia wrażenie, jakby nie znosił swojej narzeczonej od pierwszego wejrzenia. Na domiar złego ich noc poślubna zaczyna się od zamachu na życie księcia – nieudanego, chociaż Aric zostaje magicznie przemieniony w konia. Księżniczka robi więc to, co każda panna młoda na jej miejscu: wskakuje na świeżo poślubionego małżonka i odjeżdża z miejsca zdarzenia. Bianca i Aric muszą razem stawić czoła przeciwnościom, aby zdjąć klątwę i uratować królestwo. Nieoczekiwane uczucie sprawia, że ich serca zaczynają bić w rytm galopu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 435

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Behooved

Copyright © 2025 Marina Stevenson

Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2025 for the Polish translation by Paweł Cichawa

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Dorota Żołna

Zdjęcie autorki: © Anna Simonak

Redakcja: Agnieszka Zygmunt-Bisek

Korekta: Alicja Laskowska, Magdalena Gonta-Biernat

ISBN: 978-83-68541-16-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

E-wydanie 2025

1

Stałam przed drzwiami do komnat moich rodziców. Mając nadzieję, że mój żołądek choć trochę się uspokoi, wpatrywałam się w metalowy herb zdobiący ciemne drewno. Emaliowany emblemat, perfekcyjne dzieło jednego z Mistrzów, przedstawiał bukiet lilii splecionych z ciernistą winoroślą. Złocone płatki połyskiwały w bladym świetle magicznie wykutych lampionów.

Uniosłam rękę do herbu, zawahałam się jednak, zanim zdążyłam go dotknąć. Moja determinacja osłabła. Jak większość przedmiotów w pałacu herb spełniał dwojaką funkcję – zamka i symbolu, który podkreślał nie tylko pozycję mojej rodziny, lecz także magiczne zasoby będące w jej dyspozycji. Sam motyw był mniej więcej tak subtelny jak koń ubrany w suknię balową. Lilie najeżone kolcami miały symbolizować potęgę Rodu Liliany: mojej rodziny, jednego z dziewięciu szlachetnych rodów, które władały Damarią.

Rodziny, dla której już samo moje istnienie było jednym wielkim rozczarowaniem, jeśli wierzyć słowom moich rodziców.

Opuszczona ręka zwisła przy moim boku. Próbowałam się przekonać, że ucisk, który czułam w żołądku, był tyko zaostrzeniem mojej dolegliwości i nie miał nic wspólnego ze zdenerwowaniem. Ale w głębi duszy znałam prawdę. Dyskusje z moimi rodzicami nigdy nie sprawiały mi przyjemności. Dziś wezwali mnie do siebie nieoczekiwanie i mogłam tylko spekulować, czym ich zawiodłam tym razem.

Może tylko chcieli porozmawiać o urodzinowym balu. Zostały jeszcze prawie dwa miesiące, ale po katastrofie podczas ostatnich urodzin mojej siostry rodzice zapewne woleli zaplanować wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Nie dość, że Tatiana nielegalnie użyła wtedy magii, żeby rozpętać coś, co z zachwytem zapowiedziała jako burzę w szklance wody, to jeszcze ta szklanka uciekła ze spodka i przez prawie pół godziny wirowała wokół sali balowej, gorsząc wszystkich oprócz samej Tatiany, która tak się zanosiła od śmiechu, że ledwie zdołała złapać oddech. Rodzice do dziś jej nie wybaczyli – nie tyle kosztów, które musieli ponieść, żeby Gildia Mistrzów przymknęła oko na kolejne wykroczenie córki, ile przeżytego zażenowania.

Niczego gorszego chyba nie mogłam zrobić? Raczej nie.

W sąsiedniej komnacie stworzony dzięki magii Mistrzów zegar wybił pełną godzinę. Dalsza zwłoka tylko pogorszyłaby sytuację. Zatknęłam za ucho luźny kosmyk włosów, wyprostowałam ramiona i nadałam rysom twarzy wyraz, który miał ukryć wirujące w żołądku mdłości. Mój stan pogorszył się rano, ale gdy przyszło wezwanie od rodziców, wypiłam podwójną dawkę mikstury. Podczas tej rozmowy musiałam być silna, a przynajmniej sprawiać takie wrażenie.

Trzymaj gardę wysoko – powtarzała mi Nita podczas lekcji fechtunku. Nigdy się nie odsłaniaj. Tylko tak można wygrać.

Omawianie szczegółów balu urodzinowego nie może chyba być gorsze od pojedynku szermierskiego, choć teraz zdecydowanie wolałabym skrzyżować z kimś szpady. Wzięłam głęboki oddech i przyłożyłam dłoń do herbu. Między palcami zobaczyłam białe światło i z metalicznym zgrzytem zasuwy cofnęły się jedna po drugiej. Popchnęłam drzwi rękami, które tylko siłą woli powstrzymałam od drżenia.

Rodziców zastałam przy małym stole, którego używali w tych rzadkich chwilach, gdy spożywali posiłek prywatnie. Na ich widok obawa przed reprymendą wzmogła ucisk w moim żołądku. Siedzieli pochyleni nad stosem pergaminów i rozmawiali o czymś ściszonymi głosami. Gdy weszłam, obydwoje podnieśli głowy: matka obojętnie, ojciec z zagryzionymi wargami, przez co wyglądał jak sowa. Ich wykwintne stroje korespondowały z obrazami olejnymi na ścianach. Portrety przedstawiały personifikacje Cnót, które otworzyły Mistrzom drogę do wiedzy magicznej: Samokontroli, Spokoju i Siły. Mało subtelne przypomnienie, że nigdy nie spełniłam nadziei, które we mnie pokładano.

Przed naszą rozmową odprawili całą służbę. Najwyraźniej mieli do omówienia jakąś poufną sprawę i nie chcieli ryzykować, że ktoś z czeladzi rozpuści plotki. Żołądek ścisnął mi się jeszcze bardziej.

– Dobrze, że jesteś, Bianco. – Ton głosu mojej matki niczego nie zdradzał. W końcu to pod jej kierunkiem uczyłam się sztuki ukrywania emocji. Ruchem głowy wskazała mi krzesło po swojej lewej stronie, miejsce, które zajmowałam zazwyczaj.

Opadłam na siedzenie, ciesząc się w duchu, że nie będę musiała tracić energii na stanie podczas rozmowy; nie zdołałabym przecież zachować pozorów siły, gdybym musiała wesprzeć się o ścianę dla utrzymania równowagi.

Matka odwróciła się do mnie.

– Śledzisz sytuację w Gildenheimie?

Niepewnie zamrugałam powiekami, zastanawiając się, dokąd ta rozmowa zmierza.

– Oczywiście, że tak.

Trudno byłoby nie śledzić. Przed tygodniem królowa Gildenheimu, graniczącego z nami od północy, zmarła nagle, zostawiając jedynego następcę tronu, mężczyznę mniej więcej w moim wieku, o którym wiedziałam niewiele oprócz tego, że jest wielkim samotnikiem.

– To dobrze. – Matka ściągnęła wargi. – Gildenheim grozi nam wojną.

W jednej chwili zapomniałam o udawaniu spokoju. Pochyliłam się do przodu, robiąc wielkie oczy.

– Co takiego? Od kiedy?

Gildenheim od dawna naruszał naszą północną granicę, ale do poważnego konfliktu nie doszło od kilkuset lat. Obydwie strony wiedziały, że Damaria ma dość siły, żeby odeprzeć inwazję, a koszty byłyby olbrzymie. Czy nasi sąsiedzi oszaleli?

Ojciec potarł miejsce na czole, w którym zaczynały się rysować drobne linie niczym na powierzchni silnie naciągniętej tkaniny.

– Nowy król jest żądny władzy. Przysłał Radzie Dziewięciu pismo, w którym domaga się nowego traktatu na całkiem innych warunkach. Żąda nasilenia handlu między naszymi krajami. Szuka rynku zbytu dla gildenheimskiego drewna i węgla, ponieważ planuje znacznie zwiększyć wyrąb i wydobycie. – Ojciec po kolei odliczał powody na upierścienionych palcach. – Oraz wyłączności dla najnowszej technologii Mistrzów.

Nie zdołałam powstrzymać unoszących się brwi. Gildia Mistrzów, która wyszkoliła wszystkich Damaryjczyków dysponujących patentem magicznym, strzegła praw do osiągnięć technologicznych tak samo zazdrośnie jak dostępu do największych sekretów. Stworzone przez Mistrzów magiczne przedmioty – broń palna, zegary i materiały wybuchowe – stanowiły o globalnej potędze naszego kraju niemal w takim samym stopniu jak handel oceaniczny. Z łatwością zrozumiałam, dlaczego Gildenheim chciał je zdobyć: brak kontroli nad magią był tylko jednym z przykładów zacofania tego kraju. Wciąż mieli tam monarchię. Monarchię, na fale oceanów! Ale Rada Dziewięciu prędzej zatopiłaby Damarię w morskich odmętach, niż zgodziła się na takie warunki.

– Oczywiście odpowiedzieliśmy – podjęła matka. – Nasz ambasador przekonał króla, żeby się zgodził na traktat bez tego konkretnego punktu, ale on zażądał… zabezpieczenia.

Przesunęła stertę pergaminów w moją stronę. Pieczęć królewska na samej górze – srebrny skrzydlaty koń w koronie odbity na głęboko zielonym wosku – ponad wszelką wątpliwość wskazywała pochodzenie noty.

Przebiegłam wzrokiem tekst dokumentu, który sporządzono w obydwu naszych językach. Przedstawione warunki nowego traktatu zgadzały się z tym, co przed chwilą referował ojciec, na końcu jednak dotarłam do miejsca, w którym ktoś – najprawdopodobniej sam następca tronu Gildenheimu, bo nie rozpoznawałam tego charakteru pisma – wykreślił ustęp o technologii Mistrzów, by zastąpić go tekstem o…

Jeszcze dwukrotnie przeczytałam dopisany fragment: ostrym, lekko pochyłym pismem jego autor domagał się, by nowy traktat przypieczętować małżeństwem z córką szlachetnego rodu.

No nie!

Spojrzałam na rodziców spod uniesionych brwi. Mój spokojny głos nie zdradzał szoku ani obaw krążących w moich żyłach.

– Chcecie, żebym poślubiła nowego króla Gildenheimu?

Moja matka złączyła dłonie czubkami palców i opadła na oparcie krzesła.

– Lepsze to niż tracić zasoby w bezcelowej wojnie. Nie jesteś z nikim związana i masz mniej więcej tyle samo lat co on. Ród Liliany zyskałby znaczącą przewagę, gdyby jedna z jego córek zasiadła na gildenheimskim tronie.

Zaschło mi w ustach. Od zawsze wiedziałam, że rodzice zaaranżują moje małżeństwo, bo ich prawdopodobną następczynią była moja utalentowana siostra. Ale nie po to, żeby się zabezpieczyć przed wojną! Nie bez żadnego ostrzeżenia, bez wielomiesięcznych negocjacji i ustaleń.

– Przecież to Tatianę wszyscy kochają – powiedziałam. – To ona potrafi zjednywać sobie przychylność wszystkich wokół.

– Ale jej preferencje w alkowie wykluczają ten związek. – Matka niecierpliwie odtrąciła moje zastrzeżenie. To była poważna przeszkoda. Na tyle duża, że nie powinnam była się o nią potknąć. Ja do płci partnerów podchodziłam elastycznie, a moja siostra nie. – Ten traktat to delikatna sprawa. Nie możemy sobie pozwolić na tarcia czy nieporozumienia.

No tak, Tatiana nie należała do osób delikatnych. Chociaż wyglądałyśmy niemal identycznie, czasem trudno było uwierzyć, że jesteśmy siostrami. Tatiana nie liczyła się z niczyim zdaniem. Ja nigdy bym się na to nie zdobyła.

Ledwie zdołałam sprawić, żeby galopada myśli nie uwidoczniła się na mojej twarzy ani w głosie. Próbowałam odzyskać równowagę.

– Ale przecież to Tatiana dysponuje zdolnościami magicznymi, nie ja. Czy nie tego właśnie chce nowy król? – Owszem, rodziców irytowała konieczność płacenia za pobłażliwość Gildii Mistrzów, ale talenty Tatiany i tak były dla nich powodem do dumy oraz jeszcze jednym dowodem na moje braki.

– Właśnie dlatego głupotą byłoby posłać tam ją. – Ojciec zabrał się za czytanie kolejnej sterty dokumentów. Najwyraźniej rodziców zaczynała męczyć moja powolność w rozumieniu sytuacji.

Matka stuknęła w blat stołu starannie wymanikiurowanym paznokciem. Zmierzyła mnie wzrokiem, a jej oczy, chociaż ciemnobrązowe, były zimne jak burza śniegowa.

– Czy sprzeciwiasz się temu małżeństwu, Bianco?

Na chwilę umysł odmówił mi posłuszeństwa. Poczułam gwałtowne, kłębiące się w żołądku nudności i przełknęłam podchodzącą mi do gardła żółć.

– Nie… Oczywiście, że nie – pośpieszyłam z zapewnieniem, jakby mogło ono zasypać przepaść między nami. Może i zawiodłam rodziców w innych sprawach, ale nigdy nie zaniedbywałam moich obowiązków. – Tylko… tylko co z moją dolegliwością?

Rodzice wymienili znaczące spojrzenia.

Och, stan mojego zdrowia nie był kwestią sporną. Raczej powodem, dla którego wybrali do tego małżeństwa właśnie mnie.

W gardle paliła mnie gorycz, którą jeszcze nasiliły mdłości wynikające z tej właśnie dolegliwości. Wiedziałam, że zdaniem moich rodziców nie byłam dość silna, żeby reprezentować Ród Liliany. Na swoją dziedziczkę wyznaczyli Tatianę, mimo jej krnąbrności, chociaż prawo damaryjskie zezwalało na sukcesję dowolnego potomka. A przecież to na mnie mogli polegać, nie na niej.

Ale tylko wtedy, gdy nie chorowałam.

Nie zdejmuj maski. Nie pozwalaj nikomu oglądać swojej słabości. Te słowa słyszałam od moich rodziców, odkąd choroba zaczęła mi doskwierać. Do dzisiaj wryły się w moją pamięć niczym blizny, których nie sposób przeoczyć, choć przestały już boleć. Musiałam ukrywać swoją chorobę bez względu na koszty. Inne córki, dziewczyny z ludu, mogły przeżywać zwątpienia i załamania, ale Ród Liliany wymagał od swoich potomków, żeby byli twardzi jak stal. Przyznając się do mojej słabości, dałabym naszym rywalom powód do spekulacji, że nasze dziedzictwo słabnie, i tym samym zawiodłabym moją rodzinę.

Ale nie sposób było ukryć chorobę, która mogła się ujawnić w każdej chwili. Piłam moje mikstury bez słowa skargi, a potem zaciskałam zęby podczas balów i uczt, usiłując tworzyć choć pozory zdrowia, ilekroć wymagała tego polityka. Ale chociaż naprawdę się starałam, a moi rodzice uciszali najcichszy nawet jęk skargi, opuściłam tyle publicznych wystąpień, zbyt wcześnie wychodziłam z tylu negocjacji, że plotki w pałacowych komnatach rozchodziły się jak zimy przeciąg. Było tylko kwestią czasu, kiedy członkowie pozostałych szlachetnych rodów na naszym dworze dodadzą dwa do dwóch i przekują moją słabość w oręż przeciwko Rodowi Liliany.

– Ukryjesz swoją słabość przynajmniej do dnia ślubu – stanowczo oznajmiła matka. – Udawało ci się to już wcześniej. I zabierzesz ze sobą tę swoją zielarkę. Jeśli mąż zapyta o mikstury, powiesz mu, że musisz je pić w związku z menstruacją.

W sumie nawet logiczne. I użyteczne. Obiektywnie rzecz biorąc, byłam lepszym wyborem. Miałam ograniczoną wartość na dworze damaryjskim, zwłaszcza że małżeństwo tutaj prędzej czy później musiałoby ujawnić moją dolegliwość. W Gildenheimie choroba nie zagroziłaby wpływom Rodu Liliany, nawet gdyby ją odkryto. Takie rozwiązanie umacniało władzę moich rodziców na dwa sposoby: usuwając mnie z oczu ich największych rywali i dając naszej rodzinie powiązanie z tronem Gildenheimu.

Nie pragnęłam też, żeby Tatiana pojechała tam zamiast mnie. Ślub z królem, którego nie znała, bardzo by jej się nie spodobał, podobnie jak nie podobały się inne normy narzucane przez naszych rodziców. Podczas gdy ja zawsze trzymałam się obowiązków jak koła ratunkowego i robiłam dokładnie to, czego chcieli rodzice, mając nadzieję, że zasłużę na ich miłość jeszcze długo po tym, jak zobaczyłam dowody, że to nie nastąpi. Nawet teraz tej nadziei nie pogrzebałam do końca.

– Czy wypełnisz obowiązek, który nakłada na ciebie Ród Liliany? – zapytał ojciec.

Spojrzałam na niego, potem na matkę, licząc, że uznają mnie za silną. Że poczuję w sobie dość siły. Bo przecież bez względu na moje uczucia i obawy ktoś musiał oddać rękę temu człowiekowi, równie dobrze więc mogłam to zrobić ja. Małżeństwo było lepsze od wojny. I lepsze od trzymania się z boku na balach, podczas których mdłości nie pozwalają mi tańczyć, ale mogę obserwować, jak dworzanie szepczą o chorowitej córce Rodu Liliany.

Skoro rodzice uznali, że mogę być użyteczna tylko jako kandydatka na żonę, to może powinnam obrócić ten związek na swoją korzyść. Z tą myślą zakiełkowała we mnie nadzieja. Małżeństwo znaczyło, że czekają mnie nowe obowiązki, i prawdopodobnie będę ich miała więcej niż dotychczas, ale zamiast zmuszać się do spożywania publicznych obiadów albo na polecenie rodziców wysłuchiwać nudnych przemówień, zamiast uśmiechać się do potencjalnych sojuszników, nawet jeśli przez zaciśnięte zęby i na przekór bólowi, który jak rozżarzone węgle trawi moje wnętrzności… jako królowa sama wybiorę miejsca, które zaszczycę swoją obecnością. A gdy osłabi mnie choroba, zamiast zmuszać się do chodzenia, w ten sposób pogarszając swój stan, zostanę w łóżku bez strachu przed reprymendą, która nadejdzie przy pierwszej nadarzającej się sposobności wygłoszenia jej bez świadków. Wciąż będę musiała znosić ten palący ból, ale już w Gildenheimie, a tam zacznę kroczyć przez życie tak, jak będę chciała, bez konieczności podążania głębokimi koleinami wyżłobionymi przez tradycję.

Ale przede wszystkim to była okazja, żebym się wykazała. Szansa, żebym wykonała swoją powinność jako księżniczka z Rodu Liliany. Żeby moi rodzice wreszcie pomyśleli, że na coś się przydałam, że choć raz nie byłam bezużyteczna.

Podniosłam głowę wysoko, żeby spojrzeć w twarz rodzicom.

– Jestem córką Damarii – oznajmiłam. – Moim obowiązkiem jest chronić nasz lud. Oczywiście, że wypełnię mój obowiązek.

Matka zgarnęła pergaminy precyzujące warunki traktatu.

– Wyruszysz za siedem dni.

Więc to tak! Zaczęli ustalać warunki małżeństwa, zanim zapytali mnie o zdanie. Postarałam się, żeby z mojej twarzy mogli wyczytać tyle, ile z niezapisanego welinu. Nie zdradziłam, co czuję.

– Daj mi pióro, matko – poprosiłam spokojnym głosem. – Podpiszę dokumenty teraz.

Zanurzyłam pióro w atramencie niebieskim jak barwy Damarii. Gdy uniosłam rękę nad traktatem, z zaostrzonej dutki skapnęła pojedyncza kropla. Rozprysnęła się na pergaminie tuż obok miejsca, gdzie widniało imię mojego nowego narzeczonego: Aric z Gildenheimu.

Tatiana powiedziałaby, że to zły znak. Ale moja siostra odczytywała przyszłość nawet z morskich fal, ja natomiast wiedziałam, że przede mną jest tylko jedna przyszłość: prosta droga wyznaczona przez powinność wobec rodziny. Wzywał mnie obowiązek i zamierzałam na to wezwanie odpowiedzieć.

Bibułą usunęłam niebieską plamę i zamiast niej pozostawiłam w dokumencie swoje imię. Wystarczyło kilka literek i już. Byłam zaręczona.

– Bianco. – Matka dotknęła mojego ramienia, gdy zbierałam się do wyjścia. Podniosłam wzrok, a w jej oczach dostrzegłam zmartwienie. Pierwszy raz, odkąd weszłam do tej komnaty. – Żeby plan się powiódł, będziesz musiała udawać, że jesteś silna. Nikomu nie okazuj swoich słabości. Nie pozwól, żeby ktoś był świadkiem twojego niepowodzenia. Jeśli się dowiedzą o twojej dolegliwości, wykorzystają ją przeciwko tobie, a potem cię zabiją.

Spojrzałam jej prosto w oczy, chcąc dostrzec siłę, której jednak w nich nie było.

– Nie okażę.

To był mój obowiązek, a ja nigdy obowiązków nie zaniedbywałam.

I nie zamierzałam zaniedbywać teraz.

2

Od razu podeszłam do wykutego przez Mistrzów puzdra, które stało na komodzie, i przyciskałam kciuk do zamka tak długo, aż się rozświetlił. Wieko odskoczyło, odkrywając rząd szklanych butelek z miksturą. Wyjęłam jedną, opadłam na fotel, niepewnymi palcami wyciągnęłam korek i wlałam do ust całą zawartość aż do dna. Język zatonął w znajomym gorzkim smaku, którego nie zdołała zniwelować nawet solidna zawartość miodu. Zamknęłam oczy i przełknęłam. Mikstura nie leczyła mojej choroby – lekarstwa na nią nie było – ale łagodziła jej objawy, no i mimo wszystko miała lepszy smak od niezliczonych lekarstw, które wmuszali we mnie medycy, zanim stało się jasne, że napady bólu są stałe, nie sporadyczne.

– Nie powinnaś wypijać tak dużo jednego dnia, pani. To niebezpieczne.

Zakrztusiłam się, omal nie wciągając mikstury do płuc, po czym odwróciłam głowę. Nie zauważyłam, jak weszła Julieta, bo jej kroki stłumił dywan. Po tylu latach jej wiernej służby nie powinnam być zaskoczona bezszelestnym stąpaniem mojej zielarki i służki, ale i tak podskakiwałam, ilekroć niespodziewanie wyłaniała się z cienia.

Skrzywiłam się do własnego odbicia w lustrze z wypolerowanego srebra.

– Wiem. Jutro wypiję mniej, jeśli dolegliwość się utrzyma.

– Oby! Zbyt wiele dawek naraz może zaszkodzić. – Julieta wyjęła mi z rąk pustą butelkę i wsunęła na jej miejsce pełną po brzegi kobaltową szklankę z wodą.

– Niby jak? Brzuch mnie rozboli? – Wypiłam łyk wody, żeby spłukać z podniebienia drażniący smak medykamentu.

– Bardzo zabawne, Wasza Wysokość. – Julieta stanęła za fotelem. W lustrze obserwowałam, jak wyjmuje spinki z moich włosów i jedną po drugiej starannie układa na wypolerowanym drewnianym blacie w szereg równy jak kolumna piechoty. Wszystko w niej było dokładne i precyzyjne: ułożenie włosów, ostre linie pałacowej liberii, oszczędne wypowiedzi. – Wiem, co mówię. Moim zadaniem jest dbać o bezpieczeństwo mojej pani, nie mogę więc pozwolić, żeby się zatruła.

– Wiem, dziękuję. – Skruszona odstawiłam szklankę i przykryłam jej rękę dłonią. Jak zawsze spotkanie z rodzicami wprawiło mnie w ponury nastrój, ale nie powinnam wyżywać się na służbie. Czasem Julieta była dla mnie kimś więcej niż rodzona matka, choć dzieliło nas zaledwie piętnaście lat. A już z pewnością okazywała mi więcej uczucia. – Julieto, co byś powiedziała na wyjazd ze mną do Gildenheimu?

Jej ręce znieruchomiały na krótką chwilę. Obserwowałam jej twarz w lustrze, ale jedyną reakcją było nieznaczne drgnienie wokół kącików oczu.

– Czyli poślubisz nowego króla, pani?

Ściągnęłam brwi.

– Skąd wiedziałaś? Rodzice powiedzieli mi o traktacie dopiero dziś po południu.

Julieta zawahała się przez ułamek sekundy.

– Pałac plotkuje, Wasza Wysokość, a ja mam uszy. – Wyjęła ostatnią spinkę i pozwoliła, by moje ciemne włosy opadły na plecy.

Oczywiście, że pałac plotkuje. Powinnam wiedzieć o tym lepiej niż ktokolwiek inny po błędzie, który popełniłam przed dziesięciu laty. Skrzywiłam się.

– Nie musisz decydować teraz – oznajmiłam. – Nie poproszę cię o porzucenie dotychczasowego życia, jeśli będziesz wolała tu zostać.

– Oczywiście, że pojadę – odpowiedziała szybko. – Wiesz, że zrobiłabym dla ciebie wszystko, Wasza Wysokość.

Wzruszenie ścisnęło mi gardło, omal mnie nie dławiąc. Zmusiłam się do zachowania kamiennej twarzy. Emocje nie były jedną z Dziewięciu Cnót, a okazywanie uczuć, jak niezliczoną ilość razy powtarzała mi matka, to słabość, którą mogą wykorzystać moi wrogowie.

– Dziękuję – odrzekłam opanowanym głosem.

Nagle w drzwi mojego apartamentu czyjaś pięść walnęła silnie niczym końskie kopyto. Obydwie z Julietą aż podskoczyłyśmy. Chwilę później drzwi się otworzyły i do środka wparowała Tatiana, łopocząc czerwoną suknią.

– Ja to skończę, Julieto – oznajmiła, wyjmując grzebień z ręki mojej służącej. – Na resztę wieczoru możesz wziąć wolne.

Julieta spojrzała na mnie. Zrezygnowana potwierdziłam skinieniem głowy. Spieranie się z moją siostrą było marnowaniem oddechu, i to w najlepszym razie.

Gdy moja dotychczasowa towarzyszka zniknęła za bocznymi drzwiami dla służby, Tatiana zajęła jej miejsce za fotelem, machając grzebieniem jak szablą. Na sam widok zapiekła mnie skóra na głowie.

Obserwowałam moją siostrę w lustrze, zbierając siły, podczas gdy ona z przerażającym zapałem zabrała się za moje włosy. Chociaż urodziłam się prawie rok po Tatianie, często uznawano nas za bliźniaczki: obydwie miałyśmy tak samo delikatne rysy, oliwkową skórę, która łatwo brązowiała latem, ciemne i falujące włosy oraz oczy w odcieniu umbry, choć jej tęczówki, w odróżnieniu od moich, miały drobne złote cętki identyfikujące tych, którzy przejawiali zdolność kanalizowania magii. W tej chwili jej oczy lśniły gniewem, a szczękę miała zaciśniętą z determinacją, którą znałam aż za dobrze.

– Od kiedy to godzisz się poślubić zagranicznego króla, nie porozmawiawszy o tym ze mną?

– Więc rodzice już ci powiedzieli.

– Oczywiście, że powiedzieli. Dlaczego nie dowiedziałam się od ciebie?

– Auć! – Odchyliłam się do przodu. – Pamiętaj o Cnocie Powściągliwości, Tatiano! Wyrwiesz mi wszystkie włosy!

– Może twój nowy narzeczony lubi łyse?

Odwróciłam się twarzą do niej, w nagrodę omal nie dostając grzebieniem w oko.

– Dlaczego jesteś taka zła? Przecież chyba nie chciałaś go poślubić?

Z zadziornym stuknięciem odłożyła grzebień na komodę.

– Może dlatego, że nie chcę, żeby moja siostra poślubiła mężczyznę, którego nie chce?

Zesztywniałam.

– To mój wybór, Tatiano. Gildenheim grozi wojną. To mój obowiązek, żeby…

– No tak, twój ukochany obowiązek! – Głos Tatiany ociekał kpiną. – Wiesz, że nie zawsze musisz robić to, czego się od ciebie oczekuje? Wolno ci wybierać to, co jest dobre dla ciebie, a nie tylko to, co rodzice uznają za dobre dla naszego rodu.

Po tych słowach w mojej piersi zatliła się złość, ożywiając dawną urazę. Łatwo było Tatianie wypaczyć moją decyzję i uznać, że zrobiłam coś złego, skoro rodzice ochoczo przymykali oko na wszystkie te aspekty jej zachowania, które im nie odpowiadały, bo chcieli dostrzegać tylko te właściwe. Jakby nie wiedziała, że wobec słabego zdrowia i braku predyspozycji do magii mogłam oferować tylko poczucie obowiązku.

– Obowiązek nie jest wyborem! – Mój głos był opanowany, ale wiedziałam, że siostra wyczuje wszystko, co się pod tym spokojem kryje. – Ale nawet gdyby był, i tak bym go wybrała.

– Oczywiście, że tak, moja mała pszczółko. Myślisz, że nasi rodzice tego nie wiedzą? Że nie wykorzystują twojego poczucia obowiązku?

Teraz nawet nie starałam się ukryć grymasu niezadowolenia. Tatiana wiedziała, że nienawidzę tego przezwiska. Lubiła mnie nazywać małą pszczółką, bo pszczoły są dobre i karnie pracują w ulu. Używała tego docinka, odkąd w wieku szesnastu lat po raz pierwszy i jedyny miałam złamane serce.

W jednej chwili złość mojej siostry zniknęła jak płomień zdmuchniętej świecy. Tatiana pochyliła się nad komodą, rozrzucając starannie ułożone przez Julietę spinki.

– Wiem – powiedziała. – I wiem też, że nie trzeba cię było zmuszać do podjęcia tej decyzji, Bianco. Ale to nie zmienia faktu, że rodzice narzucają ci to małżeństwo. I posłaliby tam mnie zamiast ciebie, gdyby doszli do wniosku, że lepiej pasuję do tej roli. Bo los córek obchodzi ich tyle co konia kaczy kuper. Jesteśmy tylko pionkami, które przestawiają na szachownicy.

Nie zaprzeczyłam.

– Czyli twoim zdaniem powinnam odmówić i pozwolić, żeby traktat nie doszedł do skutku?

Tatiana bawiła się jedną z moich spinek z miną nachmurzoną jak letnia burza.

– Nie – odpowiedziała zdecydowanie. – I właśnie dlatego jestem zła. Bo to nie jest w porządku, ale nie da się go odrzucić.

Wyjęłam wsuwkę spomiędzy jej palców, zanim zdążyła ją wygiąć.

– Nie jest tak źle, Tatiano. Będę królową. A nowy król ma tylko dwadzieścia osiem lat. Widziałam jego portret i muszę przyznać, że jest nawet całkiem przystojny.

Nie musiało to znaczyć, że w rzeczywistości taki jest. Portrecistom płaci się za umiejętność przenoszenia na płótno kłamliwych komplementów. No i portret niewiele mówi o tym, co skryte pod powierzchnią. Niewykluczone, że Aric był odrażający i okrutny. Ale gdybym podzieliła się tymi obawami z moją siostrą, z całą pewnością nie rozwiałabym jej lęków, za to zwiększyłabym własne.

– Wszystko będzie dobrze – zapewniłam, żeby uspokoić ją i siebie. – Przecież mój ślub z nim ma być gwarancją traktatu pokojowego. Zabieram ze sobą całą świtę z gwardzistami włącznie. Jedzie też ze mną Julieta.

Ale nie będzie Tatiany. Ta myśl wywołała nagły skurcz w moim żołądku, jakby zaczynał się kolejny atak choroby. Owszem, z siostrą spierałyśmy się gwałtownie, ale spędzałyśmy razem niemal każdy dzień naszego dotychczasowego życia i nikt nie znał mnie lepiej od niej. Nie było też nikogo, z kim mogłabym się podzielić wszystkimi swoimi myślami, wszystkimi bez wyjątku. To małżeństwo oznaczało, że zostanę od niej oddzielona. Nie na kilka tygodni jak wtedy, gdy towarzyszyła jednemu z rodziców podczas podróży dyplomatycznej, albo podczas tego miesiąca, który spędziła na szkoleniu u Mistrzów, zanim wszystkie zainteresowane strony potajemnie zgodziły się zwolnić ją z obowiązkowego dziewięcioletniego szkolenia w zamian za hojną dotację, którą Ród Liliany wsparł Gildię Mistrzów. Jeśli nie liczyć sporadycznych wizyt, ta rozłąka będzie na zawsze.

Tatiana patrzyła na mnie tak, jakby wyrosła mi dodatkowa para nóg. Udało mi się przywołać na twarz uśmiech, żeby zdusić wątpliwości jej i moje.

– Zmiana otoczenia będzie dla mnie dobra. Nikt w Gildenheimie nie wie o moich dolegliwościach i nie zamierzam tego zmieniać. Spojrzyj na to jak na nowy początek. – Znacząco uniosłam brwi. – I nikt nie powiedział, że z męża nie ma korzyści.

Oceany wiedzą, jak bardzo bym chciała mieć partnera, z którym mogłabym iść do łóżka więcej niż raz. Zaczynałam mieć tego dość, że moich nielicznych łóżkowych partnerów muszę szukać, ustalając, czy aby się nie zaangażują i czy są dyskretni.

– Phi! W każdym razie rodzicom na pewno będzie trudniej robić ci wyrzuty zza gór. – Tatiana westchnęła, wciąż pełna wątpliwości. – Nie uda mi się namówić cię do zmiany zdania w tej sprawie, prawda?

– Nie.

Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

– Tym bardziej się cieszę, że mam już gotowy urodzinowy prezent dla ciebie.

Sięgnęła ręką do kieszonki między fałdami sukni. Zmarszczyłam brwi, nie bardzo rozumiejąc, o co jej chodzi.

– Jeszcze nie wyjeżdżam. I urodziny mam dopiero za dwa miesiące. – Będę je obchodziła jako mężatka, choć jeszcze godzinę temu nie miałam nawet narzeczonego. Oszałamiające!

– Wiem, ale teraz potrzebujesz go bardziej. Proszę.

Z kieszeni wyjęła małą sakiewkę z importowanego jedwabiu – efekt handlu oceanicznego, który w połączeniu z magią Mistrzów dał Damarii potęgę. Odwróciła ją dnem do góry, żeby wytrząsnąć zawartość na dłoń: srebrny wisiorek na delikatnym łańcuszku. Nawet z tej odległości usłyszałam, że wydobywa się z niego delikatny pomruk mocy.

Sięgnęłam po wisiorek, ale Tatiana cofnęła rękę.

– Nie tak szybko. Nie wolno ci uruchomić go przypadkiem.

Z podejrzliwością zmrużyłam powieki.

– Wyjaśnij.

Tatiana znów stanęła za moimi plecami, żeby zapiąć mi łańcuszek na szyi. Wisiorek opadł poniżej obojczyka, tak odświeżająco chłodny jak późnowiosenny deszcz.

Dopiero teraz zobaczyłam, że to medalion, owalny klejnot ze srebra wykonany w technice filigranu. Front miał ozdobiony wizerunkiem pojedynczej lilii nawiązującym do naszego rodowego herbu.

– To amulet ochronny – wyjaśniła Tatiana. – Ma szczególny rodzaj mocy. Powiedzmy, że jest eksperymentalny. – Spojrzałam na nią w lustrze, ale unikała mojego wzroku. – Otwórz go tylko wtedy, gdy znajdziesz się w poważnym niebezpieczeństwie.

Przesunęłam opuszkami palców po szybko nagrzewającym się srebrze. Ostrożnie.

– To nie jest nielegalne, prawda? – Nawet Tatiana nie zabawiałaby się czymś tak niebezpiecznym jak manipulowanie istotami żywymi, czego ponad sto lat temu zabroniła Gildia Mistrzów, mimo że moja siostra w swoich wytworach często sięgała po materiały inne niż światło, ciepło i metale, które zostały dozwolone do działań magicznych.

Tatiana zrobiła niewinną minę i wzruszyła ramionami.

– Legalność jest kwestią perspektywy.

– Tatiano!

Westchnęła. Psułam jej zabawę.

– Ściśle rzecz ujmując, nie jest to legalne, ale żadne z najlepszych zaklęć nie jest.

Gwałtownie odsunęłam palce od medalionu. Przewracając oczami, Tatiana przesunęła moją rękę na poprzednie miejsce.

– Spokojnie, mała pszczółko. Zadbałam o nałożenie odpowiednich ograniczeń. To narzędzie, które pozwoli ci obronić się przed napastnikiem.

– Jadę do Gildenheimu, żeby zachować pokój. Nie ma powodu, żebym została napadnięta. – Na samą myśl o tym przebiegł mnie dreszcz strachu. Śmierć dotychczasowej królowej nastąpiła tak nagle! Szpiedzy Rady donosili, że ktoś z bocznej linii rodu królewskiego nosił się z zamiarem przeprowadzenia po jej śmierci zamachu stanu, choć tych zamiarów nie zrealizowano. Kiedy się nad tym zastanowić, to małżonek królowej zmarł w bardzo młodym wieku, kiedy mój narzeczony był jeszcze dzieckiem.

Mój narzeczony. O morza i oceany! Byłam kobietą zaręczoną.

– Ostrożności nigdy za wiele. Podobno ich rodzina królewska rzuca zaklęcia krwią, nie zaszkodzi ci mieć zawsze pod ręką trochę własnej magii. – Tatiana uwolniła moje włosy spod łańcuszka i opadły z powrotem na plecy. – Ale pamiętaj, otwórz go dopiero wtedy, gdy będziesz naprawdę tego potrzebować. Działa tylko raz.

Zamknęłam medalion w dłoni, mając nadzieję, że zawsze zostanie zamknięty.

– Dziękuję – powiedziałam, choć głos wiązł mi w gardle. – Mam nadzieję, że nie będę musiała go użyć.

Poczułam, jak wbrew mojej woli do oczu napływają mi łzy, których nie chciałam wypłakać. Nie powinnam ulegać emocjom. Nie szłam przecież po śmierć, tylko wychodziłam za mąż.

Wciąż stojąc za mną, Tatiana objęła mnie ramionami i oparła podbródek na mojej głowie.

– Jeśli będziesz mnie potrzebowała, przyjadę – zapewniła. – Choćbym miała posłać rodziców na dno oceanu, gdyby chcieli mi tego zabronić. Nawet wówczas, gdy będziesz tylko chciała mieć kogoś, z kim możesz się pokłócić.

Ujęłam w dłonie ręce Tatiany, czując, jak moja pierś podnosi się i opada w objęciu jej ramion. Siedziałyśmy przez chwilę w milczeniu, a nasze oddechy powoli się synchronizowały. Walczyłyśmy ze sobą częściej, niż wyrażałyśmy, jak bardzo się kochamy.

– To nie jest pożegnanie – odezwałam się w końcu. – Wiesz, że jeszcze nie wyjeżdżam.

– Wiem. – Tatiana przewróciła oczami. – Więc nie waż się zaczynać mi tu z sentymentami!

Zaśmiałam się. Ale chociaż przed chwilą zapewniałam ją, że to nie jest koniec, nie potrafiłam powstrzymać poczucia, że jednak jest.

3

Tydzień później stałam przy relingu na pokładzie Złoconej Lilii, kurczowo zaciskając palce na wypolerowanym drewnie. Słone kropelki muskały moją twarz, żądląc spieczone wargi, a wiatr próbował okraść włosy ze spinek. Zamknęłam oczy, walcząc z mdłościami powodowanymi kołysaniem statku. Czułam się, jakbym siedziała na grzbiecie nieujeżdżonego rumaka, z którym sobie nie radzę. Każda kolejna fala wywoływała nowe nudności, zaciskając supły na moich jelitach.

Galeon opadł gwałtownie i żołądek podszedł mi do gardła. Wychyliłam się za burtę, bo kolejny raz ogarnęły mnie mdłości. Ale nie zwymiotowałam i skończyło się na serii odpychających dźwięków. Tyle razy opróżniłam już zawartość mojego żołądka do morza, że czułam wszystkie mięśnie brzucha. Może choć taki z tego pożytek.

Julieta, która na wszelki wypadek stanęła od strony wiatru, kolistymi ruchami masowała mi plecy.

– Jeszcze tylko trzy dni i będziemy w Arnhelm. Przynajmniej dolegliwości się nie nasilają, pani.

Wydobyłam z siebie wymowny jęk.

Znałam powód, dla którego Rada Dziewięciu postanowiła wysłać mnie drogą morską: potężny galeon, jeden z okrętów tworzących flotę mojej ojczyzny, robił piorunujące wrażenie. Każdy centymetr z imponującej długości pomyślano tak, żeby przykuwał wzrok: lśniące relingi, błyszczące żagle, na których wyhaftowano ogromne, niebieskie, dziewięcioramienne gwiazdy Damarii, odlane przez mistrzów kolubryny na pokładzie działowym. Galeon był ostrzeżeniem, w dodatku niezbyt subtelnym. Gildenheim groził wojną, Damaria odpowiedziała propozycją pokojową, ale złożyła ją, prężąc muskuły. Konflikt zbrojny drogo by kosztował naszego sąsiada.

Zanim wyruszyliśmy, pomysł morskiej podróży nawet mi się podobał. W odróżnieniu od Tatiany nigdy nie oddaliłam się od domu na tyle daleko, by sobie na nią zasłużyć, ale przygody na falach często się pojawiały w romantycznych opowieściach, które razem z siostrą pochłaniałyśmy w dzieciństwie – opowieściach o walecznych wojownikach broniących osad przed nikczemnymi, nieznającymi lęku potworami, o klątwach pokonywanych dzięki prawdziwej miłości, o śmiałych podróżnikach w zaczarowanych butach, które przemierzały siedem mil z każdym krokiem. Spędziłam za to dość czasu w karetach, żeby się przekonać, jak bardzo nienawidzę kołysania resorów na wybojach, zwłaszcza gdy nękały mnie dolegliwości, a droga do kraju mojego narzeczonego była zbyt daleka, żeby w tak krótkim czasie pokonać ją konno, czyli tak, jak najbardziej lubiłam podróżować. Okręt wydał mi się więc atrakcyjną alternatywą. Przynajmniej w teorii.

Praktyka pokazała jednak, że cierpię na chorobę morską. Dziękowałam Cnocie Miłosierdzia, że na pokładzie nie było mojego narzeczonego; widok przyszłej żony godzinami wymiotującej za burtę trudno uznać za pokaz siły, której wymagała ode mnie Rada, że o rodzicach nie wspomnę. Sama też nie chciałabym poznawać Arica w ten sposób. Nie wydaje mi się, żeby moje torsje mogły go zauroczyć.

Pokład się zakołysał. Znów musiałam wystawić głowę za burtę.

Coś mokrego i śliskiego uderzyło mnie w twarz. Odskoczyłam do tyłu z krzykiem, ledwie łapiąc równowagę na chwiejnych deskach pokładu. Julieta chwyciła mnie za ramię jedną ręką, a w drugiej natychmiast pojawił się nóż. Odzyskałam równowagę i zdumionym wzrokiem rozejrzałam się dookoła. Napastnika ani śladu.

– Pani? – odezwała się Julieta.

Dotknęłam ręką policzka. Gdy ją opuściłam, palce były mokre i słone.

– Morze chyba właśnie dało mi policzek.

Julieta zmarszczyła brwi. Po chwili chrząknęła i wsunęła nóż do pochwy.

– Znalazłam napastnika.

Spojrzałam pod nogi i ponownie krzyknęłam. Na pokładzie rzucało się połyskujące tęczowo stworzenie wielkości mojej dłoni. Wyglądało jak ryba, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Tylko że nigdy nie widziałam ryby z opierzonymi skrzydłami i szpiczastym dziobem.

– Co to jest? – zapytałam.

– Wydaje mi się, że ptarybek, pani.

Uniosłam brwi.

– To one jeszcze istnieją? Myślałam, że wyginęły.

Ciekawość okazała się silniejsza od mdłości. Wyjęłam chusteczkę i przykucnęłam. Ptarybek skulił się, słabo uderzając ogonem o pokład. Ostrożnie, żeby nie uszkodzić skrzydeł, chwyciłam zwierzę przez chusteczkę, by mu się przyjrzeć.

Ptarybek odwzajemnił spojrzenie. Wlepił we mnie spojrzenie swoich wyłupiastych oczu, bezgłośnie otwierając i zamykając dziób. Przez chusteczkę czułam drżenie jego skrzydeł. Z bliska okazało się, że jednak nie są opierzone, jak sądziłam. Pokrywały je połyskujące łuski w kształcie piór, pokryte ochronnym śluzem.

Słyszałam o takich dziwacznych stworach. Podawano je za przykład w moralizatorskich opowieściach. Argument, że wykorzystanie magii należy ograniczyć do materii nieożywionej, metalu i kamienia. Ptarybek był na swój sposób uroczy, ale poczułam jakąś niesprecyzowaną obawę. Ludowe legendy ożyły w mojej pamięci, a z nimi ogniste kaczki plujące płonącą żółcią, dziwilki, które polują na dusze umierających ludzi, i drzewa, które przy pełni księżyca używają korzeni jako nóg i krążą po swojej okolicy w poszukiwaniu ludzkiego mięsa. Skoro skrzyżowanie ryby z ptakiem nie zostało zmyślone, to przecież inne niebezpieczne istoty też mogły istnieć naprawdę, zwłaszcza w kraju z nieuregulowaną magią.

– Wasza Wysokość, czy mogę prosić o krótką rozmowę?

Kobieta o niskim głosie odezwała się gdzieś za moimi plecami. Stała na tyle blisko, że wzdrygnęłam się z zaskoczenia. Nie była to Julieta. Zaabsorbowana skrzydlatą rybą nie usłyszałam, jak podchodzi. Wzięłam głęboki wdech, nastawiając się na rozmowę, i odwróciłam się twarzą do przybyszki. Jedną rękę oparłam na relingu, żeby zachować równowagę.

Moja dłoń silniej się zacisnęła, gdy zobaczyłam, kto to: kobieta o damaryjskiej urodzie, mniej więcej w moim wieku. Jej oliwkowa skóra pokryła się opalenizną po długich godzinach ćwiczenia sztuk walki na wiecznie słonecznym półwyspie. Wiatr gładził jej ciemne loki delikatnie, jakby pielęgnował własne. Stała w żołnierskiej postawie na rozstawionych nogach, ręce miała za plecami i patrzyła na mnie z powściągliwością, którą przed laty sama w niej wzbudziłam.

Cnoto Łagodności i Spokoju! Na liście ludzi, z którymi chciałabym rozmawiać między spazmami szarpiących moje wnętrzności torsji, Catalina Espada, kapitan przydzielonej mi do ochrony gwardii i moja dawna najlepsza przyjaciółka, zajmowała jedno z najniższych miejsc.

Zmusiłam twarz do uprzejmego uśmiechu, ignorując poczucie winy, które natarczywie próbowało przekrzywić moje usta w przeciwnym kierunku.

– Ale naprawdę krótką – zgodziłam się. – Jestem trochę zajęta.

Catalina przeniosła oczy z mojej twarzy na moją rękę akurat w momencie, gdy ptarybek gwałtownie się szarpnął.

– Tą… rybą?

Zapiekły mnie policzki. Niech mnie głębiny pochłoną, zapomniałam, że ją trzymam! Wyglądałam jak idiotka, zwracając się do niej ze skrzydlatą rybą w ręku.

Pozbyłam się ptarybka, wręczając go Julietcie razem z chusteczką.

– Można tak powiedzieć…

Przyjęła zawiniątko tak naturalnie, jakbym wręczała jej kielich z wodą.

– Wyrzucę go z powrotem za burtę, pani.

Julieta odeszła krokiem tak pewnym, jakby pokład nie chwiał się na falach. Mogłam jej tego tylko zazdrościć. Przeniosłam wzrok na Catalinę i poczułam, jak nad moim udręczonym żołądkiem zamiera serce, gdy uświadomiłam sobie, że właśnie udzieliłam jej prywatnej audiencji, choć nie miałam takiego zamiaru. Wszystkie Cnoty mi świadkiem, że nie byłam na to gotowa. Nie po to przez ostatnie dziesięć lat jej unikałam, żeby teraz zostać z nią sam na sam w drodze na własny ślub. Prawdę powiedziawszy, byłam przekonana, że zostawiam ją za sobą na zawsze. Nigdy bym się nie spodziewała, że Catalina zgłosi się na ochotnika do tej misji, w dodatku jako kapitan gwardii, która miała mi służyć w nowym domu. Zasługiwała na lepszy los.

Niepostrzeżenie dotknęłam sztyletu, który nosiłam przypięty pod rękawem – jeszcze jedno zabezpieczenie, choć akurat na nie zgodziłam się chętnie. Może Catalina chciała tylko porozmawiać o środkach ostrożności. Przed rozpoczęciem podróży szczegółowo je omawiałyśmy przez kilka dni, a po wypłynięciu powtarzałyśmy wszystko każdej nocy. Ale gdy chodziło o moje bezpieczeństwo, Catalina była naprawdę… zaangażowana.

Lepiej mieć to już za sobą.

– Więc? – zaczęłam, starając się pozbawić głos jakiejkolwiek modulacji. – Masz swoją rozmowę.

Catalina spojrzała w ślad za Julietą, która przystanęła poza zasięgiem naszych głosów i najwyraźniej nie zamierzała wybawić mnie od tej konwersacji. Niechby ją fale pochłonęły! Kapitan mojej gwardii kołysała się w przód i w tył, z pięt na palce. Już wcześniej zauważyłam u niej ten objaw zdenerwowania, kiedy całymi godzinami ćwiczyłyśmy razem. Nita, nasza instruktorka szermierki, zdzieliłaby ją za to. No ale Nita od lat jej już nie szkoliła. Teraz Catalina szermowała z gwardią pałacową, a ja ćwiczyłam sama.

– Czy mogę mówić bez ogródek, Wasza Wysokość? – zapytała.

– Skoro musisz…

Znów się zakołysała.

– Przyszłam, bo chcę porozmawiać o… – Wzrokiem przeszukiwała pokład, jakby w nadziei, że na deskach znajdzie wyryte odpowiednie słowa.

– Tak? – zachęciłam. Galeonem znów rzuciło i musiałam zwalczyć kolejną falę podchodzącej do gardła żółci.

– O twoim małżeństwie, pani – dokończyła tonem, który sugerował, że każda sylaba paliła ją niczym kwas.

Ścisnęło mnie w żołądku. Proszę, niech to dotyczy bezpieczeństwa!

– Już to omawiałyśmy. Ufam środkom, które wdrożyłaś. Będę wystarczająco bezpieczna z tym, co…

– Nie chodzi mi o zabezpieczenia. – Każdy inny członek mojej świty byłby przerażony, że przerwał mi w pół zdania, ale Catalina nie traciła czasu na przeprosiny. Mówiła dalej bez chwili zwłoki, jakby niesiona przez fale. – Żadne środki nie zapewnią ci bezpieczeństwa, jeśli zagrożeniem jest mężczyzna, którego masz poślubić, pani.

Znów ścisnęło mnie w żołądku, choć tym razem nie stało się to z powodu wzburzonych fal.

– Nie rozumiem, co masz na myśli.

– Plotki docierają także do mnie, Bianco. Ludzie mówią, że zabił własną matkę, żeby wstąpić na tron. Że jest zimny i arogancki. Wywyższa się i nie chce z nikim rozmawiać, jeśli nie musi. Martwię się o ciebie. Jako kapitan twojej gwardii. – W końcu podniosła na mnie wzrok. Przez lodowaty chłód jej oczu przebiła się odrobina ciepła, które widywałam w nich dawniej. – Jako… jako przyjaciółka.

Przyjęłam niewzruszoną minę. Plotki nie brzmiały zachęcająco, ale mój narzeczony nie był jedynym partnerem w tym związku, o którym plotkowano, a chociaż Catalina mogła mieć rację, to nie brała pod uwagę jednej ważnej kwestii.

– W tym małżeństwie nie chodzi o moje szczęście. – Po latach ukrywania moich prawdziwych odczuć bez trudu zachowałam obojętny wygląd i równy ton głosu. – Mój ślub z królem Arikiem jest wynikiem politycznych negocjacji mających zmniejszyć napięcie między Gildenheimem i Damarią.

– I właśnie dlatego martwię się o ciebie. – Oczy Cataliny pociemniały. – Kto się zgodził na to małżeństwo? Ty czy Ród Liliany?

Spojrzałam w bok, bojąc się, że mogłaby coś wyczytać z mojej twarzy. Światło słoneczne przebijało się przez rozrzucone na niebie chmury i lśniło na falach, zostawiając mi powidoki pod powiekami.

– Nikt mnie do niczego nie zmuszał. To mój wybór, Cat.

Dźwięk zdrobnienia z dzieciństwa poruszył mięśnie na jej twarzy. Przeklinałam swój nieposkromiony jęzor. Teraz bardziej niż przedtem musiałam utrzymać między nami dystans, który tak starannie dotąd tworzyłam.

– Na pewno? – zapytała głosem tak cichym, że ledwie słyszałam jej słowa. – Nie byłby to pierwszy raz, kiedy nazywasz własnym wyborem coś, do czego cię zmuszono.

Nie zdołałam powstrzymać wspomnień, które przemknęły przed moimi oczami niczym liście unoszone silnym wiatrem. Przeciągłe spojrzenia przed treningami sztuk walki. Muśnięcie dłoni, gdy mijałyśmy się na korytarzu. Pocałunek pod pełną dojrzałych owoców rozłożystą brzoskwinią i słodycz na języku. Doznania sprzed dziesięciu lat, ale pierwsze takie w moim życiu. Mimo najlepszych wysiłków nie zdołałam wymazać ich z pamięci.

Żar naszych uczuć zgasł przed wieloma laty. Wbrew temu, co podejrzewała Catalina, sama zadecydowałam, żeby zakończyć naszą relację. Tak było najlepiej. Zdławiłam ten płomień i ze wszystkich sił starałam się zapomnieć, że kiedykolwiek zapłonął, a ona zrobiła to samo. Niedawno dotarła do mnie wiadomość, że zaręczyła się z nadworną krawcową. Wybrała dobrą kobietę, która na pewno nie odsunie jej na bok, gdy tego będzie wymagała polityka.

Oczywiście nie śledziłam życia prywatnego Cataliny.

– Mylisz się – odrzekłam sztywno.

– Wiem, że obydwie poszłyśmy w swoją stronę. Nie kieruje mną zazdrość. – Catalina podniosła głowę, żeby spotkać mój wzrok. – Ale wiem także, że to, co mówisz o swoich przekonaniach, nie zawsze odpowiada temu, w co wierzysz, Bianco. Jeśli zostałaś zmuszona do tego małżeństwa… jeśli to nie jest naprawdę twój wybór, to…

Gwałtownym ruchem podniosłam rękę, żeby jej przerwać. Jako dobra żołnierka Catalina zamilkła natychmiast.

– Reagujesz zbyt mocno, kapitan Espada. – Usunęłam z głosu wszelkie emocje. Choć raz matka byłaby ze mnie dumna. – Będę żoną tego człowieka, nie jego pomywaczką.

Palce Cataliny zacisnęły się wokół rękojeści jej rapieru.

– Jeśli nie chcesz tego małżeństwa… mogę ci pomóc. Zgłosiłam się, żeby cię chronić. Ciebie, nie Ród Liliany. Są inne kraje. Nawet inne kontynenty.

I na każdym z nich do portów zawijały okręty pod banderą moich rodziców. Zresztą nie mogłam zapominać o traktacie. Czy Catalina nie zdawała sobie sprawy, co by się stało, gdyby doszło do wojny? Co prawda, moje pojęcie o wojnie było mniej więcej tak samo mętne jak moja wiedza o dnie oceanu – wiedziałam, że istnieje, ale nie potrafiłam jej sobie wyobrazić – ale dość czytałam o historii, żeby nie wiedzieć, do czego prowadzi. Wojna, nawet gdybyśmy mogli ją wygrać, niosła wiele wyrzeczeń, a plebejusze tacy jak ona – i żołnierze tacy jak ona – ginęliby najpierw.

Żeby uciąć dalsze protesty, postarałam się, żeby mój głos stał się twardy jak stal wykuwana rękami Mistrzów.

– Zgodziłam się na to małżeństwo. Moja decyzja jest ostateczna. Nie będziemy więcej o tym rozmawiały.

Zaciśnięte wargi Cataliny ułożyły się w cienką kreskę. Na jej twarzy dostrzegłam bunt, ale też wahanie. Swoim zachowaniem tylko potwierdziła, że miałam rację, kończąc naszą znajomość, gdy byłyśmy młodsze, bo zawsze bym ją raniła. A tak zmagała się już tylko z obawami o moje bezpieczeństwo, a nie z konsekwencjami złamanego serca.

– Odejdź, proszę – poleciłam już łagodniejszym tonem. – Żadne słowa nie zmienią mojej decyzji. Dalsza rozmowa stanie się nieprzyjemna i dla ciebie, i dla mnie.

Catalina wzięła się w garść. Wyprostowała ramiona i znów przyjęła żołnierską postawę.

– Rozumiem, Wasza Wysokość. – Ukłoniła się uprzejmie, a dystans między nami nagle się zwiększył. – Nigdy już nie będę mówiła na ten temat. Czy jest jeszcze coś, co mogłabym dla ciebie zrobić, pani?

Uciekłam wzrokiem od dezaprobaty w jej oczach.

– Przyślij Julietę z powrotem do mnie.

Catalina ponownie skłoniła głowę i posłusznie odeszła, a raczej odmaszerowała sztywnym krokiem, walcząc z kołyszącym się pokładem.

Zwróciłam się ku otwartemu morzu, żeby nie musieć patrzyć, jak odchodzi. Potem znów zwymiotowałam, krztusząc się żółcią, którą dławiłam w trzewiach przez całą naszą rozmowę.

Z pustym żołądkiem zwiesiłam się na burcie. Słońce lśniło na falach, częściowo mnie oślepiając. W oddali ławica ptarybków co chwila przebijała powierzchnię wody, przy każdym skoku tworząc miniaturowe tęcze.

Ale nie byłam w nastroju do podziwiania piękna oceanu. Zmęczenie ciążyło tak, jakby ktoś przytwierdził mi do pleców kotwicę Złoconej Lilii. Otarłam wargi, ale kwaśny posmak zawartości mojego żołądka wciąż palił mi podniebienie. Znajdowałam się w miejscu publicznym, musiałam wyglądać na silną, nawet jeśli cały mój szkielet z kości zamienił się w skorupki od jajek. Wsparłam się na relingu i zmusiłam ramiona, żeby się podniosły, choć te bardzo chciały się przygarbić.

Dobre choć to, że choroby morskiej nie musiałam ukrywać, bo jest czymś zrozumiałym. Julieta miała rację. Mogło być gorzej. Ale niewiele. Nawet gdyby galeon tak nie kołysał, moje własne myśli przyprawiłyby mnie o mdłości.

Najpierw rodzice. Potem siostra. A teraz jeszcze się okazało, że Catalina też potrafi mnie zranić, nawet mimo muru, który między nami zbudowałam. Wszyscy twierdzili, że mnie wspierają, choć kwestionowali każdą moją decyzję. Wiedziałam, że chcą dla mnie jak najlepiej, ale wolałabym, żeby okazywali mi zaufanie, pozwalając zadecydować, co to dla mnie znaczy.

Miałam prawie dwadzieścia sześć lat, wyrosłam na kobietę. Nie byłam dziewczynką, która oszukuje samą siebie wizją złotej korony, nie zdając sobie sprawy, co się kryje pod jej blaskiem. Wiedziałam, co ta decyzja ze sobą niesie. A jednak ją podjęłam.

Mąż albo wojna. Wybór był prosty.

Kolejny raz dotknęłam ukrytego sztyletu, przebiegając palcami wzdłuż krawędzi pochwy chroniącej ostrze.

Może Catalina miała rację odnośnie do charakteru mojego przyszłego męża. Przecież nie wiedziałam o nim właściwie nic. Nikt nie oczekiwał, że wstąpi na tron przed trzydziestymi urodzinami, wywiad więc niezbyt się nim interesował, a on sam stronił od życia publicznego. Jego ojciec umarł młodo, a matka, owdowiała królowa, cieszyła się doskonałym zdrowiem, po czym nagle zmarła – tak w każdym razie donosił nasz ambasador. Ród królewski, który używa krwi do magii, jeśli pogłoski, o których mówiła mi Tatiana, były prawdziwe, na pewno jest bezwzględny i bezlitosny. Może Aric naprawdę zabił swoją matkę, żeby zdobyć tron?

Dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie na samą myśl o tym, ale się opanowałam. Nie miałam żadnych dowodów, że pogłoski o Aricu są prawdziwe. Mogły też wyolbrzymiać jakieś znacznie mniej dramatyczne zdarzenie. I nawet jeśli miałoby się okazać, że nie pasujemy do siebie, to i tak dzięki temu małżeństwu zyskiwałam szansę, żeby wyrwać moje życie ze sztywnych ram, które od zawsze je ograniczały. Już tylko przez kilka ostatnich dni zobaczyłam więcej świata niż kiedykolwiek wcześniej – z ptarybkiem na twarzy włącznie. Może mój przyszły mąż też mnie zaskoczy?

Tak czy owak, niebawem miałam się przekonać, kim jest mój narzeczony. Postanowiłam, że odpłacę mu tym samym. Sztych za sztych. Ruch za ruch. Może nawet serce za serce – chociaż zbyt dużo wiedziałam już o życiu, żeby liczyć na to ostatnie.

Uczucie się nie liczyło. Na szczytach władzy podstawą małżeństw jest konieczność, nie miłość. Dokonałam właściwego wyboru. Jedynego słusznego.

Teraz musiałam w nim wytrwać.

4

Złocona Lilia dopłynęła wreszcie do Arnhelm, stolicy Gildenheimu, i zawinęliśmy do portu pod chmurami nabrzmiałymi od groźby deszczu.

Z nadbudówki obserwowałam, jak miasto powoli połyka nasz galeon. W Damarii przywykłam do skupisk bielonych budynków krytych dachami z terakoty, ale tutejsze zabudowania miały przytłumiony kolor starego wapienia i wszystkie czaiły się nisko nad ziemią. Ulice Arnhelm były wąskie i kręte, jakby każdą z nich budowniczowie musieli mozolnie wyrywać naturze, bo ta nie chciała ustąpić. Gdy wpłynęliśmy w paszczę portu, pirsy sięgnęły ku nam niczym kły. Omiotłam spojrzeniem linię zabudowań nad nabrzeżem. Wdzierały się wyżej i wyżej, by w końcu zniknąć we mgle. Wiedziałam, że na samym szczycie, w najwyższym punkcie zawieszonego między morzem a górami miasta, stoi zamek królewski, ale zakrywające niebo gęste chmury sprawiły, że nie dostrzegłam mojego przyszłego domu.

Dom. To słowo brzmiało teraz w moich uszach tak samo obco jak język Gildenheimu. Kolejna rzecz, do której będę musiała się przyzwyczaić.

W Damarii wiosna roztańczyła się już na wzgórzach obfitością kwiatów kolorowych jak stroje dworzan wirujących na balu. Ale nie byłabym zaskoczona, gdyby ziemie Gildenheimu wciąż jeszcze przykrywał śnieg. Szary kamień pod szarym niebem. Miałam wrażenie, że cały ten kraj pozbawiony jest kolorów.

Julieta dotknęła mojego ramienia. Chłodne powietrze sprawiło, że jej ręka wydała mi się jeszcze cieplejsza.

– Czy twoja dolegliwość się nasiliła, pani?

Przecząco poruszyłam głową, opierając się pokusie, by szukać pociechy w jej dotyku. Co prawda miałam lekkie zawroty głowy, ale były one raczej skutkiem wymiotowania przez całą drogę do Gildenheimu, a nie mojej choroby.

– Nic mi nie jest. To przez ten chłodny wiatr.

Julieta obrzuciła mnie zdziwionym spojrzeniem. Wiedziałam, że mi nie wierzy, ale nie kwestionowała moich słów. Zresztą i tak nie miała wpływu na okoliczności. Byłyśmy prawie przy nabrzeżu, na tyle blisko, że gdybym chciała, mogłabym policzyć żołnierzy, którzy na nas czekali. Rano wypiłam profilaktyczną dawkę toniku leczniczego i nie zamierzałam pić kolejnej na oczach mojego narzeczonego. Miałam tylko jedną szansę, żeby zrobić pierwsze wrażenie. Nie mogłam jej zmarnować przez moment słabości.

Przeciągle wypuściłam powietrze. Nie było się czego obawiać. Przyjechałam tu z własnej woli, otrzymawszy błogosławieństwo Rady Dziewięciu, pół tuzina świetnie wyszkolonych żołnierzy do obrony, a do tego osobistą zielarkę. Rada uznała, że byłoby niedyplomatycznie wysłać ze mną w pełni wyszkolonego Mistrza, ale nie bardzo wiem, na co miałby mi się przydać. Tak więc zapewniono mi takie bezpieczeństwo, jakie tylko było możliwe.

Wysłużony drewniany trap opadł na ląd z ciężkim łomotem. Omiotłam wzrokiem nabrzeże, szukając mojego narzeczonego. Godło Gildenheimu – skrzydlaty biały koń w koronie na zielonym polu – powiewało na sztandarze nad podwójnym szpalerem żołnierzy czekających w porcie. Zgodnie z tutejszą modą byli ubrani w zielone kaftany, które sięgały do kolan, a nie w lśniące zbroje z niebieskimi ozdobami jak żołnierze, których widywałam dotychczas. Nawet w nikłym świetle słonecznym żeleźca ich halabard lśniły niczym sople, gdy pochylili broń do przodu, żeby stworzyć tunel, który sprawiał wrażenie, jakby chcieli mi rzucić wyzwanie, a nie oddać honory. Zamiast pistoletów i prochownic do pasa mieli przypięte ciężkie szable. Wiedziałam, że w Gildenheimie broń palna to rzadkość, bo jej jedynym źródłem był import z Damarii, ale nie podejrzewałam, że nawet gwardziści ze straży zamkowej nie mają pistoletów. Kolejny dowód na panujące tu zacofanie powinien mnie pokrzepić na duchu, ale z jakiegoś powodu bez pistoletów ci żołnierze prezentowali się okazalej.

Oparłam się pokusie, by sięgnąć do mojego ukrytego sztyletu. Przecież to tylko eskorta honorowa, powtarzałam sobie, gdy bicie mojego serca przyśpieszyło. Ci żołnierze jedynie witali mnie w Gildenheimie. Spodziewałam się co prawda reprezentacji dworzan, a nie pokazu siły militarnej, ale widocznie nasi północni sąsiedzi mieli inne zwyczaje. To nie była groźba. W końcu podpisaliśmy traktat. Przecież dlatego tu przyjechałam.

– Wasza Wysokość. – Ściszony głos Juliety docierał tylko do moich uszu. – Wszyscy czekają.

Oczywiście. Przecież jako najważniejsza osoba w delegacji miałam zejść na ląd pierwsza. W myślach pomodliłam się do Cnoty Siły, żebym zdołała pewnym krokiem zejść schodami z górnego pokładu, a potem dojść do burty. Z bliska trap okazał się przerażająco wąski. Kąt, pod którym dotykał lądu, zmieniał się z każdą sekundą, ponieważ Złocona Lilia unosiła się i opadała wraz z falami. Ten nieznaczny ruch niewiele by znaczył dla kogoś pewnie stojącego na nogach.

Wzrok mi się rozmył i zgrzytnęłam zębami. Niechby ocean pochłonął niewygodną formalną suknię, którą wybrałam na tę okazję! Mogłam włożyć spodnie, ale nie, chciałam zrobić dobre pierwsze wrażenie i uznałam, że fałdy drogiego, importowanego jedwabiu mi w tym pomogą, a przynajmniej ukryją drżenie kolan.

Wzięłam głęboki wdech i weszłam na trap. Okazał się bardziej stromy, niż przypuszczałam, ale przyczepność poprawiały wystające drewniane progi. Nie powinno być źle.

Na dole trzasnęły zamykane drzwi karety. Kiedy tam spojrzałam, w szpaler żołnierzy wkraczał mężczyzna. Wysoki, blady, z włosami w spłowiałym kolorze starej pszenicy, które zgodnie z północną modą spiął w kucyk. Nie pasował do portretów, które oglądałam, ale mogłam się tego spodziewać.

To musi być on. Mój narzeczony. Aric z Gildenheimu.

Przywołałam uśmiech i uniosłam rękę na powitanie.

W tym samym momencie przydepnęłam rąbek sukni, po czym przez chwilę rozpaczliwie machałam rękami, a na koniec runęłam do wody twarzą w dół.

To nie był upadek z dużej wysokości. Nie miałam nawet czasu, żeby krzyknąć, zanim wpadłam do lodowatej toni i wszędzie wokół mnie zabulgotały bańki powietrza, jakby to był szampan. Moja suknia – moja ozdobna i krępująca ruchy suknia – kłębiła się wokół mnie. Zrobiła się o wiele cięższa, niż mógłby ważyć jakikolwiek materiał. Chłód uderzył mnie niczym cios. Zwalczyłam przerażenie i wybiłam się na powierzchnię. Sól szczypała mnie w oczy.

Czyjeś ręce zacisnęły się na moich ramionach i wyciągnęły mnie z wody. Moje stopy z impetem wylądowały na deskach nabrzeża, aż ugięły się pode mną kolana. Otarłam oczy, kaszląc i parskając. W końcu udało mi się odzyskać widzenie i zobaczyłam przy sobie dwie żołnierki w zielonych barwach Gildenheimu. Rękawy ich mundurów pociemniały od słonej wody. Gwardia Arica. Z nabrzeża miały bliżej niż gwardziści z mojej ochrony.

Że też mnie nie pochłonęły głębie oceanu! No to pierwsze wrażenie miałam z głowy: gildenheimski dwór na wieki zapamięta moje przybycie, to na pewno. Tylko dzięki sile woli nie zwinęłam się w mokry, zawstydzony kłębek.

– Pani!

Julieta przecisnęła się między żołnierkami. Zdjęła swój szal i przykryła nim moje ramiona. Mój zapewne opadał właśnie na dno.

– Dzię… dziękuję – wydusiłam spomiędzy szczękających zębów. Ciaśniej otuliłam się szalem i odwróciłam się do żołnierek, które wyciągnęły mnie na brzeg. – W…wam też dz…dziękuję za sz…szybką reakcję.

Kobiety wymieniły obojętne spojrzenia. Prawdopodobnie nie rozumiały damaryjskiego. Powinnam była odezwać się do nich w ich ojczystym języku.

– Księżniczka Liliana?

Podniosłam wzrok i ze wstydu ścisnęło mnie w dołku. Mężczyzna z karety stał zaledwie kilka kroków ode mnie, obserwując, jak woda skapująca z moich szat powoli powiększa plamę na deskach nabrzeża. Linia jego ust mogłaby wyznaczać granicę między rozbawieniem a drwiną.

Z bliska swoją portretową podobiznę przypominał jeszcze mniej. Moja konsternacja tylko wzrosła. I był znacznie starszy, niż się spodziewałam. Na oko bliżej mu było do czterdziestki niż do trzydziestki, chociaż żałobna szarość szat z pewnością go postarzała. Ale to musiał być on. Mój narzeczony.

– Król Aric? – zapytałam.

Przecząco poruszył głową.