Aquila, rok 1670 - Antoni Chrzonstowski - ebook
NOWOŚĆ

Aquila, rok 1670 ebook

Antoni Chrzonstowski

0,0

Opis

Kiedy zło działa pod płaszczykiem prawości, dobro musi założyć maskę

Rok 1670 – początek panowania Michała Korybuta Wiśniowieckiego, wybrańca szerokich kręgów braci szlacheckiej. Frakcja profrancuskich magnatów z Polski i Litwy nie zamierza jednak złożyć broni. Zrywają kolejne sejmy i dążą do detronizacji monarchy, a nawet… planują zamach na jego życie.

Aquila – zamaskowany szlachcic – działa u boku drobnoszlacheckiego stronnictwa regalistów oraz podkanclerza, biskupa Andrzeja Olszowskiego, i staje do walki o bezpieczeństwo Rzeczypospolitej. Spiski sięgają jednak daleko, a wrogowie nie przebierają w środkach. Pokrzyżowanie planów zamachowców może okazać się trudniejsze, niż ktokolwiek przypuszczał…

– A jak mu się udało?... temu przebierańcowi... jak mu się udało zastraszyć Kajetana? Twój brat nie w ciemię bity. Mało kto z naszego powiatu może się jemu postawić...
– Każdy... nawet najpotężniejszy monarcha wymięknie, gdy w środku nocy do jego alkowy, gdzie śpi z małżonką, zakradnie się zamaskowany zbrodniarz i zacznie excruciant.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 551

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Antoni Chrzonstowski

Aquila

rok 1670

Miłującym ojczyznę oraz jej historię.

Tom III

Od Autora

Jeden ze znanych polskich publicystów i komentatorów politycznych swego czasu podkreślał humorystycznie, że państwa dzielą się na poważne i niepoważne. Kryterium wskazanego podziału należy upatrywać w nastawieniu tajnych służb państwowych. Tam, gdzie tajne służby państwowe – jak pierwszy człon ich nazwy wskazuje – s ł u ż ą interesom politycznym i gospodarczym własnego kraju, tam państwo jest poważne; tam zaś, gdzie tajne służby wysługują się obcym rządom i obcym służbom, traktując własne państwo i jego gospodarstwo jako swoje żerowisko, tam mamy do czynienia z państwem niepoważnym[1].

Fabuła przedstawianej powieści wprowadza wątek, który można interpretować jako działanie specyficznych tajnych służb państwa, oddanych interesom politycznym Rzeczypospolitej szlacheckiej na miarę siedemnastowiecznych uwarunkowań i wymogów beletrystycznej, przygodowej akcji utworu. Zatem, zgodnie z fabułą przedkładanej Czytelnikom i Czytelniczkom powieści z zawartym w niej przesłaniem politycznym, osadzonym w historii, siedemnastowieczna ojczyzna Polaków i Litwinów byłaby państwem poważnym.

Niemniej jednak w kategoriach drugiej połowy XVII stulecia i przez cały wiek XVIII synonimem „służb tajnych” były sprzedajne i wysługujące się obcym dworom i zagranicznym monarchom koterie magnackie, dzierżące najwyższe funkcje administracyjne nawy państwowej. Z ówczesnych dziejów wyziera więc nam naga prawda, że siedemnastowieczna, a już na pewno osiemnastowieczna Rzeczpospolita Obojga Narodów była państwem niepoważnym.

Demokratyczny ustrój w XVII wieku, w przeciwieństwie do absolutyzmu i despocji dziedzicznych monarchii, posiadał tę wadę, że przy braku stałych tajnych służb państwowych – związanych z organizacją państwową na dobre i na złe i mogących zapewnić ciągłość polityki – ze świadomości elity przywódczej narodu, pilnującej raczej własnych fortun niż dobra kraju, mogło znikać poczucie żywotnych interesów Rzeczypospolitej. Obcy zaś władcy, wyniesieni na tron, wywodzący się z zagranicznych (niemieckich) dworów (zwłaszcza w pierwszej połowie XVIII wieku), tym bardziej nie byli w stanie czuć i podzielać aspiracji politycznych polsko-litewskiego państwa.

Poruszona w konwencji beletrystycznej problematyka polityczna jest ponadczasowa. Służy promowaniu idei wspólnoty politycznej. Naród etniczny zorganizowany w państwo może tworzyć wspólnotę polityczną. Jednakże ograniczenia narodowe nie blokują możliwości tworzenia szerszych wspólnot politycznych. Pierwsza Rzeczpospolita była i jest wymownym tego przykładem. Idea wspólnoty politycznej – w przekonaniu Autora tej książki – stoi ponad ideą narodową oraz ideą dynastyczną. Historia Rzeczypospolitej Obojga Narodów jest przykładem jak najbardziej właściwym, by odsłonić istotę wskazanej idei. Reprezentowała ją bowiem I Rzeczpospolita stworzona w oparciu o unię Polski z Litwą oraz unię brzeską.

Wspólnotę polityczną posadowioną na trwałych fundamentach wyróżniają przede wszystkim instytucje (w przypadku I Rzeczypospolitej należały do nich uregulowane prawnie gwarancje wolnościowe dla elity politycznej, ustrój republikański, samorząd szlachecki oraz wspólnie podzielany, dominujący system wartości oparty na religii i etyce Kościoła katolickiego, czyli jednolity fundament cywilizacyjny).

Wspólnoty politycznej nie utożsamiamy z taką czy inną polityką prowadzoną wewnętrznie i na zewnątrz organizacji krajów złączonych unią. Konkretna polityka może być lepsza, gorsza, a nawet fatalna (stwierdzenie tego typu jest truizmem). Ostatecznie jednak konkretna polityka albo wzmacnia wspólnotę (polityka dobra), albo ją osłabia (polityka zła). Kolejnym truizmem jest stwierdzenie, że jakość polityki zależy od intelektualno-moralnego poziomu elity przywódczej. Dylematy zaś krajowych elit przywódczych pozostają na przestrzeni historii niezmienne:

współpraca z zagranicznymi ośrodkami polityki (władze innych państw i mocarstw oraz porozumienia międzynarodowe), a przez to wpływ mocarstw i porozumień na sprawy kraju

versus

utrzymywanie własnej podmiotowości politycznej (suwerenność, niezawisłość krajowej polityki wobec zagranicznych i ponadnarodowych ośrodków władzy),

prywatne kariery i osobista materialna pomyślność

versus

pomyślność wspólnoty politycznej i jej dobro wspólne,

skuteczne, ale etyczne środki politycznego działania

versus

nieetyczne, lecz użyteczne sposoby, pozwalające z pozoru łatwej i szybciej osiągać cel.

Niekonwencjonalna literatura z zakresu politologii odnośnie do warunków dobrego prowadzenia spraw narodu i państwa podaje, że – po pierwsze – skuteczna polityka wymaga, aby pojawił się gracz polityczny o nieprzeciętnych zdolnościach przywódczych, doświadczony na niwie pracy publicznej, odczytujący we właściwy (realny) sposób rzeczywistość społeczną i uwarunkowania polityczne. Na tej podstawie formułuje on adekwatną strategię, której odpowiada cały repertuar możliwych posunięć taktycznych. Po drugie – gracz ten musi posiadać (lub samemu zorganizować) oddaną mu, silną, rozumiejącą jego poczynania oraz wspierającą go w działaniu organizację polityczną narodu. Pozwala mu ona na przeprowadzenie podejmowanych przezeń przedsięwzięć i osiąganie kolejnych założonych celów strategicznych. Po trzecie – gracz polityczny, mający wpływ na ster nawy państwowej, żeglującej po niespokojnych wodach zdarzeń historycznych, nie musi być zwycięskim wodzem wojska. Dosyć często jednak występowało połączenie w jednej osobie obydwu przymiotów – męża stanu i zwycięskiego wodza wojsk, broniących granic państwa.

Przy okazji warto zaznaczyć, czym jest adekwatnie sformułowana strategia polityczna, którą potrafi stworzyć mąż stanu. Trafnie zauważa chiński analityk Song Hongbing, że „strategia bez przeciwnika traci sens, zbudowana zaś w oparciu o mylne definicje nie jest skuteczna”[2]. Mylne definicje to przede wszystkim błędna diagnoza w sprawie określenia głównego przeciwnika (przy większej ich liczbie) na niwie politycznych zmagań. W okresie panowania kolejnych „Piastów”, wyłanianych w wolnej elekcji (1669 i 1674), był w Rzeczypospolitej gracz polityczny i była organizacja narodu, wspierająca jego działanie; była również trafna, suwerenna i przewidująca dalekosiężne skutki dla bezpieczeństwa ojczyzny strategia polityczna.

Odejście od tej strategii pod koniec XVII wieku – już to za sprawą przeciwstawienia Rzeczypospolitej innych, bardziej szkodliwych na bieżąco (lecz nie strategicznie) przeciwników, już to przez brak zdolnego i skutecznego gracza na niwie politycznej, już to przez zaprzaństwo, zdradę, prywatę, ambicje i waśnie możnowładców oraz korozję organizacji politycznej narodu (średniozamożnej i drobnej szlachty) – doprowadziło pod koniec XVIII wieku do całkowitej zagłady Rzeczypospolitej Obojga Narodów… Okazało się, że śmiertelnym i głównym wrogiem polsko-litewskiego państwa demokracji szlacheckiej nie była Turcja, nie była Rosja, nie była Szwecja, lecz wywodzące się z krzyżactwa i przesiąknięte absolutyzmem protestanckie Prusy, mogące rozrastać się jedynie kosztem terytorium Polski. Nie pamiętam od kogo, ale usłyszałem opinię o Prusach z drugiej połowy XVII oraz z XVIII wieku, że nie było to państwo, które posiada armię, ale armia, która posiada państwo.

Zmagania polityczne za czasu panowania obydwu „Piastów” (Wiśniowiecki i Sobieski), prowadzone w otoczeniu innych naprzykrzających się wrogów i zmierzające do odzyskania kontroli nad urwanymi z postronka Prusami, w obliczu ciągłego lawirowania elektora Brandenburgii-Prus nie mogły doprowadzić na przestrzeni zaledwie dwudziestu pięciu lat do sukcesu w realizacji założonej strategii. Jednak porzucenie jej pod koniec XVII stulecia okazało się wielkim błędem dziejowym Rzeczypospolitej szlacheckiej. Siłą rzeczy strategia ta musiała być zarzucona w XVIII wieku, skoro (pomimo przepychanek ze Stanisławem Leszczyńskim jako trzecim elekcyjnym „Piastem” na tronie) władzę w polsko-litewskim państwie dzierżyli książęta z Saksonii.

Autorski dylemat przy konstruowaniu fabuły beletrystycznej z przesłaniem politycznym polega na tym, w jaki sposób oddać tło ówczesnych zagadnień natury politycznej. Czy przedstawić je w formie bezpośrednich opisów, czy może uciec się do prezentacji tegoż w dialogach poszczególnych bohaterów? Wybrałem ten drugi sposób przybliżenia całego tła walki ówczesnych stronnictw oraz wydarzeń, które miały miejsce w 1670 roku, związanych ze zrywaniem sejmów, a także z akcją pruskiego pułkownika, Krystiana Kalksteina--Stolińskiego. Jego działalność na terenie Rzeczypospolitej odznaczała się swoistym potencjałem, którego jednak – ze względu na agentury elektora Brandenburgii-Prus rozplenione wśród wielu możnych przedstawicieli szlachty – nie udało się należycie spożytkować. Zagrożenie tureckie okazało się dodatkowym czynnikiem niesprzyjającym odzyskaniu kontroli politycznej na obszarze Prus Książęcych.

Podczas kreowania i prowadzenia akcji utworu korzystałem z opracowań historycznych i literackich dostępnych powszechnie w Internecie[3]. Współczesne opracowania z zakresu historii nie posiłkują się w opisie zjawisk minionych okresów teoriami z zakresu politologii. Mimo wszystko mam nadzieję, że przedłożona powieść na sposób autorski (tzn. bez roszczeń do posiadania monopolu na pełnię prawdy) podkreśla jednak (we właściwy sobie sposób, czyli na poziomie sfabularyzowanym) fakt, że w państwie muszą działać swoiste tajne służby pozwalające władcom i ich dygnitarzom wysokiego szczebla orientować się w bieżącej sytuacji społeczno-politycznej kraju oraz państw ościennych.

1.

Umiał czekać. Dziewięć miesięcy poszukiwań okazji przypominało oczekiwanie niewiasty na poród. Zasadnicza różnica polegała na tym, że w jego przypadku nie chodziło o życie, ale o śmierć. Przez cały ten dziewięciomiesięczny okres pomimo pościgu, przed którym stale musiał uchodzić, pomimo konieczności ciągłego ukrywania się szukał wytrwale sposobności, by zabić króla. A jeśli nie zabić, to przynajmniej zranić. W wyniku zranienia też może nastąpić śmierć odłożona jedynie w czasie. Podobnie jak miało to miejsce w przypadku rany postrzałowej zadanej Czarnieckiemu…

Teraz pozostało już tylko odczekać godzinę, najwyżej dwie. Wewnątrz kolegiaty pod wezwaniem Świętego Jana, przy ulicy Zamkowej Świętego Jana w Warszawie, trwało uroczyste nabożeństwo połączone z koronacją małżonki Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Trzecia niedziela października. Pogodny, jesienny dzień. Królewscy małżonkowie przeszli aleją po czerwonym suknie, którym wyścielona była droga z zamku do świątyni. Płaszcz Eleonory Marii Józefy Habsburżanki był szeroki i długi na dwadzieścia cztery łokcie. Niosły go cztery damy – po dwie z każdego boku. Wiedział, kim one są. Jedną z nich znał bardzo dobrze, ale pozostałe trzy widział po raz pierwszy. Były to wojewodzina sandomierska Anna z Czartoryskich Tarłowa, wojewodzina kijowska Anna z Potockich Stanisławska, wojewodzina lubelska Anna z Gorajskich Rejowa oraz małżonka podkanclerza i hetmana litewskiego Katarzyna z Sobieskich Radziwiłłowa.

Nie strzelił podczas przemarszu orszaku do kolegiaty, choć widział króla przed sobą jak na dłoni. Wolał poczekać do zakończenia uroczystości koronacyjnych. Umiał czekać. Potrafił długo czekać. Miał świadomość, że po ukoronowaniu małżonki monarchy, gdy jej mężowi przytrafi się śmiertelna przygoda, królowa będzie uosabiać majestat władzy. Nastąpi o wiele mniejszy chaos i mniejsze zamieszanie w Rzeczypospolitej. Eleonora Maria Józefa cieszy się powszechnym szacunkiem. Jest młodą, religijną niewiastą, urodziwą i miłą w obejściu, łagodną i dobrą. Zjednała do siebie obydwa zwalczające się stronnictwa – regalistów i profrancuskich malkontentów. Doprowadziła do pojednania się prymasa z królem. Stąd w warszawskiej kolegiacie Świętego Jana prymas Prażmowski przewodniczył uroczystościom koronacyjnym Eleonory na królową Polski.

Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł hałas. Położył więc obok muszkietu trzymaną w ręku broń, wcisnął na głowę płócienną maskę i wyjął z torby pistolet. Powstał z krzesła. Mógł odejść od otwartego okna, które, znajdując się na drugim piętrze, wychodziło niemal wprost na znajdujące się poniżej, tuż przy ulicy, główne wejście do świątyni, gdzie trwało nabożeństwo koronacyjne. Nic ważnego nie wydarzy się przez najbliższą godzinę przed frontonem kolegiaty. Gęstniał tam jedynie tłum gapiów (spośród szlachty i mieszczan) pilnowany przez gwardzistów królewskich. Ludzie ci oczekiwali na pojawienie się u wejścia pary królewskiej. A przede wszystkim czekali na związany z tym rytuał, kiedy będą rzucane w ich stronę złote i srebrne numizmaty specjalnie wybite na uroczystość koronacyjną.

W sąsiednim pomieszczeniu leżeli na podłodze domownicy. Wszyscy związani. Usta pokneblowane. Rodzina kupiecka: pan domu, małżonka, ich siedemnastoletnia córka i dziesięcioletni syn oraz szlachcic zaliczany do dobrych znajomych familii. On to pomimo związanych nóg i rąk przekręcił się i poturlał do pana domu. Podjął próbę uwolnienia siebie i domowników. W rzeczywistości był wspólnikiem aktualnego ciemiężyciela rodziny. Dobrze odgrywał swoją rolę. Ciemiężca pięciorga skrępowanych ludzi ukrywał twarz pod płócienną maską. Nie dało się go rozpoznać. Wspólnik musiał uchodzić za ofiarę równie niewinną jak domownicy. Z okna w mieszkaniu kupca chciał po prostu oglądać i podziwiać przemarsz królewskiego orszaku z zamku do kolegiaty. Nikt nie odkryje podstępu, że zaprzyjaźnił się z warszawskim kramarzem po to tylko, by we właściwym dniu, za jego plecami, mógł wtargnąć do mieszkania groźny zamachowiec. Ten dzień właśnie nadszedł. Uzbrojony agresor sterroryzował rodzinę, łącznie ze szlachcicem, który – idąc z wizytą do domu kupca (ze względu na przedsięwzięte przez gwardzistów wymogi bezpieczeństwa) – nie mógł zabrać ze sobą nawet szabli.

– Facile accipe, mercatori amicus[4] – rzucił zamaskowany ciemiężyciel w stronę więźnia, który podjął nieudolną próbę uwolnienia siebie i domowników.

Nachyliwszy się nad skrępowanym, odciągnął go bardziej na bok. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Dostrzegł wolno stojące krzesła. Cofnął się do pokoju, który zaanektował, i wydobył z torby dodatkowe sznurki. Wrócił do swoich więźniów, wziął do ręki jedno z krzeseł i postawił je w pobliżu siewcy zamieszania. Przekręcił go na prawy bok i umieścił nad nim przyniesione siedzisko w sposób, by tułów leżącego szlachcica z przodu i z tyłu znalazł się między nogami mebla. Chociaż więzień był mocno skrępowany, przywiązał go dodatkowo do nóg krzesła, oplótłszy mu sznurkami cały tułów.

– Teraz nie będziesz mógł się turlać – powiedział. – Niech nikomu z was nie przychodzi do głowy robić podobne zamieszanie – ostrzegł pozostałych więźniów – bo wszystkich, jak tu leżycie, unieruchomię dodatkowo w podobny sposób!

Wrócił na swoje stanowisko. Położył obok torby pistolet i podniósł z podłogi odłożoną wcześniej broń. Usiadł na krześle oddalonym odpowiednio od parapetu, by nikt z zewnątrz, kto tylko podniesie wzrok i spojrzy w okno, nie był w stanie dostrzec jego sylwetki w głębi pomieszczenia. Czekał. Wszystko miał zaplanowane. Droga odwrotu przez oficynę kamienicy została dokładnie sprawdzona. Pozwalała cicho i szybko przedostać się na ulicę Piwną. Stamtąd wiodła bezpiecznie dalej, poza miasto.

W ciągu dziewięciu ostatnich miesięcy, warując kilkakrotnie w upatrzonych kryjówkach w parku Ujazdowskim, z dobrym widokiem na zamek zajmowany wiosną przez parę królewską, nie posiadał tak doskonale opracowanych dróg bezpiecznego odwrotu, jak miało to miejsce tutaj. Wówczas jednak nie nadarzyła się okazja do oddania strzału, który powinien przynieść królowi śmierć… Teraz ją miał. Doczekał się. Zmylił wszystkich, którzy go ścigali. Znalazł i dużo wcześniej zabezpieczył niezawodną kryjówkę. Ukrył w niej broń. Wszystko w powiązaniu z dzisiejszym dniem. Gwardziści królewscy przetrząsali pobliskie kamienice i ich oficyny, ale jego kryjówki nie wykryli. Mogli pozwolić nieuzbrojonym ludziom przejść przez kordon. Zwłaszcza tym, którzy kierowali się do znajomych mieszczan, by z okien ich domów obserwować koronacyjny orszak pary królewskiej.

Obecnie więc, kiedy król i królowa, po opuszczeniu kolegiaty ukażą się ludowi zgromadzonemu wokół świątyni i pójdą ulicą Zamkową Świętego Jana, będzie miał kilka odpowiednich chwil, by oddać celny, cichy i zabójczy strzał. W ciągu minionych dziewięciu miesięcy jego starań w tym względzie sprawa śmiertelnego postrzelenia króla wydawała się niewykonalna. Teraz miał wyjątkową okazję. Na pewno jej nie zmarnuje. Zawsze doprowadzał do końca zlecenia, których się podjął. Nie inaczej będzie i tym razem. Czekał. Czekając, wrócił myślą do przeszłości. Rozpamiętywał przede wszystkim najtrudniejsze dni wypełniające dziewięć ostatnich miesięcy jego życia. Były pełne przeciwności. Wymagały nadzwyczajnej mitręgi. Ale ona już za nim…

Na zewnątrz kamienicy, przy głównych drzwiach kolegiaty pod wezwaniem Świętego Jana na ulicy Zamkowej Świętego Jana w Warszawie, ktoś inny, oczekujący pojawienia się po skończonym nabożeństwie pary królewskiej, również dokonywał retrospekcji ostatnich dziewięciu miesięcy roku, który zakończy się za siedemdziesiąt dni.

2.

Dobrze przewidział. Oberża świeciła pustką. Odpowiednia pora dnia (wczesne przedpołudnie). Odpowiednia pora roku (już nie zima, jeszcze nie wiosna). Jedyny gość (oberżysty nie licząc) nie czynił w izbie ścisku. Jedyny gość akurat wstał i wyszedł, gdy na progu pojawił się drugi. I drugi znowu był jedynym. Odpowiadało mu to wybornie.

Zamówił karafkę węgrzyna. Kazał przynieść ją do stolika pod oknem. Zajął krzesło i spoglądał na ulicę przez zakurzoną szybę. Czekał krótko. Węgrzyn był prawdziwy. Za to cena odpowiednia. Oberżysta znał klienta. Po awanturze sprzed sześciu miesięcy nie ośmielał się podawać mu jakiejkolwiek podróby ani oryginału chrzczonego wodą.

Długo nie pozostał samotnym degustatorem wina. Tylko przez czas niezbędny na jeden łyk, wydobycie z podręcznej torby równiutko złożonej kartki i jej rozwinięcie. Przeczytać napisanego tam tekstu nie zdołał bez świadków i słów, czyli bez zakłóceń zewnętrznych.

Do karczmy wkroczył wielkolud. Osobliwy gość okutany kożuchem. Od sześciu i pół do siedmiu stóp[5] wzrostu. Zanim podszedł do oberżysty, pobiegł spojrzeniem po sali. Kołnierz kożucha miał wysoko postawiony, kołpak wciśnięty na oczy. Lewy bok skórzanego okrycia był na dole lekko wybrzuszony. Zdradzał przykrytą szablę wiszącą u pasa.

Ot, niedźwiedź…! Podniósł się na tylne łapy i udaje człeka! – pomyślał kąśliwie Wizbor, jedyny jak dotychczas degustator trunków oberży. – Przewyższa mnie więcej niż o głowę. A przecież nie należę do kurdupli! A masą ciała, takich jak ja, przebija zapewne dwukrotnie!

W tych okolicznościach powrót do lektury listu (przed jego wysłaniem) nie był łatwy. Postanowił jednak skupić uwagę przynajmniej na wierszu. Czytał, poruszając bezgłośnie wargami:

W zaklętym kręgu wspomnień

W zaklętym kręgu wspomnień obracam dzień,

Kiedy myślałem, że w końcu się dowiem,

Ale ciebie skrywał tajemniczy cień –

Oczu zimny błękit i pustosłowie…

Wielkolud niedźwiedziej postury wypytywał karczmarza o dowódcę gwardzistów znanego magnata. Czy widziano go ostatnio w Warszawie? Może odwiedzał karczmę? Albo inne szynkownie? Czy jego pan – zasiadając w senacie – przyjechał do stolicy na obrady sejmu?

Odpowiedzi padały co najmniej wymijające. Niezrażony tym wielkolud zamówił miód pitny.

Jak na niedźwiedzia przystało! – pomyślał zgryźliwie Wizbor i wrócił do lektury swojego wiersza.

Podobnie jak twój szmaragd barwą mami

I martwym błyszczy okiem – oczy twoje –

Horyzont powleczony chmurami –

Zwiastun burzy, co niszczy życie moje…

Ludzki niedźwiedź, z karafką miodu w jednym łapsku i z dzbanuszkiem w drugim, wybrał miejsce w sąsiedztwie Andrzeja. Postawił naczynia na stoliku, zdjął kożuch i kołpak, po czym rzucił je na wolne krzesło. Teraz dopiero przypominał człowieka. Nie był gruby, ale na pewno silnie zbudowany. Wielkość przegubu dłoni świadczyła o mocy jego rąk. Rozsiadł się, kładąc na kolana pochwę (czarnoskórą) i tkwiące w niej szablisko (miało rękojeść pokrytą obiciem również z czarnej skóry).

Zdziwienie, któremu poddał się Wizbor, ogarnęło go z prostego powodu: twarz wielkoluda okazała się urzekająco przystojna! Wysokie czoło. Jasne, duże oczy. Równe, gęste brwi. Nos prosty, zgrabny. Całe oblicze względem nosa doskonale symetryczne, niemal prostokątne. Podgolone po bokach ciemne włosy. Usta pełne, kryte od góry czarnym, zadbanym wąsiskiem. Mógł mieć dwadzieścia kilka lat. Trudno było ocenić, czy bliżej trzydziestu, czy dalej.

Wizbor wrócił do wiersza. Od ponad dziewięciu miesięcy prowadził z Hortensją grę zwaną: „wymiana liścików”. Dziewczyna (chyba nie tylko przez próżność swoją) poetyckich utworów, tworzonych z myślą o niej, łaknęła jak powietrza! Świadczyły o tym jej odpowiedzi na listy Andrzeja. Przebijało z nich niecierpliwe oczekiwanie na kolejny liryk: mów do mnie, mów do mnie jeszcze…! Wierszem mów! – zdawała się wołać.

Wizbor, wspierany przez Korsaków, nabrał pewności, że urocza szlachcianka z Leszna celowo powstrzymuje się od ostatecznych wyznań. Nie chce, by utwierdził się w przekonaniu, że uczuciowy opór, przejawiany wcześniej, dawno stopniał jak tafla lodu na jeziorze z nadejściem wiosny… Bała się, że przez nieopatrzną zdradę swoich uczuć sprawi, że jej rycerz i poeta nie stworzy więcej wierszy pisanych z myślą o niej.

Andrzej kończył czytać sonet wysmażony ostatnio jako załącznik do kolejnego bileciku:

O! jakże pragnę rozniecić płomienie

W palenisku na dnie serca ukrytym,

Gdzie egzystuje rozdarte sumienie

Przez dwa afekty, wspierane ramieniem

Zwodniczych nadziei, wciąż niespożytych,

Więc miotam się ślepo jak szaleniec…!

Wespazjan Kochowski, ceniony przez podkanclerza poeta, przewidywany przezeń na urząd, przez który mógłby służyć nowemu królowi, chwalił miłosne wiersze Wizbora. Swoją opinią pochlebiał wysiłkom młodzieńca.

Obydwaj natomiast zgodnie krytykowali twórczość Morsztyna. Nie tyle jako poety, ile jako politycznego adwersarza. Jan Andrzej Morsztyn, podskarbi wielki koronny, należał do zawziętej, profrancuskiej opozycji, zwalczającej na każdym kroku wszelkie inicjatywy Michała Korybuta Wiśniowieckiego.

Wiersze Morsztyna o miłostkach dworskich Wespazjan i Wizbor uznawali za bałamutne. Widzieli w nich przerost formy nad banalną treścią. Flirty znudzonych dworaków nijak miały się do prawdy i głębi uczuć, którymi powinien kierować się mężczyzna biorący (za miarę swej postawy wobec uwielbianej kobiety) miłość Boga do człowieka.

Podczas lektury ostatniej strofy wiersza Andrzej zauważył, że oberżysta, stojący dotychczas za ladą, na krótko zniknął (poszedł na zaplecze). Młodzieniec, wpatrując się w okno, dostrzegł pomocnika karczmarza. Ten był mu dobrze znany. Przebiegł wzdłuż ulicy, udając się w głąb miasta…

Oho! – pomyślał Wizbir. – Oberżysta postanowił kogoś powiadomić o wizycie wielkoluda i jego nachalnych pytaniach. Robi się ciekawie!

Złożył kartkę wzdłuż wcześniejszych zgięć i ukrył list w podręcznej torbie. Dostarczanie bilecików do rąk własnych Hortensji było teraz łatwizną. Efekt uboczy mrzonek pana Łuszczewskiego. Pochłonięty marzeniami, by wydać córkę za księcia lub magnata, doprowadził w końcu do tego, że Hortensja została dwórką madame Klary Izabelli de Mailly--Lascaris Pacowej… Andrzej zerknął na sąsiada.

„Niedźwiedź” spokojnie sączył miodek.

3.

– Waszmość od niedawna w Warszawie? – zagadnął wielkoluda (nie miał nic innego do roboty prócz popijania wina i pogawędki z nieznajomym).

– Czy to widać? – zareagował zagadnięty pytaniem na pytanie. Miał tembr głosu miły dla ucha. Nie buczał basem, jak niektórzy spodziewają się usłyszeć, gdy zagadują „olbrzyma”.

Nie, nie widać, jak nie widać, że czarne szablisko na kolanach to pałasz husarski! – pomyślał Wizbor.

Głośno zaś rzekł:

– Znam z widzenia księcia Michała Kazimierza Radziwiłła. Pytałeś waszmość karczmarza o dowódcę jego gwardzistów. Pomyślałem, że mógłbym pomóc… – wyjaśnił przy okazji swoje wścibstwo.

– Nie potrzebuję pomocy. Alem wdzięczny mości panu za życzliwość.

– Widywałem gwardzistów księcia na ulicach Warszawy i na rynku… A także ich dowódcę… – próbował podtrzymywać rozmowę Wizbor. Chciał z „olbrzyma” o sympatycznej twarzy wyciągnąć coś więcej. – Podkanclerzy litewski, a zarazem hetman polny litewski, często bywa w stolicy… A razem z nim jego gwardia.

Wielkolud nie przejawiał zainteresowania słowami degustatora węgierskiej akwawity.

Pewnie bierze mnie za warszawiaka, a nie za szlachcica – rozważał Andrzej. – Za mieszczanina, któremu bliżej do Ormian i starozakonnych niż do szlachty osiadłej po zagrodach.

Spróbował z innej beczki:

– Słyszałem, że dowódca gwardzistów księcia Michała Radziwiłła to wielki fechmistrz…! Mało kto może mu dorównać…

„Niedźwiedź”, jakby głuchy na jego słowa, dbał tylko o zawartość dzbanuszka.

– Znam jednak człowieka, któremu ten Radziwiłłowski szermierz nie sprosta! – kontynuował swój monolog Wizbor. – Ale… co tu gadać…! Żeby legaliter[6] przeprowadzić duellum[7], potrzebna jest zgoda króla.

Wielkolud milczał. Andrzej, zrażony tym milczeniem, odpuścił. Przestawił się na rozważanie, jak dostarczyć list adresatce. Zastanawiał się, któremu z gońców kancelarii podkanclerza powierzyć przesyłkę. Przebierał między dwoma. Hortensja znała obydwu. Do Belwederu na podwarszawskim Ujazdowie było blisko, ale goniec musi być akurat dostępny.

Magnat litewski kupił swojej żonie dawną rezydencję królowej Bony posadowioną niedaleko Zamku Ujazdowskiego. Klara Izabella uchodziła za pierwszą damę dworu królowej Ludwiki Marii Gonzaga. Zawzięcie rywalizowała z nią Maria Kazimiera (Marysieńka Sobieska) i Katarzyna Gordon (małżonka Jana Andrzeja Morsztyna). Damy (zwłaszcza Marysieńka i Klara) nie lubiły się nawzajem i tak im pozostało.

Możny Litwin, w pierwszych latach związku, zakochany do szaleństwa w faworytce królowej, gotów był dla niej na każdą ekstrawagancję! Z czasem jednak ich małżeństwo przekształciło się w układ, w którym prowadzili oddzielne życie.

Ciekaw jestem – zamyślił się Wizbor – ile madame Klara Izabella bierze pieniędzy od pana Łuszczewskiego za naukę wychowania i dworskich manier udzielanych Hortensji. Horcia w swoich listach tylko o tym nadmienia… Między wierszami jej wynurzeń znajduje się nieraz interesująca notitia[8]! Wystarczy tylko, by nasza correspondentia[9] obracała się wokół pewnych spraw… zahaczonych odpowiednią sugestią lub pytaniem.

Andrzej uśmiechnął się do siebie pod wąsem. Przyszło mu do głowy, że przejął śledcze nawyki Pawła Korsaka.

Z ostatniego listu Hortensji dowiedział się, w jaki sposób madame Klara Izabella Pacowa wkupiła się w łaski młodziutkiej królowej Eleonory Habsburżanki. Jest teraz na prostej drodze, by zostać pierwszą damą na królewskim dworze (Belweder znajduje się opodal zamku w Ujazdowie, a zamek stał się siedzibą pary królewskiej). Klara Izabella zdobędzie wpływ na młodą i nieobytą w sprawach polsko-litewskiego państwa królową i nie wiadomo, co zacznie sączyć do uszu małżonce Michała Korybuta.

Klara Izabella Pacowa przedstawiła się Eleonorze, wciąż pielęgnującej w sercu czuły sentyment do księcia Karola Lotaryńskiego, że nie jest rodowitą Francuską, lecz Lotarynką! Uważa siebie za rodaczkę Karola Leopolda de Vaudemont, księcia Lotaryngii!

Przez zakurzoną szybę okna oberży Andrzej zauważył siedmiu gwardzistów Radziwiłła idących prosto do karczmy.

***

Wkroczyli do izby niczym wojskowa piechota na zajmowany teren: najpierw dowódca, a za nim jego podkomendni. Wszyscy byli w jednakowych kitlach. Przełożony gwardzistów hetmana polnego Litwy był rosły. Ale na pewno nie przewyższał „olbrzyma” niedźwiedziej postury, dopijającego w milczeniu miodek. Wyniosłość, z jaką patrzył na dwóch gości karczmy, rozpartych przy sąsiadujących ze sobą stołach, nie dodawała mu wzrostu.

Podszedł w pobliże zajętych miejsc. Jego podkomendni trzymali się tuż za nim.

– Doniesiono mi – zaczął, przerzucając spojrzenie raz na Wizbora, raz na wielkoluda – że ktoś mnie poszukuje. Oto jestem!

Wciąż wodził oczami między dwoma siedzącymi przy stołach gośćmi. Najwyraźniej nie wiedział, który jest tym wypytującym o niego. Pomocnik karczmarza mógł przekazać wiadomość nieprecyzyjnie, bez opisu osoby. Notabene żadnej nie widział. Nawet jeśli oberżysta podał mu jakieś szczegóły na temat wyglądu, to – stanąwszy twarzą w twarz z gwardzistami – mógł zapomnieć języka w gębie. Wyjąkał jedynie, że ktoś w karczmie rozpytuje o pana Morawskiego.

Wizbor uprzedził „olbrzyma”, rzucając:

– Dziwna jest waszmości reactionem[10]. Każdemu, kto o was wypytuje, szybko pozwalacie się znaleźć?

Przełożony gwardii przybocznej hetmana polnego Litwy przeszył Andrzeja spojrzeniem w przekonaniu, że on o niego pytał.

– Każdą sprawę, która mnie dotyczy, załatwiam protinus[11] – odpowiedział.

Wielkolud został zmuszony do przejęcia inicjatywy:

– To ja poszukuję waszmości.

Szef gwardzistów, zaskoczony z lekka, przeniósł spojrzenie na rozpartego na krześle „olbrzyma”.

– Dlaczego tedy – kiwnął głową w stronę Andrzeja – ten się wtrąca?

– Tak już mam! – zaserwował wyjaśnienie Wizbor. – Wybacz, waszmość.

Gwardzista nic mu nie odpowiedział. Wpatrywał się w „niedźwiedzia”, oczekując wyjaśnień, z jakiego powodu tenże poszukuje z nim kontaktu.

– Właściwie – zaczął wielkolud, obracając bezwiednie w łapsku pusty dzbanuszek – to poszukuję waszmości kuzyna… Był oficjerem gwardii księcia Bogusława Radziwiłła, któremu – westchnął, unosząc oczy w górę – ostatniego dnia w minionym Anno Domini[12] zmarło się… Świeć, Panie, nad jego duszą!

Wizbor, na kanwie tych słów, pomyślał, jak niezbadane są wyroki boskie! Jeszcze rok temu książę Bogusław, człowiek bliski pięćdziesiątki, ale młodszy niż taki kandydat jak palatyn Neuburga, próbował uczynić z siebie wziętego pretendenta do tronu Rzeczypospolitej… Vero[13], nie znamy ani dnia, ani godziny.

– Skąd przypuszczenie, że mój kuzyn, służący wcześniej księciu Bogusławowi, trzyma teraz ze mną i kanclerzem Litwy? – spytał gwardzista.

– Naturalis curre rerum[14] – odparł spokojnie wielkolud. – Podobnie jak jedyna córka Bogusława Radziwiłła znalazła w księciu Michale swego opiekuna.

Główny gwardzista spróbował ogólnymi okolicznościami wytłumaczyć niemożliwość takich rozwiązań na najniższym szczeblu.

– Między gwardią przyboczną Radziwiłłów na Bierżanach a gwardią Radziwiłłów z Nieświeża zionie przepaść! Bogusław, skoligacony z Hohenzollernem, był kalwinem. Otaczał się heretykami! Bardziej poważał elektora Brandenburgii niż króla Rzeczypospolitej. My, w Nieświeżu, katolicy! Nasz pan katolik! Zawsze wierny Rzeczypospolitej, nawet jeśli w opozycji do króla i jego dworu…

Dowódca gwardzistów hetmana polnego Litwy miał wtłoczone w pamięć ostrzeżenia i prośby swojego kuzyna po kądzieli. Obiecał mu, a nawet przysięgał, że nikogo nie naprowadzi na ślad, po którym można byłoby trafić do miejsc, gdzie jego pociotek aktualnie się obraca.

Osierocony po zmarłym księciu Bogusławie oficyjer nie życzył sobie, by ktokolwiek, znający go wcześniej jako gwardzistę Radziwiłła, mógł dowiedzieć się czegoś o nim obecnie. Zaznaczył, że sam teraz wybiera, z kim, gdzie i kiedy może wejść w kontakt.

Pan Morawski, choć zżerała go ciekawość, czemu aż tyle ostrożności i tajemnicy, nie odważył się ciągnąć kuzyna za język. Zapewne i tak niczego by nie wyciągnął. Musiał poprzestać na tym, co zostało mu powiedziane. Obiecał więc, a nawet przysiągł, że zamknie usta na kłódkę. A tymczasem jakiś przybłęda pyta go tu o Aleksandra!

– Długo szukałem – zaznaczył spokojnie wielkolud – i moje poszukiwania doprowadziły mnie dotąd. Wszystko wskazuje, że mości Miełaczewski schronił się pod skrzydła księcia Michała… A właściwie… pod skrzydła gwardii przybocznej księcia!

– Powiedziałem już… – podjął gwardzista. – Może jednak nie dość wyraźnie… Miełaczewskiego nie ma u nas!

– Pozwolę sobie nie zgodzić się z waszmością – upierał się przy swoim wielkolud. – Mea sententia[15] jest wynikiem dwumiesięcznych poszukiwań. Mości Miełaczewski kluczył, ale, ultimate[16], nie zmylił mnie…

Przełożony gwardzistów, milcząc, wpatrywał się przez chwilę w „niedźwiedzia”, który przestał w palcach obracać dzbanuszek. Odstawił go na blat stołu i oba łapska, wielkie jak bochenki, położył na szablisku.

– Jaką masz sprawę do mego kuzyna? Czego chcesz? – zapytał wreszcie Morawski, przerywając milczenie.

W jego pytaniach pobrzmiewała bardziej ciekawość niż napastliwość. Takie wrażenie odniósł Wizbor. Przysłuchiwał się rozmowie, pociągając z kielicha łyk za łykiem w miarowych odstępach.

– A więc przyznajesz waszmość – konkludował olbrzym w osnowie pytań gwardzisty – że mości Miełaczewski przystał do was?

– Niczego nie przyznaję! – żachnął się główny gwardzista. – Pytam z ciekawości! Intriguces me[17] powód, dla którego ktoś zadaje sobie tyle trudu, by poszukiwać oficjera straży przybocznej księcia Bogusława! Czego można chcieć od gwardzisty?

– To sprawa osobista. Między mną a Miełaczewskim – wyjaśnił grzecznie, acz ogólnikowo wielkolud.

Czyli nic nie wyjaśnił – pomyślał Wizbor.

– Tak czy inaczej – podsumował Morawski – Miełaczewskiego nie ma wśród nas!

– Zaznaczę raz jeszcze – podjął stanowczo „niedźwiedź” – nie mogę się z waszmością zgodzić. Powiedzcie mi, gdzie mości Miełaczewski przebywa, i sprawa zamknięta! Powiedzcie, czy jest w Warszawie, czy może udał się w inne miejsce. Udał się gdzieś, gdzie książę posyła swoich gwardzistów, jeśli przy nim nie stacjonują? Ot i wszystko.

Przełożony prywatnej drużyny księcia Radziwiłła, widząc i czując upór „olbrzyma”, uciekł się do ostatecznego argumentu:

– Powiedziałem: nie ma wśród nas człowieka, którego waszmość szukasz! Słowo szlachcica!

– Nic mi po pańskim słowie! – rzucił lekceważąco wielkolud, a Wizbor, próbujący delektować się ostatnim łykiem wina, zakrztusił się. Z trudem opanował nagły kryzys… Zażenowany chrząkał i myślał równocześnie: „Niedźwiedź” szuka zwady! Sam przeciw siedmiu zabijakom?!

Gwardziści spojrzeli wymownie na Andrzeja. Nie mniej wymownie Morawski popatrzył na „niedźwiedzia”.

– Waszmość mnie obrażasz – powiedział z naciskiem. – A tego nie mogę przepuścić…

Wielkolud z niewzruszonym spokojem podjął:

– Też czuję się obrażony. Bo nie lubię, kiedy inni ludzie wprowadzają mnie w błąd!

Teraz gwardzista i „niedźwiedź” mierzyli się spojrzeniami jak gladiatorzy na arenie przed ostatecznym starciem. Gwardzista, uchodzący wśród swoich za mistrza szabli, znalazł sposób (przynajmniej tak mu się wydawało), by za jednym zamachem dotrzymać przysięgi danej kuzynowi i unieszkodliwić upartego łowcę (chyba nie tylko wieści o kuzynie).

– Szlachcic – ciągnął z namaszczeniem – krwią zmazuje plamę na honorze…

– Zmazuj waszmość! – rzucił niefrasobliwie wielkolud.

– Dotrzymasz mi pola?

– Też jestem szlachcic!

Gwardzista jakby odetchnął. Naprężył się i zapytał:

– Tu i teraz?

Od strony kontuaru nadbiegł jęk.

– Błagam, mości panowie! Nie w oberży! Mam duże zaplecze…! I podwórko na tyłach budynku!

4.

Dowódca gwardzistów odwrócił się w stronę oberżysty.

– Skorzystam z twojej uprzejmości – powiedział do zatroskanego o mienie arendarza – o ile twój gość – spojrzał ponownie na rozpartego na krześle „olbrzyma” – pozwoli wyprowadzić się na podwórze…

– Waszmość po raz kolejny mnie obrażasz! – dolewał oliwy do ognia wielkolud. – Nie trzeba mnie wyprowadzać. Sam wyjdę i poczekam na pana!

Wstał z krzesła, podtrzymując lewą ręką szablisko. Wyraźnie górował wzrostem nad Morawskim.

– Potrzebny będzie waszmości sekundant! – nie omieszkał zaznaczyć szef gwardzistów. – Moi towarzysze są do dyspozycji! Wybieraj z nich, kogo chcesz!

– Wybieram jego!

Wielkolud zamaszystym gestem wskazał na Wizbora. Ten, zszokowany, niemal podskoczył na krześle, gdy łapsko olbrzyma załopotało mu pod nosem.

– Offer[18] nie do odrzucenia! – podkpiwał szef gwardzistów. – Przyjmujesz waszmość?

Andrzej poczuł się jak popychadło. Zrozumiał, że musi pokazać, że on, mimo osobliwych reakcji, to nie mimoza!

– Przyjmuję! – powiedział stanowczo.

Podniósł się z krzesła i wyuczony przez Korsaków, na czym polega uczciwa gra, natychmiast spróbował przejąć inicjatywę:

– Ustalmy warunki starcia…

– Jakie warunki?! – żachnął się gwardzista, a wielkolud zdawał się go w tym całkowicie (choć milcząco) popierać. – Bijemy się, aż jeden z nas padnie! To wszystko!

Wizbor, nie dając za wygraną, wycofał się na pozycję formalizmu.

– Żeby legaliter[19] przeprowadzić duellum[20], potrzebna jest zgoda króla.

– Patrzcie no! – Szef gwardzistów z sarkazmem w głosie zwrócił się do swoich ludzi. – Znalazł się advocatus nostra[21]!

Blada wesołość ozdobiła na chwilę ponure twarze. Wizbor skapitulował. Dotarło doń, że nie wymusi, aby uczciwa gra miała tu miejsce. Nawet nie przypuszczał, jak blisko jest prawdy.

– Dobrze – powiedział. – Wyjdźmy na podwórze!

Ruszył pierwszy, przecisnąwszy się między gwardzistami. Spojrzał pytająco na oberżystę. Ten wskazał mu drzwi przez zaplecze. Wielkolud jako drugi poszedł za nim, pozostawiwszy na krześle swój kożuch. Był w kontuszu, który, okrywając go, przypominał bardziej kamizelkę niż typową wierzchnią szatę.

Gwardziści, za przykładem dowódcy, rozpinali kitle. Gdy kładli je na stole, pan Morawski szepnął im kilka słów. Poinstruował, jak mają postąpić, gdyby jemu się nie powiodło. Zerkając za znikającym w drzwiach „olbrzymem”, uczynił wymowny gest ręką, przypominający podrzynanie gardła.

– Nikogo do oberży nie wpuszczaj! – rozkazał właścicielowi, przechodząc obok niego z grupą podwładnych. – Nie będziesz stratny! Zapłacę ci, jakbyś miał tu przez godzinę pełno gości!

Oberżysta, posłuszny rozkazowi, zdjął z haka klucze i, dotarłszy do drzwi wejściowych, zamknął je od wewnątrz.

***

Podwórze było obszerne, w kształcie prostokąta. Z trzech stron otoczone budynkami gospodarczymi, a z jednej – parkanem z bramą pośrodku. Przypominało swoisty dziedziniec. Mankamentem tego miejsca był skład beczek i skrzyń, ustawionych w szereg, prostopadle do ogrodzenia – długi na około dziesięć stóp i wysoki po pachy mężczyzn wzrostu Andrzeja i gwardzistów. Ale wielkolud nad murem z pojemników, zajmującym środek podwórza, wyraźnie górował. Razem ze swoim sekundantem zatrzymał się w pobliżu parkanu. W powietrzu czuć było lekki chłód typowego przedwiośnia.

Dobrą chwilę musieli odczekać, zanim z drzwi od zaplecza gospody wyszedł mości Morawski, a za nim jego ludzie. Złe przeczucie nawiedziło Andrzeja. Cała siódemka nie była potrzebna na dziedzińcu, skoro zamierzał się pojedynkować tylko ich szef. Mało tego – wszyscy zrzucili swoje wierzchnie ubrania, pozostawiając je w oberży! A cóż on – sekundant z przypadku, trzymający stronę „olbrzyma” – pocznie, gdy nie skończy się na pojedynku? Posiadał przy sobie jedynie ozdobny sztylet podkanclerza, tkwiący w pochwie u pasa. Nauczył się nim rzucać. Z odpowiedniej odległości trafiał tym ostrzem do celu praktycznie bezbłędnie. W ten sposób, dzięki sekundantowi z przypadku, mógł zostać wyeliminowany najwyżej jeden przeciwnik…

– Mości panowie – przemówił Andrzej do podchodzących, wysuwając się przed wielkoluda o krok do przodu – nie jesteście tu wszyscy potrzebni. Kto pilnuje waszych ubrań? – zagaił tak, jak na poczekaniu wymyślił.

Dowódca mu odparł:

– Każdy z moich ludzi to mój świadek tego pojedynku! A ubrań pilnuje nam oberżysta.

Gwardziści ustawili się, tworząc półkole. Sekundant z przypadku poczuł się nieswojo. Odnosił wrażenie, że on i „niedźwiedź” celowo zostali przyparci do parkanu i osaczeni jak zwierzyna, na którą polują myśliwi. Szef gwardzistów – główny harcownik – robił za myśliwego. Wysunął się na krok przed swoimi płochaczami.

– Podaj nam waszmość godność swoją – zwrócił się do „olbrzyma”. – Powinienem wiedzieć, kogo tutaj położę…

Dzieli skórę na niedźwiedziu! – pomyślał zgryźliwie Wizbor. – A jeszcze go nawet nie drasnął!

– Podam – odpowiedział „niedźwiedź” – jeśli waszmość podasz mi bez uszczerbku na własnym zdrowiu miejsce pobytu Aleksandra Miełaczewskiego.

– Widzę, że nie dogadamy się za pomocą słów. Zatem niech przemówią ostrza! – zawyrokował szef gwardzistów, dobywając szabli.

– Chwila! – wyrwał się Wizbor. – Zróbmy więcej miejsca dla walczących!

Ruszył w stronę półkola utworzonego przez rzekomych sekundantów.

– Przesuńcie się waszmościowie! Przesuńcie! – perswadował. – Bardziej do tyłu…! Szerzej…! Jeszcze, jeszcze…!

I zaczął przestawiać zaskoczonych gwardzistów, którzy nie protestowali, a pod jego nachalnym naporem oraz przy milczącej aprobacie szefa rozstąpili się i cofnęli co najmniej na dziesięć stóp.

Andrzej rozumował przytomnie: Jeśli dowódca gwardzistów zostanie pokonany, to jego podkomendni nie pozostaną obojętni. Rzucą się na „niedźwiedzia”, by go rozsiekać szablami! – Tego był pewien. – Jeśli jednak gwardziści będą wystarczająco daleko od siebie i od przeciwnika, to atak nie nastąpi szybko. „Niedźwiedź” zyska kilka lub nawet kilkanaście cennych sekund, by wyrwać się z potrzasku.

Ledwie Andrzej (oczyściwszy teren) usunął się na bok, szczęknęły ostrza…! Starcie krótko trwało…! Wielkolud odparował kilka zamaszystych cięć gwardzisty, po czym raz a dobrze odbił pióro jego szabli… Odbił na tyle daleko, że tamten nie miał szans, aby zdążyć z osłoną…! Siarczyste cięcie przez tułów, od ramienia po biodro, zakończyło duellum[22]. Nagły krzyk i gwardzista boleśnie trafiony, kręcąc piruet, fiknął na plecy.

Andrzej poczuł się w obowiązku, by podejść do rannego. Pochylił się nad nim i sprawdził uraz. Szrama była rozległa, ale żebra wydawały się nienaruszone. Warstwa ubrań złagodziła uderzenie ostrza. Należało zatamować upływ krwi.

– Zostaw mnie! – warknął gwardzista.

Andrzej nie słuchał. Nie zraziły go opryskliwe słowa. Naciągnął na ranę warstwę ubrania.

– Trzymaj! – rzekł stanowczo.

Ranny zastosował się do jego polecenia.

Tymczasem „niedźwiedź”, zamiast uchodzić z potrzasku, szykował się do rozprawy z sześcioma gwardzistami! Dzięki przytomności Andrzeja nie mogli natychmiast na niego się rzucić. Tworzyli szerokie półkole, które dopiero teraz zaczęło się zacieśniać…

Wielkolud, wzorem rasowego stratega, nie pozwolił im na zwarcie szeregu. Kiedy byli jeszcze dostatecznie od siebie oddaleni, wybrał ofiarę. Na skrajnej pozycji, najbardziej na prawo, na boku podwórza. Runął na nią, trzymając szablę oburącz.

Gwardzista był bezradny. Próbował zasłaniać się od cięć i sztychów, lecz nieskutecznie. Ugodzony w pierś i ramię, padł bokiem na ziemię, jęcząc z bólu… Wciąż jednak „olbrzym” miał przeciwko sobie pięciu przeciwników.

Przeskoczył nad pokonanym i mógł uchodzić do gospody. Lecz on przeciwnie. Oddalił się, ale nieco na ukos, do środka półkola tworzonego przez gwardzistów w drugą stronę. Oni bowiem, zamiast zwierać swój szereg, zmuszeni zostali do odwracania się, by tworzyć nowy, półkolisty front. A to zgubiło kolejnego z nich!

Tym razem dostało się temu, co zajmował drugą skrajną pozycję. Dwukrotny szczęk ostrzy i gwardzista, cięty przez brzuch, legł pokonany. Wielkolud był teraz w pobliżu muru z pojemników. Skorzystał z jego naturalnej osłony. Wciąż miał przeciwko sobie jeszcze czterech przeciwników…

Wizbor autentycznie zaczął go podziwiać. Wyraźnie dostrzegł, że „niedźwiedź” musiał precyzyjnie zaplanować rozprawę z przeważającymi siłami wroga. Kiedy jego sekundant, pod pretekstem powiększenia areny dla pojedynku, porozsuwał gwardzistów, wielkolud wymyślił jakiś plan, który znajdował się akurat w fazie realizacji.

Ukryty za osłoną z beczek i skrzyń, był chwilowo niedostępny. Atakowanie go poprzez ten mur nie wchodziło w grę. Podobnie próba zwalenia nań muru, choć do przeprowadzenia, byłaby przedsięwzięciem wielce ryzykownym. Zasięg jego ramion, przedłużonych szablą, był większy niż któregokolwiek z gwardzistów. Łatwiej sięgałby do nich (i do każdego z osobna) niż oni do niego.

Porozumiewając się spojrzeniami, zrobili to, co wydawało się im najwłaściwsze: rozdzielili się po dwóch i każda dwójka ruszyła w stronę innego krańca muru z pojemników. Nie wzięli tylko pod uwagę, że wielkolud nie znajdował się dokładnie pośrodku za murem z opakowań…

Stąd jako pierwsza została przezeń zaatakowana ta dwójka gwardzistów, która osiągnęła kraniec osłony znajdujący się bliżej niego. Nietrudno było przewidzieć (i „olbrzym” to zrobił), że nie wyjdą oni zza pojemników równocześnie. Jeden z nich był bardziej odsłonięty, a drugi wciąż jeszcze za beczkami… „Niedźwiedź” natarł na odsłoniętego…! Spadły na gwardzistę mocne, trudne do odparowania cięcia. Za trzecim dostał potężnie w bok…! Krzyknął i padł…! Był wyeliminowany!

A wtedy przyszła kolej na drugiego. Starał się włączyć do walki, lecz opóźnienie go pogrążyło… Okazało się zgubne… Nadział się na wybiegające mu naprzeciw ostrze szabli! Dźgnięty pod żebro legł obok swego towarzysza… Czterech było już niezdolnych do walki.

Dwaj spośród całej czwórki, zwinięci pod nogami „niedźwiedzia”, ciężko dysząc, podejmowali wysiłek, by powstrzymywać się od wydawania dźwięków, mogących świadczyć o doznawanym cierpieniu…

Pozostało już tylko dwóch gwardzistów zdolnych podjąć walkę z „olbrzymem”. Ominęli akurat drugi kraniec muru z pojemników. Na widok tego, co przytrafiło się ich towarzyszom, nastąpił u nich moment zawahania. Nie chcąc widocznie uchodzić przed rannymi kolegami za tchórzy, ruszyli w stronę wielkoluda… Wtedy zaczęła się zabawa.

„Niedźwiedź” przeszedł na przeciwległą stronę szeregu pojemników. Kiedy dwaj sprawni jeszcze gwardziści zbliżali się do krańca, przy którym leżeli, stękając w bólach, ich towarzysze, wielkolud przesunął się w kierunku przeciwnego końca przeszkody z beczek. Gdy oni przeszli na jego stronę, on, przy swoim krańcu, skierował się na drugą. Udziałem dwójki gwardzistów znowu była chwila konsternacji…

Cofnęli się w końcu, omijając ponownie swoich kolegów, którzy, usiadłszy, podejmowali (jak tylko mogli) próby tamowania ubraniami upływu krwi… Wówczas wielkolud również się cofnął i – przy drugim krańcu – ponownie znalazł się po przeciwległej stronie muru z pojemników. Podobna sytuacja (zamiana stron) powtórzyła się jeszcze dwukrotnie.

Dwaj sprawni jak dotychczas gwardziści, widząc, że mogą w ten sposób bawić się i ganiać za wielkoludem w nieskończoność, zdecydowali się na rzecz najgłupszą, ale jedyną w ich sytuacji, by położyć kres zabawie w kotka i myszkę. Rozdzielili się!

Jeden pozostał po prawej stronie muru z opakowań (patrząc od parkanu, w pobliżu którego wciąż znajdował się Wizbor), drugi przeszedł na lewą stronę… Obydwaj teraz mogli przesuwać się równolegle. Wydawało się im, że wybrali najlepsze rozwiązanie. Wielkolud nie będzie już mógł uciekać, by nie napotkać któregoś z nich. Zostanie zmuszony do walki.

Wizbor pomyślał o dwóch ostatnich gwardzistach z politowaniem. Trzeba być niezwykle zadufanym w sobie i żywić wielkie przekonanie o własnym kunszcie władania szablą, aby łudzić się (wbrew naocznemu świadectwu i obserwacjom tego, co spotkało towarzyszy), że pojedynczo można wielkoludowi sprostać w walce na tyle długo, by drugi, obiegając rząd pojemników, mógł zdążyć na czas i zaatakować „olbrzyma” od tyłu… Andrzej uznał wynik starcia za przesądzony.

„Olbrzym” bowiem jakby tylko czekał na ten manewr gwardzistów. Wcześniejsza zabawa w ganianego miała właśnie temu służyć. W kilku susach przypadł do osobnika, który był akurat po jego stronie. Ostatnia dwójka przeciwników, próbujących osaczyć „niedźwiedzia”, ledwie przesunęła się do połowy muru, kiedy nastąpił wyprzedzający atak. Ten gwardzista, który nie został zaatakowany, zdobył się na szaleńczy bieg, ale nie dobiegł na czas!

Andrzej nie widział dokładnie, bo ścianka z pojemników w dużej części zasłaniała mu widok. Nie wiedział więc, w jaki sposób wielkolud położył przedostatniego przeciwnika. Po tej operacji miał jednak wystarczająco dużo czasu, by odwrócić się do nadbiegającego i odpowiednio się z nim przywitać…

Zmaganie z sześcioma gwardzistami dobiegło końca.

„Niedźwiedź” bez uszczerbku wyszedł z osaczenia. Jego sekundant ruszył przez pobojowisko i dokonał oględzin wszystkich pokiereszowanych. Byli żywi, mniej lub bardziej poranieni, broczyli krwią. Wizbor doradzał każdemu, by przede wszystkim tamował krwotok.

– Przyślę tu ludzi, którzy zajmą się wami! – powtarzał, pocieszając rannych.

Do wielkoluda zaś rzekł:

– Uchodź waszmość, zanim oberżysta sprowadzi na ciebie pachołków miejskich lub innych gwardzistów albo straż marszałkowską!

– Zdążę się jeszcze oddalić – odparł tamten. – Pierwej jednak muszę dokończyć rozmowę z mości Morawskim.

5.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Autorem wskazanej myśli jest Stanisław Michalkiewicz, który w swojej publicystyce i wypowiedziach publicznych wielokrotnie ją przytaczał.

[2] Song Hongbing (2009), Wojna o pieniądz 2. Świat władzy pieniądza, tłum. Tytus Sierakowski, Wydawnictwo „Wektory” [brak miejsca wydania i daty polskiego wydania], s. 8.

[3] D. Chrzanowska, Polityka podkanclerzego koronnego Andrzeja Olszowskiego wobec wielkiego elektora w latach 1669–1673, „Rocznik Naukowo-Dydaktyczny” 1972, z. 43, s. 419–436; J. Kaniewski, Sejmiki koronne wobec problemów wewnętrznych Rzeczypospolitej za panowania Michała Korybuta Wiśniowieckiego (1669–1673), Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 2014; M. Wichowa, Pisarstwo prymasa Andrzeja Olszowskiego (1623–1677), „Prace Polonistyczne” 2018, seria LXXIII; J. Pietrzak, Ceremoniał koronacyjny i jego znaczenie dla pozycji polskich królowych w XVII i XVIII wieku, „Wschodni Rocznik Humanistyczny” 2020, t. XVII, no 3, s. 155–205; R. Sikora, Husaria. Duma polskiego oręża, Wydawnictwo: SIW ZNAK, Warszawa 2029.

[4]Facile accipe, mercatori amicus – uspokój się, przyjacielu kupca.

[5] Dawna miara długości. Stopa warszawska: 29,78 cm, stopa angielska: 30,48 cm.

[6]Legaliter – legalnie, prawnie.

[7]Duellum – pojedynek.

[8]Notitia – informacja.

[9]Correspondentia – korespondencja.

[10]Reactionem – reakcja.

[11]Protinus – natychmiast.

[12]Anno Domini – roku naszego Pana.

[13]Vero – prawdziwie.

[14]Naturalis curre rerum – naturalny bieg rzeczy.

[15]Mea sententia – moje zdanie.

[16]Ultimate – ostatecznie.

[17]Intriguces me – intryguje mnie.

[18]Offer – oferta, propozycja.

[19]Legaliter – legalnie, prawnie.

[20]Duellum – pojedynek.

[21]Advocatus nostra – nasz prawnik.

[22]Duellum – pojedynek.

Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się również:

Gdzie prawo służy jedynie szerzeniu bezprawia, tam potrzebna jest szabla i… fortel!

Piotr Paweł Korsak, reemigrant z Wenecji, pragnie odzyskać zagrabiony zajazdem majątek. Wspiera go w tym brat mleczny, Andrzej Wizbor, oraz tajemniczy, zamaskowany jeździec o przydomku Aquila. Po licznych walkach w sądzie i poza nim Korsakowi udaje się dopiąć swego. Jednak zwycięstwo wcale nie oznacza spokoju. Jego przeciwnik, ustosunkowany w powiecie sochaczewskim szlachcic, nie zamierza pogodzić się z przegraną. Obmyśla i realizuje kolejne plany zemsty. Korsak za namową przyjaciół i dzięki ich protekcji usuwa się z oczu swoim wrogom. Wpada przez to w wir wielkiej polityki Rzeczypospolitej, prowadzonej w ramach demokracji szlacheckiej w przełomowym okresie wolnej elekcji. Tajemniczy Aquila wciąż mu towarzyszy…

Aquila to powieść, która przenosi czytelników w burzliwe czasy Rzeczypospolitej szlacheckiej. Ta pełna humoru i zaskakujących zwrotów akcji historia przybliża przeszłość naszych dziadów oraz pradziadów, pokazując, w jakich warunkach kształtowała się polska państwowość.

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Tom III
Od Autora
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
21.
22.
23.
24.
25.
26.
27.
28.
29.
30.
31.
32.

Aquila

ISBN: 978-83-8373-773-3

© Lech Kostrzewa i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Czarnecka

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

ILUSTRACJE: Antoni Chrzonstowski

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek