39,99 zł
Najlepsza sensacyjna książka 2024 roku w USA.
Zabić jest łatwo. Przestać – to prawdziwa sztuka.
Mark był najniebezpieczniejszym płatnym mordercą na świecie, ale przekonał się boleśnie, że dotychczasowa praca zmieniła go w potwora. Porzucił dawny zawód i dołączył do grupy byłych skrytobójców realizujących dwunastopunktowy program powrotu do normalnego życia.
Mark zostaje brutalnie zaatakowany przez nieznanego napastnika i musi uciekać. Odwiedza Nowy Jork, Singapur i Londyn, unika kolejnych ataków, zbiera poszlaki, próbuje rozwiązać zagadkę, kto go ściga. Nie może nikogo zabić ani dać się zabić. Przekonuje się, że dla mordercy, który powrócił na właściwą drogę, życie bez przemocy to prawdziwy problem.
„Znakomity thriller... Anonimowi skrytobójcy to książka, której NIE WOLNO PRZEGAPIĆ, pełna napięcia i emocji opowieść o odkupieniu”.
S.A. Cosby, autor All the Sinners Bleed
„INTELIGENTNA, WCIAGAJACA powieść kryminalna napisana przez urodzonego gawędziarza. Przeczytałem książkę Harta jednym tchem i gwarantuję, że Wy też nie będziecie mogli się od niej oderwać”.
Jeffery Deaver, autor Polowania na czas
„Książka szybka, brutalna i wyrafinowana – ADRENALINA POPITA CZARNĄ KAWĄ. Żałuję, że sama jej nie napisałam”.
Deanna Raybourn, autorka Killers of a Certain Age
„Nie spodziewałam się takiego natężenia emocji w powieści o zawodowym mordercy. Od wielu lat jestem fanką Harta. Anonimowi skrytobójcy to z pewnością najlepsza z jego dotychczasowych książek”.
Jennifer Hillier, autorka Rzeczy, które robimy w ciemności
„POWIEŚĆ SENSACYJNA DEKADY! Gwarantuję, że kiedy zaczniecie czytać tę książkę, nie będziecie w stanie jej odłożyć. Anonimowi skrytobójcy to klasyka gatunku”.
David Heska Wanbli Weiden, autor Zimowych kronik
„Świetne studium charakterologiczne, a zarazem wnikliwa analiza zmagań z uzależnieniem. SENSACJA W POŁĄCZENIU Z OSOBISTYMI EMOCJAMI to rzadka kombinacja. Hart jest w tym mistrzem”.
Alex Segura, autor Secret Identity
„Bohater Anonimowych skrytobójców PRZYPOMINA JOHNA WICKA Z FILMU Z KEANU REEVESEM W ROLI GLÓWNEJ. Nie boi się zmagać z problemami moralnymi i jest nieco bardziej rozmowny”.
Alma Katsu, autor Red London
„Perfekcyjne połączenie niezapomnianych postaci, realizmu, ironicznego humoru i NIEPRZEWIDYWALNYCH ZWROTÓW AKCJI”.
Steven Konkoly, autor cyklu o Devinie Grayu
Rob Hart to autor The Paradox Hotel, Magazynu i serii kryminałów o prywatnym detektywie Ashu McKennie. Napisał wraz z Jamesem Pattersonem powieść Scott Free. Pracował jako wydawca książek, reporter, dyrektor ds. komunikacji politycznej miasta Nowy Jork. Mieszka na Staten Island.
Oficjalna strona autora: robwhart.com
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 288
Dlaczego poczwarka jest okryta jedwabistą powłoką, gdy zmienia się w motyla? Aby inne poczwarki nie słyszały jej krzyków. Przemiana jest bolesna.
Rory Miller, Meditations on Violence
Lower East Side, ManhattanTeraz
Adrenalina to najlepszy środek przeciwbólowy. Nie działa długo. Ale to zadziwiające, jak niewiele czujesz w chwili, gdy kula trafia cię w brzuch albo nóż przecina skórę.
Poza tym adrenalina zniekształca postrzeganie czasu. Kiedy pojawia się gwałtowny ból i próbuje zwrócić na siebie uwagę rozpaczliwym krzykiem, dla większości ludzi świat staje się bezsensownym chaosem. Czas biegnie dwa razy szybciej i patrzymy z lotu ptaka na własne ciało, obserwując masakrę.
Lecz jeśli ktoś jest zawodowcem o ogromnym doświadczeniu – tak jak ja – czas mieści się w dłoni. Można go obracać i oglądać pod różnymi kątami. Poznajesz prawdę o sobie.
Zastanawiasz się, dlaczego leżysz na podłodze pokrytej linoleum między roztrzaskanymi szczątkami kruchego składanego stolika, wśród rozlanej kawy i resztek pączków. Zastanawiasz się, który z twoich grzechów sprawił, że ktoś kopnął cię w pierś i posłał na ziemię.
Kiedy obudziłem się dziś rano, myślałem, że nie potrzebuję iść na spotkanie grupy. Jednak potrzebuję. Dlatego powlokłem się do podziemi kościoła pod wezwaniem Świętej Dymfny w Lower East Side. Niewielki kościół, tak zapomniany, że równie dobrze mógłby być ruiną pod przęsłami Williamsburg Bridge.
Szczegóły spotkania nie są ważne.
Przede wszystkim muszę powstrzymać tego gościa od zabicia mnie.
Jest bardzo wysoki, można się zastanawiać, czy nie musi pochylać głowy w drzwiach. Praworęczny. Niezbyt masywny, ale żyły na przedramionach przypominają grzbiety górskie na mapie plastycznej. Na lewym przedramieniu znajduje się tatuaż: czarna kropka otoczona przez cztery kropki, jak piątka na kości do gry. Ma ciemne włosy gładko zaczesane do tyłu i czarny czub w stylu na irokeza. Jest ubrany w bojówki, czarne buty i granatową bluzę termoaktywną. Poznaję szklistą martwotę w oczach, bo widzę ją w lustrze codziennie rano. Może być Rosjaninem. Jeszcze się nie odezwał, ale kopnięcie, postawa i spokojna pewność siebie kojarzą się z systemą, rosyjską sztuką walki.
Powoli wstaję, usiłując nie poślizgnąć się na rozsypanym jedzeniu. Jest jakieś trzy i pół metra ode mnie. Powinien próbować mnie zneutralizować, gdy leżałem na podłodze, ale tego nie zrobił. Obserwuje mnie uważnie z wyrazem podniecenia na twarzy.
Myślę, że mnie poznał. Wie, kim jestem.
Co oznacza, że albo zwariował, albo jest bardzo pewny siebie.
– Możemy jeszcze porozmawiać i rozejść się w przyjaźni – mówię, zerkając na podłogę. – Poczęstowałbym cię pączkiem, ale chyba trochę na to za późno.
Uśmiecha się lewym kącikiem ust i mruczy:
– Kozieł.
A zatem Rosjanin.
Wypowiedziawszy obraźliwe słowo, szybko mnie atakuje.
Zbyt szybko.
Jest tak podekscytowany perspektywą udowodnienia czegoś, że nie zwraca uwagi na podłogę. Trzy kroki i ląduje na pączku z czekoladową polewą, po czym ślizga się do przodu. Utrudnia mu to ruch, co daje mi szansę, której potrzebuję.
Pochylam się szybko, podnoszę stłuczony imbryk do kawy, chwytając czarną plastikową rączkę, po czym celuję nierówną szklaną krawędzią w jego nogę. Mam nadzieję trafić go pod kolanem i przeciąć ścięgno, by nie mógł chodzić, bo chcę się dowiedzieć, kto go wysłał. Ale nie chcę go zabić.
Zwłaszcza w tym miejscu.
Odskakuje i szkło mija go o włos. Tak samo jak w trakcie trzech następnych zamachów. Próbuję zadawać ciosy, które nie byłyby śmiertelne, ale jest szybki jak Bruce Lee: widać początek i koniec ruchu, lecz środek to trąba powietrzna.
Czuję się zmęczony. Bolą mnie mięśnie, tracą sprawność. Już dawno nie ćwiczyłem. Znowu celuję w nogę i nie trafiam, po czym tracę równowagę. Wykorzystuje impet, by się obrócić, i uderza mnie butem w bok głowy. Wykonuję przewrót, wstaję i przyjmuję pozycję bojową.
Adrenalina działa. Ból znajduje się na zewnątrz, puka do drzwi, ale ciało go nie wpuszcza.
Zapieram się stopami o ziemię, czekając na atak. Szkło imbryka do kawy jest zbyt kruche, by stanowić skuteczną broń, ale to przynajmniej coś. Oczywiście sięga za pasek od spodni i wyciąga krótki czarny nóż sprężynowy. Wydaje się tak ostry, że mógłby przeciąć pancerz czołgu.
Kolejna oznaka pewności siebie. Mógłby mnie dźgnąć nożem już na początku. Usłyszałem go dopiero wtedy, gdy był tuż za mną; nie jest to rzecz, którą powinienem się chwalić.
Postanowił się sprawdzić.
Trzyma nóż za plecami, żebym nie mógł skutecznie sparować ciosu albo wytrącić mu noża z ręki. Osłania się żylastym przedramieniem jak tarczą. Noże są niebezpieczne w rękach idiotów, lecz nie ma niczego gorszego niż człowiek, który wie, jak posługiwać się nożem.
Idzie powoli w moją stronę, oceniając odległość. Robi krok do przodu, a potem się cofa. Prowokuje mnie, bym go zaatakował. Przyjmuję podobną postawę, trzymam przed sobą przedramię z nadgarstkiem zwróconym do wewnątrz, by nie mógł mnie trafić w delikatną część ręki.
Ale jestem w znacznie gorszej sytuacji.
Nie wie jednego: zrobię wszystko, co w mojej mocy, by go nie zabić, chociaż ryczy we mnie najdziksza część mojej osobowości.
Kiedy stara się mnie sprowokować, mogę na chwilę odetchnąć. Wciągnąć powietrze, wstrzymać oddech na cztery sekundy, wypuścić powietrze, odczekać cztery sekundy. Uspokaja to mój system nerwowy na tyle, że jestem w stanie się skupić.
Imbryk do kawy jest bezużyteczny, więc kiedy postanawia zaatakować, rzucam mu go w twarz. Obraca się i lekko chwieje, osłaniając oczy, co pozwala mi się skulić i sięgnąć po nóż. Jeśli zdołam zapanować nad sytuacją, może się skończyć na kilku ranach ciętych, może niewielkich ranach kłutych, a nie nożu wbitym w pierś po rękojeść.
Chwytam jedną ręką jego nadgarstek, potem drugą rękę. Uderzam go barkiem, tworząc dystans, odpychając ostrze. W tym momencie zaczynają się szachy z prędkością dwustu kilometrów na godzinę. Jeśli zdołam go uderzyć kolanem w plecy, przewrócę go na ziemię i zyskam kontrolę. Muszę unieruchomić rękę trzymającą nóż, wykorzystać dźwignię, by przyszpilić ją do ziemi.
Okazuje się silny. Mocno się szarpie, by stworzyć okazję, a potem walczymy o broń, próbujemy ją chwycić.
Moje palce się ślizgają, trudno mi uchwycić rękojeść.
Właśnie wtedy zdradzają mnie doświadczenia z adrenaliną. Czas przyśpiesza, wszystko staje się niewyraźne.
Poruszający się wir rąk i nóg, krótkie okrzyki, wieczność w jednym momencie.
Odsuwa się, na jego twarzy widać szok.
Jego dłonie są puste. Moje też. Wiem, że nóż nie upadł na ziemię, bo musiałbym to usłyszeć. Moje serce wypełnia gorzkie poczucie żalu.
Udało mi się wytrwać prawie rok.
Szukam rękojeści noża w nadziei, że rana nie jest śmiertelna. Mogę zatamować krwotok, wezwać karetkę, zastosować opaskę uciskową – byle tylko uratować życie temu człowiekowi.
Ale nigdzie nie widzę noża.
Patrzy na mój brzuch.
Podążam za jego wzrokiem i widzę nóż sterczący z mojego lewego boku.
– Och, dzięki Bogu – mówię, delikatnie dotykając krawędzi rany.
Wtedy pojawia się ból, zalewając mnie jak fala. Padam na ziemię i obracam się na bok, by nie wbić ostrza głębiej. Każdy nerw w moim ciele budzi się do życia i krzyczy prosto do uszu.
Właśnie tak działa adrenalina – jest najlepszym środkiem przeciwbólowym, ale na krótko.
Idzie w moją stronę i myślę: „To koniec”. Zastanawiam się, co go tu sprowadziło, jak mnie znalazł, dlaczego to robi. Byłoby miło, gdyby wygłosił krótki monolog, lecz nie wydaje się gadatliwy. Domyślam się, że nie ma to żadnego znaczenia. Ludźmi, którzy pragną mojej śmierci, można wypełnić stadion.
Nie przeszedłem wszystkich kroków, nikogo nie przeprosiłem, więc może właśnie na to zasługuję. Na bolesną śmierć na posadzce kościoła.
Kuca przede mną i obmacuje mnie. Wyjmuje z kieszeni na piersi niewielki, podniszczony notes, przegląda go i kiwa głową. Wydaje się zadowolony, że znalazł to, czego szukał; pochyla się w moją stronę, aż czuję ciepło jego oddechu, i mówi:
– Rozczarowałeś mnie, kotionok.
Jestem wściekły.
Kozieł oznacza po rosyjsku „kozła”, ale też coś w rodzaju „skurwysyna”. Kotionok to „kotek”.
Dźgnął mnie nożem.
Pieprzony sukinsyn.
Wybucham śmiechem, rozbawiony tym, że najbardziej interesuję się swoim ego w chwili, gdy się wykrwawiam. Chyba mnie nie słyszy. Jestem prawie pewien, że odszedł. Przewracam się na plecy i patrzę na jarzeniówki brzęczące nad głową. Mimo bólu czuję ulgę.
Warto umrzeć na trzeźwo.
A jednak ciągle mogę mieć szansę. Wokół noża płynie krew, lecz nie tryska; nie czuję woni gówna, czyli jest spora szansa, że nie przeciął jelit. Nie powinienem wyciągać noża, musi pozostać w ciele, dopóki nie znajdę pomocy.
Nóż to jedyna rzecz utrzymująca mnie przy życiu. Jest jak palec zatykający otwór.
Słyszę za plecami kroki. Rosjanin znowu pojawia się w moim polu widzenia, kiwa do mnie przyjaźnie ręką, porusza palcami. Później pochyla się i zdecydowanym gestem wyrywa nóż z ciała. Czuję straszliwy ból i robi mi się ciemno przed oczami.
– Wkrótce się zobaczymy – mówi.
Przyciskam rękę do brzucha.
Między moimi palcami tryska gorąca krew.
Nie tego się dzisiaj spodziewałem.
MATYLDA: Czy życie zawsze jest takie trudne, czy tylko wtedy, gdy jest się dzieckiem? LÉON: Zawsze.
Leon zawodowiec
West Village, ManhattanWcześniej tego samego dnia
Stoper się wyłącza, jego sygnał wyrywa mnie z transu wywołanego rytmicznymi uderzeniami skakanki. Nieruchomieję, podnoszę komórkę leżącą na dachu i wsuwam do kieszeni bluzy od dresu. Spoglądam na dachy West Village i wdycham lodowate powietrze.
Dzień jest piękny.
Schodami w dół, do mojego mieszkania. Wieszam skakankę na haczyku przy drzwiach. P. Kitty podchodzi niezgrabnie do miski w kuchni i miauczy, żądając jedzenia. Wyjmuję puszkę siekanych podrobów drobiowych, przekładam je do miski, drapię go po wielkim, rudym, głupim łbie, a on zanurza pysk w misce.
W głębi serca chciałbym zostać w domu, oglądać filmy i zapomnieć o analizowaniu emocji, ale Kenji będzie na mnie czekał u Lulu i nie chcę wystawić go do wiatru. To wystarcza, bym się zmobilizował. Na dworze jest ciągle dwadzieścia kilka stopni zimna, ale dziesięć minut ćwiczeń na skakance wystarcza, bym oblał się potem. Wskakuję pod prysznic, myję się i ubieram. Sprawdzam, czy P. Kitty ma pełne poidełko. Zjadł połowę pokarmu i położył się na kanapie, zmieniając się w bezkształtną masę rudego futra.
– Żadnych imprez, kiedy mnie nie będzie – mówię.
Nie porusza się.
Biorę śmieci i ruszam w stronę drzwi, po czym zdaję sobie sprawę, że zapomniałem notesu. Leży na moim postrzępionym, sfatygowanym egzemplarzu Wielkiej Księgi – biblii Anonimowych Alkoholików – umieszczonej na honorowym miejscu. Obok stoi papierowy żuraw, którego Kenji dał mi przed wielu laty w Pradze. Chowam notes do kieszeni marynarki i czuję się trochę bezpieczniej.
Okno jest lekko uchylone – mieszkanie trzyma ciepło niczym piekarnik – lecz szpara wydaje się zbyt wąska, by P. Kitty wyślizgnął się na zewnątrz. Nie chcę go zamykać, bo dom zmieniłby się w saunę, więc pozostawiam je otwarte.
Schodzę piętro niżej i pukam do drzwi mieszkania bezpośrednio pode mną. Po drugiej stronie rozlega się człapanie, po czym drzwi się uchylają i widzę oko na poziomie swojej piersi. Rozszerza się, gdy pani Nguyen mnie poznaje. Otwiera drzwi. Ma na sobie gruby szlafrok, puchate pantofle domowe i czerwoną opaskę na siwych włosach ściśle przylegających do głowy.
– Wywóz śmieci – mówię.
Uśmiecha się i unosi niewielką, schludnie związaną plastikową torebkę.
– Jesteś słodki.
– Karmiłaś kota w czasie mojej nieobecności, więc spłacam dług. Ale powinnaś dawać mu mniej smakołyków. Zaczął tyć.
– Nie jest gruby, ma tylko masywne kości – odpowiada. – Jeśli szuka jedzenia, to znaczy, że jest głodny. Źle go karmisz.
– Zgódźmy się, że mamy różne zdania na ten temat.
– Chcesz, żebym się nim zaopiekowała w czasie świąt? Wyjeżdżasz gdzieś?
– Będę tam, gdzie co roku. Na górze, pijąc whisky i oglądając To wspaniałe życie.
– Żadnej rodziny, przyjaciółki? – pyta. – Albo przyjaciela?
Wzruszam ramionami.
– Nie przepadam za Bożym Narodzeniem. Jako dziecko nie dostałem roweru BMX, o który prosiłem. Potem było jeszcze gorzej.
– Żyjesz jak Scrooge z Opowieści wigilijnej. W Wigilię upiekę ciasto z migdałami dla syna i jego dzieci. – Unosi brwi. – Możesz wpaść, jeśli masz ochotę. Przyda się para silnych rąk.
– Możesz mnie podrywać, ile chcesz, ale i tak nie zamierzam się z tobą przespać.
Śmieje się, unosi dłoń i klepie mnie po piersi.
– Nie miałbyś na to szans. Dzięki za wyniesienie śmieci, Mark.
– Zobaczymy się jutro, kochanie – odpowiadam i ruszam w stronę schodów. – I przestań podrzucać jedzenie mojemu kotu.
– A ty przestań go głodzić! – woła za mną.
Wychodzę na ulicę, wyrzucam śmieci do pojemników, po czym ruszam w stronę Lower East Side. Normalnie poszedłbym pieszo, ale w tym momencie chyba lepiej pojechać metrem linii F, więc docieram do West Fourth Street, zbiegam po schodach i udaje mi się wskoczyć do wagonu w chwili zamykania drzwi.
I oczywiście pojawia się Smiley.
Smiley to stały bywalec tej dzielnicy. Nie zawsze w linii F, widywałem go też w A oraz 1. Pewnie mieszka w tej okolicy albo to jego teren łowiecki. Jak zwykle kołysze się niezgodnie z rytmem ruchów pociągu, trzymając do połowy opróżnioną butelkę Hennessy; zachowuje się jak pewny siebie chuligan z lat dwudziestych. Jego zaniedbane włosy są przetłuszczone, ma blizny na twarzy. Jedną na policzku, która nadaje jego twarzy wyraz groteskowego uśmiechu.
Zawsze staram się go ignorować. W metrze najczęściej wywołują awantury bezdomni albo chorzy psychicznie. Współczuję im, miasto Nowy Jork wydaje miliardy dolarów na policję, która wsadza ich do aresztów, prześladuje albo bije. Zdobywa pieniądze, wykorzystując agencje zajmujące się bezdomnymi lub zdrowiem psychicznym, które mogłyby im pomagać.
Ogólnie rzecz biorąc, są największym zagrożeniem dla samych siebie. Jeśli ich ignorować, zostawiają ludzi w spokoju: zawsze można wsiąść do następnego wagonu albo poczekać na następny pociąg.
Łatwo to powiedzieć.
W tej chwili rozmawia z ładną młodą brunetką w drogich skórzanych butach i białej kurtce puchowej. Dziewczyna nie odpowiada na jego zaczepki, skuliła się na ławce, jakby chciała zniknąć. W wagonie panuje strach, ludzie odwracają wzrok, udają, że niczego nie widzą i nie muszą mieć poczucia winy.
Siadam na wolnym miejscu obok dziewczyny i patrzę na Smileya.
– Hej, stary, jakie są twoje ulubione lody?
Płyta w jego mózgu zgrzyta.
– O czym ty gadasz, do cholery, człowieku?! – pyta w końcu.
– Gdzie można tu zrobić najlepsze zakupy? Chodzę do Dagsa, ale jest trochę drogi.
– Rozmawiam z tą panią – odpowiada, pociągając łyk z butelki Hennessy, po czym zdaje sobie sprawę, że jest pusta. Wydaje się zaszokowany.
– Rozmowa nie wyglądała na ciekawą, ale widziałem, że masz ochotę pogawędzić, więc postanowiłem się przyłączyć. Jaki dobry film ostatnio widziałeś?
Pytania wywołują dokładnie taki skutek, jak planowałem: dezorientują go i irytują, lecz nie są na tyle agresywne, by wpadł we wściekłość.
Drzwi otwierają się na stacji Broadway-Lafayette i lekko trącam kobietę łokciem. Czeka sekundę i wybiega z pociągu. W tym momencie ja też wstaję i zajmuję miejsce między Smileyem a drzwiami, więc nie może za nią iść.
Drzwi się zasuwają. Popycha mnie, niezbyt mocno, ale cofam się nieco, tworząc między nami dystans, by móc obserwować jego ręce. Facet, któremu pocięto w ten sposób twarz, prawdopodobnie nosi nóż, by koić wspomnienia. To bezpieczne założenie: wiele zyskam, jeśli mam rację.
Na przykład: nie ugodzi mnie nożem.
– Wiesz, kim jestem? – pyta.
– Nie – odpowiadam. – Ja nazywam się Mark. Jaki jest twój ulubiony kolor?
– Czerwony – mówi. – Za chwilę go zobaczysz, jak się nie cofniesz.
– Masz rację, nie warto – odzywam się, z całych sił starając się powstrzymać pogardliwy uśmieszek, pojawiający się na moich wargach.
Wypija jeszcze jeden łyk z butelki – ciągle pustej – i namyśla się, co robić. Pociąg zwalnia i wjeżdża na stację Second Avenue. Zaczynam się zastanawiać, czy nie był to błąd. Nie żałuję, że zwróciłem na siebie jego uwagę, ale mogłem grać łagodniej.
– Dupek – mruczy, gdy drzwi się otwierają, a później odchodzi.
Kiedy drzwi są bezpiecznie zamknięte, kilku ludzi klaszcze. Kiwam lekko głową w stronę tłumu, zadowolony, że zachowałem spokój, trochę zirytowany, że nikt nie zainterweniował przede mną. Ale przede wszystkim z trudem usiłuję zapanować nad toksycznym pragnieniem, które sprawiało, że chciałem podążyć za Smileyem i spytać go: „Wiesz, kim jestem?”.
Na oknie restauracji przesuwają się z szelestem płatki śniegu. Nie jest ich na tyle dużo, by przylegały, ale wystarcza, by uznać to za pierwszy opad śniegu tej zimy. Po drugiej stronie Delancey Street widać niewielką, gołą choinkę ozdobioną tylko migającymi lampkami. Wydaje mi się smutna, samotna, usiłuje świecić w ciemnym, obojętnym mieście, ale może to po prostu odbicie mojego nastroju.
Kenji znowu zwraca moją uwagę na blat. Stuka w notes, który wyjąłem, lecz którego nie otworzyłem. Długie siwe włosy ma związane w kucyk i jak zawsze widać na jego twarzy zamyślony uśmiech, jak u kogoś, kto usłyszał średnio zabawny dowcip. Nie na tyle dobry, by głośno się śmiać, ale wymagający grzecznej reakcji.
– Jak twój ósmy krok? – pyta.
Wypijam łyk wody o smaku kawy i wzruszam ramionami.
– Już prawie Gwiazdka. Wymienimy się prezentami? Jeśli masz coś dla mnie, nie chcę mieć pustych rąk i czuć się jak idiota.
– Mark?
– Noszę T-shirty rozmiaru M. Mam mnóstwo akcesoriów kuchennych. Nie potrzebuję nowych.
– Maaark? – powtarza Kenji, przeciągając moje imię niskim barytonem, jakby strofował dziecko.
– Nadchodzi – mówię.
Śmieje się cicho. Prostuje się na stołku i rozgląda się, by się upewnić, że nikt nas nie słyszy. Oprócz starszego mężczyzny siedzącego w boksie na końcu restauracji, ubranego w niemodny brązowy garnitur i rozwiązującego krzyżówkę w „New York Timesie”, w lokalu jesteśmy tylko my i właścicielka, Lulu. Jej restauracja to wąskie pomieszczenie przypominające bar na stacji kolejowej: mnóstwo chromu, laminatu imitującego drewno i kurzu. Jedzenie jest dobre, a prywatność najwyższej klasy.
– Co się dzieje? – pyta Kenji. – Wydajesz się zdekoncentrowany.
Opowiadam mu o Smileyu i o tym, że jestem dumny ze spokojnego zakończenia incydentu, chociaż miałem ochotę rozbić mu czaszkę.
– Jeśli szukasz afirmacji, to ją znalazłeś. – Klepie mnie po ramieniu. – Jestem z ciebie dumny.
– Dziękuję, tatusiu.
– Wiem, że stale to powtarzam, ale dlatego, że łatwo o tym zapomnieć – odzywa się. – Zmiana nie jest czymś, co robi się tylko raz. Trzeba ją powtarzać codziennie…
Milknie, gdy pojawia się przed nami Lulu. Jej rude włosy siwieją, nosi czerwone kocie okulary i spogląda na nas stalowymi zielonymi oczami. Trzyma szklany imbryk z kawą, nalewa nam ją bez słowa, po czym człapie z powrotem do kasy i zajmuje się papierkową robotą.
– To trudne – mówi Kenji nieco cichszym głosem. Gładzi prawą ręką skomplikowany, kolorowy tatuaż pokrywający lewe przedramię: ogon smoka owiniętego wokół torsu. Głowa smoka zajmuje całe plecy. Dotyka tatuażu, gdy przypomina sobie dawne życie.
– Myśl o tym, że mógłbym siedzieć wśród ludzi… – Wypijam niewielki łyk kawy, mając nadzieję, że złagodzi ściskanie w gardle.
– Pamiętasz, co ci mówiłem przed wielu laty? – pyta Kenji, obracając kubeczek na spodku.
– Najważniejsze to być gotowym – odpowiadam.
– Przeprosiłem dwa dni temu – mówi. – Odnalazłem starą przyjaciółkę, która mieszka tutaj, w Passaic. – Odstawia kubeczek i splata dłonie. – Prowadzi restaurację, kuchnia japońska i meksykańska. Nie wiem, czy dobra.
– Nie zafundowała ci posiłku?
– Przyszedłem po zamknięciu.
– I po prostu powiedziałeś, co zrobiłeś?
Kiwa głową.
– Na początku wydawała się wytrącona z równowagi, trochę przerażona, ale mnie wysłuchała. Kiedy skończyłem, oświadczyła, że mi nie wybacza, ale minęło tak dużo czasu, że nie ma już pretensji. Powiedziała, że już dawno zapomniała o bólu i że muszę sobie radzić z własnym. Poprosiła, żebym odszedł i nigdy nie wracał.
– Jak się czułeś? – pytam.
– W tamtej chwili niekomfortowo – odpowiada. – Ale gdy wracałem do metra, zrobiło mi się lżej na sercu. Musiałem to zrobić. – Wypija duży łyk kawy. – Z czasem staje się to łatwiejsze.
Lekko się śmieję. Pomysł, że może to być łatwe, wydaje się groteskowy.
Tak naprawdę okłamuję Kenjiego. Ósmy krok – lista ludzi, których powinienem przeprosić – jest już od jakiegoś czasu gotowa.
Ale dziewiąty krok polega na tym, by naprawdę przeprosić. A to oznacza przyznanie, że naprawdę zabiłem tych ludzi.
– Nie rozumiem jednej rzeczy – mówię. – Dziewiąty krok polega na tym, że należy przeprosić zainteresowane osoby, gdy to możliwe, chyba że wyrządziłoby to nową szkodę lub krzywdę. W takim przypadku możemy przeprosić pośrednio, czynami. Po prostu prowadzić lepsze życie. Służyć. Czy cały ten program nie polega na prowadzeniu lepszego życia? Czy zdradzanie ludziom tajemnic nie przysparza dalszych szkód? Po prostu rozdzieramy rany. Stawiamy ich w sytuacji… A jeśli postanowią szukać zemsty?
Kenji znowu się uśmiecha.
– Mówisz jak każdy uczestnik programu, który nie chce przejść do dziewiątego kroku.
Trzymam dłonie oparte o blat, jakbym próbował nie odlecieć w przestrzeń. Ręce, które wyrządziły tyle krzywdy, które sprawiły, że lista przygotowana w ósmym kroku jest piekielnie długa. Kenji zdaje się wyczuwać zmianę położenia środka ciężkości i kładzie prawą rękę na mojej lewej dłoni, by mnie uspokoić. Instynktownie chce ją cofnąć, ale doceniam intymny gest.
Zwłaszcza że jego ręce robiły to samo co moje.
– Jesteś moim czwartym podopiecznym – mówi. – Dwóch zrezygnowało. Jednego dopadła przeszłość. Ty pokonywałeś kolejne kroki z prawdziwym zaangażowaniem. Okazałeś się lepszy. Później dotarłeś tutaj i natrafiłeś na mur. Nie chcę stracić kolejnego podopiecznego. Pamiętaj, to dobry uczynek. Nie tylko wobec ludzi na twojej liście, lecz także wobec ciebie. Uczysz się wybaczać samemu sobie.
– Wiem – odpowiadam. – To po prostu trudne.
– Bardzo trudne.
Wciągnąć powietrze, wstrzymać oddech na cztery sekundy, wypuścić powietrze, odczekać cztery sekundy.
Ma rację. Przejście do dziewiątego kroku może oznaczać zakończenie programu, a potem, pewnego dnia – cóż, nie spodziewam się, że naprawdę sobie wybaczę i odnajdę spokój wewnętrzny, ale może będę w stanie spać w nocy albo trochę mniej się nienawidzić.
Może to wystarczy?
Za naszymi plecami rozlega się dzwonek nad drzwiami. Do lokalu wchodzą młoda kobieta i młody mężczyzna. Trzymają telefon na poziomie oczu i gapią się w niego z uśmiechem. Mężczyzna ma na głowie czarną czapkę, a na szyi gustownie związaną apaszkę. Kobieta nosi duże, grube okulary; jest ogolona na zero.
– W dzisiejszym odcinku Nieznanych restauracji odwiedzamy bar Lulu. Znajduje się daleko na uboczu i nie ma nawet strony w Yelpie – odzywa się mężczyzna. – Poza tym…
Lulu pstryka palcami, co ucisza mężczyznę, po czym mówi, nie odrywając pióra od papieru i nie unosząc wzroku:
– Wyjdźcie.
Stoją w otwartych drzwiach, do sali wpada chłodne grudniowe powietrze. Nie wiedzą, co powiedzieć, i patrzą na mnie i Kenjiego, jakby oczekiwali pomocy.
Lekko wzruszam ramionami.
– Nie zadzierałbym z nią.
Wychodzą, nie mówiąc ani słowa.
Właśnie dlatego przychodzimy do Lulu.
Zdaję sobie sprawę, że Kenji dalej trzyma rękę na mojej dłoni. Spoglądamy na nasze ręce, potem na siebie i wybuchamy śmiechem. Zadziałał zawór bezpieczeństwa: obaj tego potrzebowaliśmy.
Kenji sięga po portfel. Ale jestem gotowy, mam w kieszeni złożony banknot pięćdziesięciodolarowy, z którym chętnie się rozstanę. Kładę go na ladzie. Kenji wzdycha.
– Proszę… – mówi.
– Wszystko w porządku, stary – odpowiadam.
Kenji przywiązuje wielką wagę do zwyczajów i tradycji; nie lubi tego, że zawsze płacę. Ale zakończyłem dawne życie ze sporymi oszczędnościami. Jemu zostało tylko ubranie.
– Dziękuję – mówi, kiwając lekko głową. – Tak, miło byłoby wymienić prezenty w tym roku. Minęło dużo czasu.
– Och, po prostu miałem trudny okres. Znowu. Po ostatnim Bożym Narodzeniu…
– Może powinniśmy zapomnieć o złych wspomnieniach i skupić się na dobrych? – odzywa się.
Przytłaczają mnie sprzeczne emocje: czuję zawroty głowy na myśl o czymś tak normalnym jak wymiana prezentów oraz, oczywiście, piekący wstyd z powodu tego, co zdarzyło się ostatnim razem, gdy przygotowałem prezent świąteczny.
Ale wydaje się to kolejnym drobnym krokiem na drodze do życia, jakie chciałbym prowadzić.
Normalnego życia.
– Limit wydatków to pięćdziesiąt dolarów – mówię. – Brzmi dobrze?
– Brzmi dobrze.
Wstajemy i wkładamy płaszcze. Lulu może to zauważyć albo nie. Krzyczę do niej przez całą salę:
– Hej, Lulu, już prawie Gwiazdka. Powinnaś ozdobić lokal!
– Hm… – mruczy. Tak przynajmniej mi się wydaje.
Kenji wskazuje drzwi.
– Musimy kupić pączki.
Podziemia kościoła są skromnie umeblowane, lecz na tyle duże, by zmieściło się tam kilkudziesięciu uczestników spotkania parafialnego albo zbiórki na cele charytatywne. Na składanym stoliku w rogu gulgocze imbryk do kawy stojący obok otwartego pudełka z pączkami. Ściany są pomalowane na błękitny kolor, a podłogę pokrywa czarno-biała szachownica marmurowych płyt. Podziemia wydają się zastygłe w czasie, w 1982 roku.
Kenji pochyla się do przodu i kładzie na stojącym przed nim niewielkim stoliku srebrne urządzenie o wielkości szminki, które sprawi, że nikt nas nie podsłucha ani nie nagra. Obok leży jego egzemplarz Wielkiej Księgi, jeszcze bardziej postrzępionej niż moja. Jest związana grubą niebieską gumową taśmą, by strony nie wypadły.
– Witaj w Anonimowych Skrytobójcach – mówi. – Nazywam się Kenji i jestem mordercą.
Patrzy wokół, przyglądając się każdemu z nas po kolei. Jest nas w sumie pięcioro, siedzimy pod brzęczącymi jarzeniówkami na składanych metalowych fotelikach pomalowanych na brązowo.
Valencia jest ubrana w czerwoną flanelową koszulę i dżinsy. Jej kruczoczarne włosy są krótko obcięte i lekko rozczochrane, jakby przed chwilą się obudziła. Ma minę taką samą jak zawsze: jakby poczuła koszmarny smród.
Booker wygląda jak żołnierz piechoty morskiej – łysy, z brązową skórą pokrytą czarnymi plemiennymi tatuażami, w wojskowych butach i mundurze polowym. Zerka szybko na boki, czekając, by wydarzyło się coś, co dałoby mu powód do wszczęcia awantury.
Stuart jest najmłodszy w grupie, ma co najmniej dziesięć lat mniej od reszty uczestników i jest ubrany w jeszcze bardziej młodzieżowy strój – ogromny czarny dres i zbyt obszerne bojówki. Siedzi na krawędzi krzesła, przywodzi na myśl zwierzę podkradające jedzenie większym drapieżnikom.
– Anonimowi Skrytobójcy to bractwo mężczyzn i kobiet o wspólnych doświadczeniach, silnych i pełnych nadziei, że mogą rozwiązać łączące ich problemy i odzyskać zdrowie – ciągnie Kenji. – Aby zostać członkiem, trzeba spełnić tylko jeden warunek: pragnąć zerwać z dawnym życiem. Nie jesteśmy związani z żadną sektą, wyznaniem, partią polityczną, organizacją ani instytucją; naszym głównym celem jest przestać zabijać i pomóc innym osiągnąć to samo. Nie przynosimy broni na spotkania Anonimowych Skrytobójców; zostawiamy wcześniejsze afiliacje polityczne za drzwiami. Jeśli byliśmy znani pod pseudonimami albo nickami, nie używamy ich w trakcie spotkań grupy. Opowiadamy o sobie, lecz starannie ukrywamy szczegóły. Jeśli ktoś chce wprowadzić nowego członka, wyrażamy na to zgodę i powinien on zostać sprawdzony. Ma to nas chronić nie tylko przed ciekawskimi uszami, ale też przed sobą.
Kenji nie żartuje. Krążą plotki, że przed kilku laty w Los Angeles odbyło się spotkanie, na którym dwaj zawodowi zabójcy ujawnili swoje pseudonimy i mimo woli odkryli, że od dziesięcioleci bawili się ze sobą w kotka i myszkę. Po zakończeniu spotkania cztery osoby były martwe.
Anonimowość to ważny czynnik każdego procesu powrotu do zdrowia i jest szczególnie istotna tutaj.
– Możesz odczytać listę kroków, Valencio? – pyta Kenji.
Valencia porusza się na krześle i zamyka oczy. Przez chwilę przypomina sobie słowa. Na normalnym spotkaniu Anonimowych Skrytobójców leżałyby przed nami kartki z tekstem; tutaj wolimy nie mieć niczego na piśmie.
– Naprawdę musimy to robić za każdym razem? – pyta agresywnie Booker.
Nie robi to wrażenia na Kenjim. Booker po prostu taki jest.
– Pamiętaj, że niektóre kroki powstrzymują nas przed popełnieniem samobójstwa, a tradycje przed pozabijaniem się nawzajem – mówi Kenji. – Valencia?
Booker głośno wydycha powietrze, zdejmuje z szyi drewniany różaniec i owija wokół lewej pięści jak na początku każdego spotkania. Mam ochotę skomentować ironiczny sens tego gestu, ale to nie jest właściwy moment. Valencia zaczyna mówić:
Krok pierwszy. Zostajemy przyjęci do programu, gdy jesteśmy bezsilni – nie panujemy nad swoim życiem.
Krok drugi. Uwierzyliśmy, że potęga większa od nas może przywrócić nam zdrowie.
Krok trzeci. Podjęliśmy decyzję podporządkowania swojej woli sile wyższej, jak ją rozumiemy.
Krok czwarty. Dokonaliśmy głębokiego, pozbawionego strachu rachunku sumienia.
Krok piąty. Przyznaliśmy się przed siłą wyższą, przed sobą i przed innymi ludźmi do swoich występków.
Krok szósty. Jesteśmy gotowi, by pozwolić wyższej sile usunąć nasze wady charakteru.
Krok siódmy. Pokornie poprosiliśmy, by wyższa siła uwolniła nas od wad.
Krok ósmy. Sporządziliśmy listę wszystkich osób, które skrzywdziliśmy, i chcemy je przeprosić.
Krok dziewiąty. Przeprosiliśmy ofiary swoich czynów, z wyjątkiem przypadków, gdy wyrządziłoby to krzywdę im samym lub innym.
Krok dziesiąty. W dalszym ciągu dokonujemy rachunku sumienia; jeśli popełniamy błędy, natychmiast się do tego przyznajemy.
Krok jedenasty. Próbujemy modlitwą i medytacją ulepszyć świadomy kontakt z wyższą siłą, jak ją rozumiemy, modląc się o to, byśmy poznali jej wolę i mieli siłę ją wypełnić.
Krok dwunasty. Kiedy w wyniku poprzednich kroków doznajemy duchowego przebudzenia, staramy się przekazać to przesłanie podobnym do siebie i stale praktykować te zasady.
Wysłuchanie listy kroków ma na mnie taki sam wpływ jak zawsze: czuję podniecenie i pragnę je wykonać, a jednocześnie towarzyszy temu straszliwa trwoga.
Valencia mówi dalej:
– Nikt z nas nigdy nie potrafił przestrzegać zasad w sposób idealny. Nie jesteśmy świętymi…
Ten punkt zawsze wywołuje kilka cichych śmiechów.
– Chodzi o to, że chcemy rozwijać się duchowo… – ciągnie Valencia.
Spogląda na Kenjiego, który kiwa głową.
– Dziękuję – odzywa się Kenji. – Teraz…
Ręka Stuarta wystrzela do góry. Zachowuje się jak prymus na lekcji w szkole.
– Stuart – mówi Kenji, patrząc na mnie. – Mamy inne sprawy…
– Nie – przerywam. – Wszystko w porządku. Nie ma pośpiechu.
Stuart splata dłonie na kolanach.
– Więc ja…
– Znowu te gówna… – mruczy Booker, spoglądając na pozostałych uczestników spotkania, jakby chciał powiedzieć: „Daj spokój, dobrze?”.
Stuart natychmiast zamyka usta i wbija wzrok w podłogę.
– Booker, znasz nasze zasady – mówi Kenji, spokojnie, ale surowo. – Wszyscy mają równe prawa, nikogo nie oceniamy. Jedyny warunek to chęć zerwania z dawnym życiem.
– Przecież to po prostu świr – rzuca Booker, kiwając pokrytą tatuażami ręką w stronę Stuarta. – Wszyscy tak uważamy. Nie podoba mi się, że z nami siedzi. Uczestniczyliśmy w grze, zajmowaliśmy się poważnymi rzeczami. Zabijałem bandytów i terrorystów, a nie niewinnych ludzi. – Patrzy na Stuarta. – Jak w ogóle się dowiedziałeś o programie, do cholery? To Anonimowi Skrytobójcy, a nie Anonimowi Seryjni Mordercy.
– Mark? – pyta Kenji.
Booker skupia na mnie uwagę.
Stuart patrzy niepewnie w moim kierunku.
– Kilka spraw, B. – odzywam się. – Wiesz równie dobrze jak ja, że został sprawdzony przez Kenjiego, jak wszyscy. Po drugie, przyjmujemy zabójców na zlecenie, którzy nie są skrytobójcami. Masz prawo do swoich poglądów, ale rozmawialiśmy o tym wiele razy. Zabijaliśmy dla pieniędzy albo dreszczyku emocji, a może dlatego, że była to jedyna rzecz, w której jesteśmy dobrzy. Stuart… – wskazuję zgarbioną postać – …ma przymus zabijania. Jest uzależniony, co oznacza, że grupa to najlepsze miejsce dla niego. Jego obecność tutaj oznacza, że ktoś żyje. Chciałbyś wykluczyć również najemników? Żołnierzy piechoty morskiej, którzy zaczęli pracować dla prywatnych firm?
Booker mimo woli porusza mięśniami przedramion. Dowiedziałem się o nim wystarczająco dużo. Nie lubi wzmianek o piechocie morskiej. Zdradza go brawura, po której łatwo rozpoznać dawnych marines.
– Staramy się być lepsi – przypominam. – Myślę, że powinniśmy wspierać Stuarta, nie krytykować za to, że jest z nami.
– Niech ci będzie – mruczy Booker, splatając ramiona na piersi.
Patrzę na Valencię. Jej rozgryzienie zajęło mi najdłużej, bo najmniej mówi. Booker to żołnierz piechoty morskiej, który stał się najemnikiem, Kenji to zabójca yakuzy, Stuart to Stuart. Wiem tylko, że Valencia jest Meksykanką, ale nie zachowuje się jak wojskowa albo policjantka, więc przypuszczam, że miała coś wspólnego z kartelami.
– Myślę, że odbiegliśmy od tematu – odzywa się Valencia, patrząc obok nas w ścianę. – Stale sobie przerywamy.
– Wracajmy do spotkania. – Mrugam do Stuarta. – Co chcesz powiedzieć, Stu?
– No cóż… – zaczyna, ciągle wpatrując się w posadzkę. Kuli się, mówienie przychodzi mu z trudem. – Zeszłego wieczoru poszedłem do baru w pobliżu swojego mieszkania, bo mają niezłe frytki. Burgery są nieciekawe, ale frytki dobre. Zamówiłem porcję frytek, barmanka była w moim typie. – Uśmiecha się sardonicznie; wszyscy tężejemy lekko, gdy słyszymy zwrot „w moim typie”.
Stuart mówi coraz szybciej.
– To Astoria, spokojna dzielnica po zmroku. Mogłem śledzić ją do domu, dowiedzieć się, gdzie mieszka. Albo nawiązać z nią rozmowę, poznać ją bliżej. Zawsze byłem w tym dobry. Potrafię skłaniać ludzi do zwierzeń. Ale tego nie zrobiłem. Skończyłem frytki, zapłaciłem i wróciłem do domu.
Kenji entuzjastycznie klaszcze. Reszta go naśladuje, choć z mniejszą werwą.
– Punkt dla ciebie, Stuart – mówi Kenji. – Jak się czułeś?
Stuart pochyla głowę i wbija kciuk lewej ręki w prawą dłoń.
– Ciągle się zastanawiam, jak jej głowa wyglądałaby w mojej lodówce z jabłkiem w ustach, ale najważniejsze, że jej nie straciła, prawda?
Czuję napięcie wzbierające w pomieszczeniu, więc znowu klaszczę. Nikt mnie nie naśladuje, ale nie ma to znaczenia. Cisza została przerwana.
– Trzeba powoli iść do przodu, stary – mówię. – Dzień po dniu.
Booker coś mruczy, lecz nie mogę go zrozumieć.
Kenji wzdycha i mówi:
– Dziękuję ci, Stuart. Nasze następne spotkanie powinno być wyjątkowe…
Czuję ciepło rozchodzące się po ciele. Nieważne, jak daleko zaszliśmy w życiu: jesteśmy po prostu małymi dziećmi, które chcą dostać pochwałę od nauczyciela.
– Markowi brakuje kilku dni do pierwszego roku – odzywa się Kenji.
Wszyscy znowu klaszczą, znacznie bardziej entuzjastycznie niż Stuartowi.
Kenji jest najstarszy stażem: pięć lat z okładem. Valencia ma za sobą cztery lata, a Booker przeszło trzy. Stuart, nowy nabytek, uczestniczy w spotkaniach zaledwie od kilku miesięcy. Jest to trudny okres dla uczestników programu i chcę go podtrzymać na duchu.
Wszyscy czekają, dając mi możliwość zabrania głosu.
– Prawie nie mogę w to uwierzyć. – Wyjmuję z kieszeni swoją ostatnią nagrodę, żeton otrzymany z okazji sześciu miesięcy uczestnictwa w programie. Napis jest ledwo czytelny, twarda plastikowa powierzchnia gładka i wytarta, bo często obracałem go w palcach, by sobie przypomnieć, że jest rzeczywisty. – Przyszło mi dziś do głowy, że przyzwyczajenia nigdy nie znikają. Są zakodowane w mięśniach, stały się instynktem. I zacząłem się zastanawiać, czy mogę się naprawdę zmienić. Ale chyba to bez znaczenia, czy mogę, czy nie; jedyną ważną rzeczą jest to, że chcę się zmienić.
Unoszę wzrok i po kolei patrzę wszystkim w oczy.
– Chcę po prostu powiedzieć, że jestem wam wszystkim wdzięczny. Nikt nie rozumie, jak działa zabijanie. Niszczy człowieka, przeżera od środka, a potem przyzwyczajamy się do niego i staje się zawodem. W filmach wydaje się to szlachetnym zajęciem, lecz w rzeczywistości jesteśmy tylko narzędziami, by ktoś mający władzę miał jeszcze więcej władzy. Mogę powiedzieć z całkowitą szczerością, że chociaż ciągle się zmagam ze swoimi przyzwyczajeniami, nie tęsknię za zabijaniem. I czuję się z tym dobrze. Jestem wam wdzięczny z całego serca, dranie.
Booker wybucha głośnym śmiechem, a Kenji spogląda na mnie w zamyśleniu. Unoszę rękę, nim ma czas coś powiedzieć.
– Nie nazywam was draniami, bo jesteście byłymi zabójcami, tylko dlatego, że zawsze zostawiacie mnie samego, żebym posprzątał po spotkaniach.
– Okej – przerywa Kenji, leciutko przewracając oczami. – Zostało trochę czasu. Booker, chciałbyś coś powiedzieć?
Booker chce zabrać głos. Historia zawsze jest mniej więcej taka sama. Mówi o duchach dawnych ofiar, które idą za nim do sklepu spożywczego i stoją w nocy w nogach jego łóżka. Valencia opowiada, że chciała zostać matką, lecz nie matką dziecka morderczyni; ma nadzieję, że pewnego dnia będzie godna tego zaszczytu. Kenji opowiada, że poprzedniego wieczoru przeprosił narzeczoną człowieka, którego zabił w Kioto.
Nie ma limitów czasowych. Jest nas tylko pięcioro, więc czasem trudno wypełnić godzinę. Po prostu ktoś musi być w nastroju do zwierzeń. Ale nawet wieczorami, gdy opowiadamy te same historie, obecność na spotkaniu przynosi mi ulgę. Widzę tych ludzi i wiem, że nie jestem sam.
Słucham ich i zastanawiam się nad kamieniem milowym, do którego się zbliżam.
Minął rok od czasu, kiedy popełniłem największy błąd w życiu, jeśli nie liczyć wszystkich innych błędów.
Czuję zadowolenie i pod koniec, gdy pora odmówić modlitwę pokoju, składam ręce i mówię razem z grupą. Mam wrażenie, że odmawiam modlitwę po raz pierwszy.
– Daj mi spokój wewnętrzny, bym pogodził się z rzeczami, których nie mogę zmienić. Daj mi odwagę, by zmienił to, co mogę zmienić, i mądrość, by dostrzegać różnicę.
Kiedy sala pustoszeje, zamykam oczy i wciągam głęboki oddech. Robię wszystkim wymówki, że zostawiają mnie, abym posprzątał, ale tak naprawdę to lubię. To czynność sprzyjająca medytacji, pozwala przemyśleć przebieg spotkania. Miłe, krótkie odreagowanie, nim wrócę do świata, gdzie światła i głosy ludzi działają na mnie irytująco.
Przez chwilę czuję się bezpiecznie.
Za moimi plecami rozlega się szuranie. Odwracam się i widzę Stuarta stojącego niezgrabnie po drugiej stronie sali. Splótł dłonie na brzuchu i patrzy na mnie nieruchomym wzrokiem. Przypomina wielkiego karalucha, jakbym włączył światło i nagle go zobaczył; wygląda, że za chwilę ucieknie. Może jestem po prostu niespokojny, ponieważ wiem, czym się zajmował w wolnym czasie? Cisza przeciąga się trochę za długo, więc pytam:
– Jak się miewasz, stary?
– Jaka jest różnica między zabójcami na zlecenie a skrytobójcami? – odzywa się.
– Zabójca na zlecenie jest opłacany przez organizację polityczną albo przestępczą, żeby kogoś zamordować. Skrytobójca zabija z przyczyn religijnych albo politycznych, ale nie zawsze dostaje za to pieniądze. Linie podziału są nieostre. Lee Harvey Oswald był skrytobójcą; w tej kategorii mieszczą się ludzie, którzy zmieniali bieg historii, i nikt nie ma o tym pojęcia, choć dobrze im zapłacono. Obie nazwy są stosowane wymiennie, a jednak nie znaczą tego samego. Trochę jak z alkoholem: wszystkie szkockie to gatunki whisky, ale nie wszystkie whisky to szkocka.
Stuart kręci głową.
– Nie rozumiem.
– Cóż, może trochę przekombinowałem. Ale to najlepsza definicja, jaką potrafię podać w tym momencie.
– Kim wobec tego jestem? – pyta.
– Mordercą, tak samo jak ja – odpowiadam. – Twoje miejsce jest wśród nas, tak samo jak moje.
Stuart robi kilka kroków do przodu. Tężeję i chyba to zauważa, bo się zatrzymuje. Dowiedziałem się o nim jednego i naprawdę go za to cenię. Jest świadomy efektu, jaki wywiera na ludzi.
– Chciałbym przeprosić za to, że przerwałem Kenjiemu – mówi. – I dziękuję za Bookera.
– Booker śpi w łóżku z papieru ściernego. W głębi serca nie jest złym facetem. Żaden z nas nie jest zły. Zrozumieliśmy swoje błędy. To luksus.
– Podoba mi się to – mówi w zamyśleniu Stuart. – Luksus.
– Nie przeceniaj mnie. Kenji kiedyś powiedział mi to samo.
Stuart wbija wzrok w posadzkę.
– Rozumiem, choć tak naprawdę nie jestem taki jak wy wszyscy.
– Hej, Stu, dobrze, że jesteś z nami! – Odwracam się w jego stronę i czekam, aż spojrzy mi w oczy.
– Dziękuję – odpowiada. – Dużo to dla mnie znaczy, że to powiedziałeś. Posłuchaj… – Znowu spogląda na podłogę, przestępuje z nogi na nogę i znowu patrzy na mnie. – Jeszcze nie mam sponsora. Zgodziłbyś się… nim zostać?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Blaise Pascal, Myśli, 139, przeł. Tadeusz Boy-Żeleński, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2004, s. 39. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]