Anonimowi skrytobójcy - Rob Hart - ebook + książka

Anonimowi skrytobójcy ebook

Hart Rob

4,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Najlepsza sensacyjna książka 2024 roku w USA.

Zabić jest łatwo. Przestać – to prawdziwa sztuka.

Mark był najniebezpieczniejszym płatnym mordercą na świecie, ale przekonał się boleśnie, że dotychczasowa praca zmieniła go w potwora. Porzucił dawny zawód i dołączył do grupy byłych skrytobójców realizujących dwunastopunktowy program powrotu do normalnego życia.

Mark zostaje brutalnie zaatakowany przez nieznanego napastnika i musi uciekać. Odwiedza Nowy Jork, Singapur i Londyn, unika kolejnych ataków, zbiera poszlaki, próbuje rozwiązać zagadkę, kto go ściga. Nie może nikogo zabić ani dać się zabić. Przekonuje się, że dla mordercy, który powrócił na właściwą drogę, życie bez przemocy to prawdziwy problem.

„Znakomity thriller... Anonimowi skrytobójcy to książka, której NIE WOLNO PRZEGAPIĆ, pełna napięcia i emocji opowieść o odkupieniu”.

S.A. Cosby, autor All the Sinners Bleed

„INTELIGENTNA, WCIAGAJACA powieść kryminalna napisana przez urodzonego gawędziarza. Przeczytałem książkę Harta jednym tchem i gwarantuję, że Wy też nie będziecie mogli się od niej oderwać”.

Jeffery Deaver, autor Polowania na czas

„Książka szybka, brutalna i wyrafinowana – ADRENALINA POPITA CZARNĄ KAWĄ. Żałuję, że sama jej nie napisałam”.

Deanna Raybourn, autorka Killers of a Certain Age

„Nie spodziewałam się takiego natężenia emocji w powieści o zawodowym mordercy. Od wielu lat jestem fanką Harta. Anonimowi skrytobójcy to z pewnością najlepsza z jego dotychczasowych książek”.

Jennifer Hillier, autorka Rzeczy, które robimy w ciemności

„POWIEŚĆ SENSACYJNA DEKADY! Gwarantuję, że kiedy zaczniecie czytać tę książkę, nie będziecie w stanie jej odłożyć. Anonimowi skrytobójcy to klasyka gatunku”.

David Heska Wanbli Weiden, autor Zimowych kronik

„Świetne studium charakterologiczne, a zarazem wnikliwa analiza zmagań z uzależnieniem. SENSACJA W POŁĄCZENIU Z OSOBISTYMI EMOCJAMI to rzadka kombinacja. Hart jest w tym mistrzem”.

Alex Segura, autor Secret Identity

„Bohater Anonimowych skrytobójców PRZYPOMINA JOHNA WICKA Z FILMU Z KEANU REEVESEM W ROLI GLÓWNEJ. Nie boi się zmagać z problemami moralnymi i jest nieco bardziej rozmowny”.

Alma Katsu, autor Red London

„Perfekcyjne połączenie niezapomnianych postaci, realizmu, ironicznego humoru i NIEPRZEWIDYWALNYCH ZWROTÓW AKCJI”.

Steven Konkoly, autor cyklu o Devinie Grayu

Rob Hart to autor The Paradox Hotel, Magazynu i serii kryminałów o prywatnym detektywie Ashu McKennie. Napisał wraz z Jamesem Pattersonem powieść Scott Free. Pracował jako wydawca książek, reporter, dyrektor ds. komunikacji politycznej miasta Nowy Jork. Mieszka na Staten Island.

Oficjalna strona autora: robwhart.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 288

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

Dla­czego poczwarka jest okryta jedwa­bi­stą powłoką, gdy zmie­nia się w motyla? Aby inne poczwarki nie sły­szały jej krzy­ków. Prze­miana jest bole­sna.

Rory Mil­ler, Medi­ta­tions on Vio­lence

Lower East Side, Man­hat­tanTeraz

Adre­na­lina to naj­lep­szy śro­dek prze­ciw­bó­lowy. Nie działa długo. Ale to zadzi­wia­jące, jak nie­wiele czu­jesz w chwili, gdy kula tra­fia cię w brzuch albo nóż prze­cina skórę.

Poza tym adre­na­lina znie­kształca postrze­ga­nie czasu. Kiedy poja­wia się gwał­towny ból i pró­buje zwró­cić na sie­bie uwagę roz­pacz­li­wym krzy­kiem, dla więk­szo­ści ludzi świat staje się bez­sen­sow­nym cha­osem. Czas bie­gnie dwa razy szyb­ciej i patrzymy z lotu ptaka na wła­sne ciało, obser­wu­jąc masa­krę.

Lecz jeśli ktoś jest zawo­dow­cem o ogrom­nym doświad­cze­niu – tak jak ja – czas mie­ści się w dłoni. Można go obra­cać i oglą­dać pod róż­nymi kątami. Pozna­jesz prawdę o sobie.

Zasta­na­wiasz się, dla­czego leżysz na pod­ło­dze pokry­tej lino­leum mię­dzy roz­trza­ska­nymi szcząt­kami kru­chego skła­da­nego sto­lika, wśród roz­la­nej kawy i resz­tek pącz­ków. Zasta­na­wiasz się, który z two­ich grze­chów spra­wił, że ktoś kop­nął cię w pierś i posłał na zie­mię.

Kiedy obu­dzi­łem się dziś rano, myśla­łem, że nie potrze­buję iść na spo­tka­nie grupy. Jed­nak potrze­buję. Dla­tego powlo­kłem się do pod­ziemi kościoła pod wezwa­niem Świę­tej Dymfny w Lower East Side. Nie­wielki kościół, tak zapo­mniany, że rów­nie dobrze mógłby być ruiną pod przę­słami Wil­liams­burg Bridge.

Szcze­góły spo­tka­nia nie są ważne.

Przede wszyst­kim muszę powstrzy­mać tego gościa od zabi­cia mnie.

Jest bar­dzo wysoki, można się zasta­na­wiać, czy nie musi pochy­lać głowy w drzwiach. Pra­wo­ręczny. Nie­zbyt masywny, ale żyły na przed­ra­mio­nach przy­po­mi­nają grzbiety gór­skie na mapie pla­stycz­nej. Na lewym przed­ra­mie­niu znaj­duje się tatuaż: czarna kropka oto­czona przez cztery kropki, jak piątka na kości do gry. Ma ciemne włosy gładko zacze­sane do tyłu i czarny czub w stylu na iro­keza. Jest ubrany w bojówki, czarne buty i gra­na­tową bluzę ter­mo­ak­tywną. Poznaję szkli­stą mar­twotę w oczach, bo widzę ją w lustrze codzien­nie rano. Może być Rosja­ni­nem. Jesz­cze się nie ode­zwał, ale kop­nię­cie, postawa i spo­kojna pew­ność sie­bie koja­rzą się z sys­temą, rosyj­ską sztuką walki.

Powoli wstaję, usi­łu­jąc nie pośli­zgnąć się na roz­sy­pa­nym jedze­niu. Jest jakieś trzy i pół metra ode mnie. Powi­nien pró­bo­wać mnie zneu­tra­li­zo­wać, gdy leża­łem na pod­ło­dze, ale tego nie zro­bił. Obser­wuje mnie uważ­nie z wyra­zem pod­nie­ce­nia na twa­rzy.

Myślę, że mnie poznał. Wie, kim jestem.

Co ozna­cza, że albo zwa­rio­wał, albo jest bar­dzo pewny sie­bie.

– Możemy jesz­cze poroz­ma­wiać i rozejść się w przy­jaźni – mówię, zer­ka­jąc na pod­łogę. – Poczę­sto­wał­bym cię pącz­kiem, ale chyba tro­chę na to za późno.

Uśmie­cha się lewym kąci­kiem ust i mru­czy:

– Kozieł.

A zatem Rosja­nin.

Wypo­wie­dziaw­szy obraź­liwe słowo, szybko mnie ata­kuje.

Zbyt szybko.

Jest tak pod­eks­cy­to­wany per­spek­tywą udo­wod­nie­nia cze­goś, że nie zwraca uwagi na pod­łogę. Trzy kroki i ląduje na pączku z cze­ko­la­dową polewą, po czym śli­zga się do przodu. Utrud­nia mu to ruch, co daje mi szansę, któ­rej potrze­buję.

Pochy­lam się szybko, pod­no­szę stłu­czony imbryk do kawy, chwy­ta­jąc czarną pla­sti­kową rączkę, po czym celuję nie­równą szklaną kra­wę­dzią w jego nogę. Mam nadzieję tra­fić go pod kola­nem i prze­ciąć ścię­gno, by nie mógł cho­dzić, bo chcę się dowie­dzieć, kto go wysłał. Ale nie chcę go zabić.

Zwłasz­cza w tym miej­scu.

Odska­kuje i szkło mija go o włos. Tak samo jak w trak­cie trzech następ­nych zama­chów. Pró­buję zada­wać ciosy, które nie byłyby śmier­telne, ale jest szybki jak Bruce Lee: widać począ­tek i koniec ruchu, lecz śro­dek to trąba powietrzna.

Czuję się zmę­czony. Bolą mnie mię­śnie, tracą spraw­ność. Już dawno nie ćwi­czy­łem. Znowu celuję w nogę i nie tra­fiam, po czym tracę rów­no­wagę. Wyko­rzy­stuje impet, by się obró­cić, i ude­rza mnie butem w bok głowy. Wyko­nuję prze­wrót, wstaję i przyj­muję pozy­cję bojową.

Adre­na­lina działa. Ból znaj­duje się na zewnątrz, puka do drzwi, ale ciało go nie wpusz­cza.

Zapie­ram się sto­pami o zie­mię, cze­ka­jąc na atak. Szkło imbryka do kawy jest zbyt kru­che, by sta­no­wić sku­teczną broń, ale to przy­naj­mniej coś. Oczy­wi­ście sięga za pasek od spodni i wyciąga krótki czarny nóż sprę­ży­nowy. Wydaje się tak ostry, że mógłby prze­ciąć pan­cerz czołgu.

Kolejna oznaka pew­no­ści sie­bie. Mógłby mnie dźgnąć nożem już na początku. Usły­sza­łem go dopiero wtedy, gdy był tuż za mną; nie jest to rzecz, którą powi­nie­nem się chwa­lić.

Posta­no­wił się spraw­dzić.

Trzyma nóż za ple­cami, żebym nie mógł sku­tecz­nie spa­ro­wać ciosu albo wytrą­cić mu noża z ręki. Osła­nia się żyla­stym przed­ra­mie­niem jak tar­czą. Noże są nie­bez­pieczne w rękach idio­tów, lecz nie ma niczego gor­szego niż czło­wiek, który wie, jak posłu­gi­wać się nożem.

Idzie powoli w moją stronę, oce­nia­jąc odle­głość. Robi krok do przodu, a potem się cofa. Pro­wo­kuje mnie, bym go zaata­ko­wał. Przyj­muję podobną postawę, trzy­mam przed sobą przed­ra­mię z nad­garst­kiem zwró­co­nym do wewnątrz, by nie mógł mnie tra­fić w deli­katną część ręki.

Ale jestem w znacz­nie gor­szej sytu­acji.

Nie wie jed­nego: zro­bię wszystko, co w mojej mocy, by go nie zabić, cho­ciaż ryczy we mnie naj­dzik­sza część mojej oso­bo­wo­ści.

Kiedy stara się mnie spro­wo­ko­wać, mogę na chwilę ode­tchnąć. Wcią­gnąć powie­trze, wstrzy­mać oddech na cztery sekundy, wypu­ścić powie­trze, odcze­kać cztery sekundy. Uspo­kaja to mój sys­tem ner­wowy na tyle, że jestem w sta­nie się sku­pić.

Imbryk do kawy jest bez­u­ży­teczny, więc kiedy posta­na­wia zaata­ko­wać, rzu­cam mu go w twarz. Obraca się i lekko chwieje, osła­nia­jąc oczy, co pozwala mi się sku­lić i się­gnąć po nóż. Jeśli zdo­łam zapa­no­wać nad sytu­acją, może się skoń­czyć na kilku ranach cię­tych, może nie­wiel­kich ranach kłu­tych, a nie nożu wbi­tym w pierś po ręko­jeść.

Chwy­tam jedną ręką jego nad­gar­stek, potem drugą rękę. Ude­rzam go bar­kiem, two­rząc dystans, odpy­cha­jąc ostrze. W tym momen­cie zaczy­nają się sza­chy z pręd­ko­ścią dwu­stu kilo­me­trów na godzinę. Jeśli zdo­łam go ude­rzyć kola­nem w plecy, prze­wrócę go na zie­mię i zyskam kon­trolę. Muszę unie­ru­cho­mić rękę trzy­ma­jącą nóż, wyko­rzy­stać dźwi­gnię, by przy­szpi­lić ją do ziemi.

Oka­zuje się silny. Mocno się szar­pie, by stwo­rzyć oka­zję, a potem wal­czymy o broń, pró­bu­jemy ją chwy­cić.

Moje palce się śli­zgają, trudno mi uchwy­cić ręko­jeść.

Wła­śnie wtedy zdra­dzają mnie doświad­cze­nia z adre­na­liną. Czas przy­śpie­sza, wszystko staje się nie­wy­raźne.

Poru­sza­jący się wir rąk i nóg, krót­kie okrzyki, wiecz­ność w jed­nym momen­cie.

Odsuwa się, na jego twa­rzy widać szok.

Jego dło­nie są puste. Moje też. Wiem, że nóż nie upadł na zie­mię, bo musiał­bym to usły­szeć. Moje serce wypeł­nia gorz­kie poczu­cie żalu.

Udało mi się wytrwać pra­wie rok.

Szu­kam ręko­je­ści noża w nadziei, że rana nie jest śmier­telna. Mogę zata­mo­wać krwo­tok, wezwać karetkę, zasto­so­wać opa­skę uci­skową – byle tylko ura­to­wać życie temu czło­wie­kowi.

Ale ni­gdzie nie widzę noża.

Patrzy na mój brzuch.

Podą­żam za jego wzro­kiem i widzę nóż ster­czący z mojego lewego boku.

– Och, dzięki Bogu – mówię, deli­kat­nie doty­ka­jąc kra­wę­dzi rany.

Wtedy poja­wia się ból, zale­wa­jąc mnie jak fala. Padam na zie­mię i obra­cam się na bok, by nie wbić ostrza głę­biej. Każdy nerw w moim ciele budzi się do życia i krzy­czy pro­sto do uszu.

Wła­śnie tak działa adre­na­lina – jest naj­lep­szym środ­kiem prze­ciw­bó­lo­wym, ale na krótko.

Idzie w moją stronę i myślę: „To koniec”. Zasta­na­wiam się, co go tu spro­wa­dziło, jak mnie zna­lazł, dla­czego to robi. Byłoby miło, gdyby wygło­sił krótki mono­log, lecz nie wydaje się gada­tliwy. Domy­ślam się, że nie ma to żad­nego zna­cze­nia. Ludźmi, któ­rzy pra­gną mojej śmierci, można wypeł­nić sta­dion.

Nie prze­sze­dłem wszyst­kich kro­ków, nikogo nie prze­pro­si­łem, więc może wła­śnie na to zasłu­guję. Na bole­sną śmierć na posadzce kościoła.

Kuca przede mną i obma­cuje mnie. Wyj­muje z kie­szeni na piersi nie­wielki, pod­nisz­czony notes, prze­gląda go i kiwa głową. Wydaje się zado­wo­lony, że zna­lazł to, czego szu­kał; pochyla się w moją stronę, aż czuję cie­pło jego odde­chu, i mówi:

– Roz­cza­ro­wa­łeś mnie, kotio­nok.

Jestem wście­kły.

Kozieł ozna­cza po rosyj­sku „kozła”, ale też coś w rodzaju „skur­wy­syna”. Kotio­nok to „kotek”.

Dźgnął mnie nożem.

Pie­przony sukin­syn.

Wybu­cham śmie­chem, roz­ba­wiony tym, że naj­bar­dziej inte­re­suję się swoim ego w chwili, gdy się wykrwa­wiam. Chyba mnie nie sły­szy. Jestem pra­wie pewien, że odszedł. Prze­wra­cam się na plecy i patrzę na jarze­niówki brzę­czące nad głową. Mimo bólu czuję ulgę.

Warto umrzeć na trzeźwo.

A jed­nak cią­gle mogę mieć szansę. Wokół noża pły­nie krew, lecz nie try­ska; nie czuję woni gówna, czyli jest spora szansa, że nie prze­ciął jelit. Nie powi­nie­nem wycią­gać noża, musi pozo­stać w ciele, dopóki nie znajdę pomocy.

Nóż to jedyna rzecz utrzy­mu­jąca mnie przy życiu. Jest jak palec zaty­ka­jący otwór.

Sły­szę za ple­cami kroki. Rosja­nin znowu poja­wia się w moim polu widze­nia, kiwa do mnie przy­jaź­nie ręką, poru­sza pal­cami. Póź­niej pochyla się i zde­cy­do­wa­nym gestem wyrywa nóż z ciała. Czuję strasz­liwy ból i robi mi się ciemno przed oczami.

– Wkrótce się zoba­czymy – mówi.

Przy­ci­skam rękę do brzu­cha.

Mię­dzy moimi pal­cami try­ska gorąca krew.

Nie tego się dzi­siaj spo­dzie­wa­łem.

2

MATYLDA: Czy życie zawsze jest takie trudne, czy tylko wtedy, gdy jest się dziec­kiem? LÉON: Zawsze.

Leon zawo­do­wiec

West Vil­lage, Man­hat­tanWcze­śniej tego samego dnia

Sto­per się wyłą­cza, jego sygnał wyrywa mnie z transu wywo­ła­nego ryt­micz­nymi ude­rze­niami ska­kanki. Nie­ru­cho­mieję, pod­no­szę komórkę leżącą na dachu i wsu­wam do kie­szeni bluzy od dresu. Spo­glą­dam na dachy West Vil­lage i wdy­cham lodo­wate powie­trze.

Dzień jest piękny.

Scho­dami w dół, do mojego miesz­ka­nia. Wie­szam ska­kankę na haczyku przy drzwiach. P. Kitty pod­cho­dzi nie­zgrab­nie do miski w kuchni i miau­czy, żąda­jąc jedze­nia. Wyj­muję puszkę sie­ka­nych podro­bów dro­bio­wych, prze­kła­dam je do miski, dra­pię go po wiel­kim, rudym, głu­pim łbie, a on zanu­rza pysk w misce.

W głębi serca chciał­bym zostać w domu, oglą­dać filmy i zapo­mnieć o ana­li­zo­wa­niu emo­cji, ale Kenji będzie na mnie cze­kał u Lulu i nie chcę wysta­wić go do wia­tru. To wystar­cza, bym się zmo­bi­li­zo­wał. Na dwo­rze jest cią­gle dwa­dzie­ścia kilka stopni zimna, ale dzie­sięć minut ćwi­czeń na ska­kance wystar­cza, bym oblał się potem. Wska­kuję pod prysz­nic, myję się i ubie­ram. Spraw­dzam, czy P. Kitty ma pełne poidełko. Zjadł połowę pokarmu i poło­żył się na kana­pie, zmie­nia­jąc się w bez­kształtną masę rudego futra.

– Żad­nych imprez, kiedy mnie nie będzie – mówię.

Nie poru­sza się.

Biorę śmieci i ruszam w stronę drzwi, po czym zdaję sobie sprawę, że zapo­mnia­łem notesu. Leży na moim postrzę­pio­nym, sfa­ty­go­wa­nym egzem­pla­rzu Wiel­kiej Księgi – biblii Ano­ni­mo­wych Alko­ho­li­ków – umiesz­czo­nej na hono­ro­wym miej­scu. Obok stoi papie­rowy żuraw, któ­rego Kenji dał mi przed wielu laty w Pra­dze. Cho­wam notes do kie­szeni mary­narki i czuję się tro­chę bez­piecz­niej.

Okno jest lekko uchy­lone – miesz­ka­nie trzyma cie­pło niczym pie­kar­nik – lecz szpara wydaje się zbyt wąska, by P. Kitty wyśli­zgnął się na zewnątrz. Nie chcę go zamy­kać, bo dom zmie­niłby się w saunę, więc pozo­sta­wiam je otwarte.

Scho­dzę pię­tro niżej i pukam do drzwi miesz­ka­nia bez­po­śred­nio pode mną. Po dru­giej stro­nie roz­lega się czła­pa­nie, po czym drzwi się uchy­lają i widzę oko na pozio­mie swo­jej piersi. Roz­sze­rza się, gdy pani Nguyen mnie poznaje. Otwiera drzwi. Ma na sobie gruby szla­frok, puchate pan­to­fle domowe i czer­woną opa­skę na siwych wło­sach ści­śle przy­le­ga­ją­cych do głowy.

– Wywóz śmieci – mówię.

Uśmie­cha się i unosi nie­wielką, schlud­nie zwią­zaną pla­sti­kową torebkę.

– Jesteś słodki.

– Kar­mi­łaś kota w cza­sie mojej nie­obec­no­ści, więc spła­cam dług. Ale powin­naś dawać mu mniej sma­ko­ły­ków. Zaczął tyć.

– Nie jest gruby, ma tylko masywne kości – odpo­wiada. – Jeśli szuka jedze­nia, to zna­czy, że jest głodny. Źle go kar­misz.

– Zgódźmy się, że mamy różne zda­nia na ten temat.

– Chcesz, żebym się nim zaopie­ko­wała w cza­sie świąt? Wyjeż­dżasz gdzieś?

– Będę tam, gdzie co roku. Na górze, pijąc whi­sky i oglą­da­jąc To wspa­niałe życie.

– Żad­nej rodziny, przy­ja­ciółki? – pyta. – Albo przy­ja­ciela?

Wzru­szam ramio­nami.

– Nie prze­pa­dam za Bożym Naro­dze­niem. Jako dziecko nie dosta­łem roweru BMX, o który pro­si­łem. Potem było jesz­cze gorzej.

– Żyjesz jak Scro­oge z Opo­wie­ści wigi­lij­nej. W Wigi­lię upiekę cia­sto z mig­da­łami dla syna i jego dzieci. – Unosi brwi. – Możesz wpaść, jeśli masz ochotę. Przyda się para sil­nych rąk.

– Możesz mnie pod­ry­wać, ile chcesz, ale i tak nie zamie­rzam się z tobą prze­spać.

Śmieje się, unosi dłoń i kle­pie mnie po piersi.

– Nie miał­byś na to szans. Dzięki za wynie­sie­nie śmieci, Mark.

– Zoba­czymy się jutro, kocha­nie – odpo­wia­dam i ruszam w stronę scho­dów. – I prze­stań pod­rzu­cać jedze­nie mojemu kotu.

– A ty prze­stań go gło­dzić! – woła za mną.

Wycho­dzę na ulicę, wyrzu­cam śmieci do pojem­ni­ków, po czym ruszam w stronę Lower East Side. Nor­mal­nie poszedł­bym pie­szo, ale w tym momen­cie chyba lepiej poje­chać metrem linii F, więc docie­ram do West Fourth Street, zbie­gam po scho­dach i udaje mi się wsko­czyć do wagonu w chwili zamy­ka­nia drzwi.

I oczy­wi­ście poja­wia się Smi­ley.

Smi­ley to stały bywa­lec tej dziel­nicy. Nie zawsze w linii F, widy­wa­łem go też w A oraz 1. Pew­nie mieszka w tej oko­licy albo to jego teren łowiecki. Jak zwy­kle koły­sze się nie­zgod­nie z ryt­mem ruchów pociągu, trzy­ma­jąc do połowy opróż­nioną butelkę Hen­nessy; zacho­wuje się jak pewny sie­bie chu­li­gan z lat dwu­dzie­stych. Jego zanie­dbane włosy są prze­tłusz­czone, ma bli­zny na twa­rzy. Jedną na policzku, która nadaje jego twa­rzy wyraz gro­te­sko­wego uśmie­chu.

Zawsze sta­ram się go igno­ro­wać. W metrze naj­czę­ściej wywo­łują awan­tury bez­domni albo cho­rzy psy­chicz­nie. Współ­czuję im, mia­sto Nowy Jork wydaje miliardy dola­rów na poli­cję, która wsa­dza ich do aresz­tów, prze­śla­duje albo bije. Zdo­bywa pie­nią­dze, wyko­rzy­stu­jąc agen­cje zaj­mu­jące się bez­dom­nymi lub zdro­wiem psy­chicz­nym, które mogłyby im poma­gać.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, są naj­więk­szym zagro­że­niem dla samych sie­bie. Jeśli ich igno­ro­wać, zosta­wiają ludzi w spo­koju: zawsze można wsiąść do następ­nego wagonu albo pocze­kać na następny pociąg.

Łatwo to powie­dzieć.

W tej chwili roz­ma­wia z ładną młodą bru­netką w dro­gich skó­rza­nych butach i bia­łej kurtce pucho­wej. Dziew­czyna nie odpo­wiada na jego zaczepki, sku­liła się na ławce, jakby chciała znik­nąć. W wago­nie panuje strach, ludzie odwra­cają wzrok, udają, że niczego nie widzą i nie muszą mieć poczu­cia winy.

Sia­dam na wol­nym miej­scu obok dziew­czyny i patrzę na Smi­leya.

– Hej, stary, jakie są twoje ulu­bione lody?

Płyta w jego mózgu zgrzyta.

– O czym ty gadasz, do cho­lery, czło­wieku?! – pyta w końcu.

– Gdzie można tu zro­bić naj­lep­sze zakupy? Cho­dzę do Dagsa, ale jest tro­chę drogi.

– Roz­ma­wiam z tą panią – odpo­wiada, pocią­ga­jąc łyk z butelki Hen­nessy, po czym zdaje sobie sprawę, że jest pusta. Wydaje się zaszo­ko­wany.

– Roz­mowa nie wyglą­dała na cie­kawą, ale widzia­łem, że masz ochotę poga­wę­dzić, więc posta­no­wi­łem się przy­łą­czyć. Jaki dobry film ostat­nio widzia­łeś?

Pyta­nia wywo­łują dokład­nie taki sku­tek, jak pla­no­wa­łem: dez­orien­tują go i iry­tują, lecz nie są na tyle agre­sywne, by wpadł we wście­kłość.

Drzwi otwie­rają się na sta­cji Broad­way-Lafay­ette i lekko trą­cam kobietę łok­ciem. Czeka sekundę i wybiega z pociągu. W tym momen­cie ja też wstaję i zaj­muję miej­sce mię­dzy Smi­leyem a drzwiami, więc nie może za nią iść.

Drzwi się zasu­wają. Popy­cha mnie, nie­zbyt mocno, ale cofam się nieco, two­rząc mię­dzy nami dystans, by móc obser­wo­wać jego ręce. Facet, któ­remu pocięto w ten spo­sób twarz, praw­do­po­dob­nie nosi nóż, by koić wspo­mnie­nia. To bez­pieczne zało­że­nie: wiele zyskam, jeśli mam rację.

Na przy­kład: nie ugo­dzi mnie nożem.

– Wiesz, kim jestem? – pyta.

– Nie – odpo­wia­dam. – Ja nazy­wam się Mark. Jaki jest twój ulu­biony kolor?

– Czer­wony – mówi. – Za chwilę go zoba­czysz, jak się nie cof­niesz.

– Masz rację, nie warto – odzy­wam się, z całych sił sta­ra­jąc się powstrzy­mać pogar­dliwy uśmie­szek, poja­wia­jący się na moich war­gach.

Wypija jesz­cze jeden łyk z butelki – cią­gle pustej – i namy­śla się, co robić. Pociąg zwal­nia i wjeż­dża na sta­cję Second Ave­nue. Zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy nie był to błąd. Nie żałuję, że zwró­ci­łem na sie­bie jego uwagę, ale mogłem grać łagod­niej.

– Dupek – mru­czy, gdy drzwi się otwie­rają, a póź­niej odcho­dzi.

Kiedy drzwi są bez­piecz­nie zamknięte, kilku ludzi klasz­cze. Kiwam lekko głową w stronę tłumu, zado­wo­lony, że zacho­wa­łem spo­kój, tro­chę ziry­to­wany, że nikt nie zain­ter­we­nio­wał przede mną. Ale przede wszyst­kim z tru­dem usi­łuję zapa­no­wać nad tok­sycz­nym pra­gnie­niem, które spra­wiało, że chcia­łem podą­żyć za Smi­leyem i spy­tać go: „Wiesz, kim jestem?”.

* * *

Na oknie restau­ra­cji prze­su­wają się z sze­le­stem płatki śniegu. Nie jest ich na tyle dużo, by przy­le­gały, ale wystar­cza, by uznać to za pierw­szy opad śniegu tej zimy. Po dru­giej stro­nie Delan­cey Street widać nie­wielką, gołą cho­inkę ozdo­bioną tylko miga­ją­cymi lamp­kami. Wydaje mi się smutna, samotna, usi­łuje świe­cić w ciem­nym, obo­jęt­nym mie­ście, ale może to po pro­stu odbi­cie mojego nastroju.

Kenji znowu zwraca moją uwagę na blat. Stuka w notes, który wyją­łem, lecz któ­rego nie otwo­rzy­łem. Dłu­gie siwe włosy ma zwią­zane w kucyk i jak zawsze widać na jego twa­rzy zamy­ślony uśmiech, jak u kogoś, kto usły­szał śred­nio zabawny dow­cip. Nie na tyle dobry, by gło­śno się śmiać, ale wyma­ga­jący grzecz­nej reak­cji.

– Jak twój ósmy krok? – pyta.

Wypi­jam łyk wody o smaku kawy i wzru­szam ramio­nami.

– Już pra­wie Gwiazdka. Wymie­nimy się pre­zen­tami? Jeśli masz coś dla mnie, nie chcę mieć pustych rąk i czuć się jak idiota.

– Mark?

– Noszę T-shirty roz­miaru M. Mam mnó­stwo akce­so­riów kuchen­nych. Nie potrze­buję nowych.

– Maaark? – powta­rza Kenji, prze­cią­ga­jąc moje imię niskim bary­to­nem, jakby stro­fo­wał dziecko.

– Nad­cho­dzi – mówię.

Śmieje się cicho. Pro­stuje się na stołku i roz­gląda się, by się upew­nić, że nikt nas nie sły­szy. Oprócz star­szego męż­czy­zny sie­dzą­cego w bok­sie na końcu restau­ra­cji, ubra­nego w nie­modny brą­zowy gar­ni­tur i roz­wią­zu­ją­cego krzy­żówkę w „New York Time­sie”, w lokalu jeste­śmy tylko my i wła­ści­cielka, Lulu. Jej restau­ra­cja to wąskie pomiesz­cze­nie przy­po­mi­na­jące bar na sta­cji kole­jo­wej: mnó­stwo chromu, lami­natu imi­tu­ją­cego drewno i kurzu. Jedze­nie jest dobre, a pry­wat­ność naj­wyż­szej klasy.

– Co się dzieje? – pyta Kenji. – Wyda­jesz się zde­kon­cen­tro­wany.

Opo­wia­dam mu o Smi­leyu i o tym, że jestem dumny ze spo­koj­nego zakoń­cze­nia incy­dentu, cho­ciaż mia­łem ochotę roz­bić mu czaszkę.

– Jeśli szu­kasz afir­ma­cji, to ją zna­la­złeś. – Kle­pie mnie po ramie­niu. – Jestem z cie­bie dumny.

– Dzię­kuję, tatu­siu.

– Wiem, że stale to powta­rzam, ale dla­tego, że łatwo o tym zapo­mnieć – odzywa się. – Zmiana nie jest czymś, co robi się tylko raz. Trzeba ją powta­rzać codzien­nie…

Milk­nie, gdy poja­wia się przed nami Lulu. Jej rude włosy siwieją, nosi czer­wone kocie oku­lary i spo­gląda na nas sta­lo­wymi zie­lo­nymi oczami. Trzyma szklany imbryk z kawą, nalewa nam ją bez słowa, po czym czła­pie z powro­tem do kasy i zaj­muje się papier­kową robotą.

– To trudne – mówi Kenji nieco cich­szym gło­sem. Gła­dzi prawą ręką skom­pli­ko­wany, kolo­rowy tatuaż pokry­wa­jący lewe przed­ra­mię: ogon smoka owi­nię­tego wokół torsu. Głowa smoka zaj­muje całe plecy. Dotyka tatu­ażu, gdy przy­po­mina sobie dawne życie.

– Myśl o tym, że mógł­bym sie­dzieć wśród ludzi… – Wypi­jam nie­wielki łyk kawy, mając nadzieję, że zła­go­dzi ści­ska­nie w gar­dle.

– Pamię­tasz, co ci mówi­łem przed wielu laty? – pyta Kenji, obra­ca­jąc kube­czek na spodku.

– Naj­waż­niej­sze to być goto­wym – odpo­wia­dam.

– Prze­pro­si­łem dwa dni temu – mówi. – Odna­la­złem starą przy­ja­ciółkę, która mieszka tutaj, w Pas­saic. – Odsta­wia kube­czek i splata dło­nie. – Pro­wa­dzi restau­ra­cję, kuch­nia japoń­ska i mek­sy­kań­ska. Nie wiem, czy dobra.

– Nie zafun­do­wała ci posiłku?

– Przy­sze­dłem po zamknię­ciu.

– I po pro­stu powie­dzia­łeś, co zro­bi­łeś?

Kiwa głową.

– Na początku wyda­wała się wytrą­cona z rów­no­wagi, tro­chę prze­ra­żona, ale mnie wysłu­chała. Kiedy skoń­czy­łem, oświad­czyła, że mi nie wyba­cza, ale minęło tak dużo czasu, że nie ma już pre­ten­sji. Powie­działa, że już dawno zapo­mniała o bólu i że muszę sobie radzić z wła­snym. Popro­siła, żebym odszedł i ni­gdy nie wra­cał.

– Jak się czu­łeś? – pytam.

– W tam­tej chwili nie­kom­for­towo – odpo­wiada. – Ale gdy wra­ca­łem do metra, zro­biło mi się lżej na sercu. Musia­łem to zro­bić. – Wypija duży łyk kawy. – Z cza­sem staje się to łatwiej­sze.

Lekko się śmieję. Pomysł, że może to być łatwe, wydaje się gro­te­skowy.

Tak naprawdę okła­muję Ken­jiego. Ósmy krok – lista ludzi, któ­rych powi­nie­nem prze­pro­sić – jest już od jakie­goś czasu gotowa.

Ale dzie­wiąty krok polega na tym, by naprawdę prze­pro­sić. A to ozna­cza przy­zna­nie, że naprawdę zabi­łem tych ludzi.

– Nie rozu­miem jed­nej rze­czy – mówię. – Dzie­wiąty krok polega na tym, że należy prze­pro­sić zain­te­re­so­wane osoby, gdy to moż­liwe, chyba że wyrzą­dzi­łoby to nową szkodę lub krzywdę. W takim przy­padku możemy prze­pro­sić pośred­nio, czy­nami. Po pro­stu pro­wa­dzić lep­sze życie. Słu­żyć. Czy cały ten pro­gram nie polega na pro­wa­dze­niu lep­szego życia? Czy zdra­dza­nie ludziom tajem­nic nie przy­spa­rza dal­szych szkód? Po pro­stu roz­dzie­ramy rany. Sta­wiamy ich w sytu­acji… A jeśli posta­no­wią szu­kać zemsty?

Kenji znowu się uśmie­cha.

– Mówisz jak każdy uczest­nik pro­gramu, który nie chce przejść do dzie­wią­tego kroku.

Trzy­mam dło­nie oparte o blat, jak­bym pró­bo­wał nie odle­cieć w prze­strzeń. Ręce, które wyrzą­dziły tyle krzywdy, które spra­wiły, że lista przy­go­to­wana w ósmym kroku jest pie­kiel­nie długa. Kenji zdaje się wyczu­wać zmianę poło­że­nia środka cięż­ko­ści i kła­dzie prawą rękę na mojej lewej dłoni, by mnie uspo­koić. Instynk­tow­nie chce ją cof­nąć, ale doce­niam intymny gest.

Zwłasz­cza że jego ręce robiły to samo co moje.

– Jesteś moim czwar­tym pod­opiecz­nym – mówi. – Dwóch zre­zy­gno­wało. Jed­nego dopa­dła prze­szłość. Ty poko­ny­wa­łeś kolejne kroki z praw­dzi­wym zaan­ga­żo­wa­niem. Oka­za­łeś się lep­szy. Póź­niej dotar­łeś tutaj i natra­fi­łeś na mur. Nie chcę stra­cić kolej­nego pod­opiecz­nego. Pamię­taj, to dobry uczy­nek. Nie tylko wobec ludzi na two­jej liście, lecz także wobec cie­bie. Uczysz się wyba­czać samemu sobie.

– Wiem – odpo­wia­dam. – To po pro­stu trudne.

– Bar­dzo trudne.

Wcią­gnąć powie­trze, wstrzy­mać oddech na cztery sekundy, wypu­ścić powie­trze, odcze­kać cztery sekundy.

Ma rację. Przej­ście do dzie­wią­tego kroku może ozna­czać zakoń­cze­nie pro­gramu, a potem, pew­nego dnia – cóż, nie spo­dzie­wam się, że naprawdę sobie wyba­czę i odnajdę spo­kój wewnętrzny, ale może będę w sta­nie spać w nocy albo tro­chę mniej się nie­na­wi­dzić.

Może to wystar­czy?

Za naszymi ple­cami roz­lega się dzwo­nek nad drzwiami. Do lokalu wcho­dzą młoda kobieta i młody męż­czy­zna. Trzy­mają tele­fon na pozio­mie oczu i gapią się w niego z uśmie­chem. Męż­czy­zna ma na gło­wie czarną czapkę, a na szyi gustow­nie zwią­zaną apaszkę. Kobieta nosi duże, grube oku­lary; jest ogo­lona na zero.

– W dzi­siej­szym odcinku Nie­zna­nych restau­ra­cji odwie­dzamy bar Lulu. Znaj­duje się daleko na ubo­czu i nie ma nawet strony w Yel­pie – odzywa się męż­czy­zna. – Poza tym…

Lulu pstryka pal­cami, co uci­sza męż­czy­znę, po czym mówi, nie odry­wa­jąc pióra od papieru i nie uno­sząc wzroku:

– Wyjdź­cie.

Stoją w otwar­tych drzwiach, do sali wpada chłodne gru­dniowe powie­trze. Nie wie­dzą, co powie­dzieć, i patrzą na mnie i Ken­jiego, jakby ocze­ki­wali pomocy.

Lekko wzru­szam ramio­nami.

– Nie zadzie­rał­bym z nią.

Wycho­dzą, nie mówiąc ani słowa.

Wła­śnie dla­tego przy­cho­dzimy do Lulu.

Zdaję sobie sprawę, że Kenji dalej trzyma rękę na mojej dłoni. Spo­glą­damy na nasze ręce, potem na sie­bie i wybu­chamy śmie­chem. Zadzia­łał zawór bez­pie­czeń­stwa: obaj tego potrze­bo­wa­li­śmy.

Kenji sięga po port­fel. Ale jestem gotowy, mam w kie­szeni zło­żony bank­not pięć­dzie­się­cio­do­la­rowy, z któ­rym chęt­nie się roz­stanę. Kładę go na ladzie. Kenji wzdy­cha.

– Pro­szę… – mówi.

– Wszystko w porządku, stary – odpo­wia­dam.

Kenji przy­wią­zuje wielką wagę do zwy­cza­jów i tra­dy­cji; nie lubi tego, że zawsze płacę. Ale zakoń­czy­łem dawne życie ze spo­rymi oszczęd­no­ściami. Jemu zostało tylko ubra­nie.

– Dzię­kuję – mówi, kiwa­jąc lekko głową. – Tak, miło byłoby wymie­nić pre­zenty w tym roku. Minęło dużo czasu.

– Och, po pro­stu mia­łem trudny okres. Znowu. Po ostat­nim Bożym Naro­dze­niu…

– Może powin­ni­śmy zapo­mnieć o złych wspo­mnie­niach i sku­pić się na dobrych? – odzywa się.

Przy­tła­czają mnie sprzeczne emo­cje: czuję zawroty głowy na myśl o czymś tak nor­mal­nym jak wymiana pre­zen­tów oraz, oczy­wi­ście, pie­kący wstyd z powodu tego, co zda­rzyło się ostat­nim razem, gdy przy­go­to­wa­łem pre­zent świą­teczny.

Ale wydaje się to kolej­nym drob­nym kro­kiem na dro­dze do życia, jakie chciał­bym pro­wa­dzić.

Nor­mal­nego życia.

– Limit wydat­ków to pięć­dzie­siąt dola­rów – mówię. – Brzmi dobrze?

– Brzmi dobrze.

Wsta­jemy i wkła­damy płasz­cze. Lulu może to zauwa­żyć albo nie. Krzy­czę do niej przez całą salę:

– Hej, Lulu, już pra­wie Gwiazdka. Powin­naś ozdo­bić lokal!

– Hm… – mru­czy. Tak przy­naj­mniej mi się wydaje.

Kenji wska­zuje drzwi.

– Musimy kupić pączki.

Pod­zie­mia kościoła są skrom­nie ume­blo­wane, lecz na tyle duże, by zmie­ściło się tam kil­ku­dzie­się­ciu uczest­ni­ków spo­tka­nia para­fial­nego albo zbiórki na cele cha­ry­ta­tywne. Na skła­da­nym sto­liku w rogu gul­go­cze imbryk do kawy sto­jący obok otwar­tego pudełka z pącz­kami. Ściany są poma­lo­wane na błę­kitny kolor, a pod­łogę pokrywa czarno-biała sza­chow­nica mar­mu­ro­wych płyt. Pod­zie­mia wydają się zasty­głe w cza­sie, w 1982 roku.

Kenji pochyla się do przodu i kła­dzie na sto­ją­cym przed nim nie­wiel­kim sto­liku srebrne urzą­dze­nie o wiel­ko­ści szminki, które sprawi, że nikt nas nie pod­słu­cha ani nie nagra. Obok leży jego egzem­plarz Wiel­kiej Księgi, jesz­cze bar­dziej postrzę­pio­nej niż moja. Jest zwią­zana grubą nie­bie­ską gumową taśmą, by strony nie wypa­dły.

– Witaj w Ano­ni­mo­wych Skry­to­bój­cach – mówi. – Nazy­wam się Kenji i jestem mor­dercą.

Patrzy wokół, przy­glą­da­jąc się każ­demu z nas po kolei. Jest nas w sumie pię­cioro, sie­dzimy pod brzę­czą­cymi jarze­niów­kami na skła­da­nych meta­lo­wych fote­li­kach poma­lo­wa­nych na brą­zowo.

Valen­cia jest ubrana w czer­woną fla­ne­lową koszulę i dżinsy. Jej kru­czo­czarne włosy są krótko obcięte i lekko roz­czo­chrane, jakby przed chwilą się obu­dziła. Ma minę taką samą jak zawsze: jakby poczuła kosz­marny smród.

Booker wygląda jak żoł­nierz pie­choty mor­skiej – łysy, z brą­zową skórą pokrytą czar­nymi ple­mien­nymi tatu­ażami, w woj­sko­wych butach i mun­du­rze polo­wym. Zerka szybko na boki, cze­ka­jąc, by wyda­rzyło się coś, co dałoby mu powód do wsz­czę­cia awan­tury.

Stu­art jest naj­młod­szy w gru­pie, ma co naj­mniej dzie­sięć lat mniej od reszty uczest­ni­ków i jest ubrany w jesz­cze bar­dziej mło­dzie­żowy strój – ogromny czarny dres i zbyt obszerne bojówki. Sie­dzi na kra­wę­dzi krze­sła, przy­wo­dzi na myśl zwie­rzę pod­kra­da­jące jedze­nie więk­szym dra­pież­ni­kom.

– Ano­ni­mowi Skry­to­bójcy to brac­two męż­czyzn i kobiet o wspól­nych doświad­cze­niach, sil­nych i peł­nych nadziei, że mogą roz­wią­zać łączące ich pro­blemy i odzy­skać zdro­wie – cią­gnie Kenji. – Aby zostać człon­kiem, trzeba speł­nić tylko jeden waru­nek: pra­gnąć zerwać z daw­nym życiem. Nie jeste­śmy zwią­zani z żadną sektą, wyzna­niem, par­tią poli­tyczną, orga­ni­za­cją ani insty­tu­cją; naszym głów­nym celem jest prze­stać zabi­jać i pomóc innym osią­gnąć to samo. Nie przy­no­simy broni na spo­tka­nia Ano­ni­mo­wych Skry­to­bój­ców; zosta­wiamy wcze­śniej­sze afi­lia­cje poli­tyczne za drzwiami. Jeśli byli­śmy znani pod pseu­do­ni­mami albo nic­kami, nie uży­wamy ich w trak­cie spo­tkań grupy. Opo­wia­damy o sobie, lecz sta­ran­nie ukry­wamy szcze­góły. Jeśli ktoś chce wpro­wa­dzić nowego członka, wyra­żamy na to zgodę i powi­nien on zostać spraw­dzony. Ma to nas chro­nić nie tylko przed cie­kaw­skimi uszami, ale też przed sobą.

Kenji nie żar­tuje. Krążą plotki, że przed kilku laty w Los Ange­les odbyło się spo­tka­nie, na któ­rym dwaj zawo­dowi zabójcy ujaw­nili swoje pseu­do­nimy i mimo woli odkryli, że od dzie­się­cio­leci bawili się ze sobą w kotka i myszkę. Po zakoń­cze­niu spo­tka­nia cztery osoby były mar­twe.

Ano­ni­mo­wość to ważny czyn­nik każ­dego pro­cesu powrotu do zdro­wia i jest szcze­gól­nie istotna tutaj.

– Możesz odczy­tać listę kro­ków, Valen­cio? – pyta Kenji.

Valen­cia poru­sza się na krze­śle i zamyka oczy. Przez chwilę przy­po­mina sobie słowa. Na nor­mal­nym spo­tka­niu Ano­ni­mo­wych Skry­to­bój­ców leża­łyby przed nami kartki z tek­stem; tutaj wolimy nie mieć niczego na piśmie.

– Naprawdę musimy to robić za każ­dym razem? – pyta agre­syw­nie Booker.

Nie robi to wra­że­nia na Ken­jim. Booker po pro­stu taki jest.

– Pamię­taj, że nie­które kroki powstrzy­mują nas przed popeł­nie­niem samo­bój­stwa, a tra­dy­cje przed poza­bi­ja­niem się nawza­jem – mówi Kenji. – Valen­cia?

Booker gło­śno wydy­cha powie­trze, zdej­muje z szyi drew­niany róża­niec i owija wokół lewej pię­ści jak na początku każ­dego spo­tka­nia. Mam ochotę sko­men­to­wać iro­niczny sens tego gestu, ale to nie jest wła­ściwy moment. Valen­cia zaczyna mówić:

Krok pierw­szy. Zosta­jemy przy­jęci do pro­gramu, gdy jeste­śmy bez­silni – nie panu­jemy nad swoim życiem.

Krok drugi. Uwie­rzy­li­śmy, że potęga więk­sza od nas może przy­wró­cić nam zdro­wie.

Krok trzeci. Pod­ję­li­śmy decy­zję pod­po­rząd­ko­wa­nia swo­jej woli sile wyż­szej, jak ją rozu­miemy.

Krok czwarty. Doko­na­li­śmy głę­bo­kiego, pozba­wio­nego stra­chu rachunku sumie­nia.

Krok piąty. Przy­zna­li­śmy się przed siłą wyż­szą, przed sobą i przed innymi ludźmi do swo­ich występ­ków.

Krok szó­sty. Jeste­śmy gotowi, by pozwo­lić wyż­szej sile usu­nąć nasze wady cha­rak­teru.

Krok siódmy. Pokor­nie popro­si­li­śmy, by wyż­sza siła uwol­niła nas od wad.

Krok ósmy. Spo­rzą­dzi­li­śmy listę wszyst­kich osób, które skrzyw­dzi­li­śmy, i chcemy je prze­pro­sić.

Krok dzie­wiąty. Prze­pro­si­li­śmy ofiary swo­ich czy­nów, z wyjąt­kiem przy­pad­ków, gdy wyrzą­dzi­łoby to krzywdę im samym lub innym.

Krok dzie­siąty. W dal­szym ciągu doko­nu­jemy rachunku sumie­nia; jeśli popeł­niamy błędy, natych­miast się do tego przy­zna­jemy.

Krok jede­na­sty. Pró­bu­jemy modli­twą i medy­ta­cją ulep­szyć świa­domy kon­takt z wyż­szą siłą, jak ją rozu­miemy, modląc się o to, byśmy poznali jej wolę i mieli siłę ją wypeł­nić.

Krok dwu­na­sty. Kiedy w wyniku poprzed­nich kro­ków dozna­jemy ducho­wego prze­bu­dze­nia, sta­ramy się prze­ka­zać to prze­sła­nie podob­nym do sie­bie i stale prak­ty­ko­wać te zasady.

Wysłu­cha­nie listy kro­ków ma na mnie taki sam wpływ jak zawsze: czuję pod­nie­ce­nie i pra­gnę je wyko­nać, a jed­no­cze­śnie towa­rzy­szy temu strasz­liwa trwoga.

Valen­cia mówi dalej:

– Nikt z nas ni­gdy nie potra­fił prze­strze­gać zasad w spo­sób ide­alny. Nie jeste­śmy świę­tymi…

Ten punkt zawsze wywo­łuje kilka cichych śmie­chów.

– Cho­dzi o to, że chcemy roz­wi­jać się duchowo… – cią­gnie Valen­cia.

Spo­gląda na Ken­jiego, który kiwa głową.

– Dzię­kuję – odzywa się Kenji. – Teraz…

Ręka Stu­arta wystrzela do góry. Zacho­wuje się jak pry­mus na lek­cji w szkole.

– Stu­art – mówi Kenji, patrząc na mnie. – Mamy inne sprawy…

– Nie – prze­ry­wam. – Wszystko w porządku. Nie ma pośpie­chu.

Stu­art splata dło­nie na kola­nach.

– Więc ja…

– Znowu te gówna… – mru­czy Booker, spo­glą­da­jąc na pozo­sta­łych uczest­ni­ków spo­tka­nia, jakby chciał powie­dzieć: „Daj spo­kój, dobrze?”.

Stu­art natych­miast zamyka usta i wbija wzrok w pod­łogę.

– Booker, znasz nasze zasady – mówi Kenji, spo­koj­nie, ale surowo. – Wszy­scy mają równe prawa, nikogo nie oce­niamy. Jedyny waru­nek to chęć zerwa­nia z daw­nym życiem.

– Prze­cież to po pro­stu świr – rzuca Booker, kiwa­jąc pokrytą tatu­ażami ręką w stronę Stu­arta. – Wszy­scy tak uwa­żamy. Nie podoba mi się, że z nami sie­dzi. Uczest­ni­czy­li­śmy w grze, zaj­mo­wa­li­śmy się poważ­nymi rze­czami. Zabi­ja­łem ban­dy­tów i ter­ro­ry­stów, a nie nie­win­nych ludzi. – Patrzy na Stu­arta. – Jak w ogóle się dowie­dzia­łeś o pro­gra­mie, do cho­lery? To Ano­ni­mowi Skry­to­bójcy, a nie Ano­ni­mowi Seryjni Mor­dercy.

– Mark? – pyta Kenji.

Booker sku­pia na mnie uwagę.

Stu­art patrzy nie­pew­nie w moim kie­runku.

– Kilka spraw, B. – odzy­wam się. – Wiesz rów­nie dobrze jak ja, że został spraw­dzony przez Ken­jiego, jak wszy­scy. Po dru­gie, przyj­mu­jemy zabój­ców na zle­ce­nie, któ­rzy nie są skry­to­bój­cami. Masz prawo do swo­ich poglą­dów, ale roz­ma­wia­li­śmy o tym wiele razy. Zabi­ja­li­śmy dla pie­nię­dzy albo dresz­czyku emo­cji, a może dla­tego, że była to jedyna rzecz, w któ­rej jeste­śmy dobrzy. Stu­art… – wska­zuję zgar­bioną postać – …ma przy­mus zabi­ja­nia. Jest uza­leż­niony, co ozna­cza, że grupa to naj­lep­sze miej­sce dla niego. Jego obec­ność tutaj ozna­cza, że ktoś żyje. Chciał­byś wyklu­czyć rów­nież najem­ni­ków? Żoł­nie­rzy pie­choty mor­skiej, któ­rzy zaczęli pra­co­wać dla pry­wat­nych firm?

Booker mimo woli poru­sza mię­śniami przed­ra­mion. Dowie­dzia­łem się o nim wystar­cza­jąco dużo. Nie lubi wzmia­nek o pie­cho­cie mor­skiej. Zdra­dza go bra­wura, po któ­rej łatwo roz­po­znać daw­nych mari­nes.

– Sta­ramy się być lepsi – przy­po­mi­nam. – Myślę, że powin­ni­śmy wspie­rać Stu­arta, nie kry­ty­ko­wać za to, że jest z nami.

– Niech ci będzie – mru­czy Booker, spla­ta­jąc ramiona na piersi.

Patrzę na Valen­cię. Jej roz­gry­zie­nie zajęło mi naj­dłu­żej, bo naj­mniej mówi. Booker to żoł­nierz pie­choty mor­skiej, który stał się najem­ni­kiem, Kenji to zabójca yakuzy, Stu­art to Stu­art. Wiem tylko, że Valen­cia jest Mek­sy­kanką, ale nie zacho­wuje się jak woj­skowa albo poli­cjantka, więc przy­pusz­czam, że miała coś wspól­nego z kar­te­lami.

– Myślę, że odbie­gli­śmy od tematu – odzywa się Valen­cia, patrząc obok nas w ścianę. – Stale sobie prze­ry­wamy.

– Wra­cajmy do spo­tka­nia. – Mru­gam do Stu­arta. – Co chcesz powie­dzieć, Stu?

– No cóż… – zaczyna, cią­gle wpa­tru­jąc się w posadzkę. Kuli się, mówie­nie przy­cho­dzi mu z tru­dem. – Zeszłego wie­czoru posze­dłem do baru w pobliżu swo­jego miesz­ka­nia, bo mają nie­złe frytki. Bur­gery są nie­cie­kawe, ale frytki dobre. Zamó­wi­łem por­cję fry­tek, bar­manka była w moim typie. – Uśmie­cha się sar­do­nicz­nie; wszy­scy tęże­jemy lekko, gdy sły­szymy zwrot „w moim typie”.

Stu­art mówi coraz szyb­ciej.

– To Asto­ria, spo­kojna dziel­nica po zmroku. Mogłem śle­dzić ją do domu, dowie­dzieć się, gdzie mieszka. Albo nawią­zać z nią roz­mowę, poznać ją bli­żej. Zawsze byłem w tym dobry. Potra­fię skła­niać ludzi do zwie­rzeń. Ale tego nie zro­bi­łem. Skoń­czy­łem frytki, zapła­ci­łem i wró­ci­łem do domu.

Kenji entu­zja­stycz­nie klasz­cze. Reszta go naśla­duje, choć z mniej­szą werwą.

– Punkt dla cie­bie, Stu­art – mówi Kenji. – Jak się czu­łeś?

Stu­art pochyla głowę i wbija kciuk lewej ręki w prawą dłoń.

– Cią­gle się zasta­na­wiam, jak jej głowa wyglą­da­łaby w mojej lodówce z jabł­kiem w ustach, ale naj­waż­niej­sze, że jej nie stra­ciła, prawda?

Czuję napię­cie wzbie­ra­jące w pomiesz­cze­niu, więc znowu klasz­czę. Nikt mnie nie naśla­duje, ale nie ma to zna­cze­nia. Cisza została prze­rwana.

– Trzeba powoli iść do przodu, stary – mówię. – Dzień po dniu.

Booker coś mru­czy, lecz nie mogę go zro­zu­mieć.

Kenji wzdy­cha i mówi:

– Dzię­kuję ci, Stu­art. Nasze następne spo­tka­nie powinno być wyjąt­kowe…

Czuję cie­pło roz­cho­dzące się po ciele. Nie­ważne, jak daleko zaszli­śmy w życiu: jeste­śmy po pro­stu małymi dziećmi, które chcą dostać pochwałę od nauczy­ciela.

– Mar­kowi bra­kuje kilku dni do pierw­szego roku – odzywa się Kenji.

Wszy­scy znowu klasz­czą, znacz­nie bar­dziej entu­zja­stycz­nie niż Stu­ar­towi.

Kenji jest naj­star­szy sta­żem: pięć lat z okła­dem. Valen­cia ma za sobą cztery lata, a Booker prze­szło trzy. Stu­art, nowy naby­tek, uczest­ni­czy w spo­tka­niach zale­d­wie od kilku mie­sięcy. Jest to trudny okres dla uczest­ni­ków pro­gramu i chcę go pod­trzy­mać na duchu.

Wszy­scy cze­kają, dając mi moż­li­wość zabra­nia głosu.

– Pra­wie nie mogę w to uwie­rzyć. – Wyj­muję z kie­szeni swoją ostat­nią nagrodę, żeton otrzy­many z oka­zji sze­ściu mie­sięcy uczest­nic­twa w pro­gra­mie. Napis jest ledwo czy­telny, twarda pla­sti­kowa powierzch­nia gładka i wytarta, bo czę­sto obra­ca­łem go w pal­cach, by sobie przy­po­mnieć, że jest rze­czy­wi­sty. – Przy­szło mi dziś do głowy, że przy­zwy­cza­je­nia ni­gdy nie zni­kają. Są zako­do­wane w mię­śniach, stały się instynk­tem. I zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy mogę się naprawdę zmie­nić. Ale chyba to bez zna­cze­nia, czy mogę, czy nie; jedyną ważną rze­czą jest to, że chcę się zmie­nić.

Uno­szę wzrok i po kolei patrzę wszyst­kim w oczy.

– Chcę po pro­stu powie­dzieć, że jestem wam wszyst­kim wdzięczny. Nikt nie rozu­mie, jak działa zabi­ja­nie. Nisz­czy czło­wieka, prze­żera od środka, a potem przy­zwy­cza­jamy się do niego i staje się zawo­dem. W fil­mach wydaje się to szla­chet­nym zaję­ciem, lecz w rze­czy­wi­sto­ści jeste­śmy tylko narzę­dziami, by ktoś mający wła­dzę miał jesz­cze wię­cej wła­dzy. Mogę powie­dzieć z cał­ko­witą szcze­ro­ścią, że cho­ciaż cią­gle się zma­gam ze swo­imi przy­zwy­cza­je­niami, nie tęsk­nię za zabi­ja­niem. I czuję się z tym dobrze. Jestem wam wdzięczny z całego serca, dra­nie.

Booker wybu­cha gło­śnym śmie­chem, a Kenji spo­gląda na mnie w zamy­śle­niu. Uno­szę rękę, nim ma czas coś powie­dzieć.

– Nie nazy­wam was dra­niami, bo jeste­ście byłymi zabój­cami, tylko dla­tego, że zawsze zosta­wia­cie mnie samego, żebym posprzą­tał po spo­tka­niach.

– Okej – prze­rywa Kenji, leciutko prze­wra­ca­jąc oczami. – Zostało tro­chę czasu. Booker, chciał­byś coś powie­dzieć?

Booker chce zabrać głos. Histo­ria zawsze jest mniej wię­cej taka sama. Mówi o duchach daw­nych ofiar, które idą za nim do sklepu spo­żyw­czego i stoją w nocy w nogach jego łóżka. Valen­cia opo­wiada, że chciała zostać matką, lecz nie matką dziecka mor­der­czyni; ma nadzieję, że pew­nego dnia będzie godna tego zaszczytu. Kenji opo­wiada, że poprzed­niego wie­czoru prze­pro­sił narze­czoną czło­wieka, któ­rego zabił w Kioto.

Nie ma limi­tów cza­so­wych. Jest nas tylko pię­cioro, więc cza­sem trudno wypeł­nić godzinę. Po pro­stu ktoś musi być w nastroju do zwie­rzeń. Ale nawet wie­czo­rami, gdy opo­wia­damy te same histo­rie, obec­ność na spo­tka­niu przy­nosi mi ulgę. Widzę tych ludzi i wiem, że nie jestem sam.

Słu­cham ich i zasta­na­wiam się nad kamie­niem milo­wym, do któ­rego się zbli­żam.

Minął rok od czasu, kiedy popeł­ni­łem naj­więk­szy błąd w życiu, jeśli nie liczyć wszyst­kich innych błę­dów.

Czuję zado­wo­le­nie i pod koniec, gdy pora odmó­wić modli­twę pokoju, skła­dam ręce i mówię razem z grupą. Mam wra­że­nie, że odma­wiam modli­twę po raz pierw­szy.

– Daj mi spo­kój wewnętrzny, bym pogo­dził się z rze­czami, któ­rych nie mogę zmie­nić. Daj mi odwagę, by zmie­nił to, co mogę zmie­nić, i mądrość, by dostrze­gać róż­nicę.

Kiedy sala pusto­szeje, zamy­kam oczy i wcią­gam głę­boki oddech. Robię wszyst­kim wymówki, że zosta­wiają mnie, abym posprzą­tał, ale tak naprawdę to lubię. To czyn­ność sprzy­ja­jąca medy­ta­cji, pozwala prze­my­śleć prze­bieg spo­tka­nia. Miłe, krót­kie odre­ago­wa­nie, nim wrócę do świata, gdzie świa­tła i głosy ludzi dzia­łają na mnie iry­tu­jąco.

Przez chwilę czuję się bez­piecz­nie.

Za moimi ple­cami roz­lega się szu­ra­nie. Odwra­cam się i widzę Stu­arta sto­ją­cego nie­zgrab­nie po dru­giej stro­nie sali. Splótł dło­nie na brzu­chu i patrzy na mnie nie­ru­cho­mym wzro­kiem. Przy­po­mina wiel­kiego kara­lu­cha, jak­bym włą­czył świa­tło i nagle go zoba­czył; wygląda, że za chwilę uciek­nie. Może jestem po pro­stu nie­spo­kojny, ponie­waż wiem, czym się zaj­mo­wał w wol­nym cza­sie? Cisza prze­ciąga się tro­chę za długo, więc pytam:

– Jak się mie­wasz, stary?

– Jaka jest róż­nica mię­dzy zabój­cami na zle­ce­nie a skry­to­bój­cami? – odzywa się.

– Zabójca na zle­ce­nie jest opła­cany przez orga­ni­za­cję poli­tyczną albo prze­stęp­czą, żeby kogoś zamor­do­wać. Skry­to­bójca zabija z przy­czyn reli­gij­nych albo poli­tycz­nych, ale nie zawsze dostaje za to pie­nią­dze. Linie podziału są nie­ostre. Lee Harvey Oswald był skry­to­bójcą; w tej kate­go­rii miesz­czą się ludzie, któ­rzy zmie­niali bieg histo­rii, i nikt nie ma o tym poję­cia, choć dobrze im zapła­cono. Obie nazwy są sto­so­wane wymien­nie, a jed­nak nie zna­czą tego samego. Tro­chę jak z alko­ho­lem: wszyst­kie szkoc­kie to gatunki whi­sky, ale nie wszyst­kie whi­sky to szkocka.

Stu­art kręci głową.

– Nie rozu­miem.

– Cóż, może tro­chę prze­kom­bi­no­wa­łem. Ale to naj­lep­sza defi­ni­cja, jaką potra­fię podać w tym momen­cie.

– Kim wobec tego jestem? – pyta.

– Mor­dercą, tak samo jak ja – odpo­wia­dam. – Twoje miej­sce jest wśród nas, tak samo jak moje.

Stu­art robi kilka kro­ków do przodu. Tężeję i chyba to zauważa, bo się zatrzy­muje. Dowie­dzia­łem się o nim jed­nego i naprawdę go za to cenię. Jest świa­domy efektu, jaki wywiera na ludzi.

– Chciał­bym prze­pro­sić za to, że prze­rwa­łem Ken­jiemu – mówi. – I dzię­kuję za Bookera.

– Booker śpi w łóżku z papieru ścier­nego. W głębi serca nie jest złym face­tem. Żaden z nas nie jest zły. Zro­zu­mie­li­śmy swoje błędy. To luk­sus.

– Podoba mi się to – mówi w zamy­śle­niu Stu­art. – Luk­sus.

– Nie prze­ce­niaj mnie. Kenji kie­dyś powie­dział mi to samo.

Stu­art wbija wzrok w posadzkę.

– Rozu­miem, choć tak naprawdę nie jestem taki jak wy wszy­scy.

– Hej, Stu, dobrze, że jesteś z nami! – Odwra­cam się w jego stronę i cze­kam, aż spoj­rzy mi w oczy.

– Dzię­kuję – odpo­wiada. – Dużo to dla mnie zna­czy, że to powie­dzia­łeś. Posłu­chaj… – Znowu spo­gląda na pod­łogę, prze­stę­puje z nogi na nogę i znowu patrzy na mnie. – Jesz­cze nie mam spon­sora. Zgo­dził­byś się… nim zostać?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Bla­ise Pas­cal, Myśli, 139, przeł. Tade­usz Boy-Żeleń­ski, Wydaw­nic­two Zie­lona Sowa, Kra­ków 2004, s. 39. (Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]