Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Stała się zabawką w jego rękach. Kukiełką biorącą udział w przedstawieniu, które rozgrywa się każdego dnia w jego mrocznym i szalonym cyrku.
Alicja lubi życie na własną rękę. Odcięła się od rodziny, w której relacje dramatycznie się pogorszyły tuż po tym, jak ojciec nagle się wzbogacił, a pieniądze zaczęły grać dla niego główną rolę. Po wyprowadzce z domu dziewczyna utrzymuje się z kradzieży. Jest prawdziwą mistrzynią w tym fachu, potrafi wytypować ofiarę i skutecznie zabrać jej to, czego potrzebuje. Tym razem jednak jej instynkt łowczyni zawiódł. Alicja trafiła na kogoś, kto nie pozwoli, by cokolwiek stało się bez jego zgody.
Pan D. ma swój własny pomysł na rozwiązanie kłopotliwej sytuacji. Oferuje Alicji pracę, a po krótkim czasie zmusza ją także do zamieszkania w jego rezydencji. Warunek jest tylko jeden – pod żadnym pozorem nie wolno jej wejść do tajemniczego ogrodu na tyłach posiadłości.
Czy to jest właśnie ten moment, w którym w głowie Alicji powinna zapalić się czerwona lampka? Tak. A nawet nie jedna lampka, a cały sznur czerwonych, intensywnie mrugających świateł. Czy tak się stało? Oczywiście! Problem w tym, że Alicja uznała to za szalenie pociągające…
W mrocznym świecie pana D. jawa miesza się ze snem, rozsądek ustępuje szaleństwu, a pożądanie wciąga niczym otchłań. Już nigdy nie będziesz chciała się z niego wydostać. Zresztą… on i tak by ci na to nie pozwolił.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 490
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
odobno wszyscy mamy swoje demony.
Pozwólcie, że przedstawię Wam mojego.
• Dziewięć lat wcześniej •
Znudzona liczyłam kamienie zawieszone na szyi matki. W ciepłym blasku żyrandola lśniły jeszcze bardziej niż za dnia. Obsydiany, opale, agaty, fluoryty i ametysty. Wszystkie osadzone w złocie. Wiele razy przypominała mi, że dostała ten naszyjnik od ojca z okazji moich narodzin i że wtedy był to dla niego ogromny wydatek. Tak, moja matka zdecydowanie lubiła podkreślać kontrast między dawnym życiem a tym obecnym. Zupełnie jakby chciała oddzielić grubą kreską czasy, kiedy ona i tata byli parą zarabiającą poniżej średniej krajowej, od jej nowego i jakże cudownego życia. Teraz? Ojciec kupiłby taki naszyjnik bez mrugnięcia okiem. Albo i dziesięć naszyjników. Czasy się zmieniły i stan jego konta również, ku uciesze mojej matki.
Westchnęłam rozdrażniona i przymknęłam oczy. Gwar rozmów, brzdęk sztućców i kieliszków. Nie rozumiałam, dlaczego zmuszają mnie do udziału w tych nudnych przyjęciach. Przecież i tak nikt wtedy nie zwracał na mnie uwagi. Miałam wrażenie, że jestem tylko miłym dodatkiem, który warto pokazać na początku, kiedy to wszyscy witają się ze sobą. Potem, gdy pojawiają się przystawki i alkohol, można ten miły dodatek rzucić w kąt.
– Idź, pobaw się z innymi dziećmi. – Matka, zniecierpliwiona, machnęła na mnie ręką. Musiała zadać sobie ogromny trud, by przerwać rozmowę z siedzącą obok niej kobietą i poświęcić mi odrobinę uwagi.
Jak zwykle, kiedy mi rozkazywała, miałam ochotę zrobić coś kompletnie przeciwnego. Ale był jeszcze jeden powód, dla którego nie chciałam bawić się z zaproszonymi tutaj dzieciakami. Były takie same jak dorośli siedzący przy tym stole. Tak samo zmanierowane, zepsute i nudne. Miałam wrażenie, że bogactwo rodziców wyssało z nich dziecięcą radość i spontaniczność. Czyli to wszystko, czego nie znosiła we mnie matka.
Bogate dzieciaki pozowały na nad wyraz dojrzałe i poważne, co dawało trochę groteskowy efekt, ale chyba nie miały o tym pojęcia. Nie chciałam rozmawiać o najdroższych modelach adidasów. Ani o prywatnych szkołach i wakacjach na Lazurowym Wybrzeżu. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego dzieci ludzi, którym dobrze się powodzi, zazwyczaj czuły się lepsze od innych i takie ważne. Przecież same niczego nie osiągnęły. Wszystko zawdzięczały swoim rodzicom.
Między innymi dlatego obiecałam sobie, że jak tylko dorosnę, wyprowadzę się z tego siedliska kiczu, które moje matka urządziła w stylu glamour. I będę radzić sobie sama, choćbym miała jeść mielonkę turystyczną siedem dni w tygodniu. W sumie to nie taki głupi pomysł, bo matka zawsze na śniadanie szykowała mi ohydne zielone koktajle.
– Alicjo, dotrzymaj towarzystwa swoim małym gościom – zwrócił się do mnie ojciec.
To cud, że nadal pamiętał moje imię. Był tak zajęty, że widywałam go tylko w niedziele. Ewentualnie wieczorami w tygodniu, o ile nie udało mi się jeszcze zasnąć. Jego, w przeciwieństwie do matki, pieniądze nie zmieniły, przynajmniej nie tak bardzo. Po prostu miał jeszcze mniej czasu dla mnie, dla niej i dla siebie. Bo przecież musiał zarabiać gruby szmal i doglądać swojego biznesu od rana do wieczora. Co za beznadzieja. Nie chciałam być na jego miejscu.
Niechętnie zwlekłam się z krzesła i poprawiłam za ciasną sukienkę, którą matka kazała mi założyć. Sztuczny materiał drapał mnie w plecy, a dekolt podkreślał to, co zdecydowanie wolałam ukryć. Miałam dopiero trzynaście lat, ale zaczęłam szybko dojrzewać i wcale mi się to nie podobało.
Nie wiedziałam, która opcja jest gorsza. Siedzenie przy stole i słuchanie gadania dorosłych, czy może zadawanie się z tymi nadętymi dzieciakami. Wybrałam to drugie, bo zbierało mi się na wymioty, gdy matka po raz trzeci tego wieczora chwaliła się swoimi nowymi włoskimi meblami.
Moje małe stopy obute w niewygodne czarne lakierki stukały cicho po marmurowej posadzce, zimnej i odpychającej. Tęskniłam za starą drewnianą podłogą naszego dawnego mieszkania. Choć jej deski głośno skrzypiały, budziła we mnie same dobre wspomnienia. Pierwsze piętro w kamienicy na poznańskich Jeżycach. Okolica uchodziła za nieciekawą, ale mnie to nie przeszkadzało. W przeciwieństwie do rodziców. Jak tylko ojciec zaczął sporo zarabiać, wybudowali dom na bogatych przedmieściach i wyrwali mnie z mojej bezpiecznej rutyny, a potem wsadzili w ten pachnący Diorem i kalmarami nowobogacki światek.
W końcu ich zauważyłam. Troje dzieci, mniej więcej w moim wieku, bawiło się na tarasie, który oświetlało ciepłe lipcowe słońce. Dwóch chłopców skakało po betonowej balustradzie, a dziewczynka z czarnymi jak smoła włosami coś do nich krzyczała. Kojarzyłam ich wszystkich, bo to nie pierwsze przyjęcie, na które ich rodzice zostali zaproszeni. Kiedy chłopcy mnie zauważyli, zatrzymali się i lekko przekrzywili głowy. Przyglądali mi się tak, jakbym była jakimś egzotycznym zwierzątkiem, które złapało się w ich sidła. Miałam ochotę zawrócić, ale wiedziałam, że wtedy uznaliby mnie za mięczaka.
– Ktoś tu chyba powinien zacząć nosić stanik. Cycki ci urosły. – Jeden z nich się zaśmiał i porozumiewawczo szturchnął brata w bok.
Poczułam, że płonę ze wstydu. Miałam ochotę się zakryć, a jednak tego nie zrobiłam. Nie mogłam pokazać im, że jestem słaba.
– Jezu, ale z was dzieciaki. – Ich siostra prychnęła i rzuciła mi pogardliwe spojrzenie.
– Zamknij się. Pewnie jesteś zazdrosna, bo sama nie masz się czym pochwalić. Z przodu deska, z tyłu deska, w końcu na imię masz Tereska. – Jeden z braci zaczął naśmiewać się z siostry, a po chwili dołączył do niego drugi.
Poczułam ulgę. Chwilowo nie byłam w centrum ich uwagi.
– Zaraz pójdę do rodziców i powiem im, co tu wygadujecie! Jak tylko ojciec się dowie…
Nie słuchałam dalej. Wyłączyłam się i wbiłam wzrok w stały punkt gdzieś ponad ich głowami. Tym razem był to pień ogromnej starej sosny, która rosła tuż za naszym tarasem. Dystansowałam się. Robiłam tak zawsze, gdy chciałam się uspokoić. Kłótnia rodzeństwa trwała gdzieś obok, a głosy zlewały się w nieprzyjemny szum. Byli jak te małe, głośne pieski, które ujadają na przechodniów, chociaż ledwo odrosły od ziemi. Teresa, Jan i Henryk. Pomyślałam sobie, że moje imię przy nich jest takie zwyczajne. Zresztą ich rodzice nie wzbogacili się niedawno, tak jak moi. Topolscy żyli „na poziomie” od pokoleń, a więc i dzieci musiały mieć odpowiednio „szlachetnie” brzmiące imiona.
– Co to za hałasy?! Nie nauczono was dobrych manier?! Banda rozwydrzonych bachorów!
Zesztywniałam, gdy dotarł do mnie nerwowy kobiecy głos. Usłyszałam odgłos kroków na żwirowanej ścieżce i zaraz potem ją zobaczyłam. Wiedziałam, że ma na imię Matylda, ale nie znałam jej nazwiska. Gościła u rodziców kilkukrotnie, choć przecież była już dorosła i nie musiała chodzić na tego typu przyjęcia. Tak przynajmniej mi się wydało.
Rozchyliłam usta, kiedy na nią spojrzałam. Była idealna i zazdrościłam jej wszystkiego. Jasnych, sięgających pasa włosów, które skrzyły się w promieniach słońca jak babie lato. Długich szczupłych nóg, w dodatku opalonych, w przeciwieństwie do moich. I tych idealnie wykrojonych ust wykrzywionych w grymasie. Wyglądała jak jedna z moich lalek Barbie, którymi bawiłam się potajemnie, bo mama mówiła, że jestem już na nie za duża.
Za nią przyszedł on. Za każdym razem, kiedy zjawiali się na przyjęciach mojej matki, trzymali się razem. W końcu byli rodzeństwem. Wiedziałam, że ona niedawno skończyła osiemnaście lat, bo jej matka zaprosiła moich rodziców na huczną imprezę urodzinową w jakimś drogim hotelu. On był od niej starszy o kilka lat. Podobno studiował. Wydawali mi się tacy dorośli i nieprzystępni.
Przyjrzałam się chłopakowi, a właściwie to już mężczyźnie. W przeciwieństwie do swojej siostry miał bladą cerę, ale poza tym byli do siebie bardzo podobni. Te same złociste, jasne włosy, przykuwające uwagę rysy, te same przeszywające spojrzenia. Trochę się ich bałam, choć przecież byli dorosłymi. Sądziłam, że na pewno są bardziej poważni i przewidywalni niż ta trójka nieznośnych dzieciaków, z którymi rodzice kazali mi się bawić.
– Naśmiewali się z niej, a ja…
– Nie skarż. To nieładnie. Powinnaś stać murem za braćmi. – Matylda przerwała Teresie, która naburmuszona zmarszczyła brwi.
– Wy, dwaj. Do salonu. Siadać koło matki i się nie odzywać. – Brat Matyldy spiorunował wzrokiem obu chłopców.
– Nie jesteś naszym ojcem, żeby mówić nam…
– Powiedziałem, do salonu! – Głośny ryk sprawił, że moje ręce pokryła gęsia skórka.
– Zaprowadzę ich. – Teresa westchnęła, przewróciła oczami, a potem popchnęła braci, którzy w końcu niechętnie weszli do domu.
Zostaliśmy we trójkę. Ja i to dziwne, dorosłe rodzeństwo. Ciepły wiatr owiewał moją twarz i pomyślałam sobie, że chciałabym mieć takich brata i siostrę. Może w końcu ktoś zwracałby na mnie uwagę. Bronił, tak jak zrobili to przed chwilą. Zaopiekował się mną w tym ogromnym, zimnym domu.
Nagle wraz z podmuchem ciepłego powietrza dotarł do mnie zapach eleganckich kobiecych perfum, które były tak samo idealne jak nosząca je dziewczyna. I jeszcze jakiś inny obcy, nieco niepokojący aromat. Zapach jej brata.
– Co tak sterczysz jak słup soli? – zapytała Matylda, ale była tak piękna, że onieśmielona nie potrafiłam wydobyć z siebie ani słowa.
Miałam nadzieję, że kiedy dorosnę, będę choć trochę tak ładna jak ona, chociaż wiedziałam, że to prawie niemożliwe. Odruchowo przejechałam dłonią po swoich ostrzyżonych na pazia ciemnych włosach i spojrzałam na patykowate, białe jak śnieg nogi.
– Zrobili ci coś? – Brat Matyldy skupił na mnie uwagę. Nagle zaczął przeszkadzać mi fakt, że nie znam jego imienia.
Przez chwilę wytrzymałam przeszywające spojrzenie jego zimnych, niebieskich oczu, ale szybko spuściłam głowę i wykonałam nią przeczący gest.
– Nie możesz być taka słaba, rozumiesz? Jeśli któryś z nich jeszcze kiedyś będzie ci dokuczał, postrasz ich mną, jasne?
Podniosłam głowę i znów napotkałam tę parę oczu. Miałam wrażenie, że moje serce zaczyna nierówno bić. Niemal czułam na nim przygniatający ciężar tego spojrzenia.
– Nie powinieneś zawracać sobie głowy tym dzieciakiem. Wracajmy do środka. – Matylda wsunęła rękę pod ramię brata i przelotnie na mnie zerknęła.
– Ona już nie jest dzieciakiem.
Przełknęłam ślinę. Jego spojrzenie nagle się zmieniło i coś mi przypominało. Tata czasami patrzył tak na matkę, kiedy sporo wypił. Mówił mi wtedy, że powinnam iść do swojego pokoju i włączyć sobie telewizję, bo on i mama będą bardzo zajęci.
– To wszystko kiedyś będzie twoje. To i o wiele więcej. Jak nie będziesz twarda, inni zjedzą cię na śniadanie – kontynuował chłopak.
Miałam ochotę zaprzeczyć. Powiedzieć mu, że nie chcę tego wszystkiego, co mają rodzice. Że nie podoba mi się nasze nowe życie. Że jestem zupełnie inna. Że…
– Wracamy. – Ostry ton Matyldy sprawił, że skuliłam ramiona i nie miałam już ochoty na żadne rozmowy.
Kiedy spojrzałam na nią przez swoją za długą grzywkę, zobaczyłam, że robi coś niespodziewanego. Chwyciła długimi szczupłymi palcami kwadratową szczękę brata, a potem dała mu szybkiego całusa. W usta.
– Idziemy – dodała i wzięła go za rękę. Po chwili zniknęli w domu, nie obdarzając mnie nawet ułamkiem uwagi.
Zamrugałam zaskoczona. To było… dziwne. Może i miałam dopiero trzynaście lat, ale wiedziałam już co nieco o TYCH sprawach. Siostra nie powinna całować brata. Nie w ten sposób.
Nagle uświadomiłam sobie, że to, co uchodzi za dziwne w świecie zwykłych ludzi, być może jest normalne w świecie, do którego od niedawna należałam. Choć ojciec spał na pieniądzach od niespełna dwóch lat, zdążyłam już poznać bogaczy. Byli zepsuci. I robili dziwne rzeczy. Pewnie tak właśnie było z Matyldą i jej bratem. No i z Teresą, i tymi dwoma szurniętymi chłopakami.
Zresztą takich dzieciaków przewijało się przez nasz dom wiele. Pojawiały się i znikały wraz ze swoimi fochami, fanaberiami i dziwnymi upodobaniami. Były jak kolorowe ptaki, pośród których czasami czułam się jak nędzny szary gołąb.
Takim jak oni wydawało się, że mogą więcej, bo rodzice wyciągną ich z każdych, nawet największych kłopotów. Łamanie przepisów, bycie bezczelnym i całowanie rodzeństwa w usta pewnie też wchodziło w grę. Nie powinno mnie to dziwić.
Zmrużyłam oczy i patrzyłam przez chwilę na zachodzące słońce. Najchętniej zostałabym tu do rana i poczekała, aż przyjęcie się skończy, a wszyscy goście wrócą do swoich domów. Nie pasowałam do nich. I nie byłam taka jak oni. Moja matka to widziała, dlatego stała się wobec mnie tak bardzo obojętna i zdystansowana.
Odgoniłam od siebie te myśli i uśmiechnęłam się, wciąż mrużąc oczy. Może i ten dzień był do bani, ale miał w sobie coś pozytywnego. Rada chłopaka to coś, co dało mi nadzieję. Postanowiłam wziąć ją sobie do serca i od teraz być twardą. Niezależnie od tego, jak bardzo moja matka miała przewracać oczami, a ojciec rzucać tekstem: „Nie tak cię wychowaliśmy”.
Jeszcze tylko pięć lat – pomyślałam, ogrzewając twarz w cieple zachodzącego słońca. To już niedługo. Kiedy będę dorosła, wyprowadzę się stąd. W końcu będę mogła wziąć głęboki oddech, nosić dwie różne skarpetki i słuchać muzyki tak głośno, jak mi się podoba. W końcu będę mogła żyć po swojemu.
• Teraz •
Lubię pogrzeby. Koi mnie ta specyficzna, podniosła atmosfera, tak bardzo różna od blichtru i kiczu wylewających się z kościoła w czasie udzielania sakramentu małżeństwa. Cisza. Skromne czarne stroje żałobników. Ponure szepty. To o wiele lepsze niż głośne i pijane weselne towarzystwo. Mogę wtedy robić to, w czym jestem tak dobra – obserwować, a potem spijać z ludzkich twarzy emocje.
Oddycham pełną piersią, wciągając do nosa zapach wilgotnej ziemi. Patrzę na pogrążonych w modlitwie, ubranych na czarno ludzi. Człowiek powinien od czasu do czasu odwiedzać cmentarz, by nabrać pokory. To przytłaczające i otrzeźwiające zarazem. Świadomość, że twój limit się wyczerpuje.
Żałobnicy tacy właśnie są – pokorni. Też powinnam taka być. A jednak lubię wystawiać życie na próbę, wymierzać mu policzek i zastanawiać się, czy i kiedy mi odda. Dlatego właśnie wychodzę pospiesznie z cmentarza, wskakuję w tramwaj i jadę do centrum. Mijam kilka przystanków, a potem wysiadam na jednej z modnych ulic, upstrzonej drogimi butikami i designerskimi knajpami. Gardzę ludźmi, którzy tutaj przebywają – bogatymi córeczkami tatusiów, które nigdy nie musiały pracować na swoje Gucci i Dolce & Gabbana. Gardzę chłoptasiami, którzy udają prawdziwych mężczyzn, bo stać ich na nowe lamborghini. Pozerzy. Obwieszone metkami cipy. Zabawne, sama kiedyś byłam jedną z nich.
Nagle zauważam grupkę elegancko ubranych mężczyzn. Mają na sobie podobne ciuchy i przypominają trochę kolesi z tych starych ponurych filmów o mafii. Są tak samo mroczni, poważni i stylowi. Założę się, że ich płaszcze zostały wykonane z drogiej włoskiej wełny. Są młodzi, ale już zachowują się jak ich starzy, którzy co wieczór obracają drogą whisky i jeszcze droższe panienki. Przewracam oczami i robię zniesmaczoną minę, ale idę tam. Taka okazja może się nie powtórzyć.
Dopiero kiedy pochodzę bliżej, zauważam, że jeden z mężczyzn udziela wywiadu jakiemuś dziennikarzowi. Reszta przygląda się temu z zainteresowaniem. Nie mam pojęcia, kim są ci ludzie – czy to jakiś znany boysband, aktorzy czy może biznesmeni. Właściwie nie powinno mnie to obchodzić. Najważniejsze, że są zajęci i skupieni na redaktorze trzymającym w dłoni mikrofon oraz na stojącym niedaleko operatorze kamery. Dookoła zebrało się trochę gapiów, więc robię się odważniejsza. Tłum zawsze jest moim sprzymierzeńcem, ale w tym znaczeniu, że robi za zasłonę dymną, nie za kibiców. Nie potrzebuję poklepywania po plecach, aprobaty. Przeciwnie. W mojej robocie liczy się dyskrecja. Dokładnie jak w zawodzie prostytutki, z tym że ja nie muszę się aż tak się wysilać, by trochę zarobić.
Wsuwam ręce w kieszenie szarej bluzy i idę luzackim krokiem. Jestem przeciętna aż do bólu. Kiedy pracuję, nie mogę wyglądać jak łachudra. Wtedy zwracałabym na siebie uwagę. Druga skrajność też nie jest mile widziana – nie mogę przypominać wypindrzonej panienki. Mam więc na sobie stare conversy, dżinsy i bluzę. Wyglądam jak studentka zmierzająca na uczelnię. Strzelam balonem z gumy i naciągam kaptur na głowę. Nie spieszę się za bardzo, nie wykonuję nerwowych ruchów. Każde skrajne zachowanie może zwrócić czyjąś uwagę.
Przepycham się przez grupkę gapiów i staję za plecami mężczyzn otaczających wianuszkiem dziennikarza. W nosie świdruje Fahrenheit od Diora. Głóg, skóra, cedr… i coś, co wywołuje przyjemny skurcz w podbrzuszu. Zaciągam się tym zapachem. Zapachem prawdziwego mężczyzny – samczego, władczego, biorącego w posiadanie wszystko, czego zapragnie. Poznałabym te perfumy wszędzie, bo sto mililitrów tego cuda kosztuje prawie pięć stówek. Wiem, bo jakieś dwa miesiące temu zwinęłam takie z Sephory.
Skoro facet przede mną ma tak dobry gust, z pewnością ma też gruby portfel. Obieram go sobie za cel. Stoi do mnie tyłem, klepie kumpla po ramieniu i podekscytowany coś do niego mówi. Jest całkowicie zaabsorbowany wywiadem.
Ja również udaję zainteresowaną. Skupiam oczy na reporterze, który wypytuje o coś jednego z mężczyzn. Oczywiście to tylko pozory. Jestem czujna, a moje ciało gotowe do ucieczki. Mam drobne dłonie i to niewątpliwy atut. Do tego jestem zwinna. Nie waham się, bo w moim fachu może to kosztować naprawdę dużo. Na przykład rękoczyny albo nieprzyjemną noc w celi. Znam to wszystko z autopsji.
Wykonuję kilka stanowczych, ale delikatnych ruchów i już po chwili trzymam w dłoni to, na czym najbardziej mi zależy. Mówiłam, prostytutka w tym czasie może zdążyłaby rozpiąć klientowi rozporek, a ja już skończyłam swoją robotę.
Krew szumi mi w uszach, serce łomocze w piersi jak uwięziony w klatce ptak. Piękne uczucie. Zupełnie jak dojście do ostatniego poziomu w Mario albo znalezienie stówy na chodniku. Całe moje wnętrze wiwatuje – mam wrażenie, że wypełniają mnie brokat i konfetti, wymieszane z adrenaliną. Wiem jednak, że nie mogę niczego po sobie pokazać. Zero wypisanych na twarzy emocji. Powinnam oddalić się szybko, ale spokojnie. Udaję więc, że tracę zainteresowanie wywiadem. Chowam dłonie oraz dopiero co zdobyty artefakt w kieszenie bluzy i wchodzę między tłum ludzi. Nie puszczam mojej zdobyczy. Wciąż ściskam ją mocno, gładząc przyjemną w dotyku skórę.
Skanuję ulicę obojętnym wzrokiem i nagle zauważam coś po drugiej stronie chodnika. Nieznajoma kobieta patrzy mi prosto w oczy i kręci z niedowierzaniem głową. Przełykam ślinę i szybko rozglądam się na boki. Cholera, przyłapała mnie. Widziała, jak zwinęłam tamtemu gościowi portfel. Oblizuję nerwowo usta i mam nadzieję, że nie narobi hałasu i mnie nie wyda. Jest mniej więcej w moim wieku, ale w przeciwieństwie do mnie ma na sobie eleganckie, drogo wyglądające ciuchy. Postanawiam być bezczelna, bo to jedna z niewielu rzeczy, które naprawdę dobrze mi wychodzą. Unoszę palce w geście victorii i uśmiecham się szeroko do nieznajomej. Pewność siebie. Tylko to może mnie uratować. Ku mojemu zaskoczeniu dziewczyna odwzajemnia uśmiech, a potem znika za rogiem. Dziwne. Zazwyczaj ludzie nie pochwalają kradzieży.
Biorę to spotkanie za dobry omen, zgrabnie wymijam grupkę głośnych nastolatków i dziarskim krokiem skręcam w najbliższą uliczkę. Dopiero kiedy uznaję, że jestem bezpieczna, głośno wypuszczam przez usta wstrzymywane powietrze.
Zaułek jest wąski, ślepy i nikogo tutaj nie ma, więc chowam się za kontenerem na śmieci, siadam przy ścianie i przymykam oczy. Wyciągam dłonie z kieszeni – nadal drżą, ale to z podniecenia, nie ze strachu. Spoglądam na swoją zdobycz, oglądam ją z każdej strony niczym myśliwy, który z dumą patrzy na upolowaną zwierzynę. Nawet zapach zepsutego żarcia, wydobywający się ze śmietnika, nie psuje mi nastroju.
Moje serce nadal łomocze, ale ja powoli się uspokajam. To uczucie triumfu, dojścia do celu, zupełnie jak po dobrym seksie. Z tym że po dobrym seksie ludzie często zapalają papierosa, tymczasem ja przykładam do nosa portfel i zaciągam się jego zapachem. Droga włoska skóra. Ręczna robota. Nawet nie chcę myśleć, ile kosztował, ale jestem pewna, że jego zawartość bardzo mnie zadowoli. Uśmiecham się jak wariatka, bo przecież nie robię tego tylko dla pieniędzy. Poczucie triumfu i przewagi – to coś, co uzależnia bardziej niż niejeden narkotyk.
Nagle czuję na swoim ramieniu żelazny uścisk, a ktoś wyrywa mi portfel z rąk. Fahrenheit drażni mój nos bardziej niż odór śmietnika.
– Chyba masz coś mojego. – Słyszę nieprzyjemne warknięcie.
Zachowuję spokój i pozwalam silnym dłoniom mnie trzymać. Uśmiecham się delikatnie z nadal przymkniętymi oczami. Opanowanie to podstawa w mojej branży, nawet w tak podbramkowych sytuacjach jak ta.
Nie muszę patrzeć, i tak wiem, że to on. Biały kołnierzyk. Facet od włoskiego płaszcza i boskiego zapachu. Nie mam pojęcia, jakim cudem się zorientował, ale trudno, mój błąd. Szkoda tylko, że będę musiała kopnąć go w jaja. Założę się, że one też są całkiem niezłe. Równie dobre jak jego głos – głęboki, lekko zachrypnięty. Choć wydobył się z jego ust na wysokości mojego ucha, poczułam go dokładnie między udami.
Gdyby nie to, że kilka razy zostałam już złapana, pewnie nie wiedziałabym, co teraz zrobić. Ale ja wiem. Otwieram oczy i pozwalam się mu podnieść albo raczej szarpnąć, bo nie jest delikatny. Stoimy teraz naprzeciw siebie, twarz przy twarzy, oddech przy oddechu. Jego jest drżący i pełen irytacji. Mój – spokojny, ale kryjący w sobie odrobinę strachu.
Nie odmawiam sobie przyjemności i kolejny raz zaciągam się jego drogimi perfumami. Dawno nie uprawiałam seksu, więc nawet w takim momencie robię się wilgotna. Zresztą adrenalina i strach zawsze mnie podniecały, a to właśnie taką mieszankę serwuje mi teraz nieznajomy.
No dalej, kochasiu. Naciesz się tym momentem, bo zaraz ci się wywinę.
– Nie masz nic na swoje usprawiedliwienie? – syczy, a jego ciemne oczy na moment skupiają się na moich ustach. To pewnie dlatego, że w dolnej wardze, na samym jej środku mam spider bites.
– Cóż mogę powiedzieć. Przykro mi, że padło na ciebie. – Uśmiecham się słodko, po czym celuję kolanem prosto w jego krocze.
Ku mojemu zaskoczeniu jest szybszy, zupełnie jakby czytał w moich myślach. Blokuje mnie i przygniata do ściany, napierając na mnie z ogromną siłą i stanowczością. Czuję za plecami nieprzyjemny, chropowaty mur i przeszywający ból pleców, bo cienka bluza nie zamortyzowała uderzenia. Cholera, teraz naprawdę panikuję. Okazuje się, że biały kołnierzyk jest całkiem dobrze zbudowany.
Poza tym coś dziwnego dzieje się z moim ciałem, kiedy na mnie napiera. Robi się miękkie i uległe, jakby chciało mu się poddać, a przecież to kompletnie do mnie niepodobne. W sytuacjach takich jak ta włącza mi się instynkt przetrwania – nogi aż rwą się do ucieczki, a ręce do walki. Tym razem jest inaczej.
Mam wrażenie, że powietrze dookoła nieznajomego jest jakby naelektryzowane, zupełnie jak przed letnią burzą. To plus męskie perfumy sprawia, że kręci mi się w głowie. Jeszcze bardziej tracę władzę nad swoim ciałem, choć przecież powinnam być czujna.
– Taka jesteś sprytna? – warczy mi do ucha.
To już robi się nudne, te jego pytania. Bawi się w złego policjanta i myśli, że mnie nastraszy, ale założę się, że to dla niego kompletnie nowa sytuacja. Ja mam pewne doświadczenie, niestety. Jak to mówią: nie myli się tylko ten, kto nic nie robi.
– Chciałem ci darować, ale zmieniłem zdanie.
– I co mi tutaj zrobisz? Jest środek dnia, na ulicy pełno ludzi. – Patrzę na niego wyzywająco, zdmuchując z oczu kosmyki za długiej grzywki. Zgrywam twardą, choć strach podstępnie wkrada się do mojego krwiobiegu i sprawia, że serce wali mi jak szalone.
– Poważnie? Akurat tutaj nikogo nie widzę. – Rozgląda się znudzony i uśmiecha z satysfakcją. Krzywię się z bólu, bo mocniej ściska mnie za ramię. – Poza tym mogę zadzwonić po psy.
– To dzwoń.
– Ale wtedy nie byłoby zabawy. – Znów się uśmiecha, tym razem przerażająco. – Idziesz ze mną.
Mrugam zaskoczona, bo to przedziwny obrót wydarzeń. Zawsze, kiedy ktoś przyłapuje mnie na kradzieży, reaguje na dwa sposoby. Odgraża się i blefuje, że zadzwoni na policję. Albo odgraża się i, niestety, nie blefuje. Tymczasem wychodzi na to, że biały kołnierzyk ma wobec mnie inne plany.
Wyrywam się, ale to na nic. Ciągnie mnie za sobą, a poły jego płaszcza poruszają się, gdy wychodzimy na główną ulicę, po której hula silny wiatr. Nieznajomy wygląda jak wkurwiony Batman, kiedy kroczy tak przed siebie, ubrany cały na czarno. A, przepraszam, spod jego płaszcza wystaje ten słynny biały kołnierzyk. Pieprzony korpodupek. Jestem pewna, że pracuje w jakiejś znanej międzynarodowej firmie, wciąga koks, a weekendy spędza w jednym z tych drogich klubów dla poznańskich bogatych cip.
– Zachowuj się. Jak będziesz się szarpać, przestanę być miły – rzuca od niechcenia i przyspiesza kroku.
Przeklinam, ale już nie walczę. Nie chcę, by wezwał gliny. Zbyt często ostatnio miałam z nimi do czynienia i boję się, że tym razem mogłoby się skończyć grubszą aferą. Nie uśmiecha mi się odsiadka, dlatego każdy błąd taki jak dziś, to stąpanie po bardzo cienkim lodzie.
Moje stare conversy nieprzyjemnie piszczą na mokrym asfalcie, kiedy ciągnie mnie za sobą. Serce podchodzi mi do gardła i jakiś głos w głowie mówi, że zaraz wydarzy się coś, co nieźle namiesza mi w życiu. Ludzie mijają nas obojętnie, bo nieznajomy jest dyskretny. Z boku to pewnie wygląda, jakby szedł ze swoją naburmuszoną dziewczyną, która stawia lekki opór.
– Od jak dawna to robisz? Jesteś w tym niezła – mówi, prowadząc mnie w stronę podziemnego parkingu, znajdującego się pod modnym centrum handlowym. – Masz pecha, że trafiłaś na mnie, ale daję słowo, każdy, kto nie orientuje się w tym fachu, nie poczułby twoich dłoni, taka jesteś zwinna.
Uśmiecham się mimowolnie, słysząc komplement. Czyżby trafił swój na swego?
– Są delikatne jak dmuchawce. – Zatrzymuje się nagle i odwraca twarzą w moją stronę. Zwalnia uścisk i muska kciukiem opuszki moich palców, przyglądając się im uważnie.
To dziwne i niespodziewane. Mogłabym w tym momencie mu zwiać, ale z jakiegoś nieznanego mi powodu tego nie robię.
– Dobra, nie mamy czasu. – Warknięcie sprowadza mnie z powrotem na ziemię.
Chłodne powietrze podziemnego parkingu owiewa moje rozgrzane policzki. Mężczyzna już nie trzyma mnie władczo za nadgarstek. Teraz, kiedy czuje, że mu się poddałam, splata swoją dłoń z moją i prowadzi mnie wzdłuż rzędów samochodów. Ktoś, kto patrzy na nas z boku, pomyślałby, że jesteśmy spragnioną namiętności parą, która pędzi do swojego auta na szybki numerek.
W końcu zatrzymujemy się przed czarną teslą. Unoszę wysoko brwi, choć przecież mogłam się spodziewać, że korpognojek jeździ taką modną, typową dla nowobogackich furą. Do tego pewnie używa tylko sprzętu Apple’a, a do pracy zamawia dietetyczny catering.
– Wsiadaj, zapnij pas i żadnych numerów. – Rzuca mi stanowcze spojrzenie.
Prycham i nie mam zamiaru się ruszyć, choć wiem, że mój opór niczego nie zmieni.
– Czego nie rozumiesz?! – Okrąża samochód, chwyta mnie za ramiona i przyszpila do karoserii. – Wsiadasz sama, czy mam ci pomóc?!
Przełykam ślinę, gdy uświadamiam sobie, że nie tylko portfel i płaszcz ma niezły. Choć okoliczności nie są sprzyjające, studiuję jego twarz, której nie widziałam dokładnie w mrocznej, ślepej uliczce. Gęste brwi, kwadratowa szczęka pokryta lekkim zarostem, drgające na szyi jabłko Adama. Na moment zapominam o niebezpieczeństwie.
– Wiesz, że tutaj są kamery, prawda? – rzucam protekcjonalnym tonem. Jakaś popieprzona część mnie chce, by nadal przyciskał mnie do samochodu tak jak teraz.
– Nie takie rzeczy tutaj robiłem. – Nieznajomy uśmiecha się z wyższością i w roztargnieniu gładzi mnie po policzku. – No, już. Nic ci nie zrobię, jeśli będziesz mnie słuchać – zwraca się do mnie jak do zlęknionego dziecka, po czym otwiera drzwi i wpycha mnie na siedzenie pasażera. Nim zdążę szarpnąć za klamkę, blokuje zamki.
Kiedy siada za kierownicą, wygląda na bardzo zadowolonego z siebie. Mam ochotę rzucić mu wiązankę przekleństw, ale ostatecznie postanawiam wymownie milczeć. Niech wie, że ma na siedzeniu obok kobietę z krwi i kości, a nie rozwydrzonego bachora. Spoglądam na swoje poszarpane jeansy i sprane trampki i nagle chce mi się śmiać. Nigdy nie byłam kobieca i nie będę. Przynamniej nie w tym znaczeniu, jakie powszechnie się przyjęło. Nieczęsto się tym przejmuję, bo wygląd to dla mnie sprawa drugorzędna, ale dziwnym trafem teraz zaczynam o tym myśleć. Czy chciałabym mu się podobać? Chciałabym, by biały kołnierzyk zwrócił na mnie uwagę w TEN sposób? Jestem zdrowo popaprana. Zupełnie jak bohaterki romansów, które po pięciu minutach z przystojnym porywaczem zaczynają cierpieć na syndrom sztokholmski. Z tą różnicą, że ja nie myślę tylko cipką, więc odsuwam od siebie jakąkolwiek wizję flirtu z nieznajomym. Jedyne, czego mi trzeba, to wolności, którą on właśnie brutalnie mi odebrał.
Kiedy tesla niemal bezszelestnie wyjeżdża z parkingu, mężczyzna uruchamia odtwarzacz, w którym rozbrzmiewa jakiś ostry, gitarowy kawałek. Nie wytrzymuję i ukradkiem na niego spoglądam. Bębni do rytmu palcami w kierowcę i agresywnie włącza się do ruchu. Odwracam głowę i zatapiam wzrok w bocznej szybie, mrużąc oczy.
Nie zamierzam patrzeć, jak napawa się swoim zwycięstwem. Poznałam już kilku takich jak on. Żyją w przeświadczeniu, że mają świat u swoich stóp, bo stać ich na kilka mieszkań w centrum i drogie dziwki. Czują się lepsi od innych, lepsi ode mnie. Jemu też wydaje się, że jest górą, ale nie wie jednego – nie tak łatwo mnie złamać. Czegokolwiek ode mnie chce, nie dostanie tego. A już na pewno nie po dobroci.
Ledwo mijamy kilka ulic, nieznajomy zjeżdża gwałtownie na pobocze i wysiada. Odruchowo wciskam się w głąb siedzenia, kiedy otwiera drzwi pasażera od mojej strony.
– Zapomniałem, opaska – mówi takim tonem, jakby oznajmiał mi, że dziś jest dwadzieścia stopni Celsjusza i świeci słońce. Podaje mi jakieś czarne zawiniątko i dopiero gdy rozprostowuje swoją dużą dłoń, widzę, że to czarna apaszka.
– Chyba żartujesz – rzucam drwiąco.
– Nie. W momencie, w którym zsuniesz ją z oczu, zatrzymuję samochód i przestaję być miły.
– I co będzie dalej, panie Grey? – ironizuję, bo to moja reakcja obronna. – Zasłonisz mi oczy, a potem zawieziesz do swojej posiadłości i zaprowadzisz do czerwonego pokoju bólu, czy jak to tam było?
– Nie podsuwaj mi głupich pomysłów.
– Skoro tak skrupulatnie wypełniasz plan pod tytułem: Porwanie jak z filmu, to może powinieneś mieć jeszcze kominiarkę i broń, co? – kontynuuję naszą słowną szermierkę i niechętnie biorę od niego kawałek materiału.
– Jedno i drugie mam w bagażniku. Poza tym nie nazwałbym tego porwaniem. A teraz nie wymądrzaj się i zakładaj.
Przewracam oczami i udaję znudzoną, ale moje serce znów przyspiesza rytm. Nie znam tego mężczyzny i nie mam pojęcia, gdzie chce mnie wywieźć.
– Trzęsą ci się ręce, daj – mówi zniecierpliwiony i wyrywa mi z dłoni apaszkę.
– Nie trzęsą… – protestuję, ale milknę, kiedy czuję jego palce blisko swojej twarzy. Znów dociera do mnie ten świdrujący nos zapach, a ciało dziwnie mnie mrowi, kiedy dłoń nieznajomego przypadkiem muska płatek mojego ucha.
– Boisz się. – Nagle czuję na policzku jego ciepły oddech. – To dobrze.
Przełykam ślinę. Chłodny śliski materiał zakrywa moje powieki i przestaję cokolwiek widzieć.
Oddycham swobodniej, dopiero gdy intrygujący zapach znika i kiedy słyszę, że nieznajomy zajmuje miejsce za kierownicą. Zaciskam dłonie na kolanach i czekam na dalszy rozwój wydarzeń. Tylko to mi pozostaje.
Rozluźniam się odrobinę, gdy uruchamia auto. Słyszę przytłumiony warkot innych pojazdów, a to oznacza, że ponownie włączyliśmy się do ruchu. Po kilku minutach przechylam się mocno na lewo, więc pewnie wchodzimy w ostry zakręt. Tesla przyspiesza i zastanawiam się, czy wyjechaliśmy już z miasta. Po chwili auto chyboce się na boki i dociera do mnie charakterystyczny chrzęst. Musimy poruszać się po jakieś nierównej drodze wysypanej kamieniami. W końcu samochód się zatrzymuje.
– Poczekaj tutaj dziesięć minut. Muszę coś załatwić. – Słyszę męski głos bardzo blisko mojego ucha.
– Raczej nie mam innego wyjścia – rzucam ironicznie.
– Nie ściągaj jej, dobrze ci radzę.
Czuję ciepłą dłoń gładzącą mój policzek i zahaczającą o brzeg apaszki. Następnie dociera do mnie trzaśnięcie drzwiami i zgrzyt automatycznych zamków.
Ogarnia mnie dziwne klaustrofobiczne uczucie. A co, jeśli mnie tutaj zostawi? Oddycham coraz szybciej i coraz płyciej i w przypływie paniki mam ochotę zerwać opaskę z oczu. Poza tym ciekawi mnie, gdzie jesteśmy. Wiem jednak, że ostatnie, czego teraz potrzebuję, to spięcie z tym mężczyzną. Staram się opanować i nasłuchiwać, jednak nie docierają do mnie żadne dźwięki. Potem zaczynam liczyć sekundy, bo mam wrażenie, że siedzę w tesli całą wieczność. To tylko pogarsza sytuację. Czuję na plecach zimny pot, mam wrażenie, że zaraz zemdleję. Nigdy nie lubiłam zamkniętych przestrzeni.
I wtedy rozlega się zgrzyt zamków i dźwięk otwieranych drzwi. Wciągam do nosa świeże powietrze, drżę, kiedy moje ciało powoli się rozluźnia. Mam ochotę się rozpłakać, a potem zwyzywać go za to, że mnie tu zostawił.
– Widzę, że byłaś grzeczna – chwali mnie, a ja w odpowiedzi pokazuję mu środkowy palec.
Do moich uszu dociera głęboki śmiech, który szybko zmienia się w poważny, nieznoszący sprzeciwu ton.
– A teraz daj mi swój dowód.
Milczę, bo jestem zaskoczona jego prośbą. A raczej rozkazem. Słyszę kliknięcie pasa i dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Samochód rusza, znów rozlega się chrzęst żwiru pod kołami.
– Nie mam – odpowiadam po dłuższej chwili ciszy.
– Masz.
Kolejna pauza. Wiem, że z nim nie wygram i on też to wie, więc nie ma sensu dalej kłamać.
– Po co ci on? Poza tym nic nie widzę, jak mam go znaleźć?
Samochód przyspiesza, a odgłos strzelającego pod kołami żwiru znika, zamieniając się w szum asfaltowej drogi.
– Masz ręce. Poszukaj w kieszeniach swoich spodni albo bluzy. Chyba że wolisz, żebym sam to zrobił.
Rzucając pod nosem przekleństwo, unoszę lekko tyłek, by wyciągnąć z tylnej kieszeni spodni portfel. Złorzeczę w duchu, że nie wzięłam fałszywki. Zazwyczaj nie biorę ze sobą prawdziwych dokumentów, przynajmniej kiedy idę do pracy. Ale dzisiejszego ranka spieszyłam się i zapomniałam zostawić oryginał w mieszkaniu. Coś jednak mi mówi, że ten człowiek zna się na podrabianych dokumentach jak mało kto, więc moje oszustwo i tak by nie zadziałało.
Wystawiam przed siebie rękę, a on zabiera mi z dłoni kawałek plastiku.
– Alicja. Ładnie – oświadcza po chwili, w jego głosie pobrzmiewa to denerwujące samozadowolenie.
Tesla zwalnia. Słyszę mijane samochody i odgłos sunącego po szynach tramwaju. A więc ponownie jesteśmy w mieście.
– Dostanę go z powrotem? – Wzdycham zniecierpliwiona, wyciągam dłoń i po chwili czuję w niej moją własność. – A ty? Jak mam się do ciebie zwracać? Bo nawet nie liczę na to, że podasz mi swoje prawdziwe imię.
– W firmie mówią do mnie po prostu szefie.
– W firmie – powtarzam z przekąsem. Jestem niemal pewna, że ten człowiek nie jest uczciwym biznesmenem.
– Jesteś zbyt dociekliwa. Najlepiej bądź cicho i podziwiaj widoki. A, zapomniałbym… nie możesz podziwiać widoków.
Zaciskam dłonie w pięści, kiedy słyszę jego cichy śmiech. Gdybym tylko była wtedy szybsza i kopnęła go wystarczająco mocno…
– Nie denerwuj się – mówi, jakby dokładnie znał krążące po mojej głowie myśli. – Mam dla ciebie propozycję – dodaje, a ja znów słyszę to rytmiczne uderzanie palców o kierownicę. Tym razem rozpoznaję kawałek lecący w radiu. To Hey Boy Hey Girl The Chemical Brothers.
– Masz dla mnie propozycję? Nie pieprzę się z przekonanymi o własnej zajebistości frajerami, którzy grają złych chłopców.
– Nie…
– I nie pieprzę się z korpofiutami, którzy…
– Nie chcę się z tobą pieprzyć, do cholery! Przecież jesteś jeszcze dzieckiem – przerywa mi ostro, a ja upokorzona przełykam ślinę.
To brzmi jak zniewaga.
– Nie jestem dzieckiem, zresztą widziałeś mój dowód.
– Ale wyglądasz jak dzieciak. Nie jestem zainteresowany.
– To czego chcesz? – burczę, bo nie wiedzieć czemu to, co powiedział, rozdrażniło mnie.
– Gdybyś pozwoliła mi skończyć, już dawno byś wiedziała.
Kolejny raz głośno wzdycham. To jedyna właściwa reakcja na jego pierdolenie.
Nagle nieznajomy ostro hamuje. Samochód zatrzymuje się tak gwałtownie, że rzuca mną do przodu i jestem pewna, że gdyby nie zapięty pas, przywitałabym czołem deskę rozdzielczą. Nie widzę ulicy, ale musimy być na jej środku, bo docierają do mnie przekleństwa innych kierowców i trąbienie samochodów.
Nagle czuję na twarzy ciepłe palce, które szybko docierają na tył głowy i rozplątują węzeł apaszki. Otwieram oczy i momentalnie je mrużę, rażona nagłą jasnością. Chcę zobaczyć, gdzie jesteśmy, zorientować się w przestrzeni, ale nim zdążę to zrobić, twarz nieznajomego przysłania mi niemal całe pole widzenia. Siedzi zwrócony do mnie przodem i ma gdzieś to, że zatrzymał się w niedozwolonym miejscu.
Patrzy mi w oczy i nic nie mówi. Jest blisko, przerażająco blisko, a ja z zaskoczeniem stwierdzam, że zamiast się bać, myślę o tym, że jest cholernie przystojny. I nie, nie ma perfekcyjnie symetrycznej twarzy jak ci wszyscy modele z reklam męskiej bielizny. I, dzięki Bogu, nie wygląda też jak jeden z idoli nastolatek. Ma zbyt wąską górną wargę i kilka innych drobnostek, które sprawiają, że jego twarz jest nieidealna, ale bardzo zwraca uwagę. Jest w niej coś szlachetnego, choć kiedy o tym myślę, to porównanie wydaje mi się głupie. Nieznajomy ma w sobie coś surowego, pierwotnego i, co oczywiste, bo przecież patrzy na mnie, ma wkurwiony wyraz twarzy.
– Nie chce się z tobą pieprzyć, Alicjo. Chcę cię zatrudnić. To wszystko.
Mrugam zdumiona, bo akurat takiej odpowiedzi się nie spodziewałam. No dobra, drugi raz powiedział, że nie chce się ze mną pieprzyć, więc powinnam czuć ulgę, ale zatrudnić mnie?!
– I zatrzymałeś się na środku ulicy, żeby mi o tym powiedzieć? – pytam, pocierając oczy, które wciąż nie mogą przyzwyczaić się do słonecznego dnia.
– Nie dałaś mi dojść do słowa. – Wzrusza ramionami i wraca do prowadzenia samochodu.
Rusza powoli, opierając leniwie dłoń na kierownicy. Jego spokój doprowadza mnie do szału i, co gorsza, mam wrażenie, że jest tego świadomy. I pewnie zdaje sobie sprawę, że moja pewność siebie jest tylko pozorna. W środku cała dygocę, nie wiem czy bardziej z podniecenia, czy ze strachu. Mam ochotę, by znów zatrzymał auto i spojrzał na mnie tak jak przed chwilą. By skupił na mnie całą swoją uwagę.
Nie wiem, co się ze mną dzieje i skąd pojawiła się we mnie ta dziwna potrzeba kontaktu z tym człowiekiem. Mówię sobie, że to pewnie przez moje deficyty. Jeśli dziecko nie zaznaje uwagi rodzica, szuka jej nawet u kogoś tak popieprzonego jak ten nieznajomy.
– Kiedy dotrzemy na miejsce, bądź miła. Nie musisz przystawać na moją propozycję, ale chcę, żebyś mnie wysłuchała i weszła do gabinetu po dobroci. Nie mam ochoty znów się z tobą szarpać – mówi to wszystko wyraźnie i powoli, jakby zależało mu, bym zrozumiała.
Najgorsza rada, jaką słyszałam w życiu, to właśnie: „Bądź miła”. Gówno prawda. Gdybym była miła, właśnie tkwiłabym na jakiś katolickim uniwersytecie, bo tak chcieli moi rodzice. I z pewnością wciąż byłabym dziewicą.
Gdy nieznajomy otwiera mi drzwi, wymownie go ignoruję i wysiadam z samochodu. Nie, nie planuję ucieczki. Stoi tuż obok mnie i wiem, że jest gotowy do reakcji. Domyślam się też, że jest szybki, więc nie mam zamiaru nawet próbować. Poza tym, choć nie chcę tego sama przed sobą przyznać, jego propozycja mnie intryguje.
Unoszę głowę i moje oczy napotykają strzeliste, przeszklone biurowce. Z gatunku tych luksusowych, po których przechadzają się kobiety w drogich szpilkach i mężczyźni ze skórzanymi aktówkami. Idealne środowisko dla denerwującego typa stojącego obok mnie.
– Najciemniej jest pod latarnią – odzywa się niespodziewanie, uśmiechając się przy tym i ukazując rząd białych zębów.
Chyba zauważył, że wpatruję się w budynki. Nie mam pojęcia, co ma na myśli, rzucając tym, jakże oryginalnym, związkiem frazeologicznym.
– Mogłeś ściągnąć mi opaskę, jak tylko wjechaliśmy do miasta. Przecież to jedna z głównych ulic. Wiem, jak tu trafić, więc po co ten cały cyrk z zasłanianiem oczu?
– Taki miałem kaprys. Poza tym, kiedy masz zasłonięte oczy, bardziej się boisz.
– Nie boję się.
– Boisz. A teraz wejdziemy do środka i miniemy portiernię, więc żadnych numerów. – Celuje we mnie palcem, a mnie nagle chce się śmiać, bo zachowuje się jak ojciec, który zabrania dziecku czekolady.
To przedziwne, że nie trzęsę się ze strachu w obecności tego człowieka, tylko z satysfakcją obserwuję i analizuję każde jego zachowanie.
– Później wjedziemy windą na dwunaste piętro. I nie, to nie będzie ta słynna scena z Pięćdziesięciu twarzy Greya – dodaje poważnym tonem.
– Oglądałeś? No proszę, dowiaduję się o tobie coraz ciekawszych rzeczy. – Przewracam oczami, kiedy przepuszcza mnie w przeszklonych obrotowych drzwiach.
– Nie oglądałem, ale ponieważ w samochodzie nawiązałaś do tego badziewia, uznałem…
– Dzień dobry! – Mężczyzna w eleganckim granatowym uniformie przerywa naszą rozmowę i niemal kłania się mojemu oprawcy.
– Jak się masz, Zbyszku? Wczorajsza kawa smakowała?
– Wyśmienita. Pan to wie, jak poprawić człowiekowi humor.
– Dobry pracownik zasługuje na dobrą kawę. – Korpofiut uśmiecha się do portiera i wdusza przycisk windy.
W sumie nie wiem, dlaczego wciąż go tak nazywam, bo wychodzi na to, że faktycznie jest biznesmenem, szefem, a nie jakimś szeregowym pracownikiem.
– Wazeliniarski skurczybyk – mamroczę pod nosem i staję w najdalszym kącie windy.
– Coś mówiłaś?
– Absolutnie nic. – Ściągam usta w dziubek i udaję, że podziwiam sufit.
– Boże… to był błąd, że cię ze sobą zabrałem. – Nieznajomy wzdycha i udręczonym wzrokiem spogląda tam, gdzie ja.
Drzwi windy zamykają się z cichym brzękiem, a ja czuję się odrobinę osaczona, trochę spanikowana i bardzo pobudzona. Przedziwna mieszanka.
– Już masz mnie dosyć? – pytam, uśmiechając się przy tym z satysfakcją.
– Nie z takimi jak ty sobie radziłem.
Właśnie mam coś odpowiedzieć. Coś, co pójdzie mu w pięty, ale winda zatrzymuje się kilka pięter wyżej, a w drzwiach pojawia się wysoki, postawny mężczyzna w średnim wieku. Ubrany jest jak ci wszyscy poważni biznesmeni pracujący w takich wieżowcach jak ten, czyli w dobrze skrojony garnitur i minę, która mówi: „Zarabiam niezły hajs, ale nienawidzę swojego życia”.
Kiedy zauważa mojego towarzysza, nerwowo poprawia okulary, odchrząkuje i wita się z nim. Na mnie kompletnie nie zwraca uwagi.
Przez głowę przebiega mi myśl, że mogłabym to wykorzystać. Przecież mój porywacz nie wywinie żadnego numeru w obecności swojego znajomego, prawda? A gdybym zaczęła krzyczeć albo…
– Nawet nie próbuj.
Przygryzam wargę i zamieram, kiedy dociera do mnie grobowy głos. Zabawne, znamy się od jakiejś godziny, a on już zachowuje się tak, jakby umiał czytać mi w myślach.
Patrzę na jego szerokie, odziane w czarny płaszcz plecy. Teraz, kiedy stoję za nim tak blisko, wydaje mi się jeszcze wyższy i jeszcze lepiej zbudowany. Przyglądam się jego ciemnym włosom, w których odbija się światło windy. Wyrywam się z dziwnego hipnotycznego stanu, kiedy drzwi otwierają się, a mężczyzna z aktówką wysiada.
Zostajemy we dwójkę. Ja i pieprzony pomiot szatana, który najwidoczniej ma wobec mnie jakieś plany. Nie zwraca na mnie uwagi, tylko sprawdza coś na swoim telefonie. To nawet lepiej. Mam teraz chwilę, żeby na trzeźwo ocenić sytuację i trochę uspokoić szalejącą z nadmiaru emocji głowę.
To wszystko jest przedziwne. Mnie samą zaskoczył fakt, że się nie boję, choć przecież zostałam porwana. No dobra, boję się odrobinę, ale powinnam być potulna jak baranek w obecności nieznajomego, który przywiózł mnie tutaj siłą. Tymczasem uśmiecham się, kiedy rzucę mu ciętą ripostę i zastanawiam nad przyczyną powstania jego blizny. Tak, widziałam ją bardzo dokładnie, kiedy przyszpilił mnie do ściany. Wdał się kiedyś w bójkę? A może sam sobie to zrobił? Z takimi nienormalnymi fiutami nigdy nic nie wiadomo. Zresztą kim jestem, by oceniać stan jego psychiki? Sama jestem wadliwa.
Stojący przede mną mężczyzna jeszcze nie wie, że trafił na zepsuty egzemplarz. Nie jestem jak inne, choć kiedyś, przez krótką chwilę, próbowałam taka być. Starałam dopasować się do norm, wcisnąć w niewygodne ramy typowego, nowobogackiego życia. Nic z tego. Ojciec omal nie zszedł na zawał, kiedy dowiedział się, że ochroniarze z Apartu doskonale mnie znają i to wcale nie dlatego, że regularnie kupuję w sklepie biżuterię.
Znaczące chrząknięcie wyrywa mnie z rozmyślań. Kiedy podnoszę głowę, napotykam te oczy. Chmurne, niespokojne, zadające jakieś nieme pytanie. No tak. Ja, on, winda. Nie wiem, może liczy, że coś powinno się tutaj wydarzyć? Wzruszam ramionami. Przecież sam powiedział, że wyglądam jak dzieciak i nie jest zainteresowany. Zyskałam więc pewność, choć nie stuprocentową, że nie wykorzysta mnie w TEN sposób. Zresztą mam wrażenie, że to nie taki typ mężczyzny. Z pewnością stać go na luksusowe prostytutki, które swoimi magicznymi cipkami potrafią otwierać piwo, i takie tam. Dlaczego miałby zawracać sobie głowę jakąś przybłędą w przetartych trampkach?
– O czym myślisz?
O dziwkach i piwie – odpowiadam mu w myślach.
– O niczym.
– Już się nie boisz?
Kolejny raz podnoszę głowę, by zaszczycić go obojętnym spojrzeniem.
– Ciebie? – pytam, celowo intonując tak, by zabrzmiało jak obelga.
– Okoliczności naszego spotkania są dość… nietypowe. Więc sama rozumiesz…
– Nie chce ci przejść przez gardło takie stwierdzenie jak: „porwałem cię”? – Uśmiecham się do niego złośliwie i kołyszę na piętach. Winda sunie powoli, ale mnie to nie przeszkadza.
– Mówiłem już, to nie porwanie. Nazwałbym to raczej: siłowym sprowadzeniem pracownika do gabinetu szefa.
– Po pierwsze: nie pracuję dla ciebie. Po drugie: nie ma takiego określenia w kodeksie pracy.
– Nie uznaję kodeksu pracy.
– Czemu mnie to nie dziwi.
– Dobra, wysiadaj. Bądź grzeczna, żeby moja asystentka niczego nie podejrzewała.
– A co, nie dymasz jej, żeby trzymała buzię na kłódkę? Czuję się rozczarowana.
– Idź, zanim stracę cierpliwość. – Nieznajomy staje za mną i lekko mnie popycha, kiedy drzwi windy się otwierają.
– I co mi zrobisz? – rzucam przez ramię, gdy moje stopy witają się z luksusową zieloną wykładziną.
– Jezu, dlaczego trafiłem akurat na ciebie?
– Jezus ci nie pomoże.
Po tej jakże elokwentnej i dojrzałej wymianie zdań, zatrzymujemy się przed masywnymi mahoniowymi drzwiami, które, jak się domyślam, prowadzą do wrót piekieł, czyli do królestwa tego oto Lucyfera.
Drobna szatynka, siedząca w recepcji, wychyla się zza biurka i rzuca mi ciekawskie spojrzenie. Uśmiecham się do niej niewyraźnie, bo podejrzewam, że jej sytuacja wcale nie jest dobra. Albo musi się z nim dymać, żeby utrzymać robotę, albo słuchać jego pierdolenia. Albo jedno i drugie.
– Niech nikt mi nie przeszkadza, Patrycjo. – Głos mojego oprawcy jest uprzejmy a jednocześnie chłodny, nie wyrażający żadnych emocji.
– Oczywiście. – Dziewczyna kiwa głową i wraca do papierkowej roboty.
Kiedy ciężkie drzwi się za mną zamykają, czuję się jak w potrzasku. Strach pomieszany z jakąś dziwną ekscytacją krąży w moim ciele, wprawiając je w niezrozumiały narkotyczny stan. Czuję się jak w innym wymiarze. Jak w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, w której każdy ma do odegrania pewną rolę.
Próbuję wziąć się w garść i skupić na czymś innym niż moje popieprzone myśli. Rozglądam się po pomieszczeniu. Gabinet urządzony jest w stylu klasycznym. Wypełniają go stylowe, ciężkie meble, a jedyne, co kontrastuje z eleganckim nieco staromodnym wystrojem, to podłoga wyłożona płytkami we wzór czarno-białej szachownicy.
– Chcę zaoferować ci pracę – rzuca nieznajomy, rozsiadając się wygodnie w wysokim czarnym fotelu.
– I zadałeś sobie tak wiele trudu, sprowadzając mnie tutaj siłą, żeby mi to zaproponować?
Zatrzymuję się na środku gabinetu. Nie mam zamiaru usiąść na krześle znajdującym się przed jego biurkiem. Czułabym się jak na audiencji u papieża.
– Bez przesady, doprowadzenie cię tutaj nie było trudne. Mam pewne… doświadczenie w tego typu kwestiach. – Mężczyzna spogląda mi z powagą w oczy, bawiąc się przy tym długopisem.
Obserwuję jego duże dłonie, które szybko obracają w dłoniach niewielki przedmiot.
– Nie mogłeś zaproponować mi tego tam, gdzie się spotkaliśmy? Tam, gdzie…
– Tam, gdzie zwinęłaś mój portfel? – wchodzi mi w słowo, a na jego twarzy pojawia się triumfalny, złośliwy uśmiech. – Uznałem, że okoliczności nie są zbyt miłe i lepiej będzie, jeśli porozmawiamy o tym na neutralnym gruncie.
– Acha, czyli twój gabinet, twoja pierdolona lwia jaskinia, w której jesteś królem, i do której przywiozłeś mnie wbrew mojej woli, uważasz za neutralny grunt. Jakim cudem jesteś bogaty, skoro twoja logika jest tak popierdolona?!
– Znów filozofujesz. Wróćmy do meritum, mój czas to pieniądz. – Mężczyzna nie odpowiada na moje pytanie, tylko macha na mnie ręką, zupełnie jakbym była natrętną muchą. – Poza tym usiądź.
– Nie.
– Tak.
– Nie.
– Pomóc?
– Skurwiel.
Prycham, zakładam ręce na piersi i siadam z impetem na krześle znajdującym się na wprost jego biurka.
– Mój czas to także pieniądz i podejrzewam, że pracuję na niego o wiele ciężej niż ty – wracam do urwanej rozmowy, bo czuję się upokorzona tym, że muszę robić, co mi każe.
– Chcesz powiedzieć, że gdybym cię tu nie przywiózł, to właśnie kradłabyś portfel jakiejś Bogu ducha winnej staruszce? – Nieznajomy odchyla się na swoim fotelu i patrzy na mnie, uśmiechając się pod nosem.
– Nie. Jeśli kogoś okradam, to mam pewność, że to ktoś nadziany, a nie biedak ledwo wiążący koniec z końcem. Nie okradam dzieci ani starszych osób.
– Aaa, więc taki z ciebie Robin Hood. Tłumisz w ten sposób wyrzuty sumienia? – dopytuje i tym samym wciąż się nade mną znęca.
– Podobno chciałeś przejść do meritum? – przypominam mu, coraz bardziej się niecierpliwiąc.
– Tak, racja. Praca. A więc…
– Chwila – przerywam mu. W odpowiedzi zaskoczony unosi brwi. – Nawet nie wiem, jak się do ciebie zwracać. Masz jakieś imię? Oczywiście, że masz. A, i samo „szefie” nie wystarczy. Chcę wiedzieć, jak masz na imię. Bo prawdziwego nazwiska pewnie i tak mi nie zdradzisz.
– Jesteś niemożliwa. Możesz nazywać mnie po prostu panem D.
– Pan D? – upewniam się. – D jak „dupek”, czy może D jak „drań” albo D jak „doprowadzasz mnie do szału”?
– Po prostu pan D – ucina i rzuca mi chłodne, zniecierpliwione spojrzenie.
– A dlaczego „pan”?
– Jestem od ciebie sporo starszy, dzieciaku. – Opiera dłonie na biurku i patrzy na mnie, uśmiechając się pod nosem.
– Nie więcej niż o dziesięć lat – prycham, bo jego protekcjonalny ton i to, że traktuje mnie jak małolatę, doprowadzają mnie do szału.
– Poza tym będę twoim szefem. A do szefa wypada zwracać się z szacunkiem.
– Naprawdę nie rozumiem, dlaczego jesteś pewien, że ja w ogóle chcę dla ciebie pracować. – Zdegustowana kręcę głową. Moja złość rośnie wprost proporcjonalnie do jego spokoju i pewności siebie. A raczej: do jego przekonania o własnej zajebistości.
– Każdy chce u mnie pracować. – Mężczyzna strzepuje ze swojego eleganckiego garnituru niewidzialny paproch.
Przewracam oczami, bo nawet nie wiem, jak skomentować jego megalomańskie wywody.
– No to zamieniam się w słuch. Jaką pracę mi oferujesz? – pytam niechętnie, bo dobrze wiem, że już dawno powinnam wstać i stąd wyjść. A przynajmniej spróbować, bo nie wiem, czy by mnie stąd wypuścił.
– A może grzeczniej: jaką pracę PAN mi oferuje? – poprawia i patrzy na mnie wyczekująco.
– Prędzej umrę, niż to powiem.
Mężczyzna zaczyna się śmiać, kiedy mu odburkuję, ale po chwili odchrząkuje i znów jest poważny.
– Proponuję ci pracę w mojej pralni.
Mrugam kilka razy i czekam, aż powie, że to żart, ale nic takiego się nie dzieje.
– Pralnia chemiczna. Takie miejsce, gdzie czyści się rzeczy, których nie można uprać w domu, w…
– Wiem, co to pralnia, do cholery! Po prostu jestem zaskoczona.
Pan D. unosi brwi, ale nic nie mówi, więc kontynuuję.
– Siedzisz tu przede mną w garniturze wartym jakieś dziesięć średnich krajowych, w skórzanym fotelu za kilkanaście tysięcy…
– Kilkadziesiąt. Kosztował, z tego co pamiętam, trzydzieści pięć…
– Dobra, nieważne. Chodzi mi o to, że nie wyglądasz na faceta, który ma pralnię chemiczną. Prędzej pralnię brudnych pieniędzy.
– A co? Powinienem mieć na sobie śnieżnobiały dres i trzymać w ręku vizir?
– Mówił ci ktoś, że jesteś mistrzem sucharów?
W odpowiedzi robi obrażoną minę.
– Po prostu nie wyglądasz na kogoś kto… sama nie wiem… zawodowo pierze – stwierdzam i parskam nerwowym śmiechem, bo to, co powiedziałam, zabrzmiało idiotycznie.
– Nie przesiaduję w pralni. Ja tylko nią zarządzam i zatrudniam ludzi, który znają się na tej robocie. I płacę im całkiem sporo, a teraz tego typu pracę oferuję tobie.
– W takim razie gdzie jest haczyk? – Niespokojnie wiercę się na krześle, kiedy czuję na sobie jego spojrzenie.
– Nie ma żadnego haczyka. Po prostu kiedy cię zobaczyłem, pomyślałem…
– Chwila, chwila. – Tym razem to ja wchodzę mu w słowo. – To wszystko brzmi jak jakiś chory żart. Kradnę ci portfel, ty łapiesz mnie na gorącym uczynku i wpadasz na genialny pomysł, by dać mi pracę w swojej pralni. Bo? Byłeś u spowiedzi i ksiądz kazał ci zrobić dobry uczynek?
– Nie bądź złośliwa.
– To oświeć mnie. – Podrywam się z krzesła, bo nie potrafię na nim wysiedzieć. – Nie mam pojęcia, dlaczego chcesz dać taką pracę akurat mnie. W tym kraju jest mnóstwo ludzi, którzy chętnie będą u ciebie pracować za odpowiednio wysoką stawkę. Poza tym powiedziałeś, że jestem dobra w tym, co robię, więc spodziewałam się propozycji zrobienia czegoś nielegalnego, tymczasem…
– Okej, powoli, oddychaj. – Pan D. uśmiecha się, tym razem bez cienia złośliwości. Zrezygnowana opadam z powrotem na krzesło. – Masz zwinne ręce i jesteś sprytna. To pożądane cechy u pracownika.
– Naprawdę? U pracownika pralni?! – Wzdycham i układam sobie to wszystko w głowie.
Kiedy powiedział, że ma dla mnie propozycję, oczyma wyobraźni widziałam, jak dostaję jakieś ekscytujące i dobrze płatne zlecenie, na przykład wykradam konkurencyjnej firmie tajne i bardzo ważne dokumenty. Ale pranie?! Co z tym kolesiem jest nie tak?!
– Gdy zwinęłaś mi portfel, byłem na ciebie zły, ale po chwili zrobiło mi się ciebie szkoda. Co musiało cię spotkać w życiu, że zaczęłaś kraść i to w tak młodym wieku? Pomyślałem, że może uczciwa praca pozwoli ci wrócić na właściwą ścieżkę…
– Ty tak poważnie? – mówię dziwnie piskliwym głosem. – Jeździsz samochodem, łamiąc wszystkie przepisy i wyglądasz jak trochę bardziej pojebana wersja Tommy’ego Hardy’ego z Legend. Mam wrażenie, że twoje biuro jest przykrywką dla pralni brudnych pieniędzy, a ty pieprzysz mi o powrocie na właściwą ścieżkę?!
– Naoglądałaś się za dużo seriali kryminalnych. Albo naczytałaś za dużo mafijnych romansów. – Uśmiecha się drwiąco.
– Nie czytam takiego badziewia.
– Jestem normalnym, uczciwie zarabiającym facetem.
– Z tym normalnym to bym polemizowała. Porwałeś mnie, pamiętasz?
– Dorobiłem się kilka lat temu. Nie będę ściemniać, że doszedłem do wszystkiego sam. Ojciec prowadził podobny biznes i znalazł mi działkę za miastem, idealną, by otworzyć dużą pralnię. Zależało mi, aby to było miejsce na uboczu, żeby ludzie się nie pieklili. Chemikalia, te sprawy… sama rozumiesz. Udało mi się pozyskać dotację dla młodych przedsiębiorców, kupić kilka drogich urządzeń, zatrudnić wykwalifikowane osoby. Ciężko pracowałem, ale miałem też odrobinę farta. Po prostu trafiłem na dobry czas, kiedy rynek nie był jeszcze aż tak nasycony. Teraz jesteśmy firmą z ugruntowaną pozycją i zadowolonymi klientami, więc…
– Dobra, co to dokładnie za robota. Co miałabym robić? – pytam, choć przecież nie mam zamiaru dla niego pracować. Tak właściwie powinnam już dawno wstać i trzasnąć drzwiami. O ile oczywiście by mnie stąd wypuścił.
– Naszą główną domeną jest pranie chemiczne, ale mamy też pralnię mokrą, czyli tradycyjnie czyszczenie w wodzie i detergentach. Tu naszymi największymi klientami są hotele i szpitale. Natomiast klientami pralni chemicznej są raczej klienci indywidualni. Pracownik takiej pralni musi oznakować odzież, przejrzeć ją… I tu coś dla ciebie: czasami klienci zostawiają w kieszeniach konkretne pieniądze.
– Bardzo zabawne – mamroczę.
– Pracownik decyduje, jakimi środkami chemicznymi wyczyścić daną odzież. Jeśli ma wątpliwości, musi zrobić próbę chemiczną na małym skrawku materiału i…
– Dzięki, ale nie jestem zainteresowana. – przerywam mu. Podnoszę się z krzesła i z nadzieją spoglądam na drzwi.
Wystarczy odmówić i mnie wypuści, prawda?
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Drogie Czytelniczki!
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Redaktorka prowadząca: Joanna Pawłowska
Wydawczyni: Joanna Pawłowska
Redakcja: Magdalena Kawka
Korekta: Natalia Galuchowska
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce: © Julia / Stock.Adobe.com
© Zaleman / Stock.Adobe.com
© Ramzi / Stock.Adobe.com
Copyright © 2023 by Anna Langner
Copyright © 2023, Niegrzeczne Książki an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2023
ISBN 978-83-8321-285-2
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz