A jeśli nigdy cię nie zapomnę? - Paige Toon - ebook + audiobook

A jeśli nigdy cię nie zapomnę? ebook i audiobook

Paige Toon

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Trzy dni, by się zakochać. Sześć lat, by spróbować zapomnieć i ułożyć sobie życie na nowo. Ellie nigdy by nie przypuszczała, że zakocha się podczas podróży po Europie. Ale nie spodziewała się też, że spotka mężczyznę takiego jak Ash. Okazało się jednak, że trzy upalne dni w Lizbonie wystarczyły, aby stworzyć nierozerwalną więź – na tyle głęboką, że oboje zrezygnowali ze swoich planów i umówili się na ponowne spotkanie w Madrycie. Jednak Ellie zjawia się na miejscu spóźniona, a Asha nigdzie nie ma. Sześć lat później Ellie dostaje wymarzoną pracę jako ogrodniczka w rozległej, pięćsetletniej posiadłości w Walii, należącej do zamożnych arystokratów. Wśród wysokich żywopłotów i barwnych kwiatów odnajduje upragniony i tak potrzebny jej spokój. Ale ta idylla zostaje przerwana, gdy w jej życiu znów pojawia się Ash. A kiedy staje się jasne, dlaczego nie spotkali się w Madrycie, jej serce pęka na nowo – gdy zdaje sobie sprawę, co to, czego właśnie się dowiedziała, oznacza dla ich wspólnego losu. Jednak Ellie i Ash nigdy nie potrafili oprzeć się sobie nawzajem, i kiedy pomiędzy nimi zaczyna znów iskrzyć, życie Ellie staje w płomieniach. Nadszedł czas, by podjąć najważniejszą w życiu decyzję…

Wielbicielki Kristin Hannah, Jojo Moyes, Colleen Hoover i Nicholasa Sparksa, a także serialu „Bridgertonowie”, zakochają się bez reszty w tej cudownie romantycznej, gorącej powieści Paige Toon.

Cudowna historia miłosna! Beth O’Leary

Zapierająca dech w piersiach niezapomniana opowieść o przeznaczeniu, rodzinie, wszechświecie i miłości. Toon pisze w czarujący sposób! Robin Lee

Chwytające za serce mistrzowskie połączenie dramatu i romansu, od którego nie sposób się oderwać. Milly Johnson

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 411

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 33 min

Lektor: Izabela Perez

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału:

WHAT IF I NEVER GET OVER YOU

Copyright © Paige Toon 2025

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025

Polish translation copyright © Małgorzata Stefaniuk 2025

Redakcja: Anna Walenko

Projekt graficzny okładki: Aneta Skwara / Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Ilustracje na okładce: Freepik (zimne ognie); kjpargeter/Freepik (tło)

ISBN 978-83-8361-942-2

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

e-mail: [email protected]

wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

OBOJE PRAGNĘLI UCIEC OD PRZESZŁOŚCI. A PRZYPADKIEM ZNALEŹLI COŚ, CO NA ZAWSZE ZAPISAŁO SIĘ W ICH SERCACH.

Trzy dni w Lizbonie rozpalają w Ellie żar, o który nigdy by siebie nie podejrzewała. Ale nie spodziewała się też, że spotka mężczyznę takiego jak Ash. Pożądanie i niezwykła więź popychają ich do szaleństwa: porzucają dotychczasowe plany i planują ponowne spotkanie w Madrycie. Ellie jednak się spóźnia, a Asha nigdzie nie ma.

Sześć lat później Ellie wreszcie uniezależnia się od rodziców, znajdując pracę jako ogrodniczka w kilkusetletniej walijskiej posiadłości... i wtedy do jej życia z impetem powraca Ash. A kiedy staje się jasne, dlaczego nie spotkali się wtedy w Hiszpanii, jej serce pęka na nowo.

Gdy mimo dawnych ran znów zaczyna między nimi iskrzyć, Ellie staje przed wyborem: tym razem stawką może być nie tylko jej serce, ale cała jej przyszłość.

Dla fanów Jojo Moyes, Kristin Hannah i Nicholasa Sparksa – Paige Toon serwuje emocjonalną podróż pełną tęsknoty, nadziei i niezapomnianej miłości.

PAIGE TOON

Urodziła się w 1975 roku. Jej ojciec był kierowcą rajdowym i dlatego dorastała w wielu miejscach rozsianych po świecie – Australii, Stanach Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii. Przez osiem lat pracowała w magazynie „Heat” jako redaktorka prowadząca dział recenzji. Obecnie jest pełnoetatową pisarką i niezależną dziennikarką. Mieszka w Cambridge z mężem Gregiem, architektem, synem Indym i córką Idhą.

Jest autorką kilkunastu powieści obyczajowych, trylogii z gatunku young adult oraz zbioru opowiadań. Jej powieści sprzedały się na całym świecie w nakładzie ponad dwóch milionów egzemplarzy.

Tej autorki

NIC NIE RANI TAK JAK MIŁOŚĆ

KTOŚ, KOGO ZNAŁAM

PIĘĆ LAT OD TERAZ

GDY TYLKO CIĘ UJRZAŁAM

SIEDEM RAZY LATO

A JEŚLI NIGDY CIĘ NIE ZAPOMNĘ?

Dla Hannah, ukochanej przyjaciółki.

Dziękuję, że zawsze jesteś przy mnie

Część pierwsza

Rozdział pierwszy

– To miejsce jest zajęte?

Tak bardzo pochłonęła mnie akcja książki, że z trudem odrywam od niej wzrok, by spojrzeć na twarz chłopaka przede mną. Potargane włosy opadają ciemnozłotymi falami aż do wyraźnie zarysowanej linii szczęki, która od kilku dni nie widziała maszynki do golenia – ale to jego ciepłe, przejrzyste jasnobrązowe oczy sprawiają, że serce na moment mi zamiera. Nie mam pojęcia, co zobaczył na mojej twarzy, ale gdy nasze spojrzenia się krzyżują, on zerka jeszcze raz, jakby chciał się upewnić, że dobrze widzi.

– Śmiało – mówię i powracam do powieści, choć kątem oka obserwuję, jak chłopak zsuwa z szerokich ramion duży oliwkowozielony plecak i z hukiem rzuca go na ziemię.

– Ładny stąd widok – zauważa od niechcenia, zginając wysokie ciało, by usiąść na krzesełku.

Znajdujemy się na zatłoczonym dachu hostelu w Lizbonie, pod bambusowym baldachimem, który rzuca na stolik paski światła i cienia niczym kod kreskowy. Zza pokrytych terakotą dachów sąsiednich domów wyziera czerwony most wiszący, po którym nieprzerwany szum ruchu ulicznego przenosi się z jednej strony szerokiej zielonej rzeki na drugą – gdzie w późnopopołudniowym słońcu góruje posąg Jezusa Chrystusa z rozpostartymi ramionami. Most przypomina słynny Golden Gate, natomiast – jak wcześniej wyczytałam w Google’u – inspiracją dla pomnika był Chrystus Odkupiciel z Rio de Janeiro.

– Ładny – przyznaję i sięgam po mrożoną herbatę brzoskwiniową. Upijam łyk. – Tylko człowiek nie wie, czy jest w San Francisco, czy w Brazylii.

Chłopak parska śmiechem, a jego urocza mina sprawia, że szklanka zastyga mi przy dolnej wardze.

– Jestem Ash – mówi ze swobodą kogoś, kto nie ma problemu z nawiązywaniem znajomości w podróży.

– Ellie – odpowiadam.

– Też się tu zatrzymałaś?

– Tak. – Rezygnuję z dokończenia rozdziału i zaginam róg strony.

– Przepraszam, przeszkadzam – rzuca chłopak, widząc, że zamykam książkę.

– Nie, nie, w porządku.

– Ale chyba jesteś już blisko końca – zauważa.

– Dwa rozdziały i jedna strona.

– No to skończ, a ja tu sobie po prostu posiedzę.

Pomysł wydaje mi się tak absurdalny, że wybucham śmiechem. Uśmiech, którym mi odpowiada, wywołuje u mnie lekki zawrót głowy.

– Właściwie to miałem pójść po piwo. – Rozkłada dłonie na blacie stolika. – Przynieść ci coś? Jest happy hour – dodaje kusząco.

Waham się przez całe dwie sekundy.

– No dobrze, to poproszę różowe wino. Dzięki. Będę twoją dłużniczką.

Czekając na jego powrót, próbuję czytać, ale mimo że jeszcze przed chwilą książka całkowicie mnie pochłaniała, teraz nie rozumiem ani jednego słowa. Zerkam w stronę baru, gdzie Ash, odwrócony do mnie plecami, składa zamówienie. Szybko przebiegam wzrokiem po jego szerokich opalonych ramionach. Jest wysoki – musi mieć co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu.

Dostrzegam w tym ironię losu: poznaję kogoś naprawdę miłego akurat wtedy, gdy postanowiłam zakończyć podróż po Europie. I w dodatku nie byle jakiego kogoś, tylko właśnie tego przystojniaka.

Sięgam po telefon i szybko piszę wiadomość do Stelli: Los chyba rzucił mi podkręconą piłkę.

Ash wraca do stolika z naszymi napojami.

– Czytanie nie idzie? – pyta, gdy znów zaginam róg tej samej strony i zamykam książkę.

– Nie, skąd, po prostu staram się odwlec zakończenie.

– Dwór cierni i róż – odczytuje na głos tytuł.– O czym to?

– O dziewczynie, którą porywa seksowna wróżka – odpowiadam z uśmiechem. – Poleciła mi ją najlepsza przyjaciółka.

– Brzmi jak coś, co czytuje mój najlepszy przyjaciel – rzuca ciepło i upija łyk piwa.

– Skąd jesteś? – pytam, gdy ściera pianę z górnej wargi.

– Z Walii.

Domyśliłam się już po jego akcencie i po tym, jak wymawia „r”.

– Z której części?

– Z północnej, niedaleko Wrexham. A ty?

– Północny Londyn.

– Jak długo jesteś w Lizbonie? – Czubek jego nosa jest spalony słońcem, co wydaje mi się dziwnie ujmujące.

– Dopiero co przyjechałam.

– To tak jak ja. Podróżujesz z biletem Interrail?

– Wiadomo.

– Skąd przyjechałaś?

– Z Coimbry, a wcześniej byłam w Porto.

– Jechałaś przez północną Hiszpanię?

– Tak – potwierdzam i sięgam do karku, żeby unieść włosy, które przykleiły mi się do skóry.

Minęła już piąta, ale powietrze wciąż jest duszne i lepkie.

– Ja jechałem przez południową – mówi Ash, śledząc wzrokiem ruch mojej ręki. – A stąd wybieram się do Porto.

– Jest świetne… zakochasz się. Ja jadę do Algarve.

Mam się tam spotkać z rodzicami, a tydzień później lecę do domu. Jeszcze niedawno ta myśl napawała mnie ulgą, ale teraz, gdy powrót do codzienności jest tak blisko, czuję się coraz bardziej przybita.

– Co najbardziej podobało ci się podczas wyprawy? – Ash wyrywa mnie z zamyślenia.

– Hm… chyba wizyta w Bayeux, przy grobie wojennym mojego pradziadka. To było nadspodziewanie wzruszające.

– Jestem prawie pewien, że mam tam pochowanego stryjecznego dziadka. Ale czemu nadspodziewanie wzruszające?

– Nie sądziłam, że tak to na mnie podziała – odpowiadam. – Myślałam, że zobaczę mnóstwo grobów i poczuję… nie wiem, zadowolenie, że tam byłam. Ale w rzeczywistości przytłoczyła mnie skala śmierci… i fakt, że jednym z poległych był mój przodek. Dziadek miał tylko rok, kiedy zginął jego ojciec. Niewiele brakowało, a w ogóle by się nie urodził. I gdzie wtedy byłabym ja?

Wzruszam ramionami, lekko skrępowana swoim wyznaniem, ale Ash patrzy na mnie z ciepłym uśmiechem i wygląda, jakby naprawdę go to interesowało. Nasza rozmowa już teraz jest inna niż wszystkie luźne pogawędki, które dotąd odbyłam podczas tej podróży.

– Właściwie w ogóle nie zamierzałam tam jechać – przyznaję po chwili, nieco zakłopotana intensywnością jego spojrzenia. – Ale to zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów tej wyprawy.

– A inne najjaśniejsze punkty? – pyta.

Podoba mi się sposób, w jaki na mnie patrzy. Już chcę mu opowiedzieć o zamku w Dolinie Loary – z przepięknymi ogrodami w stylu francuskim – i o pobliskim zoo w dawnym kamieniołomie, gdzie można było karmić żyrafy z ręki. Albo o rowerowej wycieczce po Île de Ré nieopodal La Rochelle czy o barze, w którym piłam sangrię, podziwiając widok na lśniącą zatokę La Concha w San Sebastián. Ale prawda jest taka, że zwiedzając to wszystko w pojedynkę, czułam się potwornie samotna i nie potrafię zmusić się do udawania, że było cudownie.

– Najlepiej wymieńmy się Instagramami – proponuję beztrosko. – Wszystkie moje najjaśniejsze punkty są tam wrzucone.

– Świetny pomysł. Zdecydowanie wolę gapić się w ekran, niż rozmawiać z ludźmi – odpowiada z nutą ironii. – Niestety, nie mam telefonu. Ani Instagrama – dodaje, a oczy marszczą mu się w kącikach od łobuzerskiego uśmiechu.

Posyłam mu zdziwione spojrzenie.

– Nie masz telefonu? Zgubiłeś?

Kręci głową i upija kolejny łyk piwa. Na ustach błąka mu się uśmieszek.

– Nie. To była świadoma decyzja, żeby jechać bez niego.

Jestem zszokowana.

– Podróżujesz po Europie bez telefonu?

– Owszem. Fajnie jest zniknąć z radaru.

– A co z mapami? Muzyką? Dzwonieniem do domu?

– Mam papierowe mapy. – Odchyla się na oparcie krzesła, tak że jego opalona twarz wynurza się z cienia. – A do domu dzwonię z telefonów w hostelach. Brakuje mi tylko muzyki.

Jego oczy mają kolor mrożonej herbaty brzoskwiniowej, którą piłam wcześniej – i tak jak ona łapią światło i błyszczą w słońcu.

– Masz może ochotę coś zjeść? – pyta nagle.

Zdecydowanie podkręcona piłka…

*

– Muszę jutro iść do pralni. To moja ostatnia czysta sukienka – mówię do Asha o mojej małej czarnej, gdy spacerujemy po brukowanych uliczkach LX Factory, pośród budynków oblepionych plakatami i pokrytych street artem.

Nasz hostel znajduje się jakieś trzy kilometry od centrum, w dzielnicy, gdzie kiedyś kwitł przemysł włókienniczy, a dziś w dawnych magazynach mieszczą się artystyczne sklepiki, kawiarnie, bary, galerie i modne restauracje pełne pięknych ludzi.

– Tak, ja też mam na sobie ostatnią czystą koszulkę – odpowiada Ash.

Ale za to jaką… Morelowy kolor ubrania idealnie podkreśla złocisty odcień jego skóry.

– Chyba widziałam pralnię niedaleko hostelu. Możemy tam wpaść z samego rana.

– To zaproszenie na randkę? – Uśmiecha się figlarnie.

– Jak chcesz, możesz się ze mną przejść. – Staram się, by zabrzmiało to nonszalancko, ale… niech to szlag, rumienię się.

– Przyjmuję zaproszenie – rzuca z rozbawioną miną.

Kiedy siadamy w restauracji, której stoliki wylewają się na chodnik, uświadamiam sobie, że dla Asha to pewnie tylko kolejny taki wieczór. Podczas tej podróży musiał już poznać mnóstwo ludzi – ma w sobie ciepło, luz i dobrą energię. Jutro prawdopodobnie spotka kogoś nowego i z tą osobą spędzi cały dzień. Ta myśl działa na mnie otrzeźwiająco, ale staram się przesadnie jej nie analizować. Nie chcę zepsuć sobie nastroju. Mam za sobą już tyle wieczorów, kiedy sama włóczyłam się po tętniących życiem miastach, a potem wracałam do hostelu i słuchałam, jak inni lokatorzy śmieją się i rozmawiają ze znajomymi. Czułam się wtedy naprawdę bardzo samotna, a jednocześnie tak strasznie tęskniłam za Stellą, że nie miałam siły zawierać nowych znajomości. Aż do dzisiaj.

Może to dlatego, że teraz, gdy zdecydowałam się zakończyć tę podroż, spadł mi z serca wielki ciężar. Wiedząc, że zostały mi tylko dwa dni, czuję spokój i ulgę.

A Lizbona to idealne miejsce na finał mojej przygody. Właśnie to miasto Stella chciała zobaczyć najbardziej – a zamierzam odhaczyć każdy punkt z jej listy. Będzie tu ze mną duchem, nawet jeśli nie może być osobiście.

– Masz już jakieś plany na jutro? – pyta Ash, kiedy kelner przyjmuje nasze zamówienie na drinki i odchodzi.

– Taaa… właściwie mam już rozpisany plan na całe dwa dni – odpowiadam i wyciągam z torby Dwór cierni i róż.

– Zabrałaś książkę na wieczorne wyjście? – Ash jest zaskoczony.

On swój plecak zostawił w hostelu. Ja też mogłam, ale nie lubię tracić tej książki z oczu.

– Traktuję ją trochę jak przewodnik po Lizbonie – wyjaśniam. – Moja najlepsza przyjaciółka, Stella, wypisała na wewnętrznej stronie okładki listę rzeczy, które warto tu zobaczyć.

– Mogę zerknąć?

Odwracam książkę w jego stronę i jednocześnie uśmiecham się na wspomnienie tego, jak bardzo roztrzepana potrafiła być Stella. Przez trzy sekundy szukała kartki, po czym spisała wszystko na pierwszej rzeczy, jaka wpadła jej w ręce – okładce powieści, którą potem mi pożyczyła. To było bardzo w jej stylu: zawsze się spieszyła, nigdy nie miała cierpliwości.

Ash mruży oczy, próbując rozszyfrować jej niewyraźne pismo.

– Studnia Inicjacji? – Unosi wzrok znad książki i kosmyk włosów wpada mu do oczu.

– To w Sintrze, w Quinta da Regaleira.

– Aaa, słyszałem o tym. Czy to nie tam jest ta niesamowita spiralna klatka schodowa w stylu gotyckim?

– Tak, to Studnia Inicjacji. Chociaż tak naprawdę to wcale nie jest studnia. Ale właśnie dlatego podobała się Stelli… że wygląda jak coś z baśni. Podobno ogrody też są piękne.

– Planowałem wyjazd do Sintry. Kiedy się tam wybierasz?

– Myślałam, żeby jechać pojutrze.

Ash odgarnia włosy z twarzy.

– A miałabyś ochotę pojechać tam ze mną? – pyta.

Ukrycie radości kosztuje mnie sporo wysiłku.

– Pewnie.

Ash wraca wzrokiem do listy Stelli.

– Time Out Market… Zamek São Jorge… Tak, znam. A co to jest Pavilhão Chinês? – Marszczy czoło.

– Bar. Kiedyś był to sklep spożywczy, ale teraz to trochę jak muzeum… pełno tam starych zabawek i pamiątek, które zbierał właściciel. Kelnerzy noszą eleganckie kamizelki, a w tle leci głównie muzyka z lat osiemdziesiątych. – Ulubione miejsce Stelli, dodaję w myślach. – Może wybiorę się tam jutro wieczorem. – Wzruszam ramionami. – Możesz iść ze mną, jeśli masz ochotę.

– Dzięki. Brzmi świetnie. – Uśmiecha się. – A twoja przyjaciółka… Stella? Nie chciała wybrać się z tobą w tę podróż?

Kręcę głową i sięgam przez stolik po książkę.

– Nie mogła – mówię niemal szeptem i wsuwam ją z powrotem do torby. – A ty? Nie chciałeś z kimś jechać?

– Taki był plan, ale nie wypalił – odpowiada i drapiąc się po brwi, odwraca wzrok.

Zaczynam mieć wrażenie, że nie tylko ja nie mówię wszystkiego.

*

Po kolacji idziemy do kolejnego baru na dachu, jeszcze bliżej mostu, ale dobiegający z niego hałas uliczny ginie przy głośnej muzyce i rozmowach ludzi.

Kiedy wracam z łazienki, Ash stoi przy barze i oparty łokciami o blat czeka, żeby złożyć zamówienie.

– Teraz ja stawiam – mówię. – Ty płaciłeś w hostelu.

– No tak, ale tamto było tanie jak barszcz.

Drżę lekko, gdy jego palce obejmują mój nadgarstek – ciepło i pewnie – w chwili, kiedy sięgam po portmonetkę. Puszcza mnie i wyciąga z kieszeni szarych szortów zwitek banknotów.

– Ile ty właściwie nosisz przy sobie gotówki? – pytam z lekkim niepokojem, jednocześnie próbując nie myśleć o jego dotyku.

– Mam też kartę – odpowiada z uśmiechem i odwraca się do mnie, wciąż oparty jednym łokciem o bar. – Ale zrobiło się z tego małe wyzwanie. Sprawdzam, jak długo dam radę jej nie używać.

– A jak ci się kończą…? – Wskazuję głową na pieniądze w jego dłoni.

Wzrusza ramionami.

– Wtedy łapię dorywcze prace, gdzie tylko się da. I parę razy, żeby zaoszczędzić, spałem na plaży.

– O rany, prace? Jakie? – dopytuję, zaintrygowana wizją jego podróży połączonej z dorabianiem.

To, co lubię w podróżowaniu z Interrailem – mimo chwil samotności – to brak pozerstwa. Wszyscy są w tej samej sytuacji: liczą każdego centa, śpią w hostelach i korzystają z pralni samoobsługowych. Ash świetnie odnajduje się w tym stylu życia, ale jest w nim coś, co wyraźnie odróżnia go od innych.

– Zmywanie naczyń, czyszczenie łodzi. Pomagałem też jednemu facetowi naprawić dach. Zobaczyłem, że przy nim majstruje, i zapytałem, czy nie przyda mu się pomoc. Zaskakujące, ile można znaleźć roboty, jeśli tylko się jej szuka.

Barman wciąż nas ignoruje, co jednak wcale mi nie przeszkadza. Uwielbiam miękki rytm głosu Asha i melodyjność jego akcentu – mogłabym go słuchać godzinami.

– Brzmi dość stresująco.

– A było naprawdę wyzwalające.

Z uśmiechem kręcę głową. Mam metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, ale Ash i tak jest o pół głowy wyższy. Patrzy na mnie spod lekko opuszczonych powiek, a jego oczy, osłonięte rzęsami, wydają się niemal czekoladowe.

Chwila się przeciąga.

– O czym teraz myślisz? – pytam nagle, zaskakując tym nawet samą siebie.

Śmieje się, odwraca wzrok, po czym znów spogląda mi w oczy, lekko speszony.

– Przypominasz mi kogoś.

– O! Kogo?

– Kogoś, kto nie istnieje naprawdę – odpowiada. – Wiesz, usiłuję jakoś wyjaśnić, dlaczego nie mogę przestać na ciebie patrzeć.

Czuję, jak budzą się do życia motyle w moim brzuchu.

– No teraz to już naprawdę mnie zaintrygowałeś.

Jego oczy błyszczą w świetle girland wiszących nad naszymi głowami.

– Chodzi o postać z mangi.

– Uważasz, że wyglądam jak postać z kreskówki? – rzucam z udawanym oburzeniem.

– No nie… – Marszczy brwi, choć nadal lekko się uśmiecha. – Bardziej jak bohaterka komiksu.

– A to jakaś różnica?

– Tak. Mój przyjaciel Taran zajmował się kiedyś mangą. Mógł o tym gadać godzinami.

– To ten sam, który czytywał fantastykę?

– Dokładnie ten – potwierdza Ash z lekkim uśmiechem.

– Chyba wiesz, że będziesz musiał pokazać mi tę postać, prawda? – Staram się, by zabrzmiało to beztrosko, choć w głowie wciąż dźwięczą mi jego słowa: „Nie mogę przestać na ciebie patrzeć”.

Wzrusza ramionami.

– Nie mam telefonu, więc nie mogę jej wyszukać.

– Och, ale ja mam! – Wyciągam swoją komórkę, odblokowuję ją i wciskam mu do ręki.

Uśmiecha się kącikiem ust, wpisuje coś, przewija, po czym oddaje mi telefon.

Spoglądam na ekran. Postać ma płomiennorude włosy pełne złotych refleksów, ogromne niebieskie oczy z długimi ciemnymi rzęsami i spiczasty, niemal elficki podbródek. Jest olśniewająca.

Zerkam na Asha. Naprawdę taką mnie widzi?

– Okeeej… – mruczę z rozbawieniem i robię zrzut ekranu.

Nasze spojrzenia znów się spotykają – akurat w chwili, gdy barman wreszcie podchodzi, by przyjąć zamówienie. Każdy nerw w moim ciele pulsuje napięciem. Ash odwraca się w stronę baru, a ja zauważam, jak tłoczno zrobiło się wokół. Ktoś napiera na mnie z tyłu. Cała sztywnieję. Nie widzę twarzy, ale wiem, że to mężczyzna.

Ash ogląda się przez ramię i momentalnie zamiera.

– Wszystko w porządku? Hej, mógłbyś się cofnąć? – mówi ostro, zerkając ponad moją głową.

– A niby gdzie? – słyszę za sobą niski opryskliwy głos.

Odzyskuję panowanie nad sobą i rzucam się do ucieczki. Przedzieram się w stronę barierki, przy której stoją donice z palmami i paprociami drzewiastymi.

– Przepraszam – sapię, kiedy po chwili Ash dołącza do mnie.

– Nic ci nie jest? – pyta, dotykając dolnej części moich pleców.

Wzdrygam się, a on natychmiast cofa rękę, przez co czuję się jeszcze podlej.

– Po prostu zrobiło mi się trochę klaustrofobicznie – próbuję wyjaśnić, wciąż z trudem łapiąc oddech.

– Chcesz stąd iść?

Kiwam głową.

– Ale musimy zapłacić za drinki – przypominam słabo.

– Nie przejmuj się. Ktoś inny je weźmie.

– Wrócę do hostelu, ale ty zostań. Nie musisz iść ze mną.

Prycha.

– Nie ma mowy. Odprowadzę cię.

Jego opiekuńczość rozlewa mi się w brzuchu ciepłem, ale mimo to mówię:

– Jeżdżę po Europie sama od prawie trzech tygodni.

– To twój wybór. A to mój. – Wskazuje głową wyjście.

Ale to nie był mój wybór. Nie jeżdżę sama po Europie, bo chciałam poczuć się wolna i niezależna – chociaż zdecydowałam się wyjechać z nadzieją, że tak właśnie się poczuję. Jestem sama, bo moja najlepsza przyjaciółka nie dotrzymała umowy, którą zawarłyśmy, mając po siedemnaście lat.

Później coś ściska mnie w sercu, kiedy piszę do niej: Tak bardzo mi ciebie brakuje.

To kolejna wiadomość z tak wielu, które pozostają bez odpowiedzi.

Rozdział drugi

Umówiliśmy się z Ashem, że pójdziemy do pralni o dziewiątej, ale o dziewiątej trzydzieści wciąż siedzę w recepcji, a jego ani śladu. Jest mi bardziej przykro, niż sądziłam, choć przecież przygotowałam się na rozczarowanie. Wiedziałam, że Ash bez trudu znajdzie sobie nowe towarzystwo.

Ponuro wpatruję się w książkę i sporo wysiłku kosztuje mnie to, żeby jej nie otworzyć. Ostatni rozdział powieści, którą pożyczyła mi Stella, chcę przeczytać dopiero jutro wieczorem – podczas ostatniej podróży pociągiem, do Algarve, gdzie mam się spotkać z rodzicami. Pomyślałam, że to będzie symboliczne zakończenie wyprawy, na którą obie ze Stellą czekałyśmy od lat.

Czuję ucisk w piersi i zerkam na zegarek. Robi mi się dziwnie smutno na myśl, że mogę już nigdy nie zobaczyć Asha. Ale ile można czekać? Pranie i tak zajmie mi sporą część dnia.

A muszę je zrobić – naprawdę nie mam ochoty wysłuchiwać złośliwych uwag, które na pewno padną, jeśli przyjadę do rodziców z torbą pełną brudnych ciuchów. Tylko czy to nie głupota? Czy warto poświęcać na to ostatnie godziny w Lizbonie?

Do diabła z praniem. Podrywam się na nogi dokładnie w chwili, gdy Ash wpada zdyszany do lobby.

– Och, dzięki Bogu, jeszcze tu jesteś – sapie, patrząc na mnie z wyraźną paniką w szeroko otwartych oczach.

Moje serce wykonuje salto na jego widok. Ogolił się, ale włosy ma w kompletnym nieładzie.

– Tak bardzo cię przepraszam. Nie mam budzika – tłumaczy się gorączkowo. – Zwykle budzę się wcześnie, ale wczoraj nie mogłem zasnąć i… Kurczę, przepraszam, że się spóźniłem.

– Nic nie szkodzi – odpowiadam z uśmiechem. – Właśnie miałam iść. Postanowiłam, że nie będę zawracać sobie głowy praniem.

Kiwa głową.

– Dasz mi chwilę… na umycie zębów? Dosłownie przed sekundą zerwałem się z łóżka. Zrobię to błyskawicznie. To znaczy… tylko jeśli nie masz nic przeciwko, żebym z tobą poszedł…

Kręcę głową, a supły w moim brzuchu rozluźniają się na dźwięk jego głosu, w którym brzmi urocza niepewność.

– Zaczekam przed wejściem.

*

– Mam straszne wyrzuty sumienia, że sobie na to pozwoliłam – przyznaję się ze śmiechem, kiedy kelner, który przyniósł nam napoje, odchodzi.

– Rozumiem, ale czasami człowiek po prostu musi zjeść spaghetti carbonara – odpowiada Ash z uśmiechem, nawiązując do nagłej zachcianki, która dopadła mnie, gdy mijaliśmy tę restaurację.

Jemy lunch we włoskiej knajpce na obrzeżach Time Out Market, pod dużymi parasolami chroniącymi nas przed słońcem.

– Tak czy inaczej, kuchnię portugalską mamy zaliczoną dzięki pastéis de nata – zauważa Ash, wskazując papierową torbę z babeczkami budyniowymi, leżącą między nami na stoliku, po czym znów spogląda na barwny rynek po drugiej stronie ulicy.

– Coś ci się spodobało? – pytam po chwili.

– Pewnie powinienem kupić sobie nową koszulkę – odpowiada bez entuzjazmu, szybko wąchając pachę swojego wczorajszego morelowego T-shirtu.

– Najlepiej koszulę hawajską – rzucam, a on uśmiecha się szeroko. – A ja może powinnam kupić nową sukienkę – mówię, bo czuję, jak pot spływa mi strużkami po plecach.

– Naprawdę mi przykro, że zaspałem – przeprasza mnie ponownie i nachyla się w moją stronę, opierając łokcie na stole. – Dzięki, że na mnie zaczekałaś.

– Nie ma sprawy – odpowiadam krótko.

Przed restauracją pojawia się dwóch mężczyzn w jaskrawych strojach w czerwone, zielone, żółte i czarne pasy. Uderzają w tamburyny i głośno pokrzykują. Przyglądamy się, jak jeden z nich puszcza muzykę z przenośnego magnetofonu, a drugi staje na chodniku, żeby zatrzymać strumień pieszych i dać koledze przestrzeń do serii salt w tył.

– Brawo! – woła Ash, a ja prostuję się na krześle i klaszczę razem z przechodniami.

– Brazylijczycy. Capoeira – wyjaśnia nasz kelner, stawiając przed nami talerze z makaronem.

– Są niesamowici – mówię, gdy performer przechodzi przed nami na rękach, kopiąc powietrze płynnymi ruchami.

Wszyscy szalejemy przy finale – ten sam mężczyzna bierze rozbieg, robi salto w tył i przelatuje tuż nad głową towarzysza. Gdy odwrócona czapka cyrkowców krąży między ludźmi, wysypuję z portmonetki drobne, a Ash wyjmuje z kieszeni szortów banknot pięcioeurowy. Artyści ruszają dalej i w końcu zabieramy się do jedzenia. Kilka minut później obok naszego stolika przechodzi starsza kobieta. Zatrzymuje się i wyciąga do mnie rękę.

– Bardzo mi przykro. – Czerwienię się i kręcę głową, bo uświadamiam sobie, że nie mam już ani jednej monety.

Kobieta wpatruje się we mnie, a jej poorana zmarszczkami twarz pozostaje niewzruszona. Ash sięga po kolejną piątkę, staruszka bierze banknot i kuśtykając, odchodzi.

– Czuję się okropnie, ale zostały mi tylko dwudziestki – tłumaczę się niezręcznie, gdy Ash upija łyk coli. Nim zdążę się powstrzymać, dodaję: – Za takie pieniądze chciałabym przynajmniej zobaczyć salto w tył w jej wykonaniu.

Ash krztusi się colą, a ja zasłaniam usta dłonią. Po chwili wybucha śmiechem, rozbawiony moim przerażeniem.

– Nie wierzę, że to powiedziałam – piszczę przez palce. – Coś takiego mogłaby powiedzieć moja mama… i naprawdę miałaby to na myśli.

Ash chichocze, ale widząc moją minę, pyta z niedowierzaniem:

– Czekaj, serio?

– Jest trochę snobką – wyjaśniam, nawijając nitkę makaronu na widelec.

„Trochę” to bardzo delikatnie powiedziane.

– Dogadujecie się? – pyta i odsuwa pusty talerz: ze swoim cacio e pepe uporał się błyskawicznie.

Wzruszam ramionami.

– Dopóki robię to, czego ode mnie chce.

Jego oczy kryją się za przeciwsłonecznymi pilotkami, więc nie mam pojęcia, co myśli, gdy lekko przykrzywia głowę.

– Ile masz lat?

– Dwadzieścia jeden. Ale pewnie taka sama będę i po trzydziestce. Jeśli chodzi o rodziców, to jestem klasycznym przypadkiem: za wszelką cenę chcę ich zadowolić.

– Może tych kilka miesięcy z dala od nich dobrze ci zrobi – mówi Ash.

– Jutro wieczorem się z nimi spotykam.

Unosi brwi ponad oprawki okularów.

– Gdzie?

– W Algarve, niedaleko Albufeiry. Wynajęli tam willę na tydzień.

– A potem znowu ruszasz w drogę?

Kręcę głową i krzywię się.

– Wracam z nimi samolotem do domu. – Wpycham do ust kolejną porcję spaghetti, ale nagle tracę apetyt.

– Przecież jesteś w podróży dopiero od trzech tygodni.

– Nawet nie tyle. Planowałam podróżować co najmniej miesiąc dłużej, ale… nie wiem. Chyba nie nadaję się do interrailingu. – Odsuwam talerz.

Ash odchyla się na oparcie krzesła i przez długą chwilę mi się przygląda, po czym znów patrzy na rynek. Bez zarostu jego szczęka wydaje się jeszcze bardziej wyrazista. Przebiegam wzrokiem linię jego profilu, potem wędruję w dół – do opalonej szyi i łuku ramienia. Jest naprawdę piękny.

Gdy znów kieruje spojrzenie na mnie, próbuję sobie przypomnieć, o czym rozmawialiśmy.

– Trochę mnie zaskoczyłaś – przyznaje.

– Czym?

– Tym, że nie nadajesz się do interrailingu.

– A czemu tak cię to dziwi?

– Dziś wydawałaś się zachwycona zwiedzaniem.

– To nie to. Po prostu… czuję się przez tę podróż trochę odizolowana.

– Odizolowana?

– Samotna.

To dość krępujące, ale wolę, żeby znał prawdę. Zakładam włosy za uszy i wbijam wzrok w rynek, czując, jak policzki zaczynają mi płonąć.

– Który kolor? – pyta Ash.

Zerkam na niego i widzę, że patrzy na stojak z hawajskimi koszulami.

– Zielony – odpowiadam, wdzięczna za zmianę tematu.

– A ty świetnie wyglądałabyś w takim szydełkowym topie.

Śmieję się.

– Co? W tych maleńkich prześwitujących trójkącikach?

– A dlaczego nie? – rzuca z rozbawieniem.

– Nie sądzę, żeby coś takiego do mnie pasowało.

– Myślę, że się nie doceniasz.

Prycham pod nosem, a on szeroko się uśmiecha.

– Chodź, rzućmy okiem – mówi i daje kelnerowi znak, że chcemy zapłacić.

Targ jest niewielki – rząd białych altan ze stoiskami, gdzie można kupić ubrania, biżuterię, torby i pamiątki.

– Nie za krzykliwa? – pyta z powątpiewaniem Ash, kiedy przykładam mu do klatki piersiowej zieloną koszulę hawajską.

Jest taki wysoki. Rozciągam materiał, żeby sprawdzić, czy koszula będzie odpowiednio szeroka. I barczysty… Ciepło bijące od jego skóry przenika przez bawełnę. Muszę się skupić.

– Faktycznie trochę krzykliwa – przyznaję, patrząc na pomarańczowe kwiaty na tle zielonych liści palm. – Ale mi się podoba.

Uśmiecham się do niego. Serce zaczyna mi szybciej bić, gdy Ash bierze ze stoiska gołębioszarą czapkę bejsbolową i nasuwa mi ją na głowę.

– To ty powinieneś ją nosić – mówię i rumieniąc się, zdejmuję czapkę i zakładam ją jemu. – Masz spalony nos.

Dotyka go palcami.

– Naprawdę?

– Tak. Smarowałeś się czymś z filtrem?

– Nie.

Z dezaprobatą kręcę głową i lekko uderzam go koszulą w pierś. Śmieje się i chwyta materiał, przypadkiem muskając mój kciuk. Wstrzymuję oddech.

Ash kupuje koszulę i czapkę, po czym wychodzi z cienia na słońce i bez skrępowania zdejmuje T-shirt. Gładkie mięśnie jego pleców napinają się, gdy wsuwa najpierw jedną rękę, potem drugą w rękawy nowej koszuli. Odwraca się i rusza w moją stronę, skupiony na zapinaniu guzików. Pod nimi stopniowo znika jego umięśniony brzuch i cienka linia jasnych włosków, biegnąca od pępka w dół.

Uświadamiam sobie, że gapię się na Asha, dopiero gdy staje tuż przede mną.

– Twoja kolej – mówi niskim głosem, który odbiera mi resztki tchu.

Przechodzimy do sąsiedniego stoiska. Ash przerzuca swój stary T-shirt przez ramię, żeby mieć wolne ręce i móc swobodnie przekopywać się przez wieszaki. Na głowie ma czapkę.

– Co myślisz o tym? – Wyciąga okropny bezrękawnik w różowo-fioletowy aztecki wzór.

– Raczej nie.

– Ale sprawiłoby mi przyjemność, gdybym cię w tym zobaczył. A ty przecież lubisz zadowalać ludzi, więc…

– Spadaj – rzucam ze śmiechem.

Chichocze i odwiesza bezrękawnik.

– Ale te szydełkowe topy właściwie nawet mi się podobają. – Przesuwam palcami po szmaragdowozielonym. – Tylko nie bardzo wypada chodzić po Lizbonie w dziurawej bluzce.

– Może i nie, ale jaki to byłby uroczy widok. – Ash śmieje się i opiera ramię o koniec stojaka.

Spycham je i od razu żałuję, że nie mogę dłużej potrzymać dłoni na jego ręce. Potrzeba dotykania go jest taka silna…

– Nie, to musi być sukienka – oznajmiam stanowczo. – Zamiast tej, którą mam na sobie.

– To może ta? – Zdejmuje z wieszaka lekką sukienkę w klasycznej czerwieni, całą w drobne białe kwiatki.

– Ooo – pieję z uznaniem, a moje tętno przyspiesza, gdy nasze dłonie znowu się stykają. – Robiłeś już kiedyś zakupy z dziewczyną?

– Do grona moich najbliższych przyjaciół należy dziewczyna – wyjawia, wzruszając ramionami.

Interesujące. Wracam spojrzeniem do sukienki. Jest naprawdę ładna.

– Czerwień zawsze kojarzy mi się z Annie. Wiesz, z tego musicalu… Krawcowa twierdzi, że najlepiej jej w niebieskim, ale potem zmienia zdanie i rzuca: „Nie, czerwony”. Ale jako dziecko nie wychwyciłam tej lekkiej pauzy. Usłyszałam tylko: „Nie czerwony”, więc nie mogłam zrozumieć, dlaczego ubrali rudowłosą Annie w czerwoną sukienkę. Przez całe lata unikałam czerwieni, nie wiedząc, w co mam wierzyć.

Spoglądam na Asha, zauważam jego łagodny uśmiech i nagle znów chcę znaleźć się w jego głowie i czytać jego myśli.

– Czy jest tu gdzieś miejsce, żebym mogła to przymierzyć? – pytam, przechwytując spojrzenie sprzedawczyni.

– Płaci pani, zabiera do toalety na targu, przymierza, a jak się pani nie spodoba, to zwrócę pieniądze – zapewnia kobieta.

Jestem naprawdę wdzięczna, że tak wiele osób tutaj mówi po angielsku.

Ash czeka na zewnątrz, aż się przebiorę. Kiedy wychodzę, widzę go przy straganie z kwiatami – jego limonkowozielona koszula wyróżnia się na tle ciemnej ściany, o którą się oparł. Z rozwichrzonymi ciemnozłotymi włosami i wyraźnie zarysowaną szczęką wygląda absurdalnie dobrze. Patrzy gdzieś w bok, ale gdy odwraca głowę i mnie dostrzega, po sekundzie jeszcze raz obrzuca mnie spojrzeniem – tak samo jak przy naszym pierwszym spotkaniu.

– Wow. Okej. – Odpycha się od ściany i robi kilka kroków w moją stronę; swój T-shirt trzyma w ręce.

– „Wow, okej”? – powtarzam niepewnie.

– Chyba możemy śmiało uznać, że czerwony to twój kolor – odpowiada powoli, podnosząc wzrok, po tym, jak przesunął spojrzeniem po całej mojej sylwetce.

– Serio? – rzucam nerwowo.

– Uhm. – Przegarnia dłonią włosy i ku swojemu zaskoczeniu widzę, że jego policzki przybierają ten sam odcień co czubek nosa. Odwraca wzrok i spogląda w stronę szeroko otwartego wejścia na targ. – Dokąd teraz? – pyta cicho.

– Zamek São Jorge?

Kiwa głową.

– Dobry pomysł.

Rozdział trzeci

Nie chcę się zbytnio zapędzać, ale myślę, że chyba podobam się Ashowi w tej nowej sukience. Kątem oka co chwilę przyłapuję go na zerkaniu w moją stronę i czuję się wtedy, jakby wszystkie kable elektryczne przecinające chabrowe niebo ładowały nie tylko tramwaje, ale i mój krwiobieg.

Idziemy niespiesznie po uliczkach, wśród uroczych, wyłożonych płytkami ceramicznymi kamienic z misternie kutymi balkonami. Od czasu do czasu mijają nas tramwaje – kanarkowożółte, wybijające się na tle miejskiego pejzażu.

Oglądamy sporo ciekawego street artu, a w pewnym momencie zatrzymujemy się przed czarno-białym portretem zmęczonego mężczyzny w swetrze, na którym widnieje napis: Marzenia są dla tych, którzy śpią w łóżkach.

– Przygnębiające – szepcze Ash, patrząc na te słowa.

Już miałam wyjąć telefon, żeby zrobić zdjęcie, ale jego uwaga mnie powstrzymuje. Stoję więc po prostu obok niego i w milczeniu podziwiam obraz, a po chwili ruszamy dalej.

– Żałujesz, że nie masz aparatu? – pytam z ciekawością, gdy przechodzimy przez rozległy plac.

Z jednej jego strony połyskuje port, z trzech pozostałych wznoszą się okazałe budynki w kolorze ochry z arkadowymi przejściami z piaskowca.

– Czasami – przyznaje.

– Ale pewnie silniej wszystko przeżywasz, kiedy go nie masz, prawda?

– Zdecydowanie. Chociaż brzmi to trochę pretensjonalnie, więc zwykle zachowuję to spostrzeżenie dla siebie. – Uśmiecha się do mnie i znów kieruje wzrok na kamienny łuk przed nami.

– Studiowałeś? – pytam dalej, pragnąc go lepiej poznać.

Kiwa głową.

– W Cardiff.

– Ile masz lat?

– Tyle co ty: dwadzieścia jeden. Właśnie skończyłem studia.

– O… ja też.

Przysuwa się bliżej, żeby ominąć grupkę turystów, i jego ramię dotyka mojego. Cała krew napływa mi w to miejsce, a skóra nadal wydaje się tam rozgrzana, nawet kiedy skręcamy w boczną brukowaną uliczkę i Ash znów się lekko odsuwa.

– Co studiowałeś? – dopytuję.

– Fizykę i astronomię.

– O rany. – Podoba mi się myśl, że zajmował się gwiazdami.

– A ty?

– Projektowanie mebli.

– Serio? – rzuca zaskoczony. – Moja rodzina ma warsztat meblarski.

– Nie mów! Moja też.

– Tylko nasz jest naprawdę mały – dodaje szybko, co każe mi podejrzewać, że mówimy o zupełnie różnych biznesach.

Knap Sofas to całkiem spora firma, a moi rodzice zamierzają zrobić z niej prawdziwe imperium.

– Gdzie studiowałaś?

– W Central Saint Martins.

– O, naprawdę?

Zerkam na niego i widzę, że uniósł brwi.

– Tak, a co?

– Moja przyjaciółka marzyła, żeby się tam dostać, ale nawet nie zaprosili jej na rozmowę. Jest cholernie bystra, więc ty musisz być naprawdę utalentowana.

– To ta sama, z którą chodzisz na zakupy? – pytam, trochę wścibsko.

– Tak… Beca. Ale byliśmy na zakupach tylko raz – precyzuje Ash. – I nigdy więcej.

Uśmiecham się na widok jego miny.

– Długo się znacie?

– Całe życie. Nasi rodzice się przyjaźnią – wyjaśnia.

– Byliście kiedyś ze sobą?

– W sensie: czy ze sobą chodziliśmy? – Kręci głową. – Nie. Ku rozpaczy naszych matek – dodaje z przekąsem. – Hej, patrz, muzeum designu. – Wskazuje na budynek, obok którego właśnie przechodzimy. – Masz ochotę zajrzeć?

– Nieszczególnie. Chyba że ty chcesz?

– Nie, ja nie. Pomyślałem o tobie.

– Lepiej trzymajmy się planu.

Miło z jego strony, że to zaproponował, ale włóczenie się po muzeum designu – nawet takim z błogosławioną klimatyzacją – to ostatnia rzecz, na jaką mam teraz ochotę. Poza tym przejście obok niego, bez wstępowania do środka, to mój cichy bunt wobec rodziców.

*

Niecodziennie ma się okazję zwiedzać mauretański zamek z jedenastego wieku położony w samym sercu dużego miasta, ale jest zbyt gorąco, żeby naprawdę się tym cieszyć. Idziemy po zamkowych murach, od jednej wieży do drugiej, a słońce nie odpuszcza. W końcu, żeby choć trochę się osłonić, wyciągam z torby pogniecioną czarną sukienkę i narzucam ją na ramiona. To skłania Asha, by z przyjaznym: „Tobie się bardziej przyda” wcisnąć mi na głowę swoją nową czapkę z daszkiem.

– Dobrze, ale musisz się posmarować. – Podaję mu krem z filtrem, po czym poprawiam pasek z tyłu czapki, żeby lepiej leżała. Właśnie przystanęliśmy w cieniu sosny parasolowatej. – Uwielbiam te drzewa – mówię, zadzierając głowę. – Dałabym się pokroić, żeby mieć kiedyś w ogrodzie taką sosnę. Albo nawet kilka. Kocham orzeszki piniowe – dodaję z uśmiechem i zerkam na Asha, który akurat przesuwa okulary na głowę, żeby posmarować twarz.

Doznaję lekkiego szoku, gdy po tak długim czasie znów spoglądam w jego jasnobrązowe oczy. Są niesamowicie przejrzyste.

– To z tych drzew pochodzą orzeszki piniowe? – Również zadziera głowę i wpatruje się w gałęzie.

– Wszystkie sosny je produkują, ale tylko około dwudziestu gatunków wytwarza takie, które opłaca się zbierać.

– Skąd ty wiesz takie rzeczy? – pyta z wesołym zdziwieniem.

– Kiedyś to wygooglowałam. Właściwie sama nie wiem po co.

– A gdzie zamierzasz mieszkać, jak już wrócisz do domu?

– Tam, gdzie zawsze… u rodziców.

– Nie wyprowadziłaś się, kiedy poszłaś na studia?

Kręcę głową, jednocześnie zauważając smugę kremu, którego Ash nie rozsmarował.

– Łatwiej było dojeżdżać.

Pod wpływem impulsu podnoszę rękę i kciukiem pocieram miejsce nad brwią Asha. Jego oczy lekko się rozszerzają, gdy na mnie spogląda. Włosy opadają mu na twarz, muskając wysokie kości policzkowe. Jest naprawdę przystojny.

– Zaczynam żałować, że nie poszliśmy jednak do tego klimatyzowanego muzeum – mamroczę zakłopotana, po czym cofam się i wachluję twarz dłonią.

– Możemy pójść teraz, jeśli chcesz…

– Chyba wolałabym iść do parku – odpowiadam z nadzieją.

– Z radością będę ci towarzyszył – rzuca z uśmiechem.

Ogród Botaniczny jest bliżej, ale kiedy na mapie w telefonie widzę nazwę Jardim da Estrela, wiem, że nie ma odwrotu. Estrela znaczy „gwiazda”, tak samo jak stella, a Ash studiował astronomię – to musi być znak.

Ogród okazuje się oazą zieleni w samym środku miasta: mnóstwo drzew i kipiących kwiatami rabat. Przechadzamy się wśród fontann i pomników, obok stawu pełnego karpi, aż w końcu rozkładamy się na trawniku w cieniu jakarandy.

– Nigdy wcześniej nie chodziłam aż tyle w ciągu jednego dnia. – Zdejmuję czapkę i białe tenisówki, bo koniecznie muszę dać skórze odetchnąć.

– Taaak… myślę, że zasłużyliśmy sobie na kilka drinków wieczorem – mówi Ash.

– Nadal masz ochotę wpaść do tego chińskiego baru?

– Zdecydowanie. Jestem zaintrygowany.

Dwa górne guziki koszuli ma rozpięte, a gorące podmuchy wiatru sprawiają, że materiał łagodnie faluje mu wokół szyi, raz po raz odsłaniając opalony obojczyk.

Przeszywa mnie dreszcz. Ściągam z nadgarstka gumkę do włosów i kiedy zbieram je w wysoki kucyk, czuję na sobie spojrzenie Asha.

– Och, już wiem, czego nam trzeba! – Przypominam sobie nagle o pastéis de nata.

– Tak, do cholery! – woła Ash, gdy wyjmuję babeczki z torby i go częstuję.

Zatapiam zęby w kruchym cieście i waniliowym kremie oprószonym cynamonem, pomrukując z rozkoszy, a Ash odwraca wzrok i się rumieni. Odgryza kęs swojej babeczki.

– Chryste, jakie to dobre – mamrocze.

– Niewiarygodnie – potwierdzam z pełnymi ustami.

Ash śmieje się i zaraża mnie tym śmiechem. Jeśli zaraz nie przełknę, to się zakrztuszę.

– A więc… projektowanie mebli, tak? Dołączysz do rodzinnego biznesu? – pyta ciepło.

Uśmiech momentalnie znika mi z twarzy.

– No…

Ash marszczy brwi.

– Nie wydajesz się szczególnie zachwycona.

– Bo nie jestem – przyznaję, po czym kręcę głową. – Nie, to nie fair, że tak mówię. To naprawdę dobra praca i fajna branża, ale…

– Po prostu nie masz do tego serca. – Trafia w sedno.

– Zakładam, że ciebie nikt nie naciska, żebyś dołączył do rodzinnej firmy? – Tak zgaduję, sądząc po jego kierunku studiów.

– Nie, mnie nie. Ale mam starszego brata, który wszystko bierze na siebie. – Ash odchrząkuje. – W takim razie… czym chciałabyś się zajmować, jeśli nie meblami?

Parskam nerwowym śmiechem.

– Ogrodnictwem.

– A czemu to takie zabawne? – Ash jest wyraźnie zdezorientowany.

– Wcale nie zabawne – odpowiadam poważnie. – Po prostu od zawsze wiedziałam, że rodzice nigdy się na to nie zgodzą. Moja ścieżka kariery była ustalona, odkąd tylko pamiętam.

Ash przygląda mi się z niepokojem.

– Ale to przecież twoje życie, nie ich.

Wzruszam ramionami i strzepuję z dłoni okruchy ciasta. Ash pochyla się i zdejmuje mi z nosa okulary przeciwsłoneczne.

– Co, do diabła? – Oślepiona słońcem, mrugam, kiedy zakłada mi je na głowę.

– Muszę widzieć twoje oczy w trakcie tej rozmowy – oznajmia, po czym zdejmuje swoje okulary i rzuca je na bok. – Bo to już przesada z tym zadowalaniem rodziców, Ellie.

Przechodzi mnie nagły dreszcz, gdy wypowiada moje imię, patrząc mi w oczy.

– Nie znasz moich rodziców – rzucam cicho, nie odwracając wzroku.

Źrenice mu się rozszerzają, ale po chwili jego spojrzenie łagodnieje.

– Co ci się podoba w ogrodnictwie?

Czuję, jak napięcie powoli schodzi mi z ramion.

– Wszystko. Uwielbiam przebywać na zewnątrz, w otoczeniu natury. Te zapachy, dźwięki… Czuję wtedy spokój. – Rozglądam się wokół. – I kocham cykliczność ogrodnictwa. To, jak rośliny, którymi się opiekujesz, co roku wracają. Oddałabym wszystko, żeby móc pracować dla National Trust albo English Heritage – dodaję tęsknie.

– A w prywatnych posiadłościach?

Krzywię się lekko.

– To nie moja bajka. Nie bardzo zgadzam się z tym wszystkim.

– Z czym dokładnie?

– Z przekazywaniem ogromnych rezydencji najstarszym synom, z pokolenia na pokolenie, przez setki lat. Takie miejsca powinny być dostępne dla wszystkich, żeby każdy mógł je podziwiać.

– Ale przecież wiele prywatnych posiadłości jest udostępnianych publicznie – zauważa Ash, zrywając źdźbło trawy.

– Owszem, ale tylko po to, żeby jakiś nadęty bufon napchał sobie kabzę. Nie robią tego z dobroci serca.

– Utrzymanie tych starych posiadłości kosztuje fortunę. A zachowanie ich dla przyszłych pokoleń leży przecież w interesie publicznym.

– Gdyby właścicielom naprawdę zależało na interesie publicznym, przekazaliby je na cele charytatywne. Wybacz, ale mnie nie przekonasz. To wszystko jest spuścizną po systemie klasowym, który przyniósł więcej szkody niż pożytku.

– Może i racja – przyznaje Ash – ale nie sądzę, że warto na złość babci odmrażać sobie uszy. Nie powinnaś rezygnować z czegoś, co mogłoby dawać ci satysfakcję, tylko po to, żeby postawić na swoim. Znam kogoś, kto jest głównym ogrodnikiem w prywatnej posiadłości, i wiem, że uwielbia swoją pracę.

– Ale czemu my w ogóle o tym rozmawiamy, jakby to miało jakąkolwiek szansę się ziścić? Będę zarabiać na życie, projektując kanapy, i tyle.

Na twarzy Asha maluje się współczucie, kiedy z powrotem zakładam okulary.

– Teraz to już naprawdę potrzebuję drinka – mówię stanowczo.

*

– Ooo, chcę takiego! – wołam jak małe dziecko i wskazuję drewniane stoisko, gdzie sprzedają prawdziwe ananasy wypełnione piña coladą. – Ja kupię – dodaję, widząc, że Ash sięga do kieszeni. – Też chcesz? No weź, będzie ci idealnie pasował do tej hawajskiej koszuli!

Śmieje się i kręci głową.

– Wezmę piwo.

– Sztywniak! – wołam za nim, gdy odchodzi w stronę budki z piwem.

Jesteśmy w dzielnicy Bairro Alto, na szczycie jednego z siedmiu najsłynniejszych wzgórz Lizbony. Jest tu chłodniej, a uliczny targ wydawał się tętnić życiem, gdy mijaliśmy go w drodze do chińskiego baru, więc postanowiliśmy zatrzymać się tutaj i wypić coś na słońcu.

W powietrzu słychać szum fontanny i dźwięki gitary – fado w wykonaniu muzyka grającego w pobliżu – kiedy Ash i ja podchodzimy do balustrady, żeby spojrzeć na rozciągający się stąd widok.

Zamaszyście stukam wielkim kolczastym kubkiem w jego małą szklaneczkę z piwem, po czym pociągam przez słomkę łyk piña colady. Ash śmieje się, widząc, jak otwieram szeroko oczy z zachwytu.

– Masz niesamowite oczy – rzuca z rozbawieniem. – Są takie wielkie i niebieskie. Jak ktokolwiek może ci czegokolwiek odmówić, kiedy tak nimi patrzysz?

Mój drink nie jest gazowany, a jednak w brzuchu eksplodują mi bąbelki.

– Stella mówiła, że mają supermoc – zdradzam. – Gdy byłyśmy w college’u, zakładała się ze mną, ile wytrzymam, gapiąc się na przypadkowych kolesi w barach – wspominam z czułością.

Och, te nasze wspólne wypady na miasto… Tych wieczorów już nie będzie. I to nie oczy były moją supermocą. To Stella nią była. Próbując przełknąć gulę w gardle, upijam kolejny łyk piña colady.

Na szczęście Ash wciąż się do mnie uśmiecha, co skutecznie odcina mnie od wspomnień. Nie odrywając ode mnie wzroku, kręci głową.

– Zupełnie nie pojmuję, jak mogłaś czuć się samotna – mówi nagle, a wszystkie bąbelki w moim brzuchu natychmiast pękają. – Przepraszam – dodaje szybko, widząc wyraz mojej twarzy. – Po prostu… jesteś taka zabawna i ciepła.

Cóż, miło to słyszeć.

– Zanim cię spotkałam, byłam raczej zamknięta w sobie – przyznaję. – Nie miałam specjalnej ochoty być miła dla obcych.

– I co się zmieniło? – pyta Ash.

Poza tym, że jesteś taki cudowny?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział czwarty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział piąty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział szósty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział siódmy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział ósmy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dziewiąty

Dostępne w wersji pełnej

Część druga

Rozdział dziesiąty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział jedenasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwunasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzynasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział czternasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział piętnasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział szesnasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział siedemnasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział osiemnasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dziewiętnasty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty pierwszy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty drugi

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty trzeci

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty czwarty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty piąty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty szósty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty siódmy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty ósmy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Dostępne w wersji pełnej

Część trzecia

Rozdział trzydziesty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty pierwszy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty drugi

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty trzeci

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty czwarty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty piąty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty szósty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty siódmy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział trzydziesty ósmy

Dostępne w wersji pełnej

Część czwarta

Rozdział trzydziesty dziewiąty

Dostępne w wersji pełnej

Muzyczne inspiracje, które pomogły mi opowiedzieć tę historię

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Część pierwsza

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Część druga

Rozdział dziesiąty

Rozdział jedenasty

Rozdział dwunasty

Rozdział trzynasty

Rozdział czternasty

Rozdział piętnasty

Rozdział szesnasty

Rozdział siedemnasty

Rozdział osiemnasty

Rozdział dziewiętnasty

Rozdział dwudziesty

Rozdział dwudziesty pierwszy

Rozdział dwudziesty drugi

Rozdział dwudziesty trzeci

Rozdział dwudziesty czwarty

Rozdział dwudziesty piąty

Rozdział dwudziesty szósty

Rozdział dwudziesty siódmy

Rozdział dwudziesty ósmy

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Część trzecia

Rozdział trzydziesty

Rozdział trzydziesty pierwszy

Rozdział trzydziesty drugi

Rozdział trzydziesty trzeci

Rozdział trzydziesty czwarty

Rozdział trzydziesty piąty

Rozdział trzydziesty szósty

Rozdział trzydziesty siódmy

Rozdział trzydziesty ósmy

Część czwarta

Rozdział trzydziesty dziewiąty

Muzyczne inspiracje, które pomogły mi opowiedzieć tę historię

Podziękowania