36 - Maria Żelazna - ebook

36 ebook

Żelazna Maria

0,0

Opis

Marta straciła wszystko co było dla niej najważniejsze i pogrążyła się w żałobie, oddalona od świata i ludzi. Nagle rzeczywistość Marty niebezpiecznie wylała się poza sztywne empiryczne ramy. Jej drogę zastąpiło siedem surrealistycznych strachów na wróble spychając ją ku jej mrocznemu przeznaczeniu. Marta ma jeszcze wiele do stracenia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 237

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Maria Żelazna

36

© Maria Żelazna, 2022

Marta straciła wszystko co było dla niej najważniejsze i pogrążyła się w żałobie, oddalona od świata i ludzi. Nagle rzeczywistość Marty niebezpiecznie wylała się poza sztywne empiryczne ramy. Jej drogę zastąpiło siedem surrealistycznych strachów na wróble spychając ją ku jej mrocznemu przeznaczeniu. Marta ma jeszcze wiele do stracenia…

ISBN 978-83-8273-978-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

„I tak się dzieje ze wszystkim. Jeśli nie jesteś szczęśliwy, raduj się. Szczęście przyjdzie później. Podobnie jest z wiarą. Jeśli ogarnia cię rozpacz, zachowuj się tak, jakbyś wierzył. Wiara przyjdzie później.”

Izaac Bashevis Singer

„Spinoza z ulicy Rynkowej”

“…With every second and passing breath

You’ll be so alone your soul will bleed to death

Moonchild hear the mandrake scream

Moonchild open the seventh seal

Moonchild you’ll be mine soon child

Moonchild take my hand tonight”

Iron Maiden

“Moonchild”

­­­­­­­­

Siedziała nad brzegiem Tamizy, patrząc pustym wzrokiem przed siebie. Toporne, betonowe ogrodzenie zasłaniało brązowe wody flegmatycznej rzeki, na brzegach której władzę sprawował chaos wielkomiejskiego życia. Tłumy turystów i londyńczyków przypominały jej kłębowisko. Kłębowisko z milionem macek, które sięgały zachłannie zawsze po coś. Z odnogami w wygodnych markowych butach, poruszającymi się nieustająco w różnych kierunkach i byle przed siebie. Niespowalniające, a wręcz przeciwnie przyspieszające gorączkowo jakby zaraz miał się skończyć świat. Kłębowisko nie potrafiące żyć bez siebie a nienawidzące się wzajemnie, adorujące siebie i nie mogące spojrzeć sobie prosto w oczy.

Nikt nie zwracał uwagi na nikogo, uwaga kłębowiska były skupiona na telefonach, nikt nikogo nie słuchał, w uszach kłębowiskach tkwiły ostentacyjne słuchawki. Kłębowisko martwiło się wyłącznie o siebie i o swoje sprawy. Zobojętniałe, z porywami do rebelianckich czynów i walki o wolność, po której zwykle kłębowisko powracało na utarte, egoistyczne szlaki. Kłębowisko nie do rozwiązania i nie do zatrzymania. Kłębowisko kolektywnej świadomości i niezależnych osobowości. Nie do zrozumienia nawet przez same siebie. Kłębowisko jak co dzień żmudnie zmierzało ku swojemu destrukcyjnemu przeznaczeniu. Szare marcowe niebo rzucało na ten spektakl ponurą aurę.

Wilgoć, nieodłączna towarzyszka wyspiarskiego klimatu osiadła ociężale na jej ramionach, wpełzła pod kołnierz jej zmokłego płaszcza i oblekła niewidzialnym haftem czarne rajstopy na jej nogach. Przez zimno nie czuła palców u stóp, ale może przez mało komfortowe lakierowane szpilki z zeszłorocznej kolekcji M&S. Zacisnęła skostniałą od zimna dłoń na butelce owiniętej w papierowa torbę i zachłannie zatopiła usta w słodkawym trunku z Tennessee. Na jej makijażu, który nakładała dzisiejszego poranka starannie, chociaż nerwowo, wilgoć malowała swoje zimne wzory.

Była prostą, nieskomplikowaną osobą, pokusiła się na kolejną refleksję, bo cóż innego mogła teraz robić. Funkcjonowała bez wielkich zakłóceń, jej mózg pracował bez większych zwarć. Kochała seks, jedzenie i życie. Śmiała się i czasem płakała. Tańczyła, ciężko pracowała i lubiła spać. Funkcjonowała w przedziale akceptowalnej społecznie normalności, pomimo jej traumatycznego dzieciństwa. Brała i dawała. Kochała i chciała być kochana. I dostawała tą miłość od swojego męża. Banalnie wierzyła, w słowa „na zawsze”. A tam, gdzie się najbardziej zagłębiasz i zatracasz tam się spalasz i gaśniesz.

Marta była na etapie bolesnej kontemplacji swojej straty, jak to wyjaśnił jej psychiatra, którego zaszczycała regularnymi wizytami w ostatnim czasie, żeby przemielić, przetrawić i pogodzić się z tragicznym końcem swojej miłosnej historii. Jej psychiatra nie pozostawiał jej na łaskę jej przeciążonego umysłu, obłożył ją bezpiecznie antydepresantami. Drobne acz rażące mocą pigułki Citalopran, Fluoxetine, Sertrslive zastąpiły jej posiłki i owinęły jej ból i cierpienie farmakologiczną obojętnością, więc nie torturowała się zbytnio analizą tego co nie poszło tak jak pójść powinno. Jednak musiała przejść przez żałobę, ten cały psychologiczno-gówniany proces oczyszczania. Psychologia była uciążliwie nudna, próbowała rozwikłać człowieka analizą, opisem i obserwacją. Ale ludzie, ich poczynania i emocje były nie do przewidzenia. Życie nie nadawało się do leczenia, nadawało się tylko do przeżycia.

Marta poczuła delikatny zawrót głowy, kiedy alkohol rozchodził się po jej zziębniętym ciele. Rozluźniła napięte mięśnie i westchnęła głośno, obłok pary wyleciał z jej ust i zniknął przed jej oczami, niczym perspektywy, które bezpowrotnie zniknęły w ostatnim czasie z jej widnokręgu. Najpierw protestujemy, odrzucamy myśl o rozstaniu, jesteśmy przekonani, że ukochany pozostanie, a jego uczucie odświeży się magicznie niczym w romantycznym filmie. A gdy to się nie wydarzy, to zaczynamy płakać. Rozczarowani, rozdzieramy ranę i wylewamy z niej rozpacz i ból. Długo i wylewnie, na tyle na ile mamy w sobie szlochu, płaczu, łaknienia, lamentu i ryku. Dopóki nie uschną nasze łzy. By potem opaść z sił i pogrążyć się w żałobie.

Marta kiwnęła głową, wyrażając aprobatę swoim myślą. Pociągnęła kolejny łyk Jacka Danielsa i otworzyła paczkę Marlboro.

Wizyty u psychiatry opłacone zostały przez matkę Trevora, która poniekąd i raczej słusznie obwiniała się za decyzję swojego syna. Decyzję o rozstaniu z Martą i zakończeniu ich małżeństwa. Marta przyjęła jej pomoc z jednego powodu, chciała przedłużyć swój byt w tej rodzinie, była to jedyna rodzina jaką kiedykolwiek miała. Połasiła się na jej pomoc niczym bezdomny pies spragniony jest schronienia w ciepłym, ludzkim siedlisku.

Zawieszony na ścianie gabinetu psychiatrycznego dyplom ukończenia Oxfordu, był zapewnieniem dla bogatej i pogrążonej z tego powodu w depresji klienteli, że ich wyższej klasy zaburzenia i choroby będą leczone należycie przez specjalistę najlepszej klasy. Jakość odcinała biedę od wyższych kręgów, słono i iluzorycznie, bo cierpienie granic nie wyczuwało.

Nad sztywnymi antycznymi meblami w gabinecie psychiatrycznym unosiło się lodowate powietrze i podczas jej wizyt spowijało jej ciało w sztywny kokon, nawet leżące w zasięgu jej ręki pudełko chusteczek higienicznych, przypominało swoją formą pokrytą śnieżnym lodowcem miniaturę gór. Nie miała odwagi po nie sięgnąć tym bardziej uronić łez. Marta czuła się tam nieswojo i czuła oschłość bijącą od psychiatry, która wykraczała subtelnie poza barierę profesjonalizmu, jakby rozwód Marty skazywał ją na banicję ze środowiska, gdzie status społeczny i związane z nim przywileje zapewniał rodowód, konotacje i stan posiadania.

„Czasem siły do nas wracają i znowu zaczynamy szukać miłości, która jest nam, ludziom nieodzowna do życia… Powrócisz do życia, jeśli starczy ci sił” na ostatniej sesji doktor Clapham próbował delikatnie wszczepić jej wolę do życia, zanudzając o naturalnym prawie miłości, jednak nie brzmiał zbyt przekonywująco.

Marta zakrztusiła się papierosem i przepłukała jego ostro-mdły smak whiskey.

— Kurwa, kurwa, kurwa… — przeklęła pod nosem, nie miała alkoholu i innych używek w ustach od dwóch lat. Dwóch lat pełnych wyrzeczeń i stu procentowej żelaznej dyscypliny. Dwóch lat usilnych starań z blednącą nadzieją z każdą nieudaną próbą.

Mogła być antyreklamą poradników na sukces, zaśmiała się cynicznie pod nosem.

Ona, Marta Hamilton skończyła porażką dwuletnią batalię, w której temperatura jej ciała, stan jej macicy i cykl jajeczkowania pełniły głównodowodzące role. Padła odłogiem, niczym zdegradowana, wyjałowiona chemikaliami i kilkunastoletnią uprawą ziemia. A trzecia, nieudana próba in vitro, raz na zawsze pozbawiła jej życie celu i głębokiego sensu. Przegrała, tracąc coś jeszcze.

Obok niej przysiadła się para włoskich turystów, ich głośny, melodyczny język wdarł się do jej głowy, zakłócając bieg myśli. Odpakowali kanapki z „Pret a Manger”, wyciągnęli telefony i zaczęli pstrykać zdjęcia. Potem wybrali najlepsze ujęcie, wstawiając iluzoryczny obrazek jednym kliknięciem na media socjalne. Młodzi, piękni i tak szczęśliwi, żeby podzielić się tym ze światem. Posiadali wiele. Uśmiechnęli się i do niej.

Marta odwróciła od nich wzrok, nie odwzajemniając uśmiechu. W jej żyłach pulsował wraz z mocnym trunkiem gniew.

„Dobrze, bardzo dobrze” — powitała gniew, najstraszniejszą z ludzkich emocji, nazwaną grzechem.

Ona, Marta Hamilton, po dwóch latach bezskutecznych, przepełnionych nadzieją starań, nie tylko poniosła porażkę, nie tylko nie nadawała się do roli przepisanej jej od zarania ludzkości, nie tylko nie spełniła oczekiwań swojego idealnego męża, nie tylko pogrzebała swoje marzenia, ale także pogrążyła się w grzesznych emocjach.

Dzisiejszego poranka, kiedy zobaczyła na sali sądowej Trevora i jego przepraszający uśmiech, którym uraczył ją na zakończenie rozprawy i zarazem na zakończenie ich pięcioletniego małżeństwa, poczuła, że mogłaby go zabić. I zabiła energetycznie, unosząc niewidzialny strumień gniewu prosto w jego wielkie, dobroduszne serce.

A wcześniej nieświadomie zabijała powoli ich miłość, swoją skrupulatnością i żelazną dyscypliną, dążąc do bycia brzemienną. Ona, Marta Hamilton była winna zabójstwa ich miłości.

Poczuła lekki zawrót głowy i przypomniała sobie, że piła na pusty żołądek. Zakręciła butelkę i schowała ją do skórzanej, dużej torebki. Postawiła kołnierz beżowego, klasycznego płaszcza, który kupiła wraz z bordową garsonką specjalnie na rozprawę rozwodową.

— Gratuluję Pani — wstała mówiąc do siebie na głos, uciszając tym samym siedzących obok niej włoskich turystów — formalnie jest Pani rozwiedziona.

Ruszyła w kierunku stacji Waterloo dołączając do kłębowiska.

Wróciła do siebie i z ulgą ścignęła szpilki, rzucając je w kąt. Wynajmowała mieszkanie od pół roku i nie zdążyła jeszcze oswoić się z jego przyciasnymi gabarytami. Przeszła przez ciemny korytarz i znalazła się w małym salonie z aneksem kuchennym, którego zakurzone okna wychodziły na cichą ulicę ze zrujnowanym zakładem mechanicznym i torami kolejki miejskiej chowającymi się za ogrodzeniem i uschniętymi zaroślami. Zamknęła okno w posępnie zimniej sypialni, potykając się o sterty ubrań. Załatwiła potrzebę w łazience, zajmując czas obserwowaniem utworzonych przez wilgoć czarnych wzorów pleśni w fugach pomiędzy białymi płytkami. Spuściła wodę i umyła starannie ręce, z nawykiem pielęgniarskiego zawodu. Potem nie ściągając płaszcza usiadła na niewygodnej sofie. Na ławie postawiła swoją skórzaną torbę z drogiej ekologiczno-przyjaznej marki, której nazwa uleciała z jej pamięci, prezentu gwiazdkowego od Margaret. Apatycznym ruchem wyciągnęła z niej paczkę papierosów, butelkę Jacka Danielsa i dokumenty potwierdzające jej rozwód, który był powodem piętrzących się wokół niej piramid pudeł i kartonów.

Materialnych dowodów, że miała szczęśliwą przeszłość. Pięć dobrych i szczęśliwych lat, w których czuła się kochana. Wpakowała tę przeszłość do kartonów, szczelnie zamknęła i nie zamierzała do nich nigdy zaglądnąć. Zamroziła swoje szczęście, jak zmrożone były jej embriony w klinice „Fertility Plus” w samym centrum Londynu.

Co ich podkusiło do ingerencji we własną genetykę, naprawiania defektów własnej natury, upartego brania, gdzie jeszcze bardziej uparta natura nie chciała dawać? Czy kierowała nimi ludzka pycha, że jako wszechpotężni ludzie dostaną to czego zapragną? Czy równie wszechpotężna, acz naiwna determinacja, że walczy się do końca? Tak czy inaczej, ich akt był przysłowiowym gwoździem do trumny, na której przybito kartkę z informacją o przyczynie śmierci. „Genetyczna uwarunkowania i niska jakość jajników. W dziewiątej dobie po transferze zarodków do jamy macicy, zarodki obumarły i zastały wydalone z organizmu. Dalsze próby niewskazane.”

Podświadomie czuła, że nie powinna przedłużać swojej linii rodowej. Było w niej coś wynaturzonego i przeklętego, w jej kodzie genetycznym i krwi, która w niej bezustannie pulsowała i podtrzymywała w niej życie, choć nie miała już na nie ochoty. A może powodem była ogromna trauma jakiej doznała z powodu tragicznej śmierci matki, której doświadczyła, kiedy była małą dziewczynką, Sprytny, niczym archetypowy lis z bajek dla dzieci, doktor Clapham zasugerował jej taką interpretację, cwanie zrzucając winę na ludzkie doświadczenia, ale to była jej wina, jej brzemię i jej życie.

Marta poczuła wibracje telefonu w kieszeni płaszcza. Zerknęła na ekran, który wyświetlał imię jej teściowej. Byłej teściowej, poprawiła się w myślach i odebrała, nie wypowiadając słowa.

— Martwię się o Ciebie — Margaret nie czekając na jej powitanie, wyraziła troskę po swojemu, wyniośle i z brytyjskim akcentem z najwyższej półki.

Pewnie siedziała w swoim ulubionym fotelu przy oknie z widokiem na finezyjnie porośnięty ogród w swojej ekskluzywnej rezydencji w hrabstwie Surrey. Naszyjnik z pereł okręcał się na jej zadbanej szyi, miała na sobie sweter z angory w pastelowym odcieniu, zaliczoną wizytę u fryzjera i drinka w dłoni.

Marta nadal nie wypowiedziała słowa. Sięgnęła do pamięci, kiedy sześć lat temu stanęła u boku Trevora przed Margaret, jej kompletnym przeciwieństwem. Może dlatego przypadły sobie do gustu.

Marta w swoich wygodnych jeansach, do których za pełną pocałunków i miłosnych uścisków namową Trevora, ubrała swoją najelegantszą koszulę i rozpuściła włosy, które opadały na jej szczupłe ramiona, połyskując naturalnym blaskiem pomimo kilku srebrnych włosów. Nie dała namówić się na makijaż i eleganckie buty. Wolała trampki. Szarą marynarkę trzymała w ręku, maj był już upalny.

Margaret odtworzyła drzwi zamaszyście acz z klasą i powitała swojego syna z nową partnerką z równie pełnym rozmachu uśmiechem. Delikatny makijaż zaokrąglał jej lekko wąskie usta i siateczkę zmarszczek wokół zielonkawych oczu. Bladoróżowy sweter i klasyczne wełniane popielate spodnie współgrały idealnie na jej smukłej, wysokiej sylwetce. Wyciągnęła do Marty rękę, na której błyszczały tradycyjne symbole wierności: złota obrączka i brylantowy pierścień.

Symbole przywiązania i hołdu względem świętej pamięci małżonka i ojca Trevora. Marta uścisnęła jej dłoń, skupiając wzrok na zgrabnych butach Margaret. Nie lubiła patrzeć ludziom prosto w oczy. Ukrywała się w nich bezbronna dusza, prawdziwa istota nieskora do ujawnienia i zdekonspirowania własnej istoty. W oczach można było zobaczyć całość człowieka, jego pragnienia i sekrety, słabości i cienie nie do ukrycia przed takimi jak ona. Pomimo że nie pielęgnowała tego daru, przekazanego jej przez matkę i jej ród, niezależnie od siebie dotykała czasem ludzkich dusz i czytała ich życie.

— Marta? — zmartwiony głos Margaret przywoływał ją do chwili obecnej.

— Jestem… — odparła bez energii.

— Wiem, że pora jest nie stosowna, ale wiesz, że masz we mnie przyjaciela na zawsze… –usiłowała ubrać swoje myśli w ładne, grzeczne słowa, ukryć jak zwykle za nimi swój protekcjonalizm– … przyrzekam na grób mojego męża, a wiesz jak bardzo był mi bliski… Trevor, mimo wszystko jest dobrym człowiekiem… i będzie zawsze twoim przyjacielem.

Marta zrobiła kwaśną minę i miała zamiar zakończyć rozmowę, zamiast tego poczęstowała się papierosem, wsłuchując się w doskonały brytyjski akcent, z którym Margaret próbowała tłumaczyć decyzję jej syna.

Trevor z pewnością nadawał się na przyjaciela. Potrafił na tysiąc sposobów dotrzeć do drugiej osoby i zjednać sobie przyjaciół i sympatyków. Oczytany, niezwykle bystry z wyostrzonym poczuciem humoru, odziedziczonym jak zapewniała jego matka po szkockiej linii przodków. Delikatny choć asertywny, nie wywyższający się, lecz posiadający klasę. Miał szerokie grono przyjaciół, którzy go wręcz ubóstwiali. Być może zawdzięczał to swojej rozbudowanej inteligencji emocjonalnej, ukończonym prestiżowym szkołom, a może była to manipulatorska sztuczka człowieka dążącego do sukcesu i władzy.

Dla niej był niczym najprzyjemniejsza satynowa pościel, którą lubiła nakrywać swoje rozgrzane ciało po seksie. Tak czuła go na początku związku i długie lata, zanim złapali się w pułapkę prokreacyjnej funkcji ich fizycznych zbliżeń.

Za kilka lat spotkają się na urodzinach Margaret, powita ją wtedy z tym swoim przyjacielskim uśmiechem na przystojnej, wiecznie młodej twarzy. Otoczy ramieniem o iście dionizyjskiej rzeźbie i zapyta z nieudawanym zainteresowaniem o jej życie. Ale już nigdy nie będzie jej kochankiem, należącym tylko do niej z mocy prawa ludzkiego i niebios. Nigdy nie będzie jej mężczyzną i mężem.

— Powinnaś chociaż zostać w domu, nie wyprowadzać się… Trevor chciał Ci zostawić dom… i nie powinnaś porzucić pracy, tu popełniłaś błąd. Wystarczyło przenieść się do innego szpitala… Czy wiesz, że Trevor już tam nie pracuje, przeniósł się do Guy’s Hospital… nie wiem, czy słyszałaś. Intratny i zasłużony kontrakt…

Marta znowu wyłączyła swoją uwagę, włożyła papierosa do ust i skupiła z zapałem na poszukiwaniu zapałek na ławie, pośród bałaganu dokumentów, plastikowych pudełkach z resztkami nieświeżej chińszczyzny, sterty ulotek i reklam, i nieotwartych rachunków, jedynej korespondencji jaką dostawała od kilku miesięcy.

„Tak, praca, będę musiała poszukać nowej” żachnęła się w myślach, było jej dobrze z dala od miejsca i ludzi, którzy przypominali jej Trevora.

Przedstawił ją po raz pierwszy swojej matce, po pół roku znajomości, która przeistaczała się w obopólne poważne zainteresowanie.

— Matko, pragnę Ci przedstawić kogoś wyjątkowego — Trevor z nieskazitelnym uśmiechem ściskał Marty dłoń, dodając jej otuchy. Wiedział, że nie czuje się komfortowo na platformie socjalno-towarzyskiej.

— Moją bardzo wyjątkową Martę. — Otaczał bezpiecznie jej dłoń, swoją dłonią. Pewnie acz delikatnie, jak lekarz- chirurg, którym był na co dzień w szpitalu St. George na południu Londynu.

— Wiele dobrego o tobie słyszałam– Margaret zaprosiła ich w głąb swojego wykwintnego domu– Niezmiernie się cieszę, że cię w końcu poznałam.

Wkraczając do jego rodzinnego domu, widząc otwartość Margaret i trzymając mocno jego dłoń, Marta poczuła się niemal idyllicznie. W jej sercu osiadł spokój jaki czuje podróżnik po przebyciu długiej drogi i znalezieniu się szczęśliwie w macierzystej przystani. Poczuła, że wkracza do domu rodzinnego. Domu, którego nigdy nie miała, a o posiadaniu, którego marzła przez całe życie.

— Marta, jesteś?!Hallo?! — Margaret przywołała ją znowu do rzeczywistości — Czy masz kogoś kto dotrzymuje ci towarzystwa?… Nie powinnaś zostawać sama!… Przyjedź do mnie na kilka dni.

— To nie jest dobry pomysł — zaciągnęła się papierosem i powróciła do wspomnień tego majowego popołudnia, kiedy siedzieli we troje przy stole, na której w białej porcelanowej zastawie Margaret zaserwowała tradycyjny angielski niedzielny obiad: pieczonego kurczaka z warzywami. Z kolejnymi lampkami włoskiego „Chianti” Marta śmielej patrzyła na Margaret. Zobaczyła w niej to co powinno się znaleźć w każdym człowieku. Miłość i ból, cierpienie i radość, występki i dobroć, zamęt mroku i walka o ocalenie tkwiły w głębi duszy Margaret Hamilton. Trevor opowiadał przy stole historię ich spotkania, którą często szeptał do Marty ucha, ubarwiając ją wtedy pikantnymi słowami.

W salonie zrobiło się mrocznie, na kuchennych oknach strugi deszczu mieszały się z kurzem, na szarym skrawku nieba zapadał zmierzch, Marta zapaliła świeczkę na ławie, do jej ucha dolatywał postrzępiony monolog Margaret o jej zmaganiach z chorobą i stratą męża.

„Ciekawe, ile dziś wypiła?” Marta przypomniała sobie o whiskey i łyknęła porządnie z butelki.

„Jak zaczynał zwykle opowieść?” zatopiła się we wspomnieniach „Umiejscawiał solidnie w czasie, opisywał używając wyrazistych przymiotników”.

Nocny dyżur podczas sylwestrowej nocy to poczekalnia przepełniona, nie tylko ludźmi, ale zapachem ich wymiocin, ludzkiego potu i niestrawionego alkoholu, to noc, podczas której króluje ludzka bezmyślność i nieumiarkowanie, jakby koniec starego roku resetował ludzką godność.

Pamiętnej nocy, jeszcze starego roku przywieziono nastolatka z raną po nożu. Marta naprędce przygotowywała go do operacji, obmywając głęboką, strzępiastą ranę na jego brzuchu, z której nieustannie wypływała krew. Kotara oddzielająca łóżko pacjenta odchyliła się i wkroczył lekarz. Skinąwszy głową Marcie, pochylił się nad nieprzytomnym pacjentem skrzętnie oglądając ranę. Kazał jej ucisnąć ranę. Pod naporem jej ucisku, na jego zielonym kitlu krwiste plamki rozprysły się, niczym fajerwerki na sylwestrowym niebie. Stabilizując stan pacjenta zatrzymali wzrok na sobie pośród krwistych fajerwerków i bieli izby przyjęć. Lekarz wydał zwięzłe instrukcje, kazał Marcie asystować w przewiezieniu pacjenta do sali operacyjnej. Po kilku godzinach, z nowym rokiem życie nastolatka zostało oszczędzone, a im podarowano miłość od pierwszego wejrzenia. Tym zdaniem Trevor zwykle kończył swoją baśń, opowiadając jak zadłużył się w filigranowej pielęgniarce tamującej poważny krwotok u młodego pacjenta.

— Za ciężko pracowaliście… –Margaret szukała usprawiedliwień rozpadu ich związku, choć dobrze wiedziała, że nie to było powodem. Ich rozwód też ją niemiło zaskoczył i sporo kosztował, nie tylko pieniądze i zdrowie, ale i utratę reputacji, chociaż reputacją się najmniej przejmowała.

— Nałożyliście sobie zbyt szybkie tempo i Trevor był zaabsorbowany specjalizacją. Młodość spieszy się do osiągnięcia marzeń. No a ty, Marto…

— No a ja… — powtórzyła letargicznie ze swoim ledwo wyczuwalnym, wschodnioeuropejskim akcentem.

Marta nie miała w życiu nic innego oprócz pracy.

Dlatego przyjęła kubek kawy, który podarował jej młody doktor, gdy pozszywał ich pierwszego wspólnego pacjenta, przedłużając jego egzystencję do kolejnego spotkania z ostrzem noża w bezsensownej ulicznej wojnie gangów.

Podał jej kawę z typowym dla siebie zawadiackim uśmiechem na przystojnej twarzy. Spojrzała wtedy głęboko w jego błękitne oczy, głęboko w jego duszę i zobaczyła w nim wiele dobrego. A dobro było wartością, której brakowało w jej życiu. Kiedy skończyła dyżur, czekał na nią na szpitalnym parkingu i zaprosił ją do swojego srebrnego Audi. Pochmurny poranek pierwszego dnia kalendarzowego roku odbijał się w zaciemnionych szybach samochodu. Marta bez wahania wsiadła do środka, rzucając niedbale na tylnie siedzenie samochodu swój plecak. Kiedy zapytał o adres odpowiedziała bezpardonowo, że chce pojechać do niego.

Tego nie opowiedział Margaret podczas ich niedzielnego obiadu ani tego jak bardzo udany był ich pierwszy seks. Swobodny i namiętny, a ich zmęczone po dwunastogodzinnej zmianie ciała chciały poznawać siebie więcej. Zakochiwali się w sobie z każdą chwilą mocniej. Młodszy o osiem lat, młody lekarz, w którego przyszłości były zapisane sukces, prestiż i kariera godna pozazdroszczenie. I ona, Marta, w której przeszłości zapisane była samotność i tułaczka godna jej romskiej krwi.

Odpaliła kolejnego papierosa, krztusząc się do telefonu.

— Margaret… — przerwała wynurzenia byłej teściowej, zrobiło jej się niedobrze– wszystko będzie dobrze… wiem, że wszystko ułoży się kurewsko dobrze. Chcę teraz zostać sama.

Nie czekając na odpowiedź, Marta wyłączyła telefon i osunęła się w czarną, wirującą przepaść.

Obudziła się z krzykiem rozglądając po sypialni spowitej w srebrną mgłę dobiegającej końca nocy. Usiadła na łóżku próbując złapać oddech. Trzymała ręce na piersi uspakajając głębokimi oddechami tętniące serce. Przenikliwie wpatrywała się w kształty w skąpo urządzonej sypialni. Szafa, kilka kartonów i lustro, w której powierzchni odbijało się jej łóżko z białą pościelą. Marta siedziała na łóżku i patrzyła w swoje oblicze w lustrze. Ku swojemu przerażeniu zamiast siebie zobaczyła matkę. Długie, kruczoczarne włosy zjawy opadały na falbany koszuli nocnej, drobne dłonie trzymała na szyi, jej krwisto czerwone usta poruszały się. Mówiła do niej cicho. Marta usiłowała wyłapać słowa matki, bezskutecznie. Zjawa nagle odsunęła ręce od szyi, na której otworzyła się rana, jakby z niewidzialnym cięciem noża. Z rany zaczęła tryskać krew pokrywając biel pościeli i piżamę bordowymi, lepkimi strugami. Matka porażająco wyła, jej głos dobiegał jakby z głębin samego piekła. Marta chciała wyrwać swoje ciało z objęć koszmaru. Jednak im bardziej pragnęła obudzić się, tym bardziej krwawa zjawa w lustrze wyła, a do Marty uszu zaczęły docierać matczyne słowa.

— Strzeż się wielkich czynów Rumi … potężne siły zmuszą Cię do poświęcenia… Nie daj się zabić Rumi… strzeż się władców ciemności i obrońców światła…

Nagle wraz z ostatnim demonicznym krzykiem zjawy powierzchnia lustra pękła, pokrywając odbicie matki pajęczyną.

Marta otworzyła oczy i opadła bez sił na poduszkę, szlochając.

Uspokoiwszy oddech, zapaliła lampkę i wstała, lękliwie podchodząc do lustra. W jego gładkiej powierzchni zobaczyła siebie. Jej wychudzone ciało maskował za duży czarny podkoszulek z trasy koncertowej Chris Rea. Zabawne, że wyprowadzając się nie zabrała ich wspólnych fotografii, a bez pytania zabrała jego kilka podkoszulków. Przygładziła burze sięgających do ramion włosów i oglądnęła dokładnie swoją szyję. Nie było na niej nic niepokojącego. Wróciła do łóżka i nie gasząc światła, wtuliła się w poduszkę. Zaczęła bezgłośnie szlochać

Dawno nie płakała za matką. Wyparła wspomnienia o niej, chociaż nie miała ich wiele. Wiecznie w drodze, wiecznie w nowym miejscu, wiecznie w pośpiechu. W drodze z Rumunii do europu zachodniej, uciekając przed zemstą, wierząc naiwnie w uśmiech losu. Asfaltowe połatane drogi i brudne pokoje hoteli robotniczych. Zdane na łaskę i niełaskę obcych ludzi. Ciągle w ruchu i drodze, nastoletnia matka z dzieckiem mieszanej krwi. Kodeks honorowy jej rodziny i zdrada swojej krwi nie pozwalały odpocząć, zatrzymać się na dłużej.

Marta próbowała sobie przypomnieć jakie imię nadała jej matka…. Rumi. Tak, wołała na nią Rumi.

Umierając, już nie mogła wypowiedzieć jej imienia. Leżała z poderżniętym gardłem na kuchennej podłodze, w ich ówczesnym mieszkanku. Jej długie kruczoczarne włosy i biała, letnia sukienka, którą tak bardzo lubiła nasiąkły krwią. Taką ją Marta znalazła, taką zapamiętała. Matka usiłowała jej coś powiedzieć. Może prosiła o pomoc, może tylko wypowiadała imię swojej sześcioletniej córki. Z każdym oddechem uchodziło z niej życie. Marta, nie za bardzo wiedziała co robić, położyła się więc obok matki, wtulając w jej coraz to chłodniejsze ciało. Z czasem nawet kałuża krwi, w której leżały zrobiła się zimna.

Kiedy się obudziła zaczęło się dla niej nowe życie, najpierw w domu dziecka, potem w rodzinie adopcyjnej, z nowym imieniem i w nowym kraju, Polsce. Nadano jej też nowe imię i ochrzczono Marta. Ruszyła ku życiu z dziecięcą odwagą i radykalną akceptacją,

Czasem wydawało jej się, że śniła to nowe życie, leżąc na kuchennej podłodze i przytulając się do jeszcze ciepłego boku matki. Tak, jej życie było tylko snem.

Belfast Road była jedną z wielu ohydnych ulic jakie produkują skupiska ludzkie i miejskie życie. Jednym z wielu obskurnych zakątków, które jedynie odwiedzają listonosz, lisy i szczury. Odchodząca z głównej, lecz mało atrakcyjnej Stamford Road, prowadzącej z północy do centrum Londynu, przez dzielnicę Dalton, usytuowana tuż przed stacją kolejki podmiejskiej była domem dla garstki ludzi, wynajmujących przyciasne i tanie mieszkania, w przerobionym budynku starej fabryczki. Okna wychodzące na ulicę, błyskawicznie pokrywała warstwa kurzu i zanieczyszczeń od traktu żelaznej kolejki i nieustających korków za rogiem głównej ulicy. Zresztą nie było na co patrzyć, tory kolejowe oddzielone drucianą siatką i chaszczami, i odrapana ściana parterowego budynku naprzeciwko, z garażowymi drzwiami nieczynnego od kilka dobrych lat zakładu mechanicznego, nie zachęcały do patrzenia przez okna. Niebieska farba złaziła płatami z zardzewiałych, blaszanych drzwi. Szarość, niewyrazisty kolor ludzkich miast położył swoją zgorzkniałą barwę i na tej małej uliczce, bez śladu drzew i zieleni. Wiosenną porą, kępy chwastów wystrzeliwały pomiędzy popękanymi płytami chodnika, walcząc prawem natury o swoje przetrwanie.

Marta ogarnęła wzrokiem obskurne widoki zza oknem kuchennym, czekając aż woda w garnku zagotuje się. Poranne słońce oświetlało panujący na kuchennym blacie nieporządek. Plastikowe pojemniki po jedzeniu na wynos, jednorazowe reklamówki z supermarketów z na wpół wypakowanymi zakupami, brudne szklanki i kubki, butelki i plejada niezdrowej żywności. Znalazła słoik z kawą i wsypała dwie łyżki do kubka, który wcześniej wypłukała pod zimną wodą. Zapomniała włączyć bojlera, tak jak zapomniała kupić czajnika. Wiele rzeczy zapominała lub przestały być dla niej istotne. Ale istotna dla niej była kawa, potrzebowała kawy, żeby obudzić się, być na chodzie. Jej organizm, przywykły do nocnych zmian, potrzebował kofeiny, żeby wbić się w szalone tempo ostrego dyżuru. Będzie jej tego brakować. Mocnego, niezdrowego, uzależniającego połączenia kofeinowego kopa z intensywnymi emocjami i adrenaliną towarzyszącymi w walce o ludzkie życie. Teraz miała to za sobą, zrobiła sobie przerwę, być może zamknęła ten rozdział na zawsze.

Na kilka miesięcy przed chorobowym i złożeniem rezygnacji, czuła, że straciła kontrolę nie tylko nad własnym życiem, ale nad życiem pacjentów. Precyzyjność sprzętów szpitalnych, abecadło farmakologii na sterylnych półkach i rytmiczność bicia ludzkiego serca wydawały się sztuczne niczym teatralne rekwizyty, swoją pozornością tworzyły atmosferę pewności i zwycięstwa, gdzie tak naprawdę w życiu ludzkim nie ma zwycięstwa. Życiem rządzi zaskoczenie, nieprawidłowość, omyłkowość i niedorzeczność. Marty skrupulatność i opanowanie wyparowały, niepewność pojawiła się w każdym jej ruchu i myśli. Nie mogła więcej udawać, że panuje nad życiem innych, oczekiwano od niej zbyt wiele,

Zyskując na rozwodzie pokaźną sumę pieniędzy, mogła pozwolić sobie na kilkumiesięczne wakacje. Nigdy nie przywiązywała wagi do pieniądzu, ale w realiach londyńskich cen za czynsz i rachunki były niczym wygrana na loterii. Tylko Marta dalej zapadała się w lęk i niepewność, traciła kontrolę nie tylko nad własnym życiem, umykała jej też rzeczywistość.

Drżała jej ręka, kiedy nalewała wrzątek do kubka.

Koszmarny sen, sprawa rozwodowa, wypita niemal cała butelka whiskey, przyczyn było wiele. Wyciągnęła przed siebie spracowane ręce, pokryte drobniutkimi zmarszczkami.

„Niedługo będę obchodziła swoje 40 urodziny, biologiczny zegar tykał nieubłaganie” pomyślała, ale jej zegar biologiczny nie był dla niej tak ważny jak kiedyś.

Zabrała kubek z kawą ze sobą i ruszyła anemicznie na poszukiwania telefonu, chciała określić teraźniejszą chwilę, kiedyś miało to bardzo istotne znaczenie w jej życiu.

Bez pośpiechu znalazła telefon i podłączyła go do ładowania. Usiadła na sofie i pijąc gorącą kawę, patrzyła na białą ścianę naprzeciwko. Myśli przewijały się jedna po drugiej, surowe, krytyczne, nachodziły na siebie, odbijały od siebie i krążyły niespokojnie po oprawionej czaszką machinie zwanej mózgiem. Jakby miały dostarczyć jej odpowiedzi, dostarczyć rozwiązania, jakby od nich wszystko zależało. Tylko Marcie nie zależało ani na odpowiedziach, ani rozwiązaniach. Nie zależało jej na śniadaniu ani prysznicu. Na dniu dzisiejszym i następnym, kolejnym i przyszłym.

Coś ją zjadało od środka, kęs po kęsie, kawałek po kawałku, zmieniało ją od wewnątrz w pustkę, dezorganizując jej myśli, wymazując uczucia i zabierając energię. Jakby bezboleśnie wyrzucano ją poza jej jestestwo.

Ale było kilka rzeczy podtrzymujących ją jeszcze w ryzach tej rzeczywistości. Alkohol, telefony od Margaret, kawa, wspomnienia zamknięte boleśnie w kartonach i pudłach, przetaczające się w jej głowie szczęśliwe obrazy ze wspólnej przeszłości z miłością jej życia. No i teraz papierosy. Nabrała ochotę na papierosa, ale paczka była pusta. Zmięła ja nerwowo i rzuciła pod nogi.

Była dziesiąta rano, kiedy odsłuchała cztery długie wiadomości głosowe od podchmielonej Margaret i przeczytała powierzchownie emaila od Kate i David’a, wspólnych znajomych jej i jej byłego małżonka. Powinna docenić ich gest, bo byli bardziej jego przyjaciółmi i było im przykro z powodu jej osobistych problemów i rozwodu. Grzeczni, szablonowi przedstawiciele klasy średniej, gdzie wszystko było „w porządku”, na pokaz, beznamiętne i sztywne. Nigdy nie dowiedziała się co ci ludzie czują i kim naprawę są, powierzchowność ukryła wszystko pod swoim skrupulatnym płaszczem. Wyrzuciła bez oporu wiadomość do wirtualnego kosza i tym samym pamięć po nich. Gdyby z taką lekkością mogła zmiąć pamięć po Trevorze, lub jeszcze lepiej oczernić go, że był oschły, wyniosły i dwulicowy. Oszukiwał, zdradzał i maltretował. Ale na jego perfekcyjnym obrazie nie było żadnej skazy.

Naprawdę poczuła, że musi zapalić. Odstawiła kubek na ławę i poszła pod prysznic. Apatycznie wsłuchiwała się w strumienie wody obmywającej jej ciało i uderzającej o kamienną podłogę kabiny prysznicowej. Woda w końcu stała się lodowata i przywróciła ją do nieprzychylnej rzeczywistości. Ubrała na wpół osuszone ciało jeansy i biały bawełniany podkoszulek i spięła mokre włosy w kucyka. Wsunęła na stopy trampki i narzuciła płaszcz, z ulgą opuszczając cztery ściany. Nie należała do osób spędzających czas w domu. W końcu miała w sobie krew ludzi, którzy kładli się do łóżka tylko po to by w nim umrzeć, ciągle w ruchu z taborami i końmi. Płynęła w jej żyłach krew wróżbitek i czarownic, złodziei dzieci i oszustów, bajarzy i muzyków, ludzi bez strachu.

Będąc nastolatką poszukującą swojej tożsamości, znalazła w bibliotece starą książkę o Romach, opisującą legendę jej rodu. Mówiła ona, że jeden z nich ukradł gwóźdź z krzyża, na którym został ukrzyżowany Chrystus. Przez swój uczynek skazał całą swoją rasę na potępienie. Odmówiono im wstępu do Nieba i skazano na wieczna tułaczkę i ucieczkę. Nie odważyła się wyjawić swojego pochodzenia przed rówieśnikami, zaczytując się w historie o swych przodkach w ciemnych kątach bibliotek, potem w dobie Internetu usuwając historię swojej wyszukiwarki. Ale i tak szeptano za jej plecami o jej śniadej cerze i niechlubnym rodowodzie. Aż jej romska natura dała za wygraną i jak jej przodkowie ruszyła w świat, byle dalej, byle szybciej. Ścigała się z wiatrem i przeznaczeniem. Aż znalazła się w Londynie.

Zakurzone wagony kolejki podmiejskiej minęły ją z prężnym łoskotem, w ich wnętrzu siedziały malutkie figurki ludzi komfortowo wtulone w swoje małe indywidualne światy IPhone. Tam nikt nikogo nie potrzebował, nikt niczego nie wymagał, nikt nikomu nie był do niczego potrzebny. Słodki świat małego ekraniku. Przebiegłe algorytmy i sztuczna inteligencja miały odpowiedzi i rozwiązania na wszystko. Zagarniały starą rzeczywistość tworząc nową, gdzie człowiek człowiekowi był niepotrzebny.

Minęła stojącą przed wejściem do stacji grupkę świadków Jehowa, oni też mieli swój własny zniewolony świat. Religia więziła ich obietnicami i słowem natchnionym. Bali się niedoskonałego życia i wielkiej, nieskończonej nicości poza nim, niczym małe dzieci ciemną nocą boją się wyimaginowanych potworów pod swoim łóżkiem. Lepiej było zamknąć oczy i czekać na łudzące obietnice, że przyjdzie ktoś potężniejszy od nich i wyciągnie wieczne życie na swej demiurgicznej dłoni.

Miała zamiar iść do parku i posiedzieć na ławce, oddać się leniwej obserwacji płynącego czasu. Przypomniała sobie, że musiałaby patrzeć na plac zabaw, z jego głośną i beztroską atmosferą. W minionych miesiącach ostatnią rzeczą jaką pragnęła, było przeglądanie się dzieciom, matkom i ojcom. Ich widok wzniecał w niej gniew, poczucie winy i zazdrość, wolała nie czuć nic, było to nieco łatwiejsze do udźwignięcia. Zmieniła zdanie i ruszyła niespiesznie w górę Stamford Hill Road.

Postanowiła, że zje śniadanie zanim kupi papierosy.

— Dwunasta w południe to dobra godzina na śniadanie — odezwała się cicho pod nosem, słysząc dziś po raz pierwszy swój głos. Na myśl o jedzeniu poczuła ukłucie głodu w żołądku. Przeszła ulicę, lawirując pośród spowolnionych korkami samochodów i weszła do lokalnego pubu „The Birdcage”. Świecił pstrokatym wystrojem i pustkami, zamówiła przy barze frytki z podwójnym burgerem i pół pinty Carling’a, choć nie była zwolennikiem piwa, ale zaczynała być zwolennikiem upijania się i od czegoś lekkiego trzeba było zacząć.

„Może jutro uda mi się upić przed południem?” zaśmiała się w myślach i usadowiła na zewnątrz na wygodnym drewnianym krześle. Słońce przyjemnie grzało jej twarz wprawiając w dobry nastrój.

Kiedy upora się z traumą porzucenia i swoją niepełnowartościowością, spowodowaną podstarzałymi jajnikami, zajmie się czymś bardziej konstruktywnym. W przyszłości dalekiej lub niedalekiej, w krainie marzeń i nabożnych życzeń. Tymczasem cierpiała. A dobrym kompanem w cierpieniu był alkohol.

— Na zdrowie — powiedziała pod nosem i podnosząc szklankę z piwem zasalutowała ostentacyjnie mijanym samochodom.

Siedzące dwa stoliki obok lesbijki przerwały swoje czułości, zerkając na nią. Marta uśmiechnęła się cierpko. Inaczej uśmiechać się w ostatnim czasie nie umiała. Para powróciła do żarliwych pocałunków. Marta poczuła gorycz w sercu i niesmak, który pozostawiła tam jej nieszczęśliwa miłość. Dała się nabrać na jej oszukańcze sztuczki i gdyby tylko mogła, gdyby tylko to od niej zależało dałaby się dalej na miłość nabierać. Do jej oczu napłynęły łzy. Hormonalna gospodarka jej ciała, zaburzona terapią in vitro, też igrała bez miłosierdzia z jej emocjami.

Przeniosła wzrok na przechodniów, spieszyli się by napełnić swoje żołądki, nadeszła pora lunchu. Większość z nich była chasydzkimi Żydami, tymi biedniejszymi, bo bogatsi mieszkali na przedmieściach Golders Green. Z wypielęgnowanymi długimi pejsami, białymi koszulami i czarnymi chałatami, wyłaniali się ze swoich ciasnych biur i sklepików i kroczyli pewnie do domów, gdzie bogobojne żony z ogolonymi po bożemu głowami i gromadką dzieci czekały, aby wspólnie zjeść koszerny posiłek.

Naród Żydowski podobnie jak Romowie oplótł wzdłuż i wszerz ziemski glob siateczką swojego jestestwa. W wiecznej tułaczce, w wiecznej wędrówce. Żydzi po swojemu, Romowie po swojemu i Marta po swojemu.

Kelner przyniósł zamówione jedzenie, poprosiła grzecznie o ketchup.

Spojrzawszy na pełny talerz, straciła apetyt. Miała nieodpartą ochotę na papierosa.

„Złe nawyki szybko wchodzą ludziom w krew” przytaknęła swoim myślą.

Czuła się w tej dzielnicy jak u siebie. Tu zatrzymała się jako młoda dziewczyna i znała tutejsze ulice i zakamarki jak własną kieszeń. Przyzwyczaiła się do cichych sobót żydowskiego szabasu i chasydzkich grupek stojących przed licznymi zborami i synagogami. Wyglądali jak stada kruków pilnujących żerowisk przed tymi starymi, zabiedzonymi synagogami. Przeczytała kiedyś w lokalnej gazecie, że na jeden kilometr kwadratowy tej dzielnicy przypada siedemdziesiąt cztery synagogi. Przywykła do widoku żydowskich kobiet w czarnych sukienkach, grubych, czarnych pończochach i perukach, nie najlepszej jakości. Obarczone hordą dzieci- łaską za bogobojność i posłuszeństwo, goniły resztkami sił po marketach z koszerną żywnością.

Tą samą łaskę otrzymywały Somalijskie kobiety, zamiatające chodniki swoimi długimi, czarnymi jilbabami, w leniwej karawanie do taniego supermarketu. Ich zakurzonych szat trzymała się zgraja słodkich dzieci, kiedy ich mężczyźni w odświętnych koszulach, z domytymi piętami zmierzali dostojnie do meczetów.

Przyzwyczaiła się do stojących na rogach młodych budowlańców z Europy wschodniej. Niebieskookich, żylastych, pachnących potem i klnących na swój emigrancki los, popijając go czystą bez popitki. Ich ładne, dbające o czystość domu żony otrzymywały regularnie ich ciężko zarobione pieniądze, zapewniające lepszą przyszłość dla swoich pociech. Kompensatę za obecność wódki w rodzinie.

Przywykła do syren policyjnych wyjących do białych godzin rannych, kiedy to w jaskrawych, wzorzystych sukienkach ruszały do kościołów kobiety z Nigerii, w towarzystwie mężów i dzieci, tworząc barwne korowody odświętnych strojów, błyszczących lakierków i fantazyjnych fryzur. Krzykliwe kokardy na zaplecionych sztywno dziewczęcych warkoczykach raziły w oczy samego Boga, wzbudzając u niego zazdrość i wyrzuty sumienia, że przez wieki pozwolił rzeźbić swoje wizerunki w białym marmurze.

Zaraz po przyjeździe znalazła swoją pierwszą pracę jako pielęgniarka w Newham University Hospital. Zatraciła się w pracy kompletnie, traktując ją poważnie a wręcz religijnie, niczym misję życiową. W wolnym czasie delektowała się atmosferą wielkiego miasta, jego aminowością i wielowarstwowością. Przywykła do Londynu i go pokochała. Zdobyła zachód i osiadła na nim, tym samym spełniła marzenia swojej nieżyjącej matki.

Kelner przyniósł zestaw sosów i postawił nonszalancko na stoliku. Bez apetytu polała frytki ketchupem, kąpiąc swój posiłek w czerwonej mazi. Żołądek zacisnął jej się na ten widok, czerwień nie była jej ulubionym kolorem. Odstawiła talerz z niesmakiem.

Nie wiedziała co ze sobą zrobić. Teraz, jutro, za tydzień, w przyszłości.

Lękliwie obserwowała jak stoliki wkoło niej zapełniają się. Czym prędzej poprosiła o rachunek i nie czekając na resztę, wstała od stolika. Wybór dalszej drogi wydawał się nieograniczony, pomimo to nie mogła postawić kolejnego kroku.

„Na prawo, na lewo, przez ulicę, pod koła samochodu” ważyła w głowie decyzję na dalsze życie. Bez Trevora, bez pracy, bez dziecka ostatnia opcja wydawała się dość kusząca, jednak wybrała drogę w górę ulicy.

Na rogu w mini markecie kupiła paczkę Marlboro i zapalniczkę. Odpalając z ulgą papierosa ruszyła dalej. Minęła świecący pustkami turecki kebab, w którym sprzedawca siedział przy stoliku patrząc zasępionym, nieobecnym wzrokiem gdzieś przed siebie. Minęła sklep z polską żywnością, którego pęknięty na pół szyld i brudne szyby nie odstręczały klientów od zakupów. Mijała rzędy jednopiętrowych kamieniczek, ściśniętych do siebie domków z pnącymi się ku niebu nieestetycznymi dobudówkami, mijała socjalne bloki z rudej cegły, którą porastał mech. Posuwała się mozolnie, krok za krokiem ku niechcianej przyszłości, wzdłuż żelaznego ogrodzenia chroniącego komunalne osiedle czteropiętrowych bloków. Duża półokrągła brama z ostentacyjnym napisem Stamford Hill, przypominała bramę zamku. Za ogrodzeniem i gęstym żywopłotem, zamiast zielonych trawników wyróżniały się malutkie ogródki działkowe. Foliowe tunele, bambusowe tyczki i czarne grządki wyczekiwały na nasiona, na lato i słońce. Nad tym osobliwym skrawkiem ziemi czuwały nabite na wysokie tyczki strachy na wróble. Marta przystanęła, zdziwiona, że nie zauważyła ich dotychczas, choć przechodziła tędy miliony razy. Zafascynowana zaczęła liczyć tę zadziwiającą zgraję.

Siedem wielkich, słomianych kukieł wystrojonych w stare ubrania, pozbawionych rysów na obleczonej płótnem głowach. Groteskowo-statyczne, obojętne na zgiełk i życie toczące się zza bramą, obojętne na Martę.

Zapatrzoną w ich bezczynne a zarazem porażające istnienie, Martę ogarnął smutek, jakiego dotychczas nigdy w swoim życiu nie zaznała. Oczywiście zdarzało jej się doświadczać smutku, wiele w życiu przeszła i wiele przeżyła, jednakże ten niezmierzony smutek, który poczuła w tym momencie zdawał się zabierać jej witalne siły. Rozpleniał się po jej ciele i popłynął w jej żyłach. Pod jego naporem zdrętwiało jej ciało. Do oczy napłynęły łzy i niepohamowanie zaczęły płynąć po jej policzkach.

Odrętwiała wpatrywała się hipnotycznie w wiszące bezładnie kukły, gdy niespodziewanie jedna z nich poruszyła się. Wzniosła dyndające ręce nad swoją słomianą głowę i pomachała zaczepnie w stronę Marty. Budziła się, nabierała energii. Życie wstępowało w wypchaną kukłę, a Martę coraz bardziej paraliżował smutek. Kukła poruszyła się energicznie, aż w końcu wyskoczyła w powietrze i jednym susem przeskoczyła przez żelazne ogrodzenie, lądując bezgłośnie na chodniku. Przygładziła swoją żółtą, wypłowiałą sukienkę i ruszyła w stronę Marty. Powoli, niespiesznie, stawiając niezgrabnie pierwsze kroki, na swoich potężnych słomianych nogach. Jej oblicze z brązowego materiału świeciło pustką, która hipnotyzowała Martę, wlewając w jej umysł i ciało nieludzki smutek.

Smutek ścisnął Marty serce i przygniótł swym niebotycznym ciężarem. Bicie jej serca słabło i zwalniało. Marta z wielkim wysiłkiem zaczęła się cofać, nie widząc nic, oprócz napierającej na nią nierealnej kukły, nie słysząc nic, oprócz słabnącego bicia swojego serca, nie czując nic innego, oprócz totalnego smutku. Z wielkim trudem cofała się przed kukłą. W panice zaczęła łapać powietrze w płuca.

Potknęła się o krawężnik schodząc na ulicę. Ze wzgórza pędził wprost na nią czerwony autobus. Kierowca autobusu trąbił wściekle, ale Marta tego nie słyszała, tak jak krzyków przechodniów. Obraz kukły rozmył się w jej zapłakanych oczach, widziała tylko jej jaskrawą, żółtą sukienkę. Nagle poczuła szarpnięcie i w ostatniej chwili ktoś wciągnął ją na chodnik. Przewróciła się na betonowe płyty, uderzając o nie łokciami i kolanami. Świat wirował wokół niej. Nadal próbowała złapać oddech. Usłyszała wściekły klakson przejeżdżającego autobusu i poczuła mocniejsze uderzenia swojego serca.

— Nie patrz na nią, nie patrz na kukłę! — usłyszała stanowcze polecenie.

Pomimo ostrzeżenia spojrzała przed siebie. Wśród niewielkiego tłumu gapiów, który zdążył się zebrać, stała potężna kukła w żółtej sukience, najwyraźniej niezauważona przez nikogo oprócz Marty i jej wybawiciela.

— Powiedziałem Ci, nie patrz do cholery na nią! — barczysta postać wspierająca się o laskę przysłoniła widok kukły.

Do rozkojarzonej Marty dotarły w końcu jego słowa. Czarnoskóry starzec podał jej swoją dłoń. Marta podniosła się z jego pomocą, skupiając wzrok na betonowych płytach chodnika. Starzec trzymał jej dłoń w żelaznym uścisku.

— Musimy stąd jak najszybciej odejść — nie czekając aż Marta nabierze pewności, złapał ją pod ramię i popchnął przed siebie.

— Nie wiem co się stało? — Marta była w rozsypce, choć uczucie bezkresnego smutku opuściło ją.

— Wszystko będzie dobrze… –odpowiedział wymijająco i przyspieszył kroku. Jego drewniana laska stukała stanowczo, odmierzając ich szybkie kroki.

Marta chciała zwolnić, nie miała siły na szybkie tempo, jednak jej wybawiciel nie wypuszczał jej z mocnego uścisku. Przeszli w milczeniu przez światła na głównym skrzyżowaniu łączącym Stamford Hill Road, Amhurst Park Road i Clapton Common i skręcili w boczną uliczkę zagłębiając się w uboższą dzielnicę z zaniedbanymi, ściśniętymi do siebie jednopiętrowymi domkami. Przed ich bramkami stały puste kosze na śmieci, zostawione niedbale przez śmieciarzy. Na wąskich chodnikach, formowały tor przeszkód dla nielicznych przechodniów. Starzec i Marta dzielnie parli na przód.

— Przepraszam Pana, ale muszę się zatrzymać — wysiliła się na grzeczny ton. Chciała złapać oddechu i ulżyć bólowi, potłukła się przy upadku. Bolała ją kość lędźwiowa, kolana i lewy łokieć.

Starzec zatrzymał się w końcu i nie uwalniając jej ramienia ze swojego uścisku, zmierzył od stóp do głowy. Marta zmierzyła go równie intensywnie.

Siwe bokobrody i siwe kępy kręconych włosów wystawały spod zimowej, czarnej czapki. Jego okrągła przeorana zmarszczkami twarz wydawała się jakby za duża. Mięsiste usta i haczykowaty nos uwydatniały to wrażenie. Bystre zielone oczy ochraniał dach krzaczastych brwi. Mógł być dobrze po siedemdziesiątce, oceniła jego wiek, lekko przygarbiony choć sylwetkę miał okazałą, jakby należał do rasy olbrzymów. Nosił luźną, lnianą koszulę, poszarzałą ze starości i czarną jednorzędową kamizelkę, która straciła już dawno swoje lata świetności. W jego czarnym płaszczu luźno zwisające guziki wymagały ponownego przyszycia. Spodnie od garnituru były z odległych czasów, ale na jego stopach królowały wszechobecne „Nike”.

— Myślę, młoda damo, że jesteś w poważnych tarapatach — przybliżył swoją twarz do jej i gasząc z miejsca jej ciekawość zakończył — Na wyjaśnienia musisz cierpliwie poczekać.

Tym razem Marta nie oponowała, ruszyła posłusznie u boku nieznajomego, stukot jego laski nadawał im żwawego tempa.

Po kilkunastu minutach wyszli na zatoczoną Seven Sisters Road i zatrzymali przed sklepem z opuszczoną roletą i zielonym szyldem „Bits & PC, computer hardware & accessories”. Starzec odnalazł w kieszeni płaszcza klucze, otworzył kłódkę i z niemałym wysiłkiem podniósł sklepową roletę do góry.

„Tym jest wiek, ulatującą się z człowieka energią życiową” pomyślała przyglądając się zmaganiu starca „Można gonić za młodością, szprycować wymyślnymi dietami, ćwiczeniami i zabiegami odmładzającymi. Zwodzić samego siebie, bo czasu nie da się oszukać. Nie da się zatrzymać kolejki życia pędzącej prosto w paszczę śmierci. Stawiam, że ma osiemdziesiątkę”. Marta ponownie oszacowała jego wiek, oceniając rzetelnym okiem pielęgniarki, dodała mu lat.

Starzec otworzył drzwi od sklepu kolejnym kluczem i wszedł pierwszy do ciemnego środka, wyłączając ostre ostrzeżenie alarmu.

Gdy Marta weszła do środka sztuczne światło oświetliło niewielkie wnętrze sklepu. Panował w nim większy bałagan niż w jej nowym mieszkaniu. Na ścianach wisiały w nieładzie kable i części komputerowe, za kontuarem w kształcie litery T piętrzyła się zbieranina wszelkiej jakości monitorów, klawiatur, laptopów i osprzętu komputerowego o jakim Marta nie miała pojęcia, że istnieje. Opakowania sprzętu komputerowego pokrywała gruba warstwa kurzu, jakby technologia nie była zbyt chodliwym towarem w tej części Londynu bądź właściciel sklepu dawno podarował sobie dbałość o estetykę sklepowego wizerunku.

Starzec wysunął zza kontuary taboret, oferując go Marcie i bez słowa zniknął na zapleczu. Marta z ulgą usiadła na chybotliwym taborecie, czuła się naprawdę słabo. Żałowała, że nie wróciła do domu, mogłaby się położyć.

Tymczasem siedziała sama w głuchej ciszy, w której brzęczała denerwująco lampa halogenowa. Pajęczyny w kątach sufitu poruszały się lekko wraz z podmuchami wentylatora, stojącego na wykrzywionej nodze tuż zza ladą. Na szklanym kontuarze stała kasa fiskalna, a pod szybą akcesoria komputerowe: dyskietki, płyty, pamięć UBS, kable i kabelki, wszystko to chaotycznie upchane, ściśnięte, bez konceptualnej idei.

„Niczym świat, w którym żyjemy” Marta pomyślała „Chaotyczny, nieuporządkowany, bez charakterystycznego rysu”. Kiedyś jej życie miało wyrazisty scenariusz. Marta przywołała swoje życiowe dramaty, jakże mogłaby o nich zapomnieć, o swoich małych, osobistych niepowodzeniach. „Ktoś jest w ramionach i opuszczając Cię, wymykając sprytnie, pozostawił wyidealizowany obraz z przeszłości, którym karmisz się, nie żeby czuć się szczęśliwym czy nieszczęśliwym, ale żeby w ogóle coś czuć…”

Pogrążona w smutnych myślach nie usłyszała starca. Położył na ladzie żel antybakteryjny, mokre chusteczki dla dzieci i butelkę wody mineralnej.

— Awaria wody, od kilku dni… przemyj chociaż ręce — jego angielski miał mocny akcent klasy roboczej i ledwo wyczuwalną cudzoziemską nutę.

Marta obmyła ręce i odkaziła drobne zadraśnięcia żelem antybakteryjnym, potem ściągnęła płaszcz i oglądnęła stłuczony łokieć. Lekko spuchnięty i zaczerwieniony, bolał, gdy nim poruszała. Przemyła go mokrymi chusteczkami, potem obmyła kark.

Starzec otworzył butelkę wody mineralnej i podał jej do picia.

— Jak masz na imię? — zapytała.

— Kodesz.

— Marta — skinęła głową, częstując się oferowana wodą.

Zaległa niezręczna cisza, raczej obydwoje nie należeli do zbyt rozmownych. Marta postanowiła odezwać się pierwsza.

— To nie było realne… to co widziałam, żyło… to coś, ten strach na wróble… — ciarki przeszły po jej ciele.

Starzec pokiwał głową. Oparł się o ladę i nie spuszczał z niej wzroku, jakby ją badał i ewaluował.

— Ty to widziałeś, prawda?!

Przytaknął poważnie głową.

— Co dokładnie odczuwałaś w tamtym momencie? — Kodesz odezwał się po chwili.

— Czułam… czułam… — zawahała się, bo nie przywykła do zwierzeń obcym ludziom.

— … Poczułam niewysłowiony smutek, ogarnął moje ciało i dosłownie przebił mojej serce… nie mogłam ruszyć się pod jego ciężarem… nie, nie chciałam ruszyć się, nic nie chciałam — poprawiała się, trzymając rękę na swoim sercu — ten smutek, ten ciężar rozłupywał moje ciało, moje serce na kawałki, kawałeczki… dlatego chyba upadłam…

Marta skupiła wzrok na potężnym konturze sylwetki starca, pochylonym do przodu pod wpływem ciężaru lat. Uważała, że starość była niewdzięczną końcówką jestestwa, jednak lubiła starsze osoby, zwłaszcza ich delikatność i wrażliwość.

— To coś… nie wiem czemu patrzyło na mnie, a ja nie mogłam oderwać od tego wzroku — zakończyła, nie mogąc uwierzyć, że to wydarzenie miało miejsce.

Zastanawiała się czy była, aby przy zdrowych zmysłach.

— Hmm… ciekawe — Kodesz pogrążył się w swoich myślach.

Stali obok siebie, ramię w ramię, w ciszy buszując z osobna w swoich myślach. Czarnoskóry starzec o przyprószonych siwizną włosach, wystających spod wełnianej czapki i niemodnych okularach, które nałożył pomagając Marcie z opatrunkiem, i filigranowa kobieta o śniadej karnacji z potarganymi włosami i zmęczoną twarzą naznaczoną traumatycznym przeżyciem. Mimo fizjologicznych różnic, wydawało się, że ich ciała emanują tą samą energią.

— Czy ktoś inny to widział?… — wybuchła pierwsza przerywając ciszę — Czemu ja?!… To coś chciało mnie zabić!… zginęłabym pod kołami tego pieprzonego autobusu — i zamilkła, przypominając sobie, że kilka godzin wcześniej rozważała zakończenie swojego życia pod kołami samochodu. Jakże niegotowa była na rozstanie się z tym niesprawiedliwym światem.

Zza oknem witryny gałęzie rozłożystego klonu kołysały się z wiatrem. Kodesz odwrócił wzrok od Marty, pozostawiając ją z jej wyrzutami sumienia, zaczął śledzić hipnotyczne ruchy gałęzi, jakby odczytywał z ich tańca ukryte znaczenie.

— Jest siedem bram piekieł i siedem ludzkich grzechów, siedem ramion Menory jak siedem dni stworzenia — głosem pozbawionym emocji zaczął intrygująco wyliczać, chybocząc się lekko w tył i przód, niczym gałęzie klonu.

— Jest siedem prób dla tych co szukają prawdy i siedem strażników Drzewa Nocy, które zapuściło korzenie na Stamford Hill wraz z przybyciem tu pierwszych osadników plemiona Judei, nierozerwalnie razem od początków stworzenia. Drzewo Nocy, strażnicy i plemię Judei.

Marta przewróciła oczami, wyrażając swój niesmak. Co jak co był dzieckiem romskim. I oprócz braku zaufania do drugiego człowieka czuła wrodzoną nieufność do wielkich religii i ich zabobonów.

Coś nieprawdopodobnego spotkało ją, to nie ulegało wątpliwości. Być może reagowała w ten sposób na przeżyty rozwód i utratę dziecka. Jej utraconą rodzinę. Być może wchodziła w głębsze stadium depresji i powinna zmienić lekarstwa. Zaczynała tracić kontrolę nad rzeczywistością, nad swoim ciałem i swoim umysłem. Wymykała się rzeczywistości i niebezpiecznie osuwała w głąb siebie, a w jej wnętrzu nie było spokoju. Nicość wyżerała ją od środka, małymi kęsami i zapuszczała się w jej zmęczone ciało i jej skonfundowany umysł. Walkowerem przegrywała samą siebie.

Fala smutku napłynęła do jej serca ponownie. Przelękła się, że może to wywołać kolejną koszmarną wizję, skupiła się więc na twarzy starca, przeoranej głębokimi zmarszczkami i bruzdami. Były świadectwem przeżytego życia, długiego i zapewne ciężkiego, bo przywilej życia ma swoją cenę.

— Niby widoczne a niewidzialne. Martwe a żywe… — spojrzał na nią poważnie — Tym są strachy na wróble, tym są Strażnicy Drzewa Nocy. Pilnują granic między dobrem a złem, aby jedno drugiego nie przeciągnęło na swoja stronę.

— Zaraz, zaraz… — Marta nie miała ochoty słuchać kabalistycznych wynurzeń, chciała zapalić papierosa. Rozglądnęła się szukając przeciwpożarowego czujnika.

— Muszę zapalić, jeśli chcesz żebym słuchała dalszych bajek — zaczęła nerwowo szukać papierosów w kieszeniach płaszcza papierosów.

Kodesz oderwał się od lady i zmęczonym krokiem, lekko utykając na prawą nogę, podszedł do witryny sklepowej i zaczął przekładać wystawione na niej sprzęty. Ponownie oceniała jego zdrowie, stawiając, że ma problemy z biodrem. Wyglądał również na zmęczonego. Uzmysłowiła sobie, że musiał włożyć sporo wysiłku podczas udzielania jej pomocy. Zrobiło jej się go szkoda.

— Jest wiele przyczyn, ale żadnej nie jestem pewny — nie patrzył na nią, zajęty przekładaniem towarów — Są ludzie, którzy kierują się intuicją, wrażliwi i tacy co używają siły logiki… Nie wiem kim jesteś, Marto, ale jedno jest pewne, skoro je widzisz i one widzą ciebie, jesteście w jakiś sposób ze sobą związani. I powinnaś się ich wystrzegać!

Starzec wyprostował się i stanął po środku sklepu. Wydawało się, że odzyskał energię. Jego wyprostowana sylwetka rzuciła ponury cień na miejsce, w którym siedziała Marta. Poczuła się nieswojo. Przetarła zmęczone oczy, jak to wiele razy robiła po długich szpitalnych zmianach i westchnęła ciężko.

— Myślę, że już pora na mnie — wstała i natychmiast tego pożałowała, odczuwając ból w stłuczonych kolanach i kręgosłupie.

— Mówiąc wprost, ty nie wiesz ja nie wiem jak racjonalnie wyjaśnić to co się wydarzyło. Jeśli czegoś nie wiemy… — rozłożyła ramiona stojąc na wprost potężnego starca — No cóż, lepiej nie dociekać.

Poczuła nagłą potrzebę napicia się mocnego alkoholu.

— Uważam, że nie jesteś bezpieczna — Kodesz odezwał się ociężale, kiedy go wymijała.

— Byłoby lepiej gdybyś ze mną została, zanim dowiem się czegoś więcej.

Nie zatrzymała się.

— Pojdę do domu okrężną drogą — rzuciła przez ramię i siląc się na uprzejmość dodała

— Uratowałeś mi życie, dziękuję Kodesz.

Nie odwrócił się, zastygając w pustym sklepie, w którym jeszcze długo rozbrzmiewał dzwonek po jej wyjściu.

Jak postanowiła tak też zrobiła, poszła do domu okrężną drogą, choć kosztowało ją to sporo wysiłku. Po drodze wyciągnęła pieniądze z bankomatu, kupiła chleb w żydowskiej piekarni. Była stałym klientem, ich wypieki nostalgicznie przypominał jej smak chleba z dzieciństwa. W mini markecie na rogu kupiła butelkę Grant’s, paczkę chipsów, ciastka czekoladowe i krojony ser. Mocno za to przepłaciła, ale nie miała zamiaru tracić czasu na spacer w supermarkecie pełnym dobrobytu, ludzi i ich monstrualnych stert jedzenia w wózkach. Wypchane konsumpcyjnym towarem półki sklepowe groźnie alarmowały, że ludzkiego apetytu nie da się zaspokoić. Apetyt napędzał chciwość, chciwość napędzała apetyt i tak w koło, z klekotem blaszanych wózków sklepowych, aż świat się sam zażre.

Zaśmiała się ponuro, zmierzając naprędce do domu.

Ulica tętniła gwarem, młodzież i dzieci kończyły właśnie dzień w szkole. Marta spuściła wzrok, skupiając się na swoich krokach. Beztroski hałas i śmiech dzieci wbijał się jej pod czaszkę.

„Gdyby tylko mogła…” weszła z niemałą ulgą do swojego cierpienia.

Zaczęła pałać gniewem do całego świata, traktował ją dość podle. Jednak w głębi duszy wiedziała, że jej gniew jest zaadresowany tylko i wyłącznie do niej. Bo świat robi to co do niego należy, bez żadnych emocji i uczuć, to ludzie personifikują jego surową matrycę, bo przerasta ich własną egzystencjonalną niegotowość, indolencję i fuszerkę. Interpretujemy życie na tym świecie jakby coś nam się od niego należało, jakby życie było nam coś winne.

„Nigdy nie będę mogła usłyszeć śmiechu własnego dziecka” Marta pogrążała się we własnym bólu, nie bez okrutnej satysfakcji. Jak dobrze było zakopać się we własnym, osobistym, nieco wygodnym świecie bólu i cierpienia. Nikt w nim nie mącił, samotny i przewidywalny, należał tylko i wyłącznie do niej. Był pięknym, nostalgicznym wspomnieniem o miłości i bolesnym, elegijnym wspomnieniem o jej końcu.

Osadziła się więc wygodnie w jego ramach popijając mocny alkohol i uzależniając się od papierosów. Wychodziła w dół dzielnicy Dalston po niezbędne zakupy, omijając tym samym słomiane kukły za Stamford Hill i odbierała telefony od podpitej Margaret, dzwoniącej z regularną i natarczywą częstotliwością. Bezsenne noce spędzała wpatrując się w blady sufit nad jej nieprzyjemnie zimnym łóżkiem, ale większość nocy przesypiała bez snów. Było jej niezmiernie dobrze w jej osobistym nieszczęściu i życzyła sobie na jakiś czas, nie wiadomy czas, pozostać w tym wygodnym bycie. Upływały godziny, dni i noce. Samotność i smutek oplatały ją swoimi mocnymi pędami.

Po dwóch tygodniach, zlanych w jedną monotonną ciągłość, Marta obudziła się w dobrym nastroju, dość późno, bo w południe. Nastawiła wodę w garnku i ukruszyła w misce chiński makaron z torebki, który zamierzała zalać wrzątkiem. W małym radyjku, stojącym obok chlebaka leciała piosenka „Love Hangover” Diany Ross. Delikatna melodia ze słodkimi, lirycznymi słowami przypadły Marcie do gustu. Pogłośniła muzykę, choć zasięg radia był mocno ograniczony i zaczęła powoli poruszać biodrami, by po chwili tańczyć po kuchni. Jej bose stopy wybijały takt na dwa na zimnych płytkach. Czuła się fantastycznie w ruchu, czuła, że jej ciało żyje. Krew tętniła w żyłach, mięsnie pulsowały, oddech przyspieszył. Przetańczyła całą piosenkę aż do reklam, na których zalała wrzątkiem chińską zupkę z torebki i przykryła talerzem. Dalej tańczyła przy „I want your love” Chic i „Sweet Dreams” Eurythmic. Rozpromieniona ruchem i tańcem, zjadła zupę i wskoczyła pod prysznic. W głowie ułożył jej się śmiały plan. Musiała poczekać na jego zrealizowanie do wieczora, do

którego przyjścia wypakowała bez pośpiechu część kartonów z ubraniami. Zatraciła się we wspomnieniach i straciła dobry nastrój, ale z natury była konsekwentna, zmusiła się więc do wyjścia. Wymodelowała swoje włosy i położyła mocny makijaż, pasujący do czarnej, satynowej bluzki, jeansów i jej nastroju. Wyskoczyła z domu w strugach deszczu i łapiąc równowagę na wysokich obcasach podbiegła do nadjeżdżającego autobusu linii 67.

Na szybach autobusu strumienie deszczu rozmywały widoki miasta. Plamy ludzkich sylwetek majaczyły za nimi niczym impresjonistyczny obraz rozświetlany sztucznym światłem latarń i neonów. Pomimo późnych godzin, była dwudziesta druga, miasto gorączkowo tętniło życiem.

Londyn już od stuleci nie zmrużył oka, to wyczerpane miasto przy życiu podtrzymywała już tylko legenda, świetność minionych stuleci i fenomen poprzednich dekad. Bycie wspaniałym miało swoje skutki uboczne. Miasto padało na kolana, uginając swój majestatyczny kark pod ciężarem noży w rękach młodocianych gangsterów, rozciągniętych od fast foodów żołądków biedoty w socjalnych blokach, xanaxowych snów młodych bez przyszłości, radykalizmu i terroryzmu w duszach Brytyjskich emigrantów. Sława jeszcze nikomu na dobre nie wyszła.

Marta nie zabrała parasola, więc kiedy wysiadła z autobusu, podbiegła prosto pod drzwi klubu „Dalston Superstore”. Rosły bramkarz sprawdził jej torebkę detektorem metalu i umięśnionym ramieniem otworzył przed nią drzwi do klubu.

W środku odurzył ją zapach potu i perfum, nieodzownych towarzyszy ludzkiej cielesności i dużych skupisk ludzi. Wbiła się od razu w tłum na parkiecie, miała zamiar tańczyć całą noc. Poruszała się w rytmie remiksów najnowszych muzycznych hitów, zatracając się w muzyce i ruchu. Od czasu do czasu poprawiała ramiączko od stanika, które osuwało się z jej ramienia, podrażniając przyjemnie skórę. Czuła wolność i nieograniczoną swobodę, jaką daje ruch wyzwolonego od napięć ciała. Zaczynała również odczuwać pożądanie, wzrastało wraz z bliskością ludzkich ciał, ich nęcącym zapachem i prymitywnością.

Musiała ochłonąć, podeszła do baru i zamówiła wodę mineralną, dziś po raz pierwszy nie miała ochoty na alkohol, a piła regularnie od kilu tygodni. Może miała już fazę zalewnia smutków za sobą. Może… Odrzuciła napływające myśli, nie chciała rozmyślać o przeszłości, nie pora i nie czas. Wytarła pot z czoła, sącząc przez papierową słomkę wodę. Nie chciała rozglądać się dookoła, nie szukała przygód.

„Czyżby?” Rzuciła ukradkowe spojrzenie na stojących obok młodych mężczyzn. Nie chciała uwodzić ani polować. Ale im bardziej nie chciała, tym bardziej wodziła wzrokiem za mężczyznami, czuła się niczym drapieżnik, polujący w dyskotekowych rytmach i oparach sztucznej mgły.

Zerknęła w drugą stronę baru, łapiąc zainteresowane spojrzenie przystojnego mężczyzny. Uśmiechnęła się zachęcająco. Polowanie na ludzi nie było ani trudne, ani skomplikowane, wszyscy czegoś potrzebowali.

A przede wszystkim każdy człowiek łaknął bliskości drugiej osoby. Z naszymi brakami i ubytkami, których sami nie potrafiliśmy załatać ani naprawić, z naszą potrzebą do bycia głaskanym, wielbionym czy kontrolowanym, był nam potrzebny drugi człowiek, niezależnie co nam wmawiano na terapiach i coachingach. We właściwej chwili, w odpowiednym czasie dawaliśmy się łaskawie upolować przez drugiego człowieka.

Po chwili Marta piła postanowionego przez niego drinka, darując sobie dzisiejszej nocy trzeźwość.

Zaprosił ją na parkiet, gdzie