36 dni bez zapałek. Jak rok w australijskim buszu odmienił moje życie - Claire Dunn - ebook

36 dni bez zapałek. Jak rok w australijskim buszu odmienił moje życie ebook

Claire Dunn

0,0
29,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się nad tym, aby uciec od cywilizacji i spędzić 365 dni w całkowitej dziczy? Wydaje się niewiarygodne? Jeśli tak, poznaj historię kobiety, która zdecydowała się na roczny pobyt w australijskim buszu, by zmierzyć się  nie tylko z naturą i jej żywiołami, ale także z własnymi słabościami...

Wypalona zawodowo Claire Dunn podejmuje decyzję o rzuceniu pracy, lukratywnej posady i wygodnego życia i spędzeniu całego roku w zupełnej dziczy, w ramach programu surwiwalowego. Nie spodziewa się jednak tego, co przeżyje, kiedy znajdzie się w swoim nowym domu – w buszu, w  którym zagrożenie czyha na każdym kroku, a dzień w dzień trzeba walczyć o schronienie, wodę, ogień i jedzenie.

Opowieść Claire odsłania się przed czytelnikiem na tle zmieniających się pór roku. Bohaterka przybywa do buszu latem – jest jeszcze wtedy pełna optymizmu i ideałów, ale wkrótce staje przed ogromnymi wyzwaniami natury fizycznej: sama musi sobie zbudować schronienie, uchronić się przed okropnymi insektami i rozpalić ogień, nie mając przy sobie nawet jednej zapałki. Kiedy jednak lato się kończy, Claire doświadcza załamania nerwowego. Czy uda się jej wytrwać? Czy uda jej się nawiązać więź z własnym wnętrzem, by odnaleźć sens życia?

365 dni bez zapałek tchnie specyficznym urokiem i głęboką mądrością. To opowieść kobiety, która wyrusza na poszukiwanie własnego „ja”, by całkowicie odmienić swoje życie.

Książka zawiera wkładkę z kolorowymi zdjęciami dokumentującymi walkę autorki ze wszystkimi żywiołami!

365 dni bez kontaktu z cywilizacją... Sprawdź, jak to jest...

„Odważna, trzymająca w napięciu książka... Opowieść Claire wciąga od pierwszej strony... Niesamowita lektura!”

Anne Deveson

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 391

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykuję tę książkę moim rodzicom, Bobowi i Pauline, w podziękowaniu za wszystko a także Ziemi za jej dzikich mieszkańców

LATO

*

Obudź swojego ducha na przygodę;

przed niczym się nie cofaj,

naucz się ze swobodą podejmować ryzyko.

Wkrótce będziesz żyć w nowym rytmie,

kiedy twoja dusza wyczuje świat,

który na ciebie czeka.

John O’Donohue

*

Święty porządek przetrwania:

1. Schronienie

2. Woda

3. Ogień

4. Pożywienie

1

Dopiero gdy zamieszkałam w lesie, zrozumiałam, że właściwie nic o nim nie wiem. Podobnie jest, gdy postanawiasz wspólnie z przyjaciółmi wynająć mieszkanie – niby znasz ich na wylot, ale naprawdę poznajesz, kiedy zostają twoimi współlokatorami. Łatwo było mi wyjść z takiego założenia. W końcu od dawna działałam na rzecz ochrony lasu. To było całe moje życie, to była moja miłość. O niczym innym nie mówiłam i nie myślałam.

W małym palcu miałam wszystkie liczby i terminy. Wiedziałam, ile hektarów lasu straciliśmy, ile udało się uratować, o ile wciąż walczymy. Wyrwana ze snu mogłam wyrecytować nazwy gatunków roślin i zwierząt zagrożonych, rzadkich i tych, które wyginęły. Znałam jego granice z ponurych, mimo żywych kolorów, planów zagospodarowania wyznaczających prostymi liniami obszary wycinki, nadrzeczne strefy buforowe oraz pasy zrębu. Komputerowe algorytmy zdradzały mi najintymniejsze sekrety mieszkańców lasu – zasięg ich terytoriów i cechy siedliska niezbędne dla przetrwania populacji. Pesymistyczne prognozy bezlitośnie prezentowały się w tabelach i na wykresach. Program pozwalający na stworzenie wirtualnego modelu lasu informował mnie o ilości biomasy leśnej, o gęstości lasu na metr sześcienny oraz o ilości pozyskiwanego drewna. Mogłabym podać dokładną liczbę megalitrów wody uwięzionych przez porastające dorzecza spragnione młode drzewa i wymienić łacińskie nazwy gatunków żab, które ucierpiały z powodu zamulenia zbiorników. Z zawiązanymi oczami trafiłabym w to miejsce niedaleko przystani, gdzie za kolczastym drutem leżą stosy bali czekających na wywózkę i przetworzenie ich w serwetki oraz papier do drukarek. To właśnie ten rodzaj wiedzy sprawił, że byłam przekonana, iż las nie kryje przede mną żadnych tajemnic…

*

Stojąc naprzeciw syczącej z gorąca wilgotnej czarnej ściany zarośli, z zaskoczeniem zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę mało wiem o lesie. Jestem rzecznikiem jego praw, ale nie mam pojęcia, jak w nim przeżyć. Wiem, ile akrów drzew ścina się tygodniowo, lecz nie umiem zbudować z naturalnych materiałów całorocznego schronienia, które osłoni mnie przed ulewnymi deszczami i pozwoli przetrwać mrozy. Nie potrafiłabym nazwać więcej niż sześć gatunków eukaliptusa, powiedzieć, jaki ptak pierwszy odezwał się z rana, albo wskazać, skąd nadeszła burza.

Ja znam Las przez wielkie L – idealny, wspaniały, odległy. Bezbronny Las, który potrzebuje mojej pomocy. A znalazłam się w lesie przez małe l – ziejącym upałem i wyraźnie próbującym mnie do siebie zniechęcić.

– Pamiętajcie, żeby sprawdzać, czy nie wiszą nad wami martwe gałęzie – ostrzega Kate, kołysząc w nosidełku malutką Bellę.

– A na ziemi wypatrujcie gniazd jadowitych mrówek – śmieje się jej mąż, Sam.

Obejmuje żonę w pasie opalonym, muskularnym ramieniem, a ona odgarnia z twarzy długie brązowe loki i obdarza go szerokim uśmiechem. Oboje są podekscytowani, w końcu ich marzenie o uruchomieniu pierwszego w Australii rocznego programu przetrwania w naturalnym środowisku właśnie się urzeczywistnia. Na specjalnie zakupionej przez nich działce wkrótce zostanie wypuszczonych sześć króliczków doświadczalnych.

Program oferuje naukę budowy schronienia, rozpalania ognia bez zapałek, tropienia zwierząt i polowania na nie (w tym zastawiania pułapek), wyprawiania skór, szukania jadalnych roślin, wyplatania koszyków, skręcania i splatania lin i sznurów oraz wyrabiania naczyń z gliny. Poza tym mamy dzięki niemu wyostrzyć zmysły, zyskać orientację w terenie i poznać język ptaków. Kate i Sama wspomogą instruktorzy, którzy przez pierwsze sześć miesięcy będą prowadzić rozmaite warsztaty. Potem będziemy zdani tylko na siebie.

To tak jakby połączenie przeniesionej z kart książki gry paragrafowej, której zakończenie zależy tylko od ciebie, telewizyjnych Ryzykantów oraz pustelniczego życia rodem z wizji naturalisty Thoreau. „Prostota, prostota i jeszcze raz prostota!”1 – pisał poeta z egzaltacją w Walden, a ja umieściłam te słowa jako motto na drugiej stronie okładki mojego dziennika.

Obowiązują nas trzy zasady: nie wolno nam spożywać alkoholu, poza obozem możemy spędzić jedynie trzydzieści dni i tylko przez trzydzieści dni możemy przyjmować gości. To ma zagwarantować, że w pełni doświadczymy zmian zachodzących w ciągu roku w otoczeniu i w nas samych. Aby zakwalifikować się do programu, musieliśmy zaliczyć dwa tygodniowe kursy, podczas których poznaliśmy podstawy sztuki przetrwania, oraz udowodnić, że jesteśmy zdrowi na umyśle i nie uciekamy przed wymiarem sprawiedliwości. Chociaż – gdy ogarniam przerażonym wzrokiem czterdzieści hektarów tropikalnego lasu, który na rok stanie się moim domem – po głowie tłucze mi się jedynie: „To czyste szaleństwo!”. Patrząc na twarze stojących obok mnie „współplemieńców”, dochodzę do wniosku, że podzielają tę opinię.

Nawet optymistka Nikki wydaje się nieco zaniepokojona, co znacznie poprawia mi humor. Nerwowo unosi akubrę, uwalniając blond loki skręcone niczym sprężynki, i ociera pot z czoła. Gdyby nie siateczka drobnych zmarszczek wokół oczu, nikt nie powiedziałby, że jest najstarsza z naszej grupy. Ma trzydzieści pięć lat. Znam ją – co prawda niezbyt dobrze – od kilku lat. To zadeklarowana miłośniczka aktywności na świeżym powietrzu, zawsze osiąga wyznaczone cele. Australię objechała na rowerze i przeszła wzdłuż i wszerz. Stanowi dla mnie punkt odniesienia, gdy oceniam swoją sprawność, odwagę oraz żądzę przygód. Teraz kuca, napinając mięśnie czworogłowe szczupłych ud, i zaczyna coś rysować patykiem na ziemi.

Chloe, osłoniona ogromnym sombrero, odgania muchy od twarzy i kuca tuż obok Nik. To dobra przyjaciółka. Rok temu wyjechała na północ i teraz stanowi dla mnie niezwykłą mieszankę czegoś znajomego i obcego zarazem. Pachy jej niebieskiej bawełnianej koszulki z długimi rękawami znaczą ciemne plamy potu. Podnosi rondo kapelusza i zagląda mi w oczy. Ma zaróżowione policzki i zaciśnięte usta. Unoszę pytająco brwi.

Ryan jest wręcz osłupiały. Intensywnie wpatruje się w niczym niewyróżniający się fragment ziemi pod stopami. Czyżby unikał mojego wzroku? Chociaż może nie należy się dziwić, skoro jeszcze niedawno walczył z zamiecią w swoim domu w Górach Skalistych. Ma na głowie bejsbolówkę, której daszek ledwie skrywa nos, a na nogach wysłużone sandały Teva (jak się wydaje, część nieoficjalnego uniformu każdego wysportowanego Amerykanina). Jego wystawiony na słońce kark czerwienieje coraz bardziej. Poznaliśmy się w Stanach rok temu, podczas kursów tropienia i przetrwania. Wiedząc, że w programie musi wziąć udział aż sześcioro uczestników, bezwstydnie go zwerbowałam. Pomyślałam, że jego specyficzne poczucie humoru i „górskie” umiejętności mogą okazać się przydatne.

– A co z wężami? – pyta Dan, nerwowo skubiąc rudawą kozią bródkę, po czym krzyżuje ramiona na piersi i wzdycha. Bezrękawnik podjeżdża do góry i odkrywa usytuowany tuż nad paskiem spodni tatuaż: „Podążaj za sercem”.

Z krótkiej rozmowy wywnioskowałam, że Dan uciekł z Sydney. Przez ostatnie dziesięć lat pracował jako urzędnik i swoje nudne życie próbował urozmaicić ekstremalnymi rozrywkami. „Potrzebuję czegoś, co da mi oparcie” – zwierzył mi się wtedy. I odwyku, pomyślałam. Cóż, nie ma lepszego miejsca, by znaleźć jedno i drugie. Trochę się martwię, że nie łączy nas nic prócz wieku (trzydzieści jeden lat) i kilku ulubionych książek. Prawa stopa Dana nieustannie podryguje. Cholernie denerwujące. Jego pies, Jessie, ciężko dyszy i wpatruje się w swojego pana błagalnym wzrokiem.

– Z wężami? – odzywa się Shaun, nasza druga dzika karta. – A co ma z nimi być?

Chłopak nie ma ani kapelusza, ani koszulki, więc albo jest odporny na słońce, albo wypróbowuje jakiś naturalny środek ochronny. Przestępuje z nogi na nogę w parze nowiutkich pięciopalczastych butów do pływania, a jego kolekcji noży wiszących na pasku nie powstydziłby się ambitny szef kuchni. Słyszałam, że Shaun spędzi z nami tylko sześć miesięcy, bo potem idzie do wojska. Wpatruje się w krzaki, niecierpliwie zagryzając wargę.

– Powodzenia! – żegna nas krótko Kate.

Niechętnie wychodzę poza obręb słabego cienia i ze ściśniętym gardłem ruszam na poszukiwania przyszłego domu.

*

Trzymam się wyjeżdżonej drogi dla samochodów aż do miejsca, gdzie gęstnieje baldachim drzew. Zatrzymuję się i rozglądam, szukając wejścia, lecz las wydaje się tworzyć zwartą ścianę. Wzdycham i klękam, żeby wpełznąć pod kolczasty krzew. Za nim las nieco rzednie, ale nadal trudno się przebić. Odsuwam pędy z twarzy i wchodzę głębiej. Jest przyjemniej, bo chłodniej, ale trzeba pamiętać o zimie, która nadejdzie za pół roku. Dwanaście miesięcy. Jak ja to przetrwam? Czuję narastającą panikę, mój żołądek skręca się w trąbkę.

Wciąż słyszę dźwięki dochodzące z drogi, więc muszę iść dalej. Poza tym, aby cokolwiek zbudować, musiałabym ściąć kilka drzew. Zewsząd napiera na mnie roślinność. Czuję na kostce coś mokrego i oślizgłego – dwie duże pijawki właśnie wspinają się po mojej nodze. Inne już mnie wyczuły i unoszą główki. Zamieram. One też. Do mnie będzie należał pierwszy krok. Silny prztyczek wysyła pierwszą pijawkę w pobliskie krzaki. Druga owija się jak lepki pierścień wokół mojego środkowego palca. Macham szaleńczo ręką w powietrzu. Nic to nie daje, paskudztwo przyczepiło się na dobre. Ocieram palec o pień drzewa i pasożyt spada na rosnącą niżej paproć, zabierając ze sobą skrawek mojej skóry. Wracam na główny trakt, zanim do szturmu przystąpi drugi oddział kawalerii.

– Prostota – mruczę pod nosem. Łatwo powiedzieć, panie Thoreau. Wprowadził się pan do przytulnej chatki na brzegu stawu, zaledwie trzy kilometry od miasteczka, i co tydzień woził do domu pranie.

Zaczynam mozolnie wspinać się na wzgórze, dopóki las nieco się nie przerzedzi. Po drodze napotykam eukaliptusy, usypane przez termity kopczyki i nieznane mi kolczaste krzewy. Cykady śpiewają tak głośno, że odruchowo podnoszę ręce, by zakryć uszy. Próbuję przypomnieć sobie mapę działki, którą Sam narysował na tablicy. Granicę na wschodzie wyznaczał strumień – albo rzeka, gdybym uznała rację Kate, która o klasyfikację skromnego cieku spierała się z mężem przez dobre dziesięć minut. Postawiony na nim most prowadzi na asfaltową drogę, autostradę i plażę. To brama do cywilizacji. Na zachodzie Sam zaznaczył niebieskim flamastrem kolejną wijącą się nitkę. Równymi literami dopisał: Snake Creek2. Tym razem obyło się bez kłótni. Zerknęłam na Chloe, pamiętając o jej strachu przed wężami. Przestrzeń pomiędzy Sam zapełnił skośnymi liniami, które obrazowały klify z piaskowca na skraju parku narodowego. Właśnie dojrzałam je w oddali. Od północy i południa parcelę ograniczają pasy przeciwpożarowe. Dalej nikt właściwie nie mieszka i w zasadzie moglibyśmy ten teren uznać za sporych rozmiarów podwórko.

Ruszam na południe. W każdym razie tak mi się wydaje. Z wybraną przeze mnie ścieżką krzyżują się niezliczone szlaki o różnym stopniu zatarcia, niektóre dają o sobie znać po prostu niewielkim obniżeniem terenu. To tyle, jeżeli chodzi o dziką przyrodę – miejsce zostało zjechane wzdłuż i wszerz. Inaczej sobie wyobrażałam las, w którym mam spędzić niezwykle cennych dwanaście miesięcy. Mapa wskazywała, że to jedyne pasmo, którego zachodnie granice wyciągają swoje zakrzywione ramię w stronę brzegu. Wracam myślami do mojej wizji tego miejsca: potężne drzewa, czyste potoki, trawiaste zagajniki.

Wiem, co powiedziałby tata na ten widok. „Ziemia zielonych mrówek”. Tak określał każdy teren nienadający się do wypasania krów czy innej działalności. Uśmiecham się, wyobrażając sobie ojca, jak stoi obok mnie, zdejmuje kapelusz z szerokim rondem, drapie się po łysiejącej głowie, zadziera nos i rozgląda się z niesmakiem. Jego drwiny zwykle działają na mnie jak płachta na byka i prowokują do żarliwej obrony ziemi przed europejskimi pojęciami piękna i użyteczności. Dzisiaj jednak nie mam ochoty się z nim spierać. Dałam biedakowi popalić przez te lata, a mimo to wspierał mnie kilka dni wcześniej, życząc mi powodzenia w, jego zdaniem, zupełnie szalonej misji.

Obudziłam się pod różowym kocem z dzieciństwa i wstałam akurat, by zobaczyć wschodzące słońce. W jego złotych promieniach czarne łabędzie zdawały się błyszczeć. Być może patrzyłam na potomków pierwszych łabędzi, które pojawiły się w gnieździe, gdy moi rodzice postawili tamę w tym samym roku, kiedy się urodziłam. Dokończyłam pakowanie. „Odzywaj się często! – zawołała mama, kiedy odjeżdżałam, ale zaraz się poprawiła: – To znaczy, daj znać, gdybyś potrzebowała pomocy!”. Tata trzymał naszego collie za obrożę, żeby nie pobiegł za mną. W lusterku wstecznym widziałam ich nieruchome odbicie, jakbym patrzyła na zdjęcie.

Zatrzymuję się dosłownie kilka centymetrów przed ogromnym mrowiskiem. I to wcale nie takich potulnych wiejskich mróweczek, ale agresywnych gigantów. Czuję, jak pot płynie mi po policzku. Ocieram go wierzchem dłoni i pod wpływem paniki przyśpieszam.

Chwilę później mój wzrok pada na sporych rozmiarów pień leżący tuż przed polaną. Może niewiele tu cienia, ale dałoby się coś zbudować. Fajnie byłoby mieć na czym usiąść. Robię krok do przodu, kiedy nagle słyszę szelest listowia. Coś jest blisko i jest duże. Rozglądam się niespokojnie, gdy do moich uszu dociera kolejny odgłos. Tym razem dochodzi z wnętrza pnia. Serce mało nie wyskoczy mi z piersi. Chcę uciekać w bezpieczne miejsce. Pokryte mozaiką łusek ciemne ciało zdaje się błyszczeć w promieniach słońca. Gad wysuwa język i syczy: „Zajęte. Szukaj dalej!”. Udaje mi się oderwać stopę od ziemi. Cofam się powoli. A potem odwracam się na pięcie i przechodzę do sprintu. Wpadam w krzaki, robiąc tyle hałasu, ile się tylko da. Wyobraźnia podsuwa mi obraz pary paciorkowatych oczu, które pędzą moim śladem.

Kiedy w końcu w mojej spanikowanej głowie pojawia się myśl, że powinnam zwracać większą uwagę na obrany kierunek ucieczki, natrafiam na nieczynny kamieniołom. Padam na ziemię przy jedynym smętnym drzewie i usiłuję złapać oddech. Promienie słońca odbijają się od kwarcu i oślepiają mnie. Cholera, zapomniałam o okularach. To chyba jedyna rzecz, której nie spakowałam. Sprawdzam kilka razy, czy wąż mnie nie goni. Nerwy mam napięte jak postronki. Podenerwowanie nie opuszcza mnie zresztą od kilku miesięcy. Ilekroć przypominałam sobie o dwunastu miesiącach w lesie, przed moimi oczami pojawiał się wielki znak zapytania.

Nawet jeśli celem projektu jest prostota, przygotowania do niego do najłatwiejszych nie należały. Musiałam zebrać nie tylko pieniądze na opłatę za udział w programie (cztery tysiące dolarów), lecz także fundusze na jedzenie i wyposażenie (odkładałam po pięćdziesiąt dolarów tygodniowo, co daje dwa tysiące sześćset dolarów, czy to wystarczy?). Kolejne zadanie – znacznie trudniejsze – polegało na odcięciu, poluzowaniu lub zabezpieczeniu więzów, które łączyły mnie ze społeczeństwem. Byłam niczym marionetka, która nagle odkryła, jak silnie związana jest z poruszającym nią lalkarzem. W czasie tego gorączkowego i wykańczającego okresu przygotowań przypominałam sobie, że kiedy już wyjadę, będę mogła zwolnić. Odbywałam niekończące się wizyty u dentysty i lekarzy, w banku, u szewca, w warsztacie samochodowym, w sklepach budowlanych i ze sprzętem kempingowym. Niezliczone godziny spędziłam na poznawaniu niuansów różniących poszczególne narzędzia, a do tego stałam się dumnym posiadaczem piły ręcznej i toporka. Zebrałam całą gamę noży i ostrzałek, kociołków i kuchenek polowych. Wydałam fortunę na wełnianą odzież i rower górski. Zainwestowałam w atlasy australijskiej flory i fauny (ktoś nazwał to „przyrodniczym porno” i najwyraźniej początkujący wielbiciele natury wykupują całe nakłady). Książki te dołączyły do szybko rosnącej sterty innych, zakupionych w antykwariatach, z których miałam czerpać wiedzę na tematy, które od lat planowałam zgłębić.

Gdy pozbyłam się jakichś rzeczy niemieszczących się do pudeł stojących w domu rodziców, to dostawałam nowe przydatne akcesoria – od pułapki na węgorze, przez ciuchy moro, po żele nawadniające i lizaki Chupa Chups (zapas cukru na wypadek sytuacji kryzysowej?). Mieliśmy zakaz zabierania ze sobą broni palnej, narkotyków i alkoholu, a poza tym hulaj dusza. Chociaż wątpiłam, bym kiedykolwiek musiała skorzystać z siatki kamuflującej, kilku poncho, większości map topograficznych i atlasów przyrodniczych, stroika gitarowego, wodoodpornego notatnika, pudełka dziesięcioletnich racji wojskowych czy panelu solarnego, to zgromadzony ekwipunek pozwolił mi skutecznie zagłuszyć strach, że nic, nawet trzy tubki kremu na grzybicę, nie może przygotować mnie na dwanaście miesięcy w dziczy.

Nie pomogło też uwielbienie dla przyrody, nie pomogły dziecięce zabawy na brzegu rzeki i tygodnie spędzone w zielonych obozowiskach, kiedy miałam dwadzieścia lat. Niby wiedziałam, że nie porywam się na prawdziwą szkołę przetrwania, ze skorpionami na obiad i innymi tego typu przyjemnościami preferowanymi przez Beara Gryllsa, jednak i tak czekały mnie wyzwania.

Jak mam sobie poradzić bez fotela albo krzesła? Czajnika? Lodówki? Kanapy i filmów na DVD? Bez pralki, gorącej wody i muzyki? Bez zapałek?… Jak mogę się łudzić, że przetrwam dwanaście miesięcy, rozpalając ognisko za pomocą patyczka i drewienka? Może wykończą mnie drobne niedogodności – brak herbatki z przyprawami i mlekiem o piętnastej, tajskiego jedzenia na wynos oraz ulubionego czasopisma w weekend. Póki nie opuściłam świata samochodów i telefonów komórkowych, w ogóle nie rozumiałam, co oznacza mieszkanie w lesie. W niczym nie przypomina ono okazyjnych wypadów na łono natury dla odrobiny rozrywki czy inspiracji. Ale chociaż sama idea jest cudowna, im bliżej było wprowadzenia jej w życie, tym większe ogarniało mnie zwątpienie, zazwyczaj w środku nocy.

Co ciekawe, w decyzji umacniały mnie nie zachęty przyjaciół, lecz docinki sceptyków. Ich żarty na temat Claire Crusoe czy Władcy much oraz niezbyt subtelne aluzje, że spodziewają się mnie zobaczyć znacznie wcześniej, niż zakładam, sprawiły, że się zaparłam. Odsunęłam na bok wszelkie wątpliwości i obawy i skupiłam się na przygotowaniach. Powtarzałam sobie, że nie istnieje plan B. Muszę to zrobić i koniec. Rozpoczęłam operację „Wolność”. Zrobiłam krok na drodze do osiągnięcia równowagi, spokoju i harmonii. Jeśli nie znajdę ich tam, nie znajdę ich nigdzie. To musiało zadziałać.

*

– Kuuuuuuuiiiiiiiiii! – wołam zgodnie z wcześniejszymi instrukcjami, by usłyszeć echo odbijające się od żwirowych wzniesień, ale robię to za cicho.

Wciąż jestem zbyt wstrząśnięta.

Postanawiam wrócić do Gunyah. Tak nazywa się blaszany dach rozpostarty nad wysypanym piaskiem poletkiem na środku żwirowej polany, w centrum działki. To jedyne schronienie oprócz „kuchni”, z której Kate i Sam korzystają w trakcie swoich krótkich wypadów. Składa się na nią mniejszy dach (na granicy kolejnego kamieniołomu), po którym woda spływa do zbiornika, a do tego kilka ławek, gdzie zebraliśmy większość suchego prowiantu i trochę zwiędłych warzyw.

Idę z duszą na ramieniu, bo nie znalazłam miejsca na założenie obozowiska, a wszystkie najlepsze punkty na pewno są już zajęte. W dodatku jasno dano mi do zrozumienia, że nie jestem tu mile widziana.

Przychodzę ostatnia. Dziewczyny siedzą wokół Sama i gaworzą z Bellą, która właśnie się obudziła.

– Dobra, zobaczmy te miejscówki – ogłasza radośnie Kate.

Cieszy się rolą mentorki, ponieważ sama spędziła rok w lesie już jakiś czas wcześniej, w ramach jednego z programów tej samej szkoły, której kursy ukończyliśmy z Ryanem.

– Ja wciąż swojej nie znalazłam – wyjawiam i dowiaduję się, że jestem jedyna.

– Naprawdę? – Kate wydaje się zaskoczona. – Cóż, masz czas do zmierzchu.

Napełniam butelkę wodą i ruszam za resztą grupy.

Shaun maszeruje pierwszy, prowadząc nas do małego pagórka pośród młodziutkiej części lasu. Z entuzjazmem opowiada o tym, że do zbudowania wspaniałego domku na drzewie użyje zebranego tam żwiru z kamieniołomu. Wyraźnie ma więcej wyobraźni niż ja.

– Wykorzystam te dwa drzewa jako słupy, a tutaj wbiję dwa kolejne – mówi, skacząc na drugą stronę pagórka. – Tutaj zrobię podłogę – stwierdza, wskazując miejsce nad głową – i może schowek.

Widzę, że wręcz nie może nadążyć za obrazami, które produkuje jego umysł. Krzywię się, zazdroszcząc mu tej młodzieńczej pewności siebie. Sam kiwa głową, próbując ukryć uśmiech.

– Trochę chyba za blisko, cholera – stwierdza Dan, opierając ręce na biodrach.

Udajemy się za nim na zachód, do najcieplejszego miejsca na działce. Zapominając o bliskości sąsiada, Dan opisuje nam swoją wizję obozowiska.

– Tutaj zrobię kuchnię. Myślę o wiacie z rynnami z kory, żeby zbierać deszczówkę, może z matą z trzciny po południowo-zachodniej stronie, żeby osłonić całość przed zbyt ostrym słońcem. W tym miejscu będzie ognisko – dodaje, rysując rzemieniem okrąg w martwych liściach. Patrzy na Kate i Sama, czekając na aprobatę.

– A co ze schronieniem? – pyta Kate, osłaniając Bellę przed słońcem.

– Ach, tak – mówi Dan. – Myślałem o chatce z bali na planie kwadratu. Wiecie, trochę w stylu Brokeback Mountain. – Śmieje się w głos.

Jessie skacze na mnie, najwyraźniej podzielając ekscytację właściciela. Odpycham go.

Nikki jest wolnym duchem, więc jej wybór miejscówki z wieloma drogami ewakuacyjnymi, blisko znanego mi już kamieniołomu, niczym nie zaskakuje.

– Nie ma tu tyle cienia, ile bym chciała… – zaczyna niepewnie.

To bardziej niż niedopowiedzenie, myślę, kucając pod dziurawym cieniem żółtaka. Nagle prawdziwy powód dokonanego wyboru zdradza swoją obecność głośnym gdakaniem.

– Ale nie chciałam zostawiać moich kurek, więc pomyślałam, że najlepiej będzie osiedlić się w pobliżu ogrodu – wyjaśnia Nikki.

Kurki? Pies to już przesada, a co dopiero kurki. Wyobrażałam sobie przygody, łowy i zbieranie pożywienia, a nie podwórkową hodowlę. Założyłam, że wszyscy pragniemy tego samego. Może niesłusznie. Znowu poczułam niepokój. Chloe najpierw prowadzi nas przez kilka ślepych zaułków, a potem pokazuje gęste zarośla blisko zatoki.

– Wygląda na to, że czeka cię trochę porządków – Sam stwierdza oczywistość.

– Nie uważasz, że zimą będzie tu trochę mokro? – pytam, zdejmując pijawkę z kostki.

– Cień, naprawdę zależało mi na cieniu – oznajmia Chloe, rumieniąc się. – Być może wykorzystam te drzewa podczas budowy mojego schronienia, nie wiem jeszcze…

– No to jesteśmy sąsiadami – mówi Ryan i kieruje się na ścieżkę.

Marsz trwa rzeczywiście tylko chwilę.

– To będzie właściwie mała sypialnia z dużą werandą na lekkim podwyższeniu. Coś w stylu tych domów w Queenslandzie – wyjaśnia, wyraźnie faworyzując regionalne wzorce.

Jak się okazuje, wybór miejsca nie miał nic wspólnego z przetrwaniem, Ryan dodaje bowiem:

– Te pnie przesądziły sprawę. Idealnie się nadają do ćwiczeń z balansowaniem.

Patrzę na niego i uśmiecham się, wspominając kurs, podczas którego chodziliśmy po takich pniakach z opaską na oczach. Ryan odwraca wzrok. Czyli jednak sobie tego nie wymyśliłam. On mnie unika.

Może żałuje, że dał się namówić. Czuję wyrzuty sumienia. Jak agentka nieruchomości, która chce sprzedać felerny dom, koloryzowałam, przedstawiając mu zalety tego miejsca po spędzeniu tu zaledwie jednego dnia zeszłej zimy. Zarzekałam się, że w okolicy znajdują się świetne zbiorniki wodne (raczej mulaste stawiki) oraz idealne do tropienia piaszczyste ścieżki (wiatr zwiał wierzchnią część gleby), a poza tym jest to las otwarty, więc nie ma mowy o klaustrofobii (przerzedziły go wycinki i trudno znaleźć dobry cień).

Podczas powrotu do Gunyah żartują wszyscy oprócz mnie. Ale nie mam powodów do śmiechu, skoro jedyna pozostaję bezdomna. Gdy my pochłaniamy kanapki, Sam zaczyna charakteryzować kolejne rodzaje schronień.

Próbuję skupić się na objaśnieniach, ale nie potrafię. Mimowolnie spinam mięśnie nóg. Ten moment dla mnie zawsze jest trudny. Ilekroć ktoś zaczyna mi coś tłumaczyć, tak się denerwuję, że czegoś nie zrozumiem, iż nic do mnie nie dociera. Wiązanie po przekątnej? Ki czort? Oczy zachodzą mi mgłą, gardło się zaciska. No dalej, opanuj się. Choć nie minęła jeszcze doba, czuję się, jakbym miała już za sobą tydzień. Mrugam szybko, by powstrzymać łzy. Inni słuchają wykładu, robią notatki i pilnie przerysowują z tablicy wszystkie schematy. Coraz trudniej mi oddychać. Może się oszukiwałam. Może to nie dla mnie. Pozwalam opaść powiekom. Oddycham głęboko. Delikatny powiew wiatru chłodzi moje policzki i uwalnia pasemko sklejonych potem włosów. Ledwo słyszę Sama, gdy mówi:

– Prostota. W przypadku prymitywnego obozowiska najważniejsza jest prostota.

Znowu to słowo. Każda głoska manifestuje się w mojej głowie słodkim spokojem niczym płaski kamyk rzucony na wodę, który odbija się i leci dalej, znacząc na powierzchni kolejne kręgi. Przypominam sobie, dlaczego tu jestem.

1. Henry David Thoreau, Walden, czyli życie w lesie, tłum. Halina Cieplińska, PIW, Warszawa 1991, s. 122–123.

2. Dosłownie: wężowy strumień, wężowa rzeka – przyp. red.

2

Leżę w biurze na podłodze między pudłami wypełnionymi tysiącami ulotek oraz pocztówek. „Stań w obronie lasu” – namawiają. Stań. Nogi mam ciężkie. Jakbym ugrzęzła pod ciężarem kartonów i wagi niesionego przez ich zawartość przesłania. Niebieska, cienka wykładzina nosi ślady rozlanej kawy, a beton pod nią jest nieprzyjemnie zimny. Wpatruję się w monitor.

Wygaszacz ekranu pokazuje kolejne zdjęcia lasu, o którego ochronę walczę. Zmieniają się tak szybko, że ledwo zauważam zielone liście akacji, mgłę wiszącą nad strumieniem, oślizgłego ślimaka wielkości pięści. Teraz widzę grupę ludzi z plecakami obejmujących ogromny pień drzewa. Ubrani w czapki, rękawiczki i ciężkie buty przyciskają brzuchy do pokrytego mchem cielska. Zaraz zastąpi ich pojedyncza postać stojąca na pniaku pośrodku świeżego zrębu.

Mrugam leniwie.

Szum komputera staje się coraz głośniejszy.

Moje powieki są coraz cięższe.

Podrywam się, słysząc charakterystyczną muzyczkę. Szybko wyjmuję komórkę z kieszeni. Dzwoni lokalna stacja radiowa ABC. Pewnie chce poprosić o komentarz w sprawie dzisiejszego protestu. W końcu to rok wyborów.

Gdy dostaliśmy cynk, że John Howard ma dokonać uroczystego otwarcia budynku usytuowanego w pobliżu, jeszcze przed świtem zebrałam ludzi na małą akcję. Kiedy premier wysiadł z samochodu, ku uciesze ekip telewizyjnych, podszedł do niego jeden z naszych działaczy przebrany za Enta, drzewopodobną istotę z Władcy Pierścieni. Wymieniłam przed kamerami najważniejsze punkty kampanii. Zrobiłam to tak, jak mnie uczono – wyważonym tonem i miarowo, robiąc krótkie pauzy po każdej idealnie przyciętej kwestii. Nie podnosiłam głosu – nadmierne emocje sprawiają, że wygląda się na desperata.

Mój kciuk zawisa nad zieloną słuchaweczką.

Powinnam odebrać.

Staram się przygotować, rozluźnić ściśnięte gardło.

Nie mogę.

Odkładam telefon, który przechodzi w tryb wibracji i skacze po wykładzinie niczym dwulatek w napadzie złości. Przestań, błagam go bezgłośnie. Przestań.

Moja głowa znowu opada na podłogę. Wzdycham głośno.

Słowa. Mam ich już dość. Och, mogę doskonale grać swoją rolę, wygłaszać kwestie w radiu i organizować przedstawienia przed kamerami. Mogę mówić, ale to czcza gadanina. Recytowanie kolejnych linijek oklepanego scenariusza z przewidywalnym finałem. Politycy oczywiście rzucą parę centów, żeby się wydawało, że coś robią, ale tak naprawdę nic się nie zmieni. Jak zwykle zostaniemy na lodzie.

Kiedyś wierzyłam, że jeśli ktoś pokaże ludziom, co się dzieje, oburzą się oni tak samo jak ja i nie pozwolą na te karygodne praktyki. Wierzyłam, że po prostu brak im wiedzy, ale ja mogę to naprawić. Mogę stać się posłańcem lasu.

Już w to nie wierzę. Widzę, jak zmienia się znaczenie słów, i na ich dźwięk tylko wzruszam ramionami. Nie ma na nie miejsca, nie poświęca im się uwagi. Wyrzucam z siebie kolejne słowa w nadziei, że padną na żyzną glebę. Niewiele z nich kiełkuje. Jak ludzie mają mi uwierzyć, skoro sama nie wierzę? Stałam się jednym z tych bladolicych zielonokratów – którzy mówią i mówią, ale ich tyrady nie niosą żadnej treści, ponieważ oni dawno utracili kontakt ze swoją inspiracją. Kiedyś obiecywałam sobie, że się taka nie stanę. Teraz jestem zbyt zmęczona, żeby się tym przejmować.

Kilka tygodni temu udałam się do naturopatki, zmartwiona o kurczące się zapasy energii. Orzekła, że najprawdopodobniej stoję na skraju chronicznego wyczerpania i spisała listę suplementów.

Wyobraziłam sobie siebie w łóżku, z kubkiem herbaty i stertą książek na szafce nocnej. Złamana noga lepiej by się sprawdziła, bo zostałabym uziemiona na dwa miesiące. Nie mogłam uwierzyć, że o tym myślę.

Spoglądam na zdjęcia przyczepione do ramy okna. Ta chaotyczna mozaika dokumentuje ostatnią dekadę. Na tej fotce z zagiętym rogiem jest powiększenie mojej twarzy. Naszyjnik z owoców eukaliptusa na sznurku wisi luźno na wełnianym golfie koloru rdzy. Poranne słońce odbija się od jaśniejszych pasemek mysich włosów, rozczochranych po nocy pod gołym niebem. Obleczone w rękawiczki dłonie trzymają parujący kubek, zza jednego ramienia widać wijący się dym z ogniska. Patrzę w obiektyw, unosząc lekko głowę, jakbym o coś pytała. Oczy mam zaspane, a na moich ustach błąka się uśmiech.

To było prawie osiem lat temu. Daniel siedział za mną, opieraliśmy się o siebie plecami. Chwilę wcześniej, gdy kroił jabłko na ćwiartki, dla żartu naciągnęłam mu na oczy brązowy kaptur, a potem się zaśmiałam.

Najpierw zakochałam się w Danielu, a potem w lesie.

Przedstawił nas sobie wspólny znajomy. Nigdy wcześniej nie spotkałam kogoś takiego. Nie w prowincjonalnym miasteczku, w którym się wychowałam. Nie pośród apatycznych, chłodnych, obleczonych w modną czerń studentów dziennikarstwa w północnym Sydney. Daniel był pełen pasji. Śpiewał i tańczył bez skrępowania, pokazał mi jadalne jagody, a na spacerze rozpoznawał i nazywał dzikie kwiaty. Zabrał mnie na pierwszą wycinkę. Stanęłam obok niego na pozostałości po liczącym sobie setki lat drzewie. W powietrzu wciąż unosił się gryzący, wilgotny pył. Rozglądając się po polu pniaków, poczułam przeszywający ból, który przemienił się w dotkliwy smutek. Zaczęłam szlochać, nagle zdając sobie sprawę z tego, że niszczymy naturalny system, bez którego nie jesteśmy w stanie przetrwać. Daniel objął mnie bez słowa.

Ruszyłam jego śladem do lasów rozsianych po całej południowej części kontynentu, gdzie sowy fruwały po rozgwieżdżonym niebie, a my leżeliśmy przytuleni pośród opadłych liści; na blokady, gdzie niczym pająki zwisające na nici uczepieni lin przymocowanych do wysokich gałęzi obserwowaliśmy zbierających się pod drzewami drwali. Daniel sięgnął po moje dłonie, delikatne dłonie uczennicy prywatnej szkoły, i zabrudził je ziemią, której nie dało się zmyć.

Kiedy skończyłam studia, marzenia o pracy pisarki i dziennikarki wydały mi się płytkie. Mając świadomość ogromu zniszczenia, nie mogłam udawać, że go nie dostrzegam. Wtedy też naszkicowaliśmy na płachcie papieru pakowego plan ratowania lasów. Wkrótce wokół mnie i Daniela urosła grupa aktywistów. Jeździliśmy rozklekotanymi vanami do miejsc wycinek, żeby udokumentować łamanie praw regulujących gospodarkę leśną i przekazać dowody w odpowiednie ręce. Szukaliśmy w błocie odchodów koali, a na pniach drzew tropiliśmy nacięcia w kształcie litery V, które zostawiają lotopałanki. Przemawialiśmy w klubach rotariańskich, na wiecach i weekendowych targowiskach. Pucowaliśmy buty i przemierzaliśmy korytarze parlamentu i galerię dla prasy. Staliśmy się głosem stworzeń wyjących i śpiewających w ciemności wokół naszych ognisk. Dla mnie był to okres wzmożonej pracy, ale nie zamierzałam przestawać, dopóki nie wygramy. A nie wątpiłam, że tak się stanie.

Daniel złamał mi serce krótko przed tym, gdy rząd ogłosił projekt ochrony sześćdziesięciu pięciu tysięcy hektarów lasu między Sydney a Queenslandem, o który tak walczyliśmy. Powiedział mi, że ma w sobie zbyt dużo miłości, by ograniczać się do jednego związku. Właściwie jego miłość już zdążyła się rozlać na inne osoby. Walcząc o las, nie zauważyłam, że tracę ukochanego. Uciekłam za ocean, zabierając ze sobą plecak pełen smutku oraz nadziei rodziców, że wrócę do życia, które dla mnie wymarzyli. Ruszyłam w odległe i obce krainy. Mimo to, w spiekocie Pustyni Syryjskiej, czułam, że las wyciąga po mnie swe wilgotne witki i ciągnie do siebie.

Zaoferowano mi płatną posadę w organizacji ochrony środowiska, dla której wcześniej pracowałam na zasadzie wolontariatu. Wreszcie mogłam pozbyć się wyrzutów sumienia, że machnęłam ręką na karierę, i realizować swoje posłannictwo. Zignorowałam nieprzyjemne wspomnienie o tym, jak bardzo zmęczona byłam po ostatniej kampanii.

I nagle wszystko się zmieniło. Skończyły się wyjazdy na blokady, plemię odeszło w zapomnienie, magia zniknęła. Wykonywałam pracę przy komputerze, rozsądną i spokojną. Lista celów skracała się wraz z topnieniem naszych szeregów. W końcu zostałam sama. Usiłowałam rozbudzić w sobie dawną pasję, podkręcając tempo, siedząc po godzinach i powtarzając sobie, że objęcie tej posady było dla mnie zaszczytem. Miałam dług wobec członków organizacji, z których składek opłacano między innymi moją skromną pensję. Miałam dług wobec rodziców, lasu i Daniela. Wobec siebie.

Ale mój zapał bezpowrotnie przepadł. Teraz czuję się po prostu pracownikiem na etacie.

Przewracam się na bok. Przed oczami mam obraz ze snu sprzed kilku dni. Biały łabędź wzlatuje w błękitne niebo i nagle trafia do złotej klatki. Ja też siedzę w takiej klatce. I nie chodzi tu tylko o moją pracę. Moje więzienie to całe moje piękne życie, przyjaciele, chłopak, to sieć relacji i zobowiązań, w którą jestem zaplątana. To nieustanna harówka. To wieczny pośpiech. Nic nigdy nie jest naprawdę gotowe. Nic nigdy się naprawdę nie kończy. Zadanie goni zadanie. Jeden gość wychodzi, drugi przychodzi. Skreślam jakąś pozycję z listy, by zaraz dopisać inną. Coś, co było moją pasją, teraz mnie niszczy. Jak artysta cyrkowy biegam w kółko, próbując utrzymać wszystkie talerze w ruchu. Bo jeśli jeden przestanie się kręcić i spadnie z tyczki, zaraz zlecą pozostałe.

Mogłabym w każdej chwili otworzyć drzwiczki mojej klatki i uciec. Ale co miałabym robić? Kim zostać?

Ogarnia mnie nagła ochota, by zdjąć buty i po prostu zacząć iść. I nie zatrzymywać się, dopóki pod stopami nie poczuję opadłych liści.

*

– Potrzebujesz przerwy – mówi parę miesięcy później moja współlokatorka Jo, widząc, że bezmyślnie gapię się w okno, a miska owsianki stygnie na stole.

Podstawia mi pod nos ulotkę.

– Sztuka przetrwania – odczytuję na głos.

Na warsztaty zapisujemy się razem.

Na miejscu wita nas Kate ubrana w luźne dżinsy i sprany T-shirt. Ściska nas, a potem prowadzi w kierunku grupki osób kucających wokół sporej drewnianej ramy, do której przymocowano sznurem rozłożoną skórę. Zdaje się unosić w powietrzu.

Siadam obok Jo. Ona marszczy nos, a ja duszę w sobie odruch wymiotny. Skóra śmierdzi jak stare mięso, którym moi bracia wabili raki. Bez entuzjazmu zaczynam skrobać.

– Nie bójcie się użyć siły – zachęca nas Kate. – Mamy tu ciężki przypadek.

Pochylam się i przykładam do pracy. Wkrótce kawałki czerwonego łupieżu sypią się do moich oczu i wpadają we włosy.

W ciągu kolejnych dni buduję szałas z opadłych liści, zbieram rosnący koło strumienia „szpinak lasów deszczowych”, a także próbuję rozpalić ogień bez pomocy zapałek. Ucieram nasiona akacji na naleśniki, śpię przy ognisku i szyję torbę ze skóry. O kampanii wyborczej i zadaniach na najbliższy tydzień nie pamiętam. Gdy przychodzi noc, w czasie której mamy chodzić po lesie z opaską na oczach, chcę się wycofać. Kiedy jednak po mniej więcej godzinie zjawiam się przy ognisku, całe moje ciało jest naładowane elektrycznością. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czuła w sobie tyle energii.

Ostatniego wieczora zbieramy się, żeby pośmiać się i poopowiadać sobie historie. Kate łuska nasiona akacji, rozmawiając z jedną z kobiet. Obserwuję ją przez chwilę. Niby słucha, ale jednocześnie sprawia wrażenie na wpół obecnej. Jakby część świadomości poświęcała czemuś innemu. Intrygujące. Do tej pory postrzegałam ją jako osobę mocno stąpającą po ziemi. Wydawało mi się, że ma w sobie siłę. Że zna sekrety, które pragnę zgłębić. Siadam niedaleko i zaczynam przysłuchiwać się jej opowieści o tym, jak spędziła ostatni rok w Ameryce – w prymitywnym szałasie, gdzie w zimie śnieg sięgał uda, a w czasie długich nocy spała przy palenisku.

– Zastanawiam się nad spędzeniem roku niedaleko stąd, jeśli jesteś zainteresowana…

Obracam gwałtownie głowę. Ciemne oczy Kate patrzą prosto na mnie.

Niechętnie wracam do biura. Zmysły mam otępiałe. Wciąż przypominam sobie ukłucia paproci na udach, napięcie towarzyszące ślepej wędrówce i Kate wpatrującą się we mnie tym wyzywającym wzrokiem.

Dwanaście miesięcy. Jak by to wyglądało? Zaczynam to sobie wyobrażać. Żadnych maili, żadnych telefonów, żadnych komentarzy dla prasy o piątej rano. Żadnych ludzi, których można by rozczarować. Żadnego organizera z oznaczoną kolorami listą zadań. Nie musiałabym po raz tysięczny wymyślać nowego sposobu na upiększenie prostego przekazu, że niszczymy naszą planetę. Nie musiałabym nieustannie przypominać sobie, że musi mi zależeć na jej ochronie. Zamiast tego tylko powiew letniego wiatru na policzku, najbledszy z odcieni różu na niebie o wschodzie słońca, ostre drzazgi, zapach wysmarowanej sadzą skóry, lodowata woda w strumieniu zimowym porankiem. Tam brałabym tylko to, co mi zaoferuje natura: mignięcie barwnych piór czmychającego zimorodka, miękki dywan z trawy na skraju lasu, gdzie można się położyć i podziwiać sunące po niebie chmury. Tam nie potrzebowałabym słów, lecz zmysłów, by poczuć splot sznurka, chropowatość kory.

Jak wyglądałoby życie zredukowane do najbardziej podstawowych podstaw? Gdybym odpowiadała tylko przed ziemią, ogniem, wodą i powietrzem? Jeśli przestałabym być posłańcem lasu, a stałabym się jego częścią? Kolejnym stworzeniem chroniącym się pod jego zielonym baldachimem?

Pragnę tego i jednocześnie się boję.

Wciąż uśmiecham się do kamer i z pozornym entuzjazmem prowadzę kampanię, ale czuję, że coś we mnie pęka. Moje sny nawiedzają rewolucjoniści o zwichrzonych włosach oraz trzy Cyganki okutane w trzy warstwy ciemnego materiału. Przywołują mnie do siebie długimi kościstymi palcami i częstują gotującym się w wielkim kotle rosołem. Budzę się, czując zapach popiołu i ziemi. Na pościeli zauważam mgliste ślady ich ubłoconych stóp.

Kto tu naprawdę potrzebuje pomocy? Czyżbym za bardzo skupiła się na samej idei ratowania i nie dostrzegała, kto naprawdę umiera? Ktoś równie dziki, równie zagrożony, kogo tylko ja mogę ocalić? Za dużo mówię. Nadszedł czas, bym wsłuchała się w słowa lasu i dowiedziała się, czego ode mnie oczekuje. Nadszedł czas, bym poznała jego kulturę, język i prawa.

Jednak brzmi to nierealnie. Czas przygód przeminął. Nie jestem absolwentką dopiero po studiach. Teraz wszyscy moi przyjaciele zwijają już swoje rewolucyjne obozowiska, pną się po szczeblach kariery, zaciągają kredyty hipoteczne, biorą śluby i rodzą dzieci. Pora się ustatkować. Potrzebuję tylko chwili przerwy i wszystko będzie dobrze. Jeśli tylko dotrwam do końca kampanii i potem wezmę urlop, będę gotowa do następnej rundy.

*

Wiatr się wzmaga i czuję jego powiew na podrapanych nogach, które znowu zaczynają mi dokuczać. Teraz już nie bolą, raczej szczypią. Znowu wsłuchuję się w melodię głosu Sama:

– Poziom nachylenia jest najważniejszy.

Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że mówi o projekcie dachu. Kręci mi się nieco w głowie, oddycham wolno i głęboko.

Podnoszę się. Wszyscy robią notatki, a ja przepraszam i wychodzę na polanę. Ruszam w stronę części działki, której jeszcze nie zwiedziłam. Po udach cieknie mi pot. Zatrzymuję się przy eukaliptusie, żeby zebrać trochę wody. Mój wzrok ląduje na zagajniku banksji. Ich pnie są wyraźnie stare, a z jednego sączy się czerwony sok. Przypomina krew. Młode zielone pędy kołyszą się nieznacznie, jakby przywoływały mnie do siebie. Nagle odnoszę wrażenie, że otacza mnie grupka kobiet, które unoszą swoje spódnice i wymachują nimi nad moją głową. Banksje dają cień, ale nie przytłaczają. Dwie damulki mają połączone nogi, tworząc naturalny łuk zapraszający mnie do ich kobiecego królestwa. Robię krok do przodu i trafiam na idealnie okrągłą polanę otoczoną przez trzy wiekowe eukaliptusy. Każdy celuje swoim kartoflanym nosem daleko ode mnie. Jakbym znalazła się w przestronnej roślinnej jaskini. A w dodatku znajduję się wystarczająco daleko od obozowiska, więc mogę zaznać samotności. Zamykam oczy. Czy to mój dom? Szu, szu, szu. Wydaje mi się, że liście szeleszczą twierdząco. Oto Zatoka Banksji. Mój nowy dom.

Słońce szybko opada na zachodniej części widnokręgu. Nie ma nikogo, kto mógłby mnie przenieść przez próg, więc sama kroczę dumnie pod łukiem.

Kiedy szykuję się do snu, las zaczyna ożywać. Pierzaste skrzydła furkoczą mi nad głową. Z kryjówki w jednym z eukaliptusów dobiega skowyt, pisk i skomlenie. Zamykam swag1, czując pot pod pachami. Dobry lasek, dobry lasek. Coś przebiega obok mojego ucha, coś innego wspina się po mojej nodze.

– Aaaa! – wołam i wygrzebuję się na zewnątrz. Skaczę dziko i macham rękami, żeby zrzucić intruza. – Złaź!

Nagle robi się ciemniej. Jakby las gniewał się z powodu mojego wybuchu. Niespodziewanie ręce otaczających polanę kobiet przeobrażają się w długie szpony, które próbują mnie dosięgnąć. Nie chcę wracać do swagu, ale bez niego czuję się bezbronna, a krzykami tylko zwróciłam na siebie niepotrzebnie uwagę. Ale czyją uwagę? Spokojnie, nic tu nie ma. Przetrząsam swag, w przypływie odwagi włączam latarkę. Rozglądam się, a potem ostrożnie z powrotem wsuwam się do legowiska. Tego właśnie chciałaś. Sto par niewidzialnych oczu wpatrywało się we mnie. Zaciskam powieki. Cholera, myślałam, że lepiej sobie z tym radzę. Nie minęło wcale dużo czasu, odkąd wolałam ćwiczyć silną wolę, niż w nocy odejść choćby na kilka kroków od obozowiska, żeby się wysikać. Przed wyjazdem pracowałam nad tym, trenując niczym do maratonu – zmuszałam się, by przejść kawałek dalej, zostać chwilę dłużej, a nawet wybrać się na samotną kilkudniową wędrówkę. Z czasem przychodziło mi to łatwiej. Teraz jednak skończyły się ćwiczenia.

Wiszące w powietrzu światełko podąża w moją stronę. Jest coraz bliżej. Co to ma być? Serce zaczyna walić mi jak szalone.

– Halo? – słyszę.

To tylko Nikki i Chloe. Przyświecają sobie latarką. Kamień spada mi z serca.

– Słyszałyśmy twój krzyk i pomyślałyśmy, że przyda ci się towarzystwo – mówi Chloe, trzymając pod pachą zwinięty swag.

– Och, to tylko pająk – mówię w nadziei, że nie zauważą, jak bardzo drży mi głos. – Ale pewnie, pierwsze pidżama party, czemu nie? Co w ogóle robicie razem?

Po wzroku poznaję, że Chloe nie chce się przyznać do ucieczki przed tymi samymi nocnymi upiorami.

Wciąż nie śpię, bo nadlatują rudawki i urządzają nad naszymi głowami dziką imprezkę. Równie dobrze mogłabym próbować spać w nocnym klubie. A jednak nawet w godzinach szczytu w lesie panuje głęboki spokój. W gruncie rzeczy cieszę się, że jestem rozbudzona. Dzięki temu mogę to wszystko chłonąć.

Las skąpany jest w blasku półksiężyca, moskitiery błyszczą niczym welony, skrywając trzy panny młode, które czekają i obserwują, oddychając cicho.

1. Swag – jednoosobowy namiot, który przypomina wyposażony w materac rozbudowany śpiwór.

3

Dostępne w wersji pełnej.

4

Dostępne w wersji pełnej.

5

Dostępne w wersji pełnej.

6

Dostępne w wersji pełnej.

7

Dostępne w wersji pełnej.

8

Dostępne w wersji pełnej.

JESIEŃ

*

Uwierz mi: w lesie znajdziesz

coś wspanialszego niż w książkach.

Drzewa i kamienie nauczą cię tego,

czego nigdy nie dowiesz się

od swoich mistrzów.

Święty Bernard z Clairvaux

*

Święty porządek przetrwania:

1. Schronienie

2. Woda

3. Ogień

4. Pożywienie

1

Dostępne w wersji pełnej.

2

Dostępne w wersji pełnej.

3

Dostępne w wersji pełnej.

4

Dostępne w wersji pełnej.

5

Dostępne w wersji pełnej.

6

Dostępne w wersji pełnej.

7

Dostępne w wersji pełnej.

8

Dostępne w wersji pełnej.

ZIMA

*

Bo cóż jest ponad wspomnienia i marzenia

oraz sposób, w którym łączą się z ziemią,

powietrzem i wodą, dopełniając nas?

Robert Michael Pyle

*

Święty porządek przetrwania:

1. Schronienie

2. Woda

3. Ogień

4. Pożywienie

1

Dostępne w wersji pełnej.

2

Dostępne w wersji pełnej.

3

Dostępne w wersji pełnej.

4

Dostępne w wersji pełnej.

5

Dostępne w wersji pełnej.

6

Dostępne w wersji pełnej.

WIOSNA

*

Nie pytaj, czego potrzebuje świat.

Pytaj, co sprawia, że ożywasz,

a potem idź to zrobić.

Ponieważ świat potrzebuje żywych ludzi.

Harold Thurman

*

Święty porządek przetrwania:

1. Schronienie

2. Woda

3. Ogień

4. Pożywienie

1

Dostępne w wersji pełnej.

2

Dostępne w wersji pełnej.

3

Dostępne w wersji pełnej.

4

Dostępne w wersji pełnej.

5

Dostępne w wersji pełnej.

6

Dostępne w wersji pełnej.

7

Dostępne w wersji pełnej.

8

Dostępne w wersji pełnej.

EPILOG

Dostępne w wersji pełnej.

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej.

Tytuł oryginału:

My year without matches. Escaping the city in search of the wild.

Redaktor prowadząca: Beata Piecychna

Redakcja: Maria Białek

Korekta: Dorota Brzostek, Beata Piecychna

Zdjęcie z okładki © Ben Ey/Australian Geographic

Opracowanie graficzne okładki: Krzysztof Kibart, www.designpartners.pl

Copyright © Claire Dunn 2014

ALL RIGHTS RESERVED

Copyright © 2015 for Polish edition by Wydawnictwo Kobiece,

an imprint of ILLUMINATIO Łukasz Kierus

Copyright © for Polish translation by Agnieszka Falkowska

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2015

ISBN 978-83-64645-39-6

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com