1989 - Kopaczewski Grzegorz - ebook + książka

Opis

Polska, druga połowa lat osiemdziesiątych. Upadek, beznadziejność, odrealnienie. Do naprawy rzeczywistości przystępują dziesięciolatki z górnośląskiego blokowiska i ich idole – piłkarze Ruchu Chorzów.

1989 to ciepła i zabawna opowieść o pasji, marzeniach, ambicji i sile lokalnej wspólnoty. Lekkie i zręczne połączenie wspomnień i historycznego eseju.

Grzegorz Kopaczewski, rocznik 1977, politolog, autor powieści Global nation. Obrazki z czasów popkultury i Huta.

Książka ukazała się w ramach serii CANON SILESIAE - Ślōnske dzieje (nr 9).

Fragmenty książki: https://wachtyrz.eu/grzegorz-kopaczewski-1989-zapowiedz-ksiazki-z-naszym-patronatem/

Historyczna Książka roku 2019 w plebiscycie "Historia Zebrana" portali Histmag.org i granice.pl 

Patronat medialny: Wachtyrz.eu i Jaskółka Śląska

Fragmenty recenzji:

Paweł Czado:

Niebiescy doczekali się swojego Nicka Hornby'ego. Opowieść Kopaczewskiego według anonsów to „ciepła i zabawna opowieść o pasji, marzeniach, ambicji i sile lokalnej wspólnoty. Lekkie i zręczne połączenie wspomnień i historycznego eseju”. Nie ma w tym stwierdzeniu krzty przesady. Serdecznie uśmiałem się, czytając te wspomnienia. Kopaczewski bardzo plastycznie oddaje swe tęsknoty, nadzieje, paroksyzmy kibicowskiej radości i wściekłości... wspaniale opisuje, jak dziecięca wrażliwość musiała zmierzyć się z brutalną rzeczywistością. Wszystkim polecam tę książkę.

(https://katowice.wyborcza.pl/katowice/7,35024,25410969,ruch-chorzow-niebiescy-doczekali-sie-wlasnego-nicka-hornby-ego.html)

Wojciech Kuczok:

Szczególnie dla mnie przyjemną lekturą jest „1989”, nowa książka Grzegorza Kopaczewskiego. Autor w swojej autobiografii wspomina trampkarskie sukcesy równolegle do wnikliwej i dowcipnej analizy fenomenu „Niebieskich” Jerzego Wyrobka.

 

Piotr Drzyzga:

Kopaczewski pisze o Śląsku – o swoim dzieciństwie i chorzowskim Ruchu, ale robi to w sposób inny niż większość pisarzy z regionu. Kapitalnie łączy to co śląskie, z tym co światowe, popkulturowe. Idący po mistrzostwo piłkarze Niebieskich, przypominają mu dzielnych druhów Robin Hooda z kultowego serialu z Michaelem Praedem; udane dryblingi - jego i kolegów z podwórkowej drużyny - kojarzą się zaś ze spektakularnymi wyczynami pilotów x-wingów z „Gwiezdnych Wojen”.

(https://kultura.wiara.pl/doc/6049562.Inny-Slask)

 

Onika, czytelniczka-recenzentka, lubimyczytać.pl:

Kopaczewski jest świetnym opowiadaczem. Doskonale oddaje emocje, jakie miotają duszą młodszego nastolatka i w ciekawy sposób przedstawia ówczesną rzeczywistość. Dla mnie chyba najcenniejsza jest ta perspektywa dziecka, które z wielu rzeczy nie do końca zdaje sobie sprawę, ale przecież skupiając się na rzeczach dla siebie najważniejszych, bezbłędnie punktuje poważne problemy. Gdybym miała podsumować jak najkrócej, o czym jest „1989”, to powiedziałabym, że to książka o miłości. Bo przecież trzeba miłością nazwać to zaangażowanie bohatera-narratora i w mecze Ruchu Chorzów, i we własne występy sportowe. Marzenia o wielkiej karierze, emocje związane z meczami, zaklinanie rzeczywistości – chyba każdy z nas miał w latach dziecięcych jakąś obsesję, która przesłaniała mu cały świat i z której wcale się tak do końca nie wyrosło.
Wspomnienia Kopaczewskiego czyta się świetnie. To taka ciepła opowieść, bardzo malowniczy przejaw patriotyzmu lokalnego i ciekawy portret Górnego Śląska.  

(https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4904190/1989/opinia/55234108#opinia55234108)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 250

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Nostalgiczna podróż do dzieciństwa. I miłosci do piłki nożnej (troszkę innej niż ta teraz) i do swojej małej ojczyzny. Gorąco polecam.
00

Popularność




lokalnym bohaterom

Wstęp

Czasy mamy mroczne. W takich chwilach dobrze na moment uciec we wspomnienia i w nich szukać pociechy i poprawy humoru. To, co wydarzyło się w czerwcu 1989, było zwieńczeniem ogromnego wysiłku wielu ludzi i szczerego pragnienia naprawy. By te wspomnienia nie stały się jedynie ucieczką, nie mogą zatrzymać się na dniu triumfu. Kontynuacja potrzebuje podsycania pasji i ambicji. Ufam, że fragmenty o dorosłych bohaterach ówczesnych wydarzeń przyniosą siłę i roztropność, a te o dzieciach zrodzą nowe marzenia i aspiracje. Czerwiec 1989 roku był zwycięstwem wiary dorosłych w niemożliwe. Dzieciaki, jak się przekonacie, także odniosły sukces. Może skromniejszy, ale to o powtórzeniu ich osiągnięcia dziś marzę i takiego zwycięstwa nam wszystkim życzę.

Wszystkie opisane wydarzenia i postaci są prawdziwe. Datowanie niektórych zdarzeń szkolnych i podwórkowych jest sporne i wynika z braku pisemnych świadectw. Żaden z kolegów nie prowadził pamiętnika, albo nie przyznaje się do takiej aktywności. Częste wysuwanie na plan pierwszy osoby autora i jego rozchwianej przez futbol psychiki ma dwa powody. Pierwszy: taka już forma wspomnień. Drugi: życie moje i mojej rodziny niewiele różniło się od innych, nie było w nim niczego nadzwyczajnego. Uznałem tę przeciętność za dobry punkt wyjścia do oddania ówczesnych realiów i nastrojów. Jak każdy gawędziarz, rezerwuję sobie prawo do licznych dygresji, w tym dygresji w dygresjach. Nie znajdziecie tu dokładnych relacji z wydarzeń historycznych, po sprawozdania z meczów odsyłam do innych źródeł. Przeczytacie za to o wrażeniach z piłkarskich bitew, potyczek, wypraw i codziennych do nich przygotowań.

Wróćmy zatem do połowy lat osiemdziesiątych, czasów, gdy modni młodzieńcy chodzili w wąskich podziurawionych dżinsach, muzyka pop była grana przez maszyny, a Partia chroniła społeczeństwo przed zgnilizną Zachodu, wygrażała, że zbyt dokładne grzebanie w historii Śląska i Polski źle wpływa na narodowe samopoczucie, zaś świetlaną przyszłość budowała siłami państwowych zakładów pracy.

Rzeczywistość wykrzywiona

Wiosną 1987 roku nastroje były ponure. Wielu wydawało się, że świat nam ucieka i zostaniemy sami na zapuszczonych peryferiach. Niektórzy nie dowierzali temu, co się dzieje, inni próbowali poszukiwać sensu i twierdzili, że upadek oczyszcza, a uderzenie o dno otrzeźwia. Była złość i poczucie bezsilności. W naszej paczce przeżywaliśmy zmiany jeszcze intensywniej, być może dlatego, że kiedy się ma dziesięć lat, piłka jest wszystkim, a więc decyduje także o tym, kim się jest.

Aby w pełni oddać ducha tamtych czasów, należałoby opowiedzieć o tym, co wydarzyło się na chwilę przed naszym przyjściem się na świat. A że mnie tylko jedno w głowie, to przeczucia co do historii mam czysto piłkarskie. Otóż gwałtowny rozwój naszej dzielnicy w latach siedemdziesiątych wiążę z pojawieniem się w mieście pogromcy FC Barcelony Michala Vičana. Śmiałe plany podboju kraju i kontynentu kreślone przez triumfatora w Pucharze Zdobywców Pucharów musiały wpłynąć na podejście ówczesnych architektów, bo i im udzielił się rozmach i odwaga. Mało który w swych projektach budynków mieszkalnych poprzestawał już na czterech piętrach i jednej klatce schodowej. Jak legendarny trener Ruchu, oni także Chorzów widzieli ogromny, więc po nieużytkach Klimzowca zaczęły przetaczać się koparki, dźwigi i walce z tylko trochę mniejszą dynamiką niż drużyna Niebieskich po swoich rywalach w sezonach 1973/1974 i 1974/1975. Dzieło budowniczych może i nie każdą ścianą trzymało pion, za to imponowało skalą. Powstały smukłe budowle na kilkanaście pięter i ociężałe kolosy długie na kilkaset metrów. Bloki z wielkiej płyty zostały zasiedlone przez młode pary, które z pasją zaczęły nadrabiać zaległości, wynikające z pomieszkiwania kątem u rodziców. Efektem romantycznych zbliżeń na wąskich tapczanach i dzikich pląsów na krzywych podłogach byliśmy my – wyż demograficzny przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W połowie dekady disco po dzielnicy hasały już całe tabuny rozkrzyczanych podrostków, hordy hałaśliwych bajtli, których wrzaski i piski obijały szyby tysiąca okien.

Szkoła Podstawowa numer 3 wzniesiona za panowania Wilhelma I (tu, podobnie jak jego wnuk, pieszczotliwie zwanego Wilusiem), kiedyś swobodnie mieściła potomstwo bezrobotnego młynarza znad przepływającej obok Rawy, ale za naszych czasów zaczęła pękać. Budynek z czerwonej cegły był rozsadzany przez tupot niecierpliwych nóg, szczebiot przed mutacją i fedrujących poniżej górników KWK Kleofas. I pewnie na spółkę z sektorem wydobywczym obrócilibyśmy zabytkową podstawówkę w kupę gruzu, gdyby nasza energia nie znalazła ujścia w trzeciej po kopalnictwie węgla kamiennego i hutnictwie branży na Śląsku – fusbalu. Mimo młodego wieku lokalnej społeczności podwórkowe rozgrywki piłkarskie miały już swój stały rytm i tradycje oraz, co równie istotne – cel i kontekst kulturowy, czyli Ruch Chorzów. To ten punkt odniesienia sprawiał, że granie i kibicowanie stanowiło wtedy jedność.

Historycy zaprzeczą, a pasjonaci lokalnych dziejów najpewniej oburzą się na takie postawienie sprawy, ale działaliśmy na polu sportowym z taką gorliwością, jakby przed nami na Klimzowcu była futbolowa pustynia i zagospodarowanie tej próżni stanowiło naszą dziejową misję. Mrówczą pracą zmienialiśmy hektary jałowej ziemi w żyzne boiska. Nie mogły nas powstrzymać problemy z zaopatrzeniem w materiały budowlane i akcesoria sportowe, a tym bardziej przepisy bezpieczeństwa i higieny pracy. Bramki stawialiśmy z kamienia, z desek, a na niektórych arenach i ciągi ławek lub betonowych schodów służyły jako linie boczne i końcowe boiska. Niestraszne były nam kontuzje wynikające z kontaktu z elementami ostrymi – w tamtych czasach ciało dziesięciolatka goiło się szybciej niż psa. Było nas tak wielu, a żar do tworzenia futbolowych dzieł tak palił, że każda ulica, każdy blok i prawie każda klatka schodowa miała swoje, własnymi rękami wystawione estadio. Obowiązki misyjne wypełnialiśmy z metodyczną regularnością, ubijając nawierzchnie nowych boisk w dni robocze na krótkich i długich przerwach, między obiadem a zmrokiem, a w soboty zaczynając szychtę tuż po śniadaniu. W niedziele dominowały zajęcia teoretyczne.

W sezonie 1987/1988 trzon reprezentacji klatek schodowych o numerach 43-45 długiego bloku przy ulicy księdza Gałeczki był już uformowany, a ja stanowiłem jego stały, choć drugorzędny element. Do roli w drużynie podchodziłem z pokorą, wiedząc, że miejsce w składzie zawdzięczam w dużej mierze naszym brakom na pozycji tormana. Niewdzięczna rola obsady bramki spadała zazwyczaj na Michała – najlepszego piłkarza i w ogóle sportowca od klatki schodowej 41 po 47. Starszyzna drużyny, do której należał sam Michał, świadoma wagi goalkeepera we współczesnym futbolu, zdecydowała, że nie ma co ryzykować i między słupkami trzeba postawić najlepszego. Ja jako najmłodszy nie odzywałem się, ale w pełni akceptowałem założenia taktyczne kolegów. Tym bardziej że byłem już po kilku transmisjach meczów hokejowych, podczas których komentatorzy zawsze wypowiadali myśl, że budowę drużyny zaczyna się od bramkarza. Dodatkowo, po lekturze książki o historii mistrzostw świata, przeniosłem tę zasadę na fusbal, bo wyczytałem, że Lew Jaszyn z powodzeniem udzielał się także na lodzie. Co najistotniejsze: przesunięcie Michała na najgłębsze tyły otwierało przestrzeń w środku pola, a te okolice miałem za miejsce dla mnie przeznaczone. Moim drugim ulubionym piłkarzem (po Guciu Warzysze rzecz jasna) był wtedy Enzo Scifo i wierzyłem, że jest mi pisane pójście w ślady wielkiego Belga.

Na razie przeszkodą do zdominowania rozgrywek na obszarze Klimzowiec – Góra Redena i podpisania kontraktu z Ruchem, a następnie z Anderlechtem, były moje warunki fizyczne. Chudy i niski dziesięciolatek w starciu ze starszymi chłopakami i drużynami preferującymi modną wówczas brutalną szkołę włoską nie zawsze mógł pokazać pełnię swych umiejętności. Ale nie próżnowałem. By przezwyciężyć niedostatki cielesne, opracowałem sprytny plan żywieniowy: jeść dużo. Muszę jednak podkreślić, że sama drużyna była prawidłowo zbilansowana pod względem fizycznym. Remek, nasz kapitan i selekcjoner, świetny organizator i logistyk, zawodnik w typie Andreasa Brehme – miał już godną posturę dwunastolatka, podobnie jak Pyjter zwany też Pitusiem, strzelec wyborowy łączący najlepsze cechy Emilio Butragueño i Rudiego Völlera. Niski, za to waleczny był Nowacki, który potrafił się wznieść na poziom Olafa Thona, ponad swój wiek wystrzelił już Całus – prawa noga jak u Ronalda Koemana. Michał, jak na sportowca przystało, rósł szybko i proporcjonalnie.

Pozycja w drużynie miała bezpośrednie przełożenie na hierarchię podwórkową, dzięki czemu byłem uprawniony do przesiadywania ze starszymi kolegami na ławce. Tego typu aktywność prowadziło się między meczami lub sparingami, albo gdy znudziła się nam gra w tyka. Siedziało się, gadało i charkało. Ja tylko charkałem. Starsi koledzy rozprawiali o Ruchu Chorzów bądź drużynach zagranicznych, polemizowali nad dziełami Gunde Svana, dawali prelekcje o twórczości Steffi Graf oraz Vreni Schneider. Byłem zadowolony.

Dobre rzeczy spotykały mnie również w szkole. Historia przyszła na pomoc wilhelmińskiej staruszce i w 1987 roku otworzyła nową placówkę edukacyjną o amerykańskim przepychu, z szerokimi korytarzami i dziesiątkami sal lekcyjnych, boiskiem trawiastym otoczonym bieżnią (trawiastym in spe, wiadomo wszak, że sekretną sztukę obsługi siewnika i kosiarki jako naród opanowaliśmy dopiero pod koniec pierwszej dekady XXI wieku), obok którego wznosiły się betonowe trybuny. Szkoła miała też basen i ogromną halę sportową. A nie był to koniec dobrych wiadomości. Już na początku sezonu pani od polskiego nieoczekiwanie wyjechała do Reichu. Na czasowe zastępstwo dyrektor wyznaczył sympatyczną bibliotekarkę, która na lekcjach czytała nam młodzieżowe powieści i nie zadawała prac domowych. Dzieciak z dwoma zdrowymi nogami mógł tylko w jeden sposób wykorzystać podarowany czas wolny. No dobrze, były też inne zajęcia i hobby, jak na przykład filmy video, ale do tego nóg nawykłych do dryblingu nie było potrzeba.

Czas był przełomowy, bowiem słynny rocznik dwóch zabójczych kos – 1977 – wszedł w dziesiąty rok swego żywota i przystępował do najważniejszej próby, przed jaką dotychczas go postawiono. Czwarta klasa oznaczała jedno: Turniej Czwartych Klas organizowany przez Ruch Chorzów. Do tego etapu zmierzało życie każdego chłopaka z Chorzowa i Świętochłowic, który miał jakiekolwiek piłkarskie ambicje. O tej epickiej batalii mówiło się od drugiej klasy, do tego człowiek był przygotowywany przez twarde podwórkowe życie, właśnie po to rozgrywał setki gier na asfalcie, klepiskach, parkietach i szkolnych korytarzach. Rozpoczęcia rozgrywek wypatrywano z taką samą ekscytacją jak komunijnego zegarka z siedmioma melodyjkami i ujka z Efu z reklamówką Aldi pełną słodyczy. Liczba rozegranych meczów (a grało się systemem pucharowym) miała zdecydować o tym, kto stanie się mężczyzną, a komu nadal trzeba będzie smarki podcierać. To, jak się zaprezentowałeś w tych kilku spotkaniach, miało rozstrzygnąć o szacunku, jakim obdarzy cię dom, szkoła i ulica. Jednym słowem: to na Kresach – obiektach treningowych Ruchu Chorzów – rozstrzygała się przyszłość dziesięciolatków.

Już w drugim tygodniu września nasz nauczyciel wychowania fizycznego – pan Skrzypczyk – zorganizował na bocznym boisku AKS-u Chorzów popołudniowe zajęcia rekrutacyjne do szkolnej reprezentacji. Jak przystało na pokolenie boomu demograficznego, stawiliśmy się licznie, bo w sile prawie czterdziestu chłopa. Każda klasa czwarta Szkoły Podstawowej numer 5 wystawiła to, co miała najlepszego. Po trzech dniach intensywnych gier pan Skrzypczyk ogłosił skład szkolnej reprezentacji. Może nie wszyscy znaliśmy się jeszcze z imienia i nazwiska, może i nasza szkoła nie miała bogatych tradycji piłkarskich (przypomnę tytułem usprawiedliwienia, że od jej otwarcia minęło kilkanaście dni) i wreszcie nie każdy z tego tłumu dziesięcioletnich piłkarzy był już po lekturze analiz taktycznych w pismach fachowych, ale wybór pana Skrzypczyka wydał nam się kontrowersyjny, by nie powiedzieć oburzający.

Młoda dzielnica obrosła już legendami o piłkarskich kompetencjach wielu graczy (szczególnym poważaniem cieszył się rocznik 1975) i o utalentowanych dziesięciolatkach, rozsianych dotychczas po różnych podstawówkach, krążyły dość wiarygodne opowieści. Teraz, gdy zebrano nas wreszcie razem w jednej szkole i na jednym boisku, pogłoski się potwierdziły i można było z całą stanowczością stwierdzić, że ta jeszcze do niedawna jałowa ziemia obrodziła talentami. Tego dnia, w chwili wygłaszania reprezentacyjnych nominacji na stadionie AKS-u Chorzów, wspaniałych dryblerów zebrało się więcej niż profesjonalne polskie piłkarstwo widziało przez następne dwadzieścia lat. Co nie dziwi, jeśli pamięta się o tym, że drybling, jako forma sztuki zdegenerowanej i przykład gorszącego indywidualizmu, został zakazany przez polski system szkolenia na początku następnej dekady, gdy nastała epoka krzepkiego kolektywizmu. Tymczasem decyzja nauczyciela pozbawiła powołania wielu klasowych liderów, którzy nam wszystkim zdawali się pewniakami do wyjazdu na Kresy. Wyznaczenie kilku średniaków odebrano z zaskoczeniem. Po przeczekaniu oburzenia pan Skrzypczyk uzasadnił wybór, tłumacząc, dlaczego na reprezentantów szkoły nie nominował niektórych graczy. Komentarze do decyzji były klarowne i solidnie uargumentowane. W drużynie znalazło się miejsce dla paru piłkarzy z talentem do dryblingu, a także bardzo solidnych, wąsko wyspecjalizowanych fachowców. Nie pozostało nic innego, jak tylko przyznać rację człowiekowi bardziej doświadczonemu i z dyplomem. Zaraz potem uznałem, że mam poważne zaległości z wiedzy o taktyce. Na pierwszym treningu szkolnej reprezentacji zostałem wybrany kapitanem i zaszczytną rolę przyjąłem ze spokojem. W środowisku rówieśniczym więcej gadałem, mniej charkałem.

Pomyślność na odcinku podwórkowym i szkolnym z sukcesem rozciągałem na życie na korytarzu. Długie i ciemne tunele miały po dziesięć mieszkań, a nasz tworzył zgraną i szczęśliwą komunę, w której dzieciaki właziły do domów kolegów bez pukania. Magnetowid marki Fisher podnosił mój prestiż wśród dzieciarni, a dzięki temu wspaniałemu urządzeniu i we własnych oczach nabierałem powagi. Nawiązałem bowiem flirt z mądrą instruktorką Charlie z Top Gun, dla której rzuciłem piękną i odważną detektyw Makepeace. Żeby była jasność: stałą i płomienną miłością od dłuższego już czasu darzyłem oszałamiającą Kim Wilde. Ale to nie sprzęt video był najcenniejszym rarytasem, lecz korki piłkarskie firmy Puma. Czarne, skórzane, z białą smugą po bokach i odlaną w żółtym kauczuku podeszwą, były idealnie dopasowane. Dostałem je po tym, gdy Koza – kolega spod trójki – nieoczekiwanie wyjechał z rodziną do Reichu. On sam dostał je w prezencie od ciotki z Dortmundu, która nie wiedziała, że siostrzeniec do piłki się nie garnął. Buty były piękne i mało kto mógł się asić podobnymi. Oszczędzałem je na Turniej Czwartych Klas. Z innych zgromadzonych skarbów warto wymienić plakat z Bravo Pierre’a Littbarskiego i z tegoż samego czasopisma Andre Agassiego. Tego drugiego jeszcze nie kojarzyłem, ale podobała mi się jego zuchwałość, jaka biła ze zdjęcia: na korcie występował w buntowniczych, dżinsowych spodenkach.

Zawiązana na korytarzu komuna dawała duże możliwości realizacji planu żywieniowego i nabrania masy. Bywały dni, kiedy zaliczałem dwa obiady. Najpierw oficjalny w domu, przygotowany przez mamę, potem u pani Krysi albo u pani Danusi. Najlepsze u pani Krysi były placki kartoflane na blasze, a u pani Danusi zupa szpinakowa, zawsze na bardzo bogato, z dużą ilością tłustej śmietany i jajka. Po pewnym czasie utarło się, że do tych specjalności kuchni mnie przywoływano. Tadek albo Olek wstawiali tylko głowę przez uchylone drzwi i rzucali: „Mama woła na placki/szpinakową”. W realizacji planu zwiększania wagi wspierali mnie również rodzice, a szczególnie mobilizująco działało nazywanie mnie „chuderlakiem” przez tatę. Jednak obrali inną drogę do celu. Wierzyli, że pomocne będą surowe warzywa, głównie pomidory i ogórki, a także rzodkiewki, sałata i tarte buraki do obiadu, a nawet kiszona kapusta. Swoje już wiedziałem o dietetyce i byłem pewien, że nauka nie potwierdzała, by ktokolwiek nabrał ciała po plasterku ogórka w kanapce. Broniłem się przez zieleniną i jej odmianami, jak tylko mogłem, stosując takie chwyty jak ukradkowe wyrzucanie niepotrzebnych dodatków, rezygnacje z posiłku, symulowanie bólów brzucha, w ostateczności płacz. Ostatnią metodę dało się z sukcesem wykorzystywać do początku drugiej klasy, potem to już było bez sensu.

Poza tym zmartwieniem pozornie na dzielnicy żyło się beztrosko. Nasi ojcowie pracowali na kopalni, w hucie albo w elektrowni. Robili na zmiany, często mieli nocki i rzadko się ich widywało. Gdy byli w domu, to odsypiali. Trochę inaczej miały się sprawy u Nowackiego, którego tata i mama uprawiali zawody prawnicze. Mamy, poprzez rozbudowaną sieć informatorów w osobach naszych młodszych sióstr, ekspedientek sklepowych i pani G., która cały czas gapiła się przez okno, kontrolowały sytuację na podwórku, acz bez popadania w dzisiejszą nadgorliwość. Ponadto przyjmowały, że skoro Nowacki pochodzi z rodziny prawniczej to musi być najgrzeczniejszym i najmądrzejszym dzieckiem na osiedlu i wywiera na nas pozytywny wpływ. Utwierdzałem mamę w słuszności tego przekonania, bo załatwiało mi to masę problemów. Wystarczyło powiedzieć: wychodzę z Nowackim. Rodzice dawali nam spokój i bez meldunku spędzaliśmy pół dnia na bliższych i bardziej odległych boiskach. Należało jedynie w przemyślany sposób przemieszczać się po okolicy, by nie napatoczyć się na mamę w kolejce do mięsnego albo do apteki po watę. Wtedy człowiek miał kilka godzin z głowy. Trzeba było stać między kobietami, bez możliwości podbijania piłki („Nie wierć się w kolejce”), i pozostawało jedynie rozmyślanie, po co nam tyle waty w domu, skoro do ubierania choinki jeszcze ponad pół roku („Nie zadawaj głupich pytań”).

Ktoś mógłby powiedzieć, że dobrze nam się żyło, a ja nie miałem prawa do narzekań. I na pozór byłaby to prawda. Owszem, miałem trzy kobiety, u których się stołowałem, i skórzane korki Pumy. Prowadziłem aktywne życie romansowe z amerykańskimi blondynkami na video, nie najgorzej charkałem, a szkolna reprezentacja dała mi opaskę kapitana. Można by stwierdzić, że w wieku dziesięciu lat byłem ustawiony.

Jednak w tę beztroskę wdzierała się dokuczliwa myśl. Uwierała mnie i drażniła też resztę chłopaków. Prawie nieustannie towarzyszyło nam przeczucie, że z otaczającą nas rzeczywistością jest coś nie tak. Że wymaga naprawienia, wyprostowania. Że żyjemy w sytuacji, która nie jest prawdziwa. Doskonale wiedzieliśmy, o co chodzi, ale odchylenie zrobiło się tak duże, że czasem wydawało się zbyt absurdalne, by było autentyczne i niekiedy, na bardzo krótką chwilę, zapominaliśmy, że sytuacja w Polsce tamtego okresu to coś nienormalnego. A to poczucie oddalenia rzeczywistości od stanu naturalnego brało się stąd, że Ruch Chorzów – najbardziej utytułowany klub w kraju – grał w drugiej lidze.

Upadek

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

 

WYDAWNICTWA STOWARZYSZENIA OSÓB NARODOWOŚCI ŚLĄSKIEJ

canon silesiae: seria historyczna

Seria wydawnicza, której zadaniem jest przybliżać czytelnikom dzieje Śląska, jego historię, która często bywa zapomniana, przemilczana lub pokazywana z perspektywy innej niż śląska.

canon silesiae: seria literacka

Seria wydawnicza, której zadaniem jest przybliżać czytelnikom dziedzictwo kulturowe Śląska, jego bogactwo i różnorodność.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Wstęp
Rzeczywistość wykrzywiona
Upadek
Czyściec
Okres przygotowawczy
Nowa nadzieja
Idole
Styl
Mecz wsi z miastem
Na stadionie i w telewizji
Dwie kotłownie
Mgła i ogień
Handbal
Przerwa zimowa i trzecia zdrada piłki nożnej
Wiosna
Zmierzch tradycji
Futbol podwórkowy

Copyright © by Grzegorz Kopaczewski and Silesia Progress

Kotórz Mały 2019

Redakcja:

Artur Czesak

Projekt okładki:

Rafał Szyma

STOWARZYSZENIE OSÓB NARODOWOŚCI ŚLĄSKIEJ

ul. Wodna 9

46-045 Kotórz Mały

tel.: +48 693 953 661

www.slonzoki.org

www.facebook.com/Slonzoki

[email protected]

SILESIA PROGRESS

ul. Reymonta 30, III piętro, lokal 10

45-066 Opole

tel.: +48 693 953 661

http://silesiaprogress.com

zamówienia: [email protected]

ISBN: 978-83-65558-26-8

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek