1794 - Niklas Natt-och-Dag - ebook + książka

1794 ebook

Niklas Natt-och-Dag

4,5

Opis

Kontynuacja głośnego debiutu Niklasa Natta och Daga 1793, którym autor podbił serca czytelników i krytyków z całego świata! „Wyśmienite władanie językiem, tryskająca radością narracja”. Aftonbladet Söndag „Niklas Natt och Dag oczarowuje swoich czytelników”. Nerikes Allehanda „Nie można oderwać się od lektury… Momentami to najpiękniejsza rzecz, jaką czytałem”. Södermanlands Nyheter „Tak jak poprzednim razem, tak i w tej książce intryga została skonstruowana w zręczny sposób…Poza tym autor jest uzdolniony językowo. Widać to zwłaszcza w pierwszej części trylogii, gdy bryluje bawiąc się typowymi dla tamtych czasów dźwiękami języka”. Göteborgs Posten „Niklas Natt och Dag z dużą zręcznością i znajomością historycznych detali porusza się po zaułkach i na przedmieściach Sztokholmu”. Dagens Nyheter „Tak książka jest naprawdę dobra! Powiedziałbym nawet, że okropnie dobra”. Malin Persson Giolito „Od razu widać, że Niklas Natt och Dag bardzo dokładnie przygotował się do napisania książki pod względem faktograficznym. Efektem jest wspaniały opis stolicy Szwecji, prawdziwego Sztokholm noir, którego szybko nie zapomnę”. Dick Harrison Zbliża się nowy rok. Urzędujący w stolicy Szwecji rząd regencyjny Reuterholma zakazuje noszenia kolorowych ubrań. Wszyscy, którzy nie są na tyle bogaci, żeby móc pozwolić sobie na lekceważenie tego zakazu, muszą ubierać się na szaro. Ludzie nazwali tamten rok Epoką Żelaza. W szpitalu dla umysłowo chorych w dzielnicy Danviken przebywa młody szlachcic. Mężczyzna przeżywa katusze z powodu zbrodni, o którą został oskarżony. W tym samym czasie pewna kobieta zamieszkująca w dzierżawionym przez swoją rodzinę gospodarstwie, opłakuje śmierć córki Linnei, zamordowanej w czasie swojej nocy poślubnej. Kiedy okazuje się, że nikt nie chce podjąć się śledztwa, kobieta prosi o pomoc Cardella – jednorękiego strażnika miejskiego, który nie ma nic do stracenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 609

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (25 ocen)
15
7
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mikis78

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana historia. Treść zawiera dużo goryczy, ciężkiej gatunkowo.
Isenor_Tarpanito

Dobrze spędzony czas

Kontynuacja i druga część serii Bellman Noir. Brutalne zbrodnie, niebezpieczne tajemnice i bezwzględni przestępcy. Mrok miasta, ciekawi bohaterowie, wątek kryminalno -thillerowy w koncepcji powieści historycznej. Ponury klimat i atmosfera bije z każdej strony tej książki, ukazując ducha epoki.
00
sniff

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka to jak nurzanie się w szwedzkim, osiemnastowiecznym rynsztoku. Interesującą pozycja wśród powszechnego zalewu słodyczy.
00
mgoga

Nie oderwiesz się od lektury

okrutna i wciągająca powieść
00

Popularność




1794

Copyright © Niklas Natt och Dag 2019

Published by agreement with Salomonsson Agency

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Wojciech Łygaś

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

The cost of this translation was defrayed by a subsidy from the Swedish Arts Council, gratefully acknowledged.

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autora na okładce: © Gabriel Liljevall

Redakcja: Magdalena Stec

Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8230-213-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Główni bohaterowie

Jean Michael Cardell, zwany Mickelem – były saper w oddziałach artylerii; w bitwie pod Svensksundem stracił lewą rękę; potem zatrudnił się w Sztokholmie jako strażnik miejski, ale świadomie zaniedbuje swoje obowiązki. Woli zarabiać na życie jako wykidajło.

Cecil Winge – były prawnik, do 1793 roku współpracował z policją w Sztokholmie; cierpiał na suchoty.

Anna Stina Knapp – dawniej chodziła po parafii św. Marii i św. Katarzyny z koszykiem i handlowała owocami; później trafiła do przędzalni, w której władze zmuszały do pracy upadłe kobiety; od zimy 1793 roku zatrudniona w gospodzie Markattan do wydawania zamówionych dań; ukrywa się pod przybranym imieniem i nazwiskiem Lovisa Ulrika Blix, które przejęła po zaginionej córce właściciela karczmy.

Isak Reinhold Blom – sekretarz w urzędzie policji, poeta, uczeń af Leopolda, na którym wzoruje swoją twórczość literacką.

Johan Kristofer Blix – przyuczał się do zawodu felczera, pochodził z Karlskrony; oświadczył się Annie Stinie Knapp, ale przed ślubem odebrał sobie życie: któregoś dnia wszedł na pokrytą lodem zatokę Riddarfjärden, lód się pod nim załamał i Blix utonął. Mimo to pewien pastor udzielił im pośmiertnego ślubu.

Petter Pettersson – strażnik w przędzalni dla upadłych kobiet na Långholmen.

Jonatan Löf – strażnik w przędzalni dla upadłych kobiet na Långholmen.

Dülitz – uciekinier z Polski; handluje ludźmi.

Gustaw III – z Bożej łaski król Szwecji, Gotów i Wendów; zastrzelony w sztokholmskiej operze w marcu 1792 roku.

Gustaw Adolf – jedyny syn Gustawa III, król wyłącznie z nazwy; w listopadzie 1794 roku skończy szesnaście lat; jest niepełnoletni, więc państwem rządzą w jego imieniu inni.

Książę Karol – młodszy brat tragicznie zmarłego Gustawa III, prawny opiekun niepełnoletniego następcy tronu; typowy próżniak, który woli korzystać z przywilejów władzy niż obarczać się związanymi z nią obowiązkami.

Gustaf Adolf Reuterholm – baron, mąż stanu; jako zaufany człowiek księcia Karola sprawuje rzeczywistą władzę w państwie; nazywany Wielkim Wezyrem, jest zarozumiały i wyniosły; zaprzysięgły wróg zamordowanego króla, stale zajęty usuwaniem śladów po tym, co było dawniej.

Gustaf Mauritz Armfelt – faworyt zmarłego króla i ostatnia nadzieja dawnych stronników Gustawa III; po tym, jak ujawniono jego spisek wymierzony w rząd regencyjny, udał się na wygnanie.

Magdalena Rudenschöld – dama dworu, niegdyś adorowana przez księcia Karola; kochanka i zausznica Armfelta; aresztowana za udział w spisku.

Karl Tulipan, nazywany Blomkarl – właściciel gospody Markattan; chętnie brał aktywny udział w przedstawieniu, w którym Anna Stina Knapp udawała jego zaginioną córkę, za którą bardzo tęsknił.

Magnus Ullholm – od grudnia 1793 roku naczelnik policji w Sztokholmie; zastąpił na tym stanowisku Norlina, zesłanego do prowincji Västerbotten; ponurą sławę zyskał po tym, jak zdefraudował pieniądze z kościelnego funduszu na rzecz wdów po duchownych. Wierny sługa rządu regencyjnego.

Carl Wilhelm Modée – namiestnik Sztokholmu, jeden z najpotężniejszych ludzi w państwie, wierny sługa barona Reuterholma.

Mistrz Erik – pieszczotliwa nazwa bata, którym strażnicy biją kobiety będące na utrzymaniu miasta i pracujące w przędzalni na Långholmen.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Z grobu żywych

ZIMA 1794

Cóż ogranicza tych, co przemoc łączą z władzą,

Wołając ponad prawem, że „Niebu sprawę zdadzą”?

Cóż zdoła wstrzymać dłoń, by zbrodnią nie zawiniła,

Jeżeli nie ma nieba, co z sądem zemstę zsyła?

ISAK REINHOLD BLOM, 1794

1

JEST POCZĄTEK STYCZNIA tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego czwartego roku.

Ktoś zakłócił mi dzisiaj spokój, zerwał mnie z łóżka i kazał się ciepło ubrać. Zaczął się nowy rok, co oznacza, że jeszcze długo będziemy musieli znosić brud i robactwo, duszne powietrze w pokoju wymiesza się z zapachem chrustu, a podłogę zaleje skwaśniałe wino. Niezdarnie zapinam spodnie, sznuruję buty i narzucam płaszcz na ramiona. Jestem tak wychudzony, że luźno na mnie wisi. Schodzę na parter i idę na dwór. Robię to pierwszy raz od tygodni. Ponownie wkraczam w świat, który okienko w moim pokoju okroiło do rozmiarów niewielkiego prostokąta.

Rosnące w ogrodzie lipy są od miesięcy pozbawione liści. Dług, który zostawiła po sobie jesień, zima spłaciła obfitymi opadami śniegu. Gałęzie otulone są białą szatą, jej welon rozciąga się wokół jak okiem sięgnąć. Promienie słońca skrzą się bielą z siłą, która nie toleruje innych barw. Oślepiony blaskiem mrużę oczy i zasłaniam twarz dłońmi. Inni chorzy tłoczą się w klatce schodowej lub snują po okolicy. Przeklinają swój los, bo buty szybko nasiąkają im wilgocią i śniegiem. Zamiast się do nich przyłączyć, skręcam w bok i ruszam nad jezioro. O tej porze roku jest skute lodem i pokryte warstwą śniegu. Dopiero po mniej więcej dwóch kilometrach otwiera się przede mną przestrzeń wolna od lodu. Nieskazitelnie czysty, zlodowaciały śnieg to dla mnie gwarancja samotności. Słońce grzeje mi prosto w twarz, ale mróz i tak szczypie w nos i policzki. Nie jestem w humorze, ale idę po lodzie. Pewnie jest tak gruby, że sięga do samego dna.

Po lewej, w dużej odległości od miejsca, w którym się znajduję, lśnią pożółkłe, poszczerbione kontury szpiczastych wież kościelnych. Dostrzegam też jakby przycupniętą bryłę królewskiego pałacu. Odwracam głowę, żeby nie obudzić tego drapieżnika z drzemki, patrzę za siebie w kierunku, z którego przyszedłem, i widzę dolinę, która prezentuje się teraz w całej okazałości. Taki widok zwykle cieszy tylko marynarskie oczy.

Miasto zwrócone jest tyłem do zatoki Danviken. Wygląda na to, że podobnie stało się z czasem. Doba ma tu inny rytm niż gdziekolwiek indziej. Dni są krótsze, noce dłuższe. Z obu stron widok ograniczają dwa pasma wzgórz, między którymi swój codzienny bieg toczy słońce. Szpital odwiedza mało osób, robią to jedynie ci, którzy muszą. Wielu spośród tych, którzy przebywają w nim razem ze mną, nie cierpi na żadną chorobę, tylko trafiło tu ze starości. Miejsca załatwiły im ich dzieci, żeby zapewnić rodzicom opiekę i utrzymanie w ostatnich latach życia. Niestety, brakuje im czasu, żeby przyjść i odwiedzić starych ludzi, którzy w swoim zdziecinnieniu popadają stopniowo w coraz większą nieporadność.

Na horyzoncie, w położonej nad zatoką dzielnicy Finnboda, widać dom wariatów. Z miejsca, w którym teraz jestem, naliczyłem siedem pięter. Są rozłożone na długim zboczu, gdzie fundament skręca pod kątem jak drabina dopasowana do kroków olbrzymów. Dom wariatów to motyw przewodni licznych opowieści krążących na korytarzach naszego szpitala. Podobno trzymają tam dwa razy więcej pacjentów, niż pozwala na to liczba miejsc. Wiele okien zabitych jest deskami, inne są zakratowane. Kiedyś podszedłem prawie pod same okna i wydawało mi się, że słyszę w środku nieustanny, monotonny dźwięk, który brzmiał niczym burdon1. Od razu sobie przypomniałem, jak w dzieciństwie kusiło mnie, żeby ze zwykłej ciekawości zakraść się do którejś z polnych pasiek. Z czasem nauczyłem się kojarzyć dobiegający stamtąd szum roju z niebezpieczeństwem, jaki stanowiły ostre żądła pszczół. Stojąc pod ścianą, doszedłem do wniosku, że to chyba oni wydawali te dźwięki – obłąkani. Ludzie pogrążeni w bezsilnym szaleństwie, stłoczeni w przepełnionych ponad miarę pokojach. Co jakiś czas odwiedzają ich eleganccy goście z miasta. Przyjeżdżają w karetach i powozach, żeby za kilka rzuconych pielęgniarzom groszy zwiedzić to miejsce. Robią to tylko po to, żeby wyrazić swoje oburzenie na widok tego, co tam zastają, ale przy okazji mają ubaw z zachowania i wyglądu pacjentów. Pracownicy szpitala, którzy im towarzyszą, bacznie obserwują, jak goście zachowują się przy odjeździe, i ze złośliwą satysfakcją uśmiechają się na widok ich pobladłych twarzy.

Ja też tam kiedyś poszedłem, a uczyniłem to z powodów, których z pewnych względów nie mogę ujawnić. Fasady budynków mają kolor żółtej, ropnej wydzieliny, jaka sączy się z wrzodu powstałego na skutek syfilisu. Zabudowania wznoszą się na skale, na fundamentach dawnej warzelni soli. Niegdyś była odseparowana od ludzkich domostw z powodu niezdrowych oparów, które emitowała. Teraz powodem izolacji są pacjenci. Przy wejściu wisiała tabliczka z wygrawerowanym napisem. W pamięci utkwiło mi zdanie: „Mieszkańców tego budynku przywiodły do ich obecnego stanu próżne, wygórowane ambicje oraz nieszczęśliwa miłość – czytelniku: poznaj samego siebie!”. Czyżby te niezdarnie wyciosane w kamieniu słowa przeznaczone były właśnie dla mnie?

Nikt mnie nie zatrzymywał, a drzwi wejściowe nie były zamknięte na klucz. W momencie gdy je uchyliłem, uderzył we mnie gwar głosów, który wcześniej odbierałem jako przytłumiony szum. Teraz mogłem już rozróżnić poszczególne dźwięki: mieszankę paplaniny, wycia, chichotu i żałosnych skarg. W korytarzu panował półmrok, więc dopiero po chwili zauważyłem niezbyt wysokiego mężczyznę. Stał nieruchomo, jakby na mnie czekał. Skinąłem mu głową, a on ruszył szybkim krokiem w moją stronę. Miał intensywne spojrzenie, w którym krył się pewien rodzaj szyderczej ciekawości. Jego głos brzmiał łagodnie, niemal wytwornie.

– Witam! Punktualnie o umówionej porze! Gratuluję!

Nie miałem pojęcia, o czym mówi. Moja twarz zdradzała zdumienie, ale mężczyzna zdawał się być w tak wyśmienitym humorze, że najwidoczniej nie zrobiło to na nim wrażenia. Ukłonił się i wskazał ręką w stronę schodów.

– Jeśli zechcecie mi towarzyszyć, oprowadzę was po różnych miejscach.

Nie potrafiłem mu odmówić, bo kierowała mną ciekawość, i chętnie przyjąłem zaproszenie, chociaż domyśliłem się, że wziął mnie za kogoś innego.

Wyszliśmy na dziedziniec, ze wszystkich stron otoczony fasadami czteropiętrowych budynków. Przy ścianach leżało mnóstwo śmieci i odpadków, które pacjenci wyrzucili przez okna. Niektóre szyby były popękane, część otworów okiennych zabito deskami. W rogu stała grupka ubranych w brudne koszule obłąkańców, którzy kiwali się do przodu i do tyłu. Mieli przestraszony wzrok, z kącików ust ściekały im strużki śliny. Mój przewodnik, który uważnie mi się przyglądał, dał im ręką znak, żeby się do nas nie zbliżali.

– Nie zwracajcie na nich uwagi! To obłaskawione bydło w ludzkiej postaci. Dopóki ktoś ich nie przestraszy, nie wydają z siebie żadnych dźwięków. Pokażę wam znacznie bardziej interesujących pacjentów. Chodźcie za mną.

Przeszliśmy przez dziedziniec, a potem ruszyliśmy schodami na górę. Mój przewodnik zatrzymał się przed żelaznymi drzwiami, za którymi ciągnął się korytarz. Przełknął ślinę i powiedział:

– Na początku mieliśmy tu dwadzieścia siedem cel. Zaprojektowano je w taki sposób, żeby każdemu pacjentowi zapewnić minimum wygód. Nie wiem, jak zapatrujecie się na ten świat, ale jeśli spytacie o moje zdanie, odpowiem, że wcale mnie nie dziwi, że ich potrzeby szybko wzrosły. Miasto odbiera ludziom rozum, dlatego głupcy płyną do nas szerokim strumieniem. Dzisiaj sytuacja jest taka, że każda cela musi pomieścić przynajmniej czterech pacjentów, a ponieważ zdarzają im się agresywne zachowania, musimy zakuwać ich w łańcuchy, bo inaczej wzajemnie się atakują. Z tego samego powodu w wielu celach musieliśmy pobudować ścianki działowe.

Mężczyzna odsunął się na bok, uniósł rygiel i ruszył przodem. Huk otwieranych podwójnych drzwi wypełnił korytarz ogłuszającym hałasem. Wrzaski i jęki mieszały się z innymi odgłosami. Pacjenci drapali w ściany, bili pięściami w drzwi i ciskali w nie luźnymi przedmiotami.

– Zbliża się pora posiłku. Mogą być wariatami, ale ich żołądki reagują tak, jak dyktuje im organizm. Każdy z nich odmierza czas posiłkami.

Mężczyzna znowu rusza przodem. Co pewien czas zatrzymuje się na chwilę, żeby pokazać mi jakiś interesujący szczegół.

– Jak widzicie, drzwi mamy tu porządne, solidne. W większości cel są też zamontowane drzwi wewnętrzne, odporne na wszelakie działanie. Wielu z tych szaleńców jest w tak złej kondycji, że nie możemy wypuszczać ich na zewnątrz. A tu, jak widzicie, mamy specjalne nisze. Można przez nie wyrzucać nieczystości z nocników bez potrzeby wchodzenia do cel. Niestety, nie wszyscy pacjenci potrafią posługiwać się sprzętami sanitarnymi we właściwy sposób, i stąd ten smród. Warto zauważyć, że opał wkładamy do pieców kaflowych od strony korytarza. Stać nas tylko na to, żeby palić nocą, gdy robi się naprawdę zimno. Ciasnota w celach ma tę zaletę, że utrzymuje się w nich znośna temperatura. Chcecie zobaczyć?

Mężczyzna położył palec na ustach i ostrożnie uniósł klapkę w drzwiach. Otwór znajdował się na wysokości jego oczu, ale i tak musiał wspiąć się na palce. Widok w celi wywołał uśmiech na jego twarzy. Dał mi znak ręką, żebym podszedł bliżej. Zajrzałem do środka, ale moje oczy dopiero po dłuższej chwili przyzwyczaiły się do panującego tam półmroku. W celi ujrzałem mężczyznę, wokół kostki miał nałożoną obręcz z łańcuchem i tańczył po podłodze w takt pobrzękiwania metalowych ogniw. Druga końcówka przymocowana była do muru. Przy jednej ze ścian na wiązkach siana siedzieli trzej inni pacjenci i masowali palcami swoje sztywne członki, które jaśniały na tle brudnej skóry. Odwróciłem wzrok z obrzydzeniem.

Ruszyliśmy dalej. Mój przewodnik wskazał pomieszczenia znajdujące się na końcu korytarza.

– Tamte cele to ciemnice. Obecnie trzymamy w nich bandę ponurych typów. Chorują na syfilis, bo nie udało się wyleczyć ich rtęcią. Nie możemy tam wejść, więc ich nie zobaczycie. Zresztą świat i tak o nich zapomniał, dla niego są bezwartościowi. Mają siodełkowate nosy i jątrzące się rany na skórze. To typowe objawy wrodzonego syfilisu. Jest na co popatrzeć, zwłaszcza gdy w zależności od humoru przychodzi im na coś ochota. Dostają ataku, ale są całkiem bezradni. I jeszcze jedno: każdy z nich w pewnym sensie stracił głos… i to dosłownie, bo choroba zżarła im końcówkę języka.

Pod wpływem tych opowieści zrobiło mi się niedobrze. Naszła mnie nieodparta chęć, żeby natychmiast opuścić to zapomniane przez Boga miejsce i wrócić na surowy brzeg jeziora, które nagle wydało mi się godne pożądania niczym rajskie łąki. Ale mój przewodnik jeszcze nie skończył. Stał nieruchomo, jakby w oczekiwaniu na moje pytania. Postanowiłem zaspokoić jego gorliwość.

– Czym leczycie tych biedaków? – spytałem takim głosem, jakbym tylko czekał, żeby go o to spytać.

Mężczyzna skinął głową.

– Nauka dowodzi, że stan obłąkania pojawia się wtedy, gdy człowiek traci zdrowy rozsądek na skutek okoliczności zewnętrznych lub wewnętrznych. Wiemy, że chory może odzyskać rozum, jeśli zostanie poddany kuracji szokowej, równie silnej jak szok, który to szaleństwo wywołał. Jak widzicie, mamy tu gumowe szlauchy. Można przez nie wlać do cel dowolną ilość zimnej wody, żeby polać nią naszych chorych. Kiedyś celowo zarażano ich świerzbem, bo lekarze uważali, że szaleństwo można będzie pokonać za pomocą świądu. Teraz, gdy wszyscy siedzą we wspólnych celach, odbywa się to bez naszego udziału. Są też inne sprawy, ale zostawmy je na następny raz.

Niewykluczone, że mój przewodnik zaproponował mi to, widząc, iż z powodu chwilowej niedyspozycji musiałem oprzeć się o ścianę.

W końcu ruszyliśmy do wyjścia. Kiedy mijaliśmy celę, w której siedzieli wspomniani czterej mężczyźni, chwycił mnie nagle za ramię.

– Przypomniało mi się, że nie zasunąłem klapki wizjera. Właściwie to dobrze, bo jest jeszcze jedna rzecz, którą chciałbym wam pokazać.

Po tych słowach podprowadził mnie pod drzwi celi. Mężczyźni nadal zabawiali się swoimi członkami.

– Widzicie narożnik na końcu celi? Niektórzy z nich się tam wypróżnili, bo kiedy naszła ich potrzeba, na nocniku siedział akurat ktoś inny.

Potem przybliżył usta do mojego ucha i szepnął:

– To miejsce zostawiliśmy dla was. Niedługo tam traficie, a wtedy się wami zajmiemy.

Cofnąłem się, a jego usta wykrzywił szyderczy uśmiech, który obnażył dwa rzędy ostrych zębów. Zauważyłem, że ma sporo braków.

– Jesteście młodzi i ładni, macie szczupłe ciało i skórę jak alabaster. Zapewniam, że sprawicie swoim towarzyszom z celi mnóstwo radości.

– Kim wy jesteście? – spytałem.

Mężczyzna zerknął na mnie spod zmrużonych powiek.

– To zależy od dnia. Na przykład wczoraj byłem Karolem Dwunastym. Wspominałem, jak prowadziłem moich wiarusów przez zasypane śniegiem mazurskie lasy, gdzie dla zabawy zabijaliśmy niemowlęta. Rozdeptywaliśmy je butami na oczach ich rodziców, podczas marszu, który zakończył się naszą rzezią na stepach pod Połtawą. Gdybyście przyszli wczoraj, usłyszelibyście, jak w chwili, gdy potrząsam głową, dzwoni w niej kawałek ołowiu. Kim jestem dzisiaj? Mam więcej imion, niż można zliczyć. Nazywają mnie Starym, Diabłem, Katem, Złym, Rudym Petterem, Czartem… Wy możecie nazywać mnie Szatanem. Czekamy tu na was. Już wiecie, że to miejsce jest dla was przeznaczone.

Nie wiem, co bym odpowiedział, gdyby nie przerwał nam inny mężczyzna, któremu udało się przekrzyczeć panujący na korytarzu hałas.

– Tomas, przecież wiesz, że nie wolno ci tego robić. Tyle razy ci mówiliśmy, żebyś nie nadużywał przywilejów tylko dlatego, że od czasu do czasu pozwalamy ci się przewietrzyć. Wracaj do łóżka. Natychmiast!

Przed drzwiami po drugiej stronie korytarza stał przysadzisty mężczyzna ubrany w brudną, poplamioną kurtkę. Szybkim krokiem ruszyłem w jego stronę. Mój przewodnik zbliżył się do mnie ze złowieszczym wzrokiem.

– Na koniec zadam wam zagadkę. Mówią, że jestem zamknięty w moim piekielnym królestwie. Jeśli tak, to jakim cudem przebywam tu, pośród ludzi? Znaki są wszędzie. Zapamiętajcie wszystko, co wam tu pokazałem, i uważajcie na siebie podczas waszego mozolnego marszu przez świat.

Stojący przy drzwiach mężczyzna, który z pewnością należał do personelu szpitala, chwycił mojego przewodnika za rękę i zaczął go ciągnąć za sobą po korytarzu. Dopiero teraz zrozumiałem, że Tomas jest jednym z pacjentów. Po szerokiej twarzy spływał mu pot. W pewnym momencie zaczął się opierać pielęgniarzowi, lecz ten chwycił go za kołnierz i wymierzył mu kilka siarczystych policzków. Krew na twarzy Tomasa mieszała się ze łzami i płynęła cienką strużką po brodzie. Głośno szlochał, wyglądało na to, że uznał się za pokonanego. Pielęgniarz zerknął na mnie zawstydzonym wzrokiem.

– Czasem, gdy nie zamykamy jego celi na klucz, Tomas wyrusza w odkrywczą podróż po domu wariatów. Niekiedy stąd wychodzi i dociera do szpitala. W ciągu dnia do opieki nad tymi szaleńcami jest nas tylko dwóch, więc będę wdzięczny, jeśli szanowny pan zechce zachować ten incydent dla siebie. Mam nadzieję, że Tomas was nie zdenerwował. Czasem opowiada bardzo dziwne rzeczy.

Poczułem ulgę, że nieporozumienie udało się zażegnać, ale byłem wstrząśnięty tym, co usłyszałem i zobaczyłem. Wytoczyłem się chwiejnym krokiem na dwór i przeszedłem obok grupki chorych, którzy kołysali się przy ścianach, jakby chcieli się od nich ogrzać. Zatrzymałem się na moment, żeby popatrzeć na ten grób żywych, i nagle poczułem się tak, jakby świat próbował dostroić się do mojego nastroju. Światło zaczęło zmieniać barwę, chociaż na niebie nie było ani jednej chmury. Widok, który ujrzałem, napełnił mnie strachem, bo wyglądało to tak, jakby jakaś nieziemska istota nadgryzła kawałek słonecznej tarczy albo jakbym ujrzał odcisk moich zębów na kromce świeżo ukrojonego chleba. Nie mogłem się opanować i krzyknąłem. Nogi się pode mną ugięły i przez długą chwilę leżałem na śniegu skulony i drżący, jakbym padł ofiarą ataku przeraźliwego lęku. Po kilku minutach odważyłem się otworzyć oczy. Na szczęście światło wróciło na swoje miejsce. Okazało się, że byłem świadkiem zaćmienia Słońca, o którym opowiadał mi kiedyś mój nauczyciel. Z trudem próbował mi wtedy wytłumaczyć, że zjawisko to polega na tym, że Księżyc przechodzi między Słońcem a Ziemią, ale jest zbyt mały, żeby całkowicie zakryć słoneczną tarczę. Wszystko mogło trwać nie dłużej niż kilka minut.

Wstałem i ruszyłem w drogę powrotną. Szybko znalazłem się w moim pokoju. Zamknąłem za sobą drzwi, zwinąłem się na łóżku i naciągnąłem koc na głowę. Wyjście na dwór było błędem, więcej tego nie zrobię, chyba że ktoś wykurzy mnie stąd ogniem. Zalecano mi, żebym cierpliwie czekał na efekty kuracji i unikał ludzkiego towarzystwa. Tomas jest chory umysłowo, ale jego zachowanie przypomniało mi o wstydzie, który stał się także moim udziałem. Nie śmiem spojrzeć ludziom w oczy, bo od razu przypomina mi się mój haniebny czyn, a ból, którego mi przysparza, jest nie do opisania.

Co pewien czas do szpitala dostarczane jest lekarstwo o nazwie thebaica2. To mikstura, która otumania umysł i ciało. Przynosi mi ulgę w bólu i cierpieniu i pozwala przeżyć kolejny dzień, ale po jej wypiciu czuję się tak, jakbym tkwił w oparach mgły. Wówczas w ogóle do mnie nie dociera, gdy ktoś mnie odwiedza. Rozpuszczam cenne krople w wodzie, doprawiam je do smaku cukrem albo miodem, ale muszę się nimi dzielić z innymi pacjentami. Zapas często się kurczy, lecz los nam sprzyja. Niedawno usłyszałem, że nasz szpital dysponuje także zapasem, który przypada pacjentom z domu wariatów. Czasem nie dostaję moich kilku kropel i wtedy odstawiam teatr. Kiwam się do przodu i do tyłu albo zamykam w sobie, mrużę oczy, nucę coś beznamiętnym głosem i wbijam wzrok w odległy punkt. Robię to tak długo, aż ci, którzy składają mi wizytę, tracą cierpliwość i zostawiają mnie w spokoju, żebym dalej mógł rozważać swoją winę. Zostaję sam i tkwię w samotności do czasu, aż robi się ciemno i zapada noc. Dopiero wtedy mogę wyjąć moje przybory do pisania.

Mój dobroczyńca poprosił mnie, żebym wszystko opisał. Zasugerował, że dzięki temu uporządkujemy wspomnienia związane z nieszczęsnymi wydarzeniami, które doprowadziły mnie do obecnego stanu. Być może chodziło mu też o to, żebym pogodził się z czynami, które zawiodły mnie do szpitala w Danviken nad brzeg jeziora Saltsjön. Powiedziano mi, że nie panuję nad emocjami i moje schorzenie należy leczyć. Usłyszałem również, że to nie ja ponoszę winę za popełnione przestępstwo, tylko że było ono wybrykiem natury. Szczerze mówiąc, bardzo w to wątpię.

W głowie mam burzę, za to w piersi czuję pustkę. Wyciągam przed siebie ręce i patrzę na nie. Są czerwone i nie można ich domyć. To ręce mordercy.

Przez całe życie brakowało mi miłości, ale nie umiałem sobie wyobrazić, jak moje życie będzie wyglądać, jeśli któregoś dnia jej zaznam. Nie wiedziałem, że jest piękna i straszna, burzy krew w żyłach, jest przebranym w majestat despotą i kiedyś zaprowadzi mnie mroczną ścieżką tam, skąd nie będzie powrotu. Gdybym mógł wypowiedzieć jedno życzenie i poprosić, żeby się spełniło, brzmiałoby następująco: obym nigdy nikogo nie pokochał. Gdyby nie ta miłość, nie doszłoby do tych wszystkich zdarzeń. Ja… w tej zapomnianej przez Boga norze, i ona… Ale dość już. Lepiej niech moje pióro zamilknie. Nie jestem jeszcze gotów opisać tego, co wydarzyło się na końcu. Tej nocy ograniczę się jedynie do tego, co było na początku. Na razie powinno wystarczyć.

2

MOGŁEM MIEĆ BEZTROSKIEdzieciństwo, w którym niczego nie brakuje, ale los chciał inaczej. Urodziłem się pod aksamitnym baldachimem w należącej do mojego ojca i dziedziczonej z pokolenia na pokolenie posiadłości. Nazywała się tak jak nasz ród: Tre Rosor, to znaczy Trzy Róże. Położona była z dala od miasta, a zarządzali nią ojcowie i synowie, których nie interesowała polityka, dzięki czemu inni uważali ich za nieszkodliwych. Ziemia przynosiła każdego roku obfite plony. Ojciec dbał o dzierżawców, ponieważ zdawał sobie sprawę, że ich dobrobyt przynosi korzyści również jemu.

Na świat przyszedłem siedem lat po moim bracie, Jonasie. Innego rodzeństwa nie miałem. Matka, która przed ślubem przyzwyczajona była do miejskiego trybu życia, w nowej, wiejskiej egzystencji została skazana na bezczynność. Postanowiła więc urodzić drugie dziecko, chociaż miała już swoje lata i istniało duże ryzyko, że coś pójdzie nie tak. Była jednak odważną kobietą i wiedziała, czego chce. Zanim się urodziłem, kilka razy poroniła, co negatywnie odbiło się na jej zdrowiu. Mój brat opowiedział mi kiedyś o podsłuchanej rozmowie. Zdecydował się na to, chociaż ze względu na różnicę wieku wyrósł między nami mur, którego nigdy nie udało nam się zburzyć. Jonas uczynił to tylko po to, żeby zrobić mi na złość. Twierdził, że nasz lekarz domowy odradzał mamie ciążę ze względu na jej wiek. Dał jej nawet do zrozumienia, że zna różne metody przerywania ciąży. Mama roześmiała się szyderczo i przepędziła go na cztery wiatry. Na świat przyszedłem prawie trzy tygodnie po terminie, a ona zapłaciła za to życiem. Tylko raz dane mi było doświadczyć ciepła jej rąk, ale w ogóle tego nie pamiętam. Zaraz potem ręce, którymi mnie obejmowała, zrobiły się lodowato zimne.

To nieszczęście pozostawiło niezatarte piętno na moich stosunkach z ojcem. Był usatysfakcjonowany faktem, że już ma potomka – mojego starszego brata – i twierdził, że jest zbyt stary, żeby wracać do ojcowskich obowiązków. Myślę, że mój widok przypominał mu o tym, że to przeze mnie stracił żonę, którą na starość zamierzał ozłocić. Może uznał, że los nie dał mu w zamian za jej śmierć nic, co uczyni go szczęśliwym? Zwłaszcza że dość szybko pokazałem, iż nie posiadam talentów ani zdolności, które tak wysoko cenił. Nie byłem mistrzem jazdy konnej, na polowaniu pudłowałem z małej odległości, szpada wypadała mi z ręki, kiedy ją z kimś krzyżowałem, a na dodatek szwankowałem na zdrowiu: często kaszlałem i miałem gorączkę, co uniemożliwiało mi uczestniczenie w normalnym życiu, nawet gdy tego chciałem.

W końcu oddano mnie pod opiekę guwernerów, a gdy nadszedł czas wypełniony obowiązkami, przestawiłem się na nocny tryb życia. Kiedy wszyscy zasypiali, wstawałem z łóżka, żeby obejrzeć to, co straciłem. Nad schodami wisiał portret mojej matki. Mówiono, że jestem do niej podobny. Wiele razy przystawiałem taboret do ściany, zdejmowałem z niej ciężkie lustro i ustawiałem je pod obrazem, bo tylko w ten sposób mogłem poszukać w twarzy matki cech, które mnie do niej upodabniały. Podsuwałem świecę i obserwowałem, jak płomień pieści każdą najdrobniejszą rysę świadczącą o naszym podobieństwie: linię brody, dołeczki w policzkach, łuki brwi.

Zanim skończyłem jedenaście lat, mój brat opuścił dom rodzinny, żeby poszukać szczęścia w karierze wojskowej. Ojciec ciężko to przeżył, ponieważ byli sobie bardzo bliscy. Często bywało tak, że gdy już załatwił swoje sprawy, szli razem na polowanie, strzelali do celu albo odbywali konne przejażdżki. Robili wiele rzeczy, z których byłem wykluczony ze względu na zdrowie albo z innych powodów. Nie pamiętam, żeby po śmierci matki ojciec kiedykolwiek się uśmiechnął, no może z wyjątkiem sytuacji, kiedy Jonas przyjeżdżał do domu na przepustkę. Ojciec całkiem się w sobie zamknął. Gdy byliśmy skazani tylko na własne towarzystwo, wyczuwałem w nim ledwo hamowaną złość z powodu życia, jakie zgotował mu los. Zacząłem go więc unikać. Starałem się nie wchodzić mu w drogę i z coraz większym strachem obserwowałem jego zachowanie. Z czasem zaczął szukać pocieszenia w piwnicy, w której składowaliśmy wino. Niekiedy przypominał sobie o ojcowskich obowiązkach, a wtedy karał mnie za łamanie panujących w naszym domu licznych zasad. Gdy sprawiał mi lanie, przez następny dzień albo dwa traktował mnie łagodniej niż zwykle, a ja wylewałem gorzkie łzy. Robiłem to jednak bardziej z żalu niż z bólu i jeszcze bardziej się od niego oddalałem.

W Wielkanoc tamtego roku ojciec zaprosił do nas na świąteczny posiłek przyjaciół, krewnych i lepiej sytuowanych dzierżawców. Była to pierwsza od lat uroczystość w tak dużym gronie. Może ojciec nagle uznał, że powinien jakoś odczarować starość i samotność? Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. I była to ostatnia wielka rzecz, jaką zrobił w życiu. Podczas przygotowań do uroczystego śniadania po raz pierwszy od dawna okazywał entuzjazm. Niestety, otrzymaliśmy list od Jonasa, że nie przyjedzie na święta, bo nie dostał przepustki. Iskra, która przez kilka dni lśniła w oczach ojca, natychmiast zgasła. Chciał wszystko odwołać, ale było już za późno, bo zaproszenia zostały wysłane. W trakcie śniadania szybko się upił, a ponury nastrój, który z każdym wypitym kieliszkiem coraz bardziej go ogarniał, udzielił się reszcie towarzystwa.

Wieczorem służba ponownie nakryła do stołu, ale tym razem przygotowano dodatkowe nakrycie, żeby uczcić pamięć mojej zmarłej matki. W pewnej chwili zerknąłem na ojca i zauważyłem, że jego twarz nabiera kolorów. Usłyszałem, że mówi coś bełkotliwym głosem. Nagle wstał z krzesła i starając się zachować równowagę, wzniósł toast za żonę. Łzy płynęły mu po policzkach i kapały na brodę. Zapadła cisza, a ja sięgnąłem po kieliszek należący do zdobionego monogramem rodzinnego serwisu. Moja matka wniosła go jako wiano, ale rzadko go używaliśmy. Musiałem chyba źle obliczyć odległość, bo przewróciłem kieliszek i odłamała mu się nóżka. W tamtym okresie szybko rosłem i wciąż nie mogłem się przyzwyczaić, że mam coraz dłuższe nogi i ręce i w związku z tym pewne czynności powinienem wykonywać inaczej. Moja nieporadność rozzłościła ojca. Zanim się spostrzegłem, podbiegł do mnie, chwycił za kołnierz i wymierzył mi kilka siarczystych policzków. Na szczęście nasi goście wyrwali mnie z jego rąk, więc skorzystałem z okazji i szlochając, uciekłem z pokoju. Wypadłem na dwór, usiadłem skulony za śnieżną zaspą przy krużganku, a gdy po pewnym czasie zaczęła mnie szukać służba, skuliłem się jeszcze bardziej, żeby stać się małym i niewidocznym.

Długo tak siedziałem i płakałem, kiedy nagle jakimś szóstym zmysłem wyczułem czyjąś obecność. Uniosłem głowę i ujrzałem dziewczynę. Była biała jak śnieg, włosy miała rude niczym dogasający żar wysypany z pieca na miedzianą szufelkę. Stała nieruchomo w padającym, gęstym śniegu, jakby w ogóle nie przejmowała się mrozem. Nie pomyślała nawet o tym, żeby narzucić coś na ramiona. Bez słowa uniosła rękę i zobaczyłem, że trzyma w niej kieliszek. Był dokładnie taki sam jak ten, który stłukłem. Popatrzyła mi w oczy i upuściła go na kamienną alejkę. Okruchy szkła wymieszały się z lodowatymi soplami, które spadły z dachu na ziemię.

Właśnie tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie.

W tamtą Wielkanoc ojciec po raz ostatni zdołał wykrzesać z siebie odrobinę radości i po raz ostatni świętował cokolwiek w życiu. Później, gdy coraz bardziej pogrążał się w rozpaczy, było już tylko gorzej.

3

ZACZĄŁEM JEJ SZUKAĆ, jakbym wiedział gdzie. Czułem się tak, jakby ktoś obdarował mnie wyostrzonym węchem, dzięki któremu odnajdę jej ślad, a instynkt mi podpowie, co zrobić, żeby nie zgubić tropu. W końcu znalazłem ją w lesie, gdy wiosną stopniał śnieg i między korzeniami drzew porobiły się kałuże. Pewnego dnia dostrzegłem pośród ciemnych pni jej białą sukienkę, jasną twarz i włosy w kolorze zwodniczego płomienia. Ciało miała wiotkie jak trzcina.

Moje poszukiwania zostały więc zwieńczone sukcesem, ale w chwili, gdy ją ujrzałem, ogarnęło mnie takie zdumienie, że stanąłem jak wryty. Wyglądała niczym rusałka albo elf, istota, która nagle wyłoniła się z otaczającego nas krajobrazu. Od razu wyczuła mój ciężki wzrok i stanęła nieruchomo na pniu drzewa, po którym właśnie szła, starając się zachować równowagę. Nie uciekła, tylko wykonała coś w rodzaju piruetu, odwróciła się i zerknęła na mnie przez blade ramię. Zobaczyłem parę zielonych, wyzywających oczu. I nagle jakieś niewidzialne moce sprawiły, że poczułem się na tyle pewny siebie, że postanowiłem pójść za nią między drzewa.

Nazywała się Linnea Charlotta i była córką Eskila Collinga, jednego z dzierżawców naszych gruntów. Od niepamiętnych czasów należały do naszej rodziny, a teraz zarządzał nimi mój ojciec. Colling był postępowym, przedsiębiorczym człowiekiem, który starał się poprawić swój marny los. Kilka lat temu zjawił się w Tre Rosor i od tamtej pory stopniowo powiększał dzierżawiony areał. Ziemię uprawiał w najlepszy z możliwych sposobów. Dzięki mądremu gospodarowaniu jego rodzinie powodziło się całkiem dobrze, co sprawiło, że cieszyła się zasłużonym szacunkiem. Po pewnym czasie Colling uświadomił sobie, że aby wznieść się ponad swoje pochodzenie i niską pozycję klasową, potrzeba czegoś więcej niż tylko ciężkiej pracy. Robił więc wszystko, żeby osiągnąć cel. Prowadził życie, które bardziej pasowało do szlachcica niż chłopa, ale czynił to subtelnie, żeby nie budzić zgorszenia. Żonie i córkom kupował eleganckie ubrania, które podkreślały ich urodę, nosił złoty zegarek na łańcuszku, a na butach i spodniach srebrne sprzączki. Jego strategia została zwieńczona sukcesem. Ojciec lubił go najbardziej spośród wszystkich naszych dzierżawców, a gdy organizował w domu jakąś uroczystość i ktoś odwołał przyjście albo przy stole zostawało kilka wolnych krzeseł, zapraszał Collinga i jego rodzinę. Podobnie było w tamtą Wielkanoc, gdy po raz pierwszy ujrzałem Linneę Charlottę.

W lesie bawiliśmy się w gołębie i jastrzębia3. Oboje byliśmy jeszcze dziećmi, więc nasza przyjaźń była czymś oczywistym, choć bardzo kruchym, ponieważ Linnea Charlotta lubiła stroić fochy. Robiła to nagle, bez ostrzeżenia, które świadczyłoby o tym, że coś ją zdenerwowało. W takich chwilach jej oczy ciskały błyskawice, a ja wolałem się wycofać, niż wdawać w nierówną walkę. Następnego dnia znowu się spotykaliśmy jakby nigdy nic. Czekała na mnie, nierzadko mnie zaskakiwała, a ja nauczyłem się z czasem rozumieć słowo „przepraszam”, które formułowała w typowy dla siebie sposób: uśmiechała się i robiła zawstydzoną minę, dodawała do tego jakieś przelotne, jakby przypadkowe muśnięcie i dźwięczny śmiech po moich słowach, które nie zasługiwały na to, żeby poświęcić im choćby odrobinę uwagi. Znowu stawaliśmy się przyjaciółmi, a ona prowadziła mnie do miejsc, których nigdy przedtem nie widziałem. Las nie miał przed nią żadnych tajemnic, ze mną było inaczej. To ona pokazała mi wodopój na brzegu jeziora, do którego przychodziły łosie, ukryte gniazdo zamieszkane przez ślizy, sowią dziuplę w zmurszałym pniu drzewa i orli pałac zbudowany z gałęzi na czubku sosny. Niewiele mogłem w zamian zaoferować, ale wszystko, co miałem, było jej. Kiedyś wpadła na pewien pomysł, a ja go posłusznie wykonałem: nagiąłem konary młodego drzewa do ziemi i obłożyłem je świerkowymi gałęziami, żeby chroniły nas przed wiatrem. W pewnym momencie konary uderzyły mnie w twarz, ale na szczęście udało mi się opanować płacz.

Byłoby dla nas dużo lepiej, gdybyśmy w tym świecie niewinnych, dziecięcych zabaw mogli pozostać na zawsze. Niestety, mijały lata i zaczęliśmy się zmieniać. Jej szczupłe ciało, które dawniej niewiele różniło się od mojego, trochę się zaokrągliło i zgodnie z prawami natury nabrało dziewczęcych kształtów. W Tre Rosor wszystko było po staremu, a my spędzaliśmy całe dnie z dala od ciekawskich spojrzeń. Odnosiłem wrażenie, że wciąż brakuje nam czasu. Wspomnienia związane z kolejnymi porami roku zlewały się w jedno, każde lato przypominało poprzednie albo następne, a zabawy, które Linnea Charlotta urządzała zimą między zaspami śniegu, niczym nie różniły się od tych w poprzednich latach. Wreszcie skończyliśmy czternaście lat i przestaliśmy być dziećmi. Dojrzałość zakradła się do naszego życia po kryjomu, chociaż wcale tego nie chcieliśmy. Któregoś dnia zaskoczył nas na łące deszcz. Jej ubranie było tak mokre, że przypominało welon. Objęła mnie, jakby chciała ukryć się przed deszczem, a ja stałem zawstydzony ze spuszczonym wzrokiem. Od tamtej pory zaczęła ubierać się inaczej. Czasem, gdy nasze zabawy stawały się zbyt bezpośrednie, dochodziło do przypadkowych dotknięć. W takich chwilach odskakiwaliśmy od siebie i zapadało niezręczne milczenie, a my nie wiedzieliśmy, jak je przerwać. Każdego miesiąca Linnea zostawała przez kilka dni w domu i nie przychodziła na umówione spotkania. Potem zawsze mnie przepraszała. Urosłem i stałem się silniejszy od niej, więc gdy o coś się spieraliśmy, musiałem odgrywać komedię, żeby dalej wierzyła, że jesteśmy tacy sami jak kiedyś. Świadomie nie kosztowaliśmy owocu z Drzewa Życia, chociaż nasz Raj nie wyglądał już tak jak dawniej.

Jej dąsy stawały się coraz trudniejsze do zniesienia. Jedno niewłaściwe słowo albo gest mogły stać się iskrą, która doprowadzała Linneę do wybuchu złości. Po czymś takim wypędzała mnie ze swojego lasu niczym prawdziwa królowa. Któregoś razu sam ją sprowokowałem. Wcześniej przez kilka dni leżałem w gorączce. Ale cóż, ja też byłem uparty jak osioł. Cierpliwie znosiłem jej kuksańce, które w zetknięciu z moją rozwiniętą muskulaturą teraz okazały się słabe. Tamtego dnia rzuciła się na mnie w kolejnym ataku złości, żeby mnie podrapać, ja zaś tylko się roześmiałem. Miała w zwyczaju wbijać mi paznokcie głęboko w skórę, kiedy dochodziło między nami do sporów. Tamtego dnia, zanim zdążyłem się zorientować, chwyciła mnie za rękę, którą trzymałem ją na odległość, i mocno mnie ugryzła. Tym razem nie zrobiła tego dla zabawy. Zęby zacisnęła z taką siłą, że zrobiła się rana.

Krzyknąłem, ale nie z bólu, tylko ze zdumienia. Linnea puściła moją rękę, nasze oczy się spotkały i zobaczyłem, jak łzy płyną jej po policzkach w bezsilnej złości. Rozdygotana i wstrząsana szlochem odwróciła się i pobiegła między sosny. Chciałem pobiec za nią, ale nie mogłem ruszyć się z miejsca. Stałem i w osłupieniu obserwowałem, jak krew kapie mi z ręki na mech. Ślad po zębach dziewczyny został mi do dzisiaj. Mam go na dłoni, którą piszę te słowa.

Następnego dnia znalazłem Linneę na leśnej polanie, gdzie postanowiła się przede mną ukryć. Była to jedna z kryjówek, którą pokazała mi dawno temu. Dłoń miałem owiniętą bandażem i bolała mnie tak bardzo, że musiałem ją nosić na temblaku. Kiedy ujrzałem dziewczynę, siedziała na ziemi. Obejmowała ramionami kolana i szlochając, trzęsła się niczym osika. Nagle nadepnąłem na suchą gałąź i zobaczyła mnie. Kucnąłem przed nią na tyle blisko, na ile pozwoliła mi odwaga, i spytałem:

– Co się dzieje? Moją ręką nie musisz się przejmować. To tylko draśnięcie. Zapomnijmy o wszystkim.

Schowała twarz między kolana i odpowiedziała po dłuższej chwili:

– Powinieneś wiedzieć, co o was mówią.

Z początku nie zrozumiałem, co miała na myśli.

– Kto?

– Mój ojciec jest bardzo dumny, że może uprawiać waszą ziemię. O twoim ojcu mówi zawsze jak o słońcu albo klejnocie, który jest chlubą swego stanu. Mówi to takim głosem, jakby zboże nie mogło rosnąć bez jego zgody. Moje siostry plotkują o twoim bracie i jego kolegach z pułku, jakby każdy z nich był cenną nagrodą w konkursie, którego reguły wszyscy dobrze znają. Każdą wolną chwilę spędzają na pielęgnowaniu swoich piórek. Uczą się siedzieć w eleganckich sukniach, haftować kwiaty na tamborku, krzątać się wokół domowych spraw, śpiewać bez fałszowania i robić zbolałą minę, gdy mówią o czymś niewinnym… Innymi słowy, uczą się tych czynności i zachowań, które będą mogły wykorzystać, żeby złapać w sidła mężczyznę bogatszego niż ten, który je spłodził.

Uniosła głowę i otarła łzy. Ani spuchnięte od płaczu oczy, ani zaczerwieniona od zmartwień twarz nie pomniejszyły jej urody.

– A ja muszę tego wszystkiego słuchać i milczeć. Ojciec nie chce, żebym włóczyła się po lesie, wolałby widzieć mnie przy kołowrotku albo z nosem w pobożnej książce. Siostry drażnią się ze mną, gdy o tobie mówią, pewnie widziały nas razem. Podpuszczają mnie, bo ludzi znają na tyle, na ile znają siebie. Nie widzą, że na świecie jest wiele niesprawiedliwości. Ktoś urodził się jako Colling, a ktoś używa herbu Tre Rosor; jeden nie ma nic, drugi ma wszystko. Mój ojciec musi wam nadskakiwać, kłaniać się w pas i wydeptywać ścieżki po okruchy z pańskiego stołu. Za każdym razem, gdy jego komplementy wywołują zamierzony skutek, ogarnia go wielka radość. Siostry marzą tylko o tym, żeby pewnego dnia mogły spojrzeć na innych z góry, tak jak teraz inni patrzą z góry na nie.

Linnea Charlotta jeszcze nigdy nie rozmawiała ze mną w taki sposób.

– Ależ co ty…

Nie dokończyłem zdania, bo od razu mi przerwała.

– Nie potrzebuję tego co one. Wolę być sobą. Nigdy nie chciałam mieć mężczyzny…

Musiałem zrobić zdumioną i zmieszaną minę, bo następne słowa wypowiedziała ledwo słyszalnym szeptem.

– …ale chcę mieć ciebie. Tylko ciebie i żadnego innego. Zabiłeś moje dawne marzenia i teraz już nie wiem, o czym miałabym odwagę pomarzyć.

Poczułem, jak zalewa mnie fala szczęścia. To, co powiedziałem, było oczywiste.

– Ja też chcę ciebie i żadnej innej. Wiem, jak będzie wyglądało spełnienie twoich marzeń, bo o tym samym marzyłem wiele razy wcześniej. Ja i ty przed ołtarzem, mąż i żona.

Linnea pokręciła ze smutkiem głową.

– Nie chcę żyć jak szlachcianka na dobrach i nie mam ochoty ferować wyroków o innych osobach w towarzystwie ludzi, których przyjaźń jest tak naprawdę zawoalowaną zazdrością.

Roześmiałem się.

– Posiadłość Tre Rosor odziedziczy mój brat. Ja nie dostanę nic. Jeśli pragniesz wolności za cenę biedy, nic lepszego nie mogę ci zaoferować.

Nagle ogarnęło mnie zwątpienie. Głos mężczyzny, który przed chwilą wydobywał się ze mnie jakby samoistnie, znowu stał się dukaniem przerażonego swoją odwagą chłopca.

– Chcesz tego?

Dziewczyna znowu się rozpłakała, ale tym razem były to inne łzy niż poprzednio.

– Tak, po tysiąckroć tak.

I znowu mnie objęła, ale tym razem zrobiła to z taką siłą, jakiej nigdy wcześniej od niej nie zaznałem. Potem długo siedzieliśmy i milczeliśmy, a Linnea nie chciała puścić mojej ręki. W końcu odprowadziła mnie pod sam dom.

Na pożegnanie pocałowała mnie w usta. Nigdy wcześniej się nie całowałem, ale jest to sztuka równie stara jak nasz gatunek. Zamknąłem więc oczy i odwzajemniłem pocałunek. W tym samym momencie ciemność pod moimi powiekami rozbłysła tysiącami nieznanych barw i kształtów, a mnie przepełniła miłość, której los mi do tej pory wzbraniał. Drżałem na całym ciele w obliczu tej szalonej fali, nogi się pode mną ugięły, a nasze łzy i usta połączyły się we wspólnym, słonym smaku.

4

JONAS DOSTAŁ PRZEPUSTKĘ, żeby pomóc nam przy żniwach. To on jako pierwszy zwrócił mi uwagę, że moja miłość do Linnei nie jest dla nikogo tajemnicą. Następnego dnia po przyjeździe zabrał mnie do stajni pod pretekstem, że chce mi pokazać konia. Poklepał mnie po ramieniu i uśmiechnął się krzywo.

– Słyszałem od stajennych, że przez całe lato tarzałeś się w trawie z córką jednego z naszych dzierżawców…

Stałem w milczeniu ze wzrokiem wbitym w ziemię. Jonas kontynuował z uśmiechem:

– Wprawdzie to ładna dziewoja, ale jest zwykłą chłopką. Chyba stać cię na kogoś lepszego? Nie potrafię wymienić innych twoich zalet, ale zawsze miałeś poczucie smaku i piękna, prawda?

Poczerwieniałem na twarzy, co jeszcze bardziej go rozbawiło.

– Złe języki powiadają, że ta dziewczyna to prawdziwy oryginał. Trzyma się z dala od ludzi, uważa się za lepszą, a jest po prostu głupia. Jestem skłonny w to uwierzyć, choćby dlatego, że zadaje się z tobą.

Po tych słowach stuknął mnie w bok, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że żartuje. Potem zaczął nalegać, żebym opowiedział mu ze szczegółami o moim pożądaniu Linnei, które istniało tylko w jego wyobraźni.

Milczałem, więc zarechotał i uniósł palec w ostrzegawczym geście, jakby chciał mi uświadomić niewygodne skutki mojego romansu. Jego przepowiednia spełniła się po świętach, gdy ze względu na obowiązki, które należały do syna właściciela posiadłości, nie mogłem spotkać się z Linneą. Powód był jednak inny niż ten, o którym mówił Jonas. Stało się tak po mojej rozmowie z ojcem. Zastanawiałem się, kto nas zdradził.

Nie rozmawiałem z nim od wielu tygodni, więc od razu zauważyłem, że ostatni przypływ melancholii znacznie nadwerężył jego siły. Latem bardzo się postarzał: twarz miał pooraną zmarszczkami, grzywę włosów przyprószyła siwizna. Miał zapadnięte policzki, więc pewnie schudł kilka kilogramów. Zmienił się do tego stopnia, że jego widok wprost mnie przeraził. Gabinet zrobił na mnie ponure wrażenie, chociaż urządzono go z pewnym przepychem. Zasłony były zaciągnięte, by chronić przed popołudniowym słońcem. Ojciec dał mi znak, żebym usiadł na jednym z dwóch krzeseł, które ustawił naprzeciwko siebie. Głęboko westchnął i od razu przeszedł do rzeczy.

– Twój nauczyciel twierdzi, że zaniedbujesz naukę. Domyślam się, że sypiasz z tą dziewczyną?

Zwiesiłem głowę i postanowiłem, że nie będę kłamać, tylko udzielę krótkich odpowiedzi. Poczerwieniałem na twarzy i poczułem szybsze bicie serca. Pokręciłem głową, a po dłuższej chwili ojciec zadał mi kolejne pytanie.

– Właściwie dlaczego nie?

I znowu zapadło milczenie. Ojciec wstał z krzesła i podszedł do okna. Założył ręce za plecy i stanął przed szparą między zasłonami.

– Jesteś moim młodszym synem. Dla ciebie to niezbyt szczęśliwa okoliczność, bo wszystko odziedziczy po mnie Jonas i to on zostanie panem posiadłości. Będziesz musiał włożyć wiele wysiłku w podtrzymanie naszego rodu i dlatego powinieneś znaleźć sobie dobrą partię. Jeśli lubisz kobiety, mogę polecić ci kilka dziewcząt, których ojcowie gotowi są zapłacić duże pieniądze, żeby w ich rodzinie zaczęły się rodzić wnuki z tytułem barona.

Byłem oburzony, oczy zaszły mi łzami i ojciec od razu to zauważył. Niezadowolony pokręcił głową i usiadł na krześle.

– Nie zrozum mnie źle. Nie twierdzę, że powinieneś zerwać kontakty z córką Collingów. Nie o to mi chodzi. Jeśli chcesz się nią zabawić, proszę bardzo. Szalej i tak długo oddawaj się rozpuście, ile ci się spodoba. Jeśli dziewczyna zajdzie w ciążę, stać nas nie tylko na to, żeby utrzymać nieślubne dziecko, lecz także żeby znaleźć jej męża i wyprawić im wesele. Jeśli potem będziesz chciał zatrzymać ją jako kochankę, nie będę się sprzeciwiał. Musisz jednak wiedzieć, że nie dopuszczę, aby została twoją żoną. Nikt z naszej rodziny nie może ożenić się z chłopką.

Zanim odpowiedziałem, otarłem łzy z policzków. Zdziwiłem się, że mój głos brzmi tak dziecinnie.

– To, do czego doszła jej rodzina, w zupełności mi wystarczy.

Tym razem to ojciec poczerwieniał na twarzy, tyle że ze złości.

– Chcesz mi powiedzieć, że prosta podłoga z nieheblowanych desek jest ci droższa niż rodzinna posiadłość, zawszony materac lepszy od jedwabnego prześcieradła, wszystko zaś tylko po to, żebyś mógł posiąść tę dziewkę? Wydaje ci się, że to, co mamy, osiągnęliśmy bez ofiar i poświęceń, a dotychczasowy dorobek twoich przodków możesz odrzucić z powodu młodzieńczego romansu?

Rzadko sprzeciwiałem się ojcu i potem zawsze tego żałowałem. Tym razem stało się inaczej, a odwagę, której potrzebowałem dla wyrażenia sprzeciwu, zaczerpnąłem z miłości do Linnei.

– Kocham ją ponad wszystko. Jesteśmy zaręczeni i chociaż nie stało się to przed ołtarzem, jestem pewien, że Bóg nas wysłuchał.

– Twoja matka zapłaciła życiem za to, że wydała cię na świat. Tkwiłeś w jej łonie o wiele za długo, a gdy je opuściłeś, rozerwałeś ją na pół. Ile szczęśliwych lat mógłbym z nią jeszcze spędzić, gdyby nie ty? Odebrałeś mi ją. A co robisz, żeby odpokutować winę? Chcesz sobie zmarnować życie z jakąś biedną dziewką?

Ojciec umilkł, próbował nad sobą zapanować. W końcu się uspokoił i ręce przestały mu drżeć. Ponownie zabrał głos, ale tym razem był opanowany.

– W grudniu skończysz piętnaście lat. Do osiągnięcia pełnoletności zostaną ci trzy lata. Potem będziesz mógł podejmować decyzje wedle własnego uznania. Poczekam tak długo, jak będzie to konieczne.

Chciałem coś powiedzieć na swoją obronę, ale ojciec uniósł rękę, jakby chciał mi w tym przeszkodzić.

– Postanowiłem wysłać cię za granicę. Moi znajomi prowadzą interesy na wyspie Barthélemy4. To szwedzka kolonia. Poproszę ich, żeby znaleźli ci jakieś zajęcie. Kiedy skończysz osiemnaście lat, nie będę mógł ci zabronić powrotu do domu. Jeśli nadal będziesz miał w głowie te swoje fanaberie, nie pozostanie mi nic innego, jak tylko zaapelować do twojego rozsądku. Mam jednak nadzieję, że gdy zobaczysz, co świat ma do zaoferowania, zmądrzejesz.

Zerwałem się z krzesła tak gwałtownie, że prawie je przewróciłem.

– Nigdy! Nie zamierzam jej porzucić!

Po tych słowach ruszyłem na drżących nogach do drzwi, ale zanim wyszedłem z pokoju, usłyszałem głos ojca.

– Masz się rozstać z tą dziewką, a jeśli nie będziesz chciał wyjechać, nie pozostanie mi nic innego, jak tylko wypowiedzieć jej rodzinie dzierżawę. Sam zdecyduj.

Zrozumiałem, że ojciec wykopał dół, z którego nie będę mógł się wydostać. Pobiegłem do swojego pokoju, bo poczułem, jak ogarnia mnie złość. Nigdy wcześniej nie byłem aż tak zły. Nagle wzrok zasnuła mi czerwona płachta, która rosła i rosła, aż zasłoniła cały świat. Kiedy odzyskałem zmysły, stałem w pokoju wśród porozbijanych mebli. Zszokowany rozglądałem się po tym pobojowisku i nic nie rozumiałem. Wydawało mi się, że oglądam sztukę teatralną: przed chwilą kurtyna poszła w górę i zaczął się pierwszy akt, ale przez pomyłkę wycięto jedną ze scen i kontekst akcji stał się niezrozumiały. Czułem silny ból w rękach. Okazało się, że krwawią mi knykcie, a dłonie są spuchnięte i posiniaczone. Gdyby to nie były moje ręce, byłbym przekonany, że to, co się stało, jest dziełem jakiegoś niewidzialnego złoczyńcy, który skorzystał z okazji, gdy leżałem zemdlony na podłodze, i dopuścił się tego aktu szaleństwa.

Dopiero teraz do mnie dotarło, że pocałunek, który połączył mnie z Neą, otworzył niewidzialną tamę. Czaiła się za nią duszna, spiętrzona złość, gotowa wysadzić w powietrze wszystko i wszystkich, którzy spróbują stanąć na drodze naszej miłości. Linnea Charlotta stała się dla mnie kimś, kogo nie mogłem stracić. W jej obronie wyzwoliły się siły, których nigdy wcześniej nie musiałem wzywać na pomoc. Wybuch, do którego doszło tamtego dnia, był pierwszym, ale niestety nie ostatnim w moim życiu.

5

CHCIAŁEM Z NIĄ JAK najszybciej porozmawiać, ale w miejscu naszych leśnych spotkań jej nie zastałem. Osiodłałem więc konia i pojechałem do Collingów, gdzie usłyszałem, że Linnea Charlotta została odesłana do krewnych. Spojrzałem Collingowi w oczy i dostrzegłem w nich strach. Zobaczył we mnie – zwykłym czternastoletnim chłopaku – potwora, który mógł obrócić jego przyszłość wniwecz. Wsiadłem na konia i ruszyłem do domu. Po twarzy płynęły mi gorzkie łzy. Nagle ujrzałem matkę Linnei. Czekała na mnie przy drodze, na skraju pola pod lasem. Usiadła na kamieniu i dała mi znak, żebym zajął miejsce obok niej.

– Od samego początku obserwowałam, jak spotykasz się z naszą Neą, i od razu wiedziałam, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Niestety, niewiele mogłam zrobić. Ona ma silną wolę, więc mogłam mieć tylko nadzieję, że z czasem ochłonie i namiętność minie. Długo żyłam w strachu, że jest dla ciebie jedynie zabawką: chłopską córką, którą młody panicz zabawia się latem, żeby później zostawić ją własnemu losowi.

– Nigdy jej nie tknąłem. Zamierzam się z nią ożenić. Udzielcie nam błogosławieństwa.

Kobieta westchnęła i odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili:

– Kiedy wyjeżdżała, bardzo płakała. Patrzyłam na nią i serce mi się krajało. Uchwyciła się futryny i zapierała się z taką siłą, że nawet dorosły mężczyzna nie mógłby jej oderwać. Słyszałam, że twój ojciec też zamierza cię stąd odesłać… Obiecałam mu, że do twojego wyjazdu nie wypuścimy Nei z domu, więc tobie też coś obiecam i niech to będzie dla ciebie pocieszeniem: ona będzie na ciebie czekać. Dopóki nie staniesz się dorosły, nie wyjdzie za mąż. Nie chce innego mężczyzny. Zresztą i tak nie moglibyśmy jej do niczego zmusić. Jeśli wrócisz i oboje nadal będziecie się pragnąć, pobłogosławię wasz związek.

Rzuciłem się jej w ramiona. Pożegnaliśmy się i chciałem ruszyć w dalszą drogę, ale naszła mnie pewna wątpliwość. Odwróciłem się więc i spytałem:

– Czy możecie mi obiecać, że będziecie przekazywać jej listy, które będę wysyłał na wasz adres?

Kobieta zawahała się, ale skinęła głową na potwierdzenie. Po powrocie do domu napisałem mój pierwszy list do Linnei.

Datę wyjazdu wyznaczono na koniec października, dzięki czemu zyskałem trochę czasu, żeby przygotować się do podróży. Najpierw udałem się do naszej domowej biblioteki, żeby poszukać informacji o wyspie. Niestety, mój ojciec nie miał głowy do książek, a tych, które dodał do odziedziczonej po przodkach kolekcji, było niewiele. Po godzinie bezowocnych poszukiwań poddałem się i poprosiłem o pomoc mojego nauczyciela. Lundström siedział jak zwykle w swoim pokoju pochylony nad książką i ogarkiem świecy. Kiedy wszedłem, obrzucił mnie typowym dla siebie, pełnym wyrzutu spojrzeniem. Robił tak od czasu, gdy moje spotkania z Linneą zaczęły się odbywać kosztem godzin, które powinienem był spędzać na nauce. Przybrałem skruszoną minę i zacząłem z nim rozmawiać o mojej sytuacji. Lundström trochę się rozluźnił. Wiadomość o moim wyjeździe rozeszła się lotem błyskawicy, więc starał się mnie pocieszyć. Opowiedziałem mu o rozmowie z matką Linnei.

– Sam widzisz! – stwierdził. – Nic lepszego nie mogło cię spotkać. Linnea będzie na ciebie czekać, a ty nie musisz się do niczego zobowiązywać. W tym czasie przeżyjesz wiele przygód. Nikt nie powinien przejść z wieku chłopięcego do męskiego bez posmakowania tego, co niesie życie. Prawdę mówiąc, chciałbym być na twoim miejscu. Bengt Anders Euphrasén i Christopher Carlander już byli na tej wyspie, a Samuel Fahlberg nadal na niej przebywa i przysyła do kraju różne znaleziska ku zadowoleniu Szwedzkiej Akademii Nauk. Jestem pewien, że odkryjesz tam mnóstwo ciekawych miejsc i rzeczy.

Zacząłem go wypytywać o szczegóły, a wtedy jego młodzieńczy entuzjazm zmienił się w profesjonalizm wykładowcy. Zmarszczył czoło, jakby chciał dotrzeć do najgłębszych zasobów swojej wiedzy, i zaczął wykład. Usłyszałem, że kolonia obchodzi w tym roku dziesięciolecie swego istnienia, a nasz błogosławionej pamięci król Gustaw otrzymał ją od Francji w zamian za zwolnienie francuskich statków z ceł w Göteborgu. Był to podobno najlepszy interes, jaki Szwecja kiedykolwiek zrobiła. Powiadano, że wyspa jest tropikalnym rajem, jakby żywcem wzięta z książek Daniela Defoe. Rosną na niej rośliny uprawne, za które gdzie indziej nasze państwo musiałoby zapłacić mnóstwo pieniędzy. Przywozimy stamtąd bawełnę na ubrania, cukier do przyprawiania potraw i melasę do słodzenia i produkcji napojów. Stolicą wyspy jest miasto Gustavia, nazwane tak na cześć naszego zmarłego władcy.

– A mieszkańcy? – spytałem.

Lundström popukał kciukiem w przednie zęby.

– Żyje tam trochę Szwedów, ale na pewno zrobisz użytek z francuskiego.

Zrozumiałem, że niczego więcej się nie dowiem, więc go tylko poprosiłem, żeby mi wybaczył, że z powodu moich wyskoków straci pracę. Wzruszył ramionami i odparł, że jeśli przyślę mu z wyspy jakąś oryginalną ciekawostkę, będziemy kwita. Dałem mu na to moje słowo.

Mijały kolejne nudne tygodnie. Na krótko przed wyjazdem zjawił się ze spakowanym kufrem mój kuzyn, Johan Axel. Oznajmił, że będzie towarzyszył mi w podróży i wprost nie może doczekać się przygód, które wspólnie przeżyjemy. Nie ma się zresztą czemu dziwić: tak jak ja urodził się po terminie i jako młodszy syn nie mógł liczyć na spadek. Miał kilku starszych braci i początkowo chciał wyjechać do Lundu albo Uppsali, ale skorzystał z okazji i postanowił najpierw zebrać trochę doświadczeń gdzie indziej. Nasze kontakty, które we wczesnym dzieciństwie były ożywione, prawie ustały, gdy zacząłem spotykać się z Linneą. Ucieszył się więc, że będzie mógł odświeżyć znajomość. Jego entuzjazm był dla mnie prawdziwym pocieszeniem.

Z bagażem szybko się uporałem, ponieważ z mojego skromnego dobytku do tropików nadawały się tylko pojedyncze rzeczy. Zabrałem parę koszul i kilka par spodni. Służące musiały niektóre z nich przerobić, żeby nadawały się do wysokich temperatur. Któregoś dnia zjawił się szewc, żeby wziąć ode mnie i Johana Axela miarę. Wrócił następnego dnia, przynosząc nam po parze skórzanych trzewików. Miałem nadzieję, że przy odrobinie szczęścia posłużą przez rok albo dwa, ponieważ stopy szybko nam rosły. Łatwo się domyślić, że moje pożegnanie z ojcem przebiegło bez zbędnych słów. Trwało krótko, a dzielące nas biurko nie pozwalało nam zbliżyć się na odległość mniejszą niż pięć kroków. Ojciec przygotował dla mnie pożegnalny dar: zdobioną pięknymi intarsjami i zamykaną na haczyk szkatułkę. Uniosłem pokrywę i ujrzałem pistolet z oksydowaną lufą, na której wygrawerowany był nasz herb rodowy i mój monogram. Na kolbie i przy zamku kapiszonowym znajdowały się ozdobne mosiężne okucia. W szkatułce było też kilka kul, rożek na proch i forma do odlewania nabojów.

6

PODRÓŻ DO SZTOKHOLMU zabrała nam parę dni. Na wyspę mieliśmy popłynąć statkiem. W piątek trzydziestego pierwszego października o ósmej rano dostarczyliśmy nasze kufry do biura armatora. Dyrektor, który nazywał się Schinkel, wystawił nam dokumenty podróży i przysłał kogoś do przeniesienia naszych bagaży na Skeppsbron. Nasz statek cumował przy kamiennym nabrzeżu, ale lina była tak słaba, że nie mogła utrzymać go w nieruchomej pozycji i krawędź trapu ciągle ocierała się o posypany piaskiem brzeg. Trap zrobiony był z kilku zbitych ze sobą desek i stanowił coś w rodzaju granicy biegnącej wzdłuż linii oddzielającej statek od nabrzeża. Zrobiłem cztery kroki, wszedłem na pokład i od razu ogarnęło mnie złe przeczucie: znalazłem się w obcym dla siebie świecie, w którym wszystko było w ciągłym ruchu, przy akompaniamencie skrzypienia desek i takielunku. Wokół nas unosił się silny zapach smoły i wody morskiej.

Potem sprawy potoczyły się w szybkim tempie. Doświadczeni marynarze odbili od brzegu, wciągnęli żagle i łagodny wiatr wyprowadził nas na jezioro Saltsjön. Barwne zabudowania Skeppsbron stawały się coraz bardziej mgliste, a gdy minęliśmy Djurgården, zupełnie znikły. Pierwszego dnia dopłynęliśmy do zatoki Breviksbukten przy wyspie Lidingön, a po tygodniu zostawiliśmy za sobą szkiery. Musieliśmy się przyzwyczaić, że od tej pory przez długi czas będziemy mieć wokół siebie bezmiar wód. Prędko się przekonałem, jak bardzo morze potrafi być kapryśne. Zmiana mogła nastąpić praktycznie z minuty na minutę. Kiedy sztorm wzburza fale, na pokład zakrada się strach, a ręce, które trzymają ster, decydują o życiu i śmierci. Przy bezwietrznej pogodzie morze robi się spokojne i gładkie jak heblowana podłoga. Jego powierzchnia jest równa i przezroczysta, dzięki czemu widać dziwne ryby, które z zaciekawieniem podpływają pod kadłub. Dla marynarzy widok lądu na morzu nie zwiastuje nic dobrego. Jeśli na horyzoncie dostrzegają jakiś brzeg, ogarnia ich strach. Dobrze wiedzą, że kapryśny wiatr może zapędzić statek na mieliznę lub na podwodne skały.

Nasz nazywał się „Endräkt”, to znaczy „Zgoda” albo „Harmonia”. Zarówno załoga, jak i pasażerowie dworowali sobie z tej nazwy w kontekście kłótni, sporów i konfliktów, do których zwykle dochodzi w sytuacji, gdy na małej powierzchni przebywa liczna grupa ludzi. Statek na trzy i pół miesiąca stał się naszym domem. Wiele można powiedzieć o życiu, które się na nim toczyło, ale na pewno nie to, że jest sprawiedliwe. Na całej jednostce panowała ciasnota i nie było na niej ani jednego miejsca, w którym mogłem poczuć się sam. Hamaki, na które byliśmy skazani z powodu choroby morskiej lub sztormu, gdy nie wolno przebywać na pokładzie, zrobione zostały z kilku warstw materiału i przywiązane linami do belek. Kiedy z nich nie korzystaliśmy, odwiązywaliśmy je i składaliśmy pod ścianą. Spanie w hamakach to prawdziwa sztuka, ale po wielu godzinach treningu w końcu się tego nauczyliśmy. Na początku cierpieliśmy na chorobę morską, lecz po wyjściu statku na otwarte morze zdołaliśmy ją pokonać. Nauczyliśmy się chodzić marynarskim krokiem, przestaliśmy wymiotować i tylko w czasie potężnych sztormów robiło nam się niedobrze.

Po dwóch tygodniach minęliśmy Gotlandię, w połowie grudnia przepłynęliśmy przez cieśninę Kattegat, a Boże Narodzenie świętowaliśmy przy sztormowej pogodzie na Dogger Bank. W pewnym momencie statek miał tak silny przechył, że bakburta znalazła się pod wodą, a gdy marynarze próbowali zrefować duży żagiel, wiatr podarł go na strzępy. Minęliśmy białe klify Dover, a potem przez długi czas nie widzieliśmy żadnego lądu. Któregoś dnia narysowaliśmy na szerokiej desce szachownicę, zrobiliśmy prymitywne pionki i figury i zaczęliśmy grać w szachy. Żeby wygrać z Johanem Axelem choćby jedną partię, musiałem liczyć na szczęście. Nie mieliśmy jednak nic innego do roboty, więc graliśmy dla zabicia czasu.

Pogoda na Atlantyku zmieniała się tak powoli, że było to prawie niezauważalne. Kilka tygodni później wystawaliśmy przy relingu w samych spodniach i z wędką w ręce. Słońce mocno grzało, zabarwiając nam skórę na delikatną czerwień, a potem na mocny brąz. O samym rejsie niewiele mogę powiedzieć, bo dni prawie niczym się od siebie nie różniły.

Pewnego razu doszło do incydentu, który wspominam z prawdziwym ubolewaniem. Był szary dzień, jeden z tych, o których nie da się powiedzieć, czy to chmury zawisły nad nami tak nisko, czy mgła zalegała tak wysoko. Wszedłem na maszt na rufie i rozsiadłem się wygodnie na bomie. Morze było tak spokojne, że w miejscu, w którym się znajdowałem, prawie nie czułem kołysania. Był to jedyny sposób na zapewnienie sobie odrobiny samotności. Otaczały nas dwie niezmierzone przestrzenie – morze i niebo – które tak bardzo się ze sobą zlewały, że trudno było określić, gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga. Na tej wysokości mój smutek i tęsknota za Linneą Charlottą nie wydawały się tak silne jak na pokładzie. Wspominałem naszą radość z bycia razem i czułość, jaką sobie okazywaliśmy. Tkwiłem tam do czasu, gdy przesiąknięta wilgotnym powietrzem koszula zaczęła kleić mi się do ciała. Włosy zwisały mi na głowie jak strąki, cały trząsłem się z zimna. Sztywnymi palcami objąłem linę, zszedłem na dół i udałem się pod pokład, żeby założyć suche ubranie.

W kajucie zastałem Johana Axela. Przyłapałem go na tym, jak stał nad moim kufrem zatopiony w lekturze kilku kartek. Z początku mnie nie zauważył. Okazało się, że czytał list, który zacząłem pisać w Kopenhadze do Linnei. Nie miałem okazji wysłać go stamtąd i zrobiłem to dopiero po wielu tygodniach rejsu, gdy dotarliśmy do portu, który był celem naszej podróży. Kiedy Johan mnie zauważył, spojrzał z miną przestępcy, poczerwieniał ze wstydu i zaczął dukać coś na swoje usprawiedliwienie.

Poczułem się tak, jakbym złapał kogoś na podsłuchiwaniu płynących z głębi mojej duszy i przeznaczonych wyłącznie dla Linnei tajemnic. Uczucie, jakie do niej żywiłem, sprawiło, że nagle przestałem nad sobą panować. Wyrwałem Johanowi Axelowi list i zatrząsłem się ze złości. Drżącymi palcami wygładziłem skalane jego dłońmi kartki i spojrzałem na niego. I nagle stało się to, co wydarzyło się po mojej kłótni z ojcem. Poczułem się tak, jakby w mojej pamięci powstała wyrwa. Kiedy odzyskałem świadomość, okazało się, że nie jestem już w kajucie, tylko na pokładzie. Popatrzyłem na Johana i dopiero teraz uświadomiłem sobie, co mu zrobiłem i jak daleko się posunąłem. Mój kuzyn miał podartą koszulę i krwawił z nosa, a ja byłem wstrząśnięty tym widokiem. Bezwładnie opuściłem ręce, które jeszcze przed chwilą trzymałem uniesione i zaciśnięte w pięści. Brakowało mi tchu, głośno dyszałem i z trudem łapałem oddech. Czułem kłucie w boku i smak żelaza w ustach. Johan Axel również opuścił ręce, które trzymał uniesione, żeby się przede mną obronić. On też w końcu zrozumiał, co się wydarzyło, a wtedy zamiast niepokoju w jego oczach ujrzałem zdziwienie. Zacząłem coś dukać. Nagle zjawił się kapitan Damp. Właśnie oddawał się popołudniowej drzemce, gdy zbudził go jeden z marynarzy, świadek całego zajścia. Kapitan chwycił mnie za kołnierz i zaczął wrzeszczeć. Stwierdził, że mało brakowało, a kazałby zamknąć mnie do końca rejsu w ładowni jako balast. Nie stawiałem oporu, więc mnie puścił.

Johan Axel wstał z pokładu i wytarł rękawem zakrwawioną twarz. Ostrożnie wziął mnie pod ramię i odprowadził na bok. Wstyd w jego głosie był niewiele mniejszy od tego, który sam odczuwałem.

– Wybacz mi, ale musiałem to zrobić… Za moją podróż zapłacił twój ojciec. W zamian miałem dopilnować, żebyś nie robił nieprzemyślanych rzeczy. Twój ojciec podejrzewał, że znajdziesz sposób, żeby komunikować się z ukochaną, i kazał mi sprawdzać, co do niej piszesz. Zgodziłem się, ale nie ze względu na niego czy na mnie, tylko przez wzgląd na ciebie. Znam cię od dawna i wiem, że jeśli na tym świecie trzeba nad kimś czuwać, to na pewno nad tobą. Wmawiałem sobie, że to, co robię, leży w twoim dobrze pojętym interesie, ale obiecuję, że nigdy więcej tego nie uczynię. Daję ci na to słowo. Raport z podróży możemy napisać razem. Chcę, żebyśmy pozostali przyjaciółmi. Jeśli się zgodzisz, będę twoim najlepszym i najwierniejszym giermkiem, jakim nigdy nie mógł się pochwalić żaden rycerz.

Johan Axel uśmiechnął się na myśl o grach i zabawach, które zajmowały nas w dzieciństwie. Wyciągnął do mnie rękę, a ja mocno ją uścisnąłem. Przepełniały mnie dwa uczucia: wdzięczność dla niego i żal z powodu tego, co się stało.