Życie, którego nie wybrałam - Kelly Rimmer - ebook + audiobook + książka

Życie, którego nie wybrałam ebook

Kelly Rimmer

0,0
41,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Berlin, lata trzydzieste XX wieku. Sophie, kochająca żona pracownika naukowego Jürgena, wychowuje trójkę dzieci i myśli, że jej perfekcyjnemu życiu nic nie może zagrozić. Martwi się tylko o swoją przyjaciółkę Żydówkę, którą spotykają coraz cięższe opresje.

Ten sam okres, Teksas, USA. Lizzie z bratem Henrym pracują na farmie rodziców. Seria tragedii sprawia, że zostają zmuszeni sprzedać ziemię i wyprowadzić się do Alabamy, gdzie Lizzie decyduje się na nieszczęśliwe małżeństwo z rozsądku.

Losy dwóch rodów zaczynają się przeplatać, kiedy wybucha wojna: Henry walczy w Europie. Jürgen najpierw zostaje zmuszony do pracy dla nazistów, potem wpada w amerykańską niewolę. W końcu obie rodziny zamieszkują w tym samym miasteczku, ale przeszłość sprawia, że spirala nienawiści nakręca się dalej, aż w końcu dochodzi do kolejnego nieszczęścia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 514

Data ważności licencji: 8/22/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Amy Tennenbaum Gottlieb

1

Sofie

Huntsville, Alabama

1950

– Obudź się, Giselo – wyszeptałam, delikatnie potrząsając córką. – Pora spotkać się z tatą.

Większość dnia spędziłam w dusznym, nagrzanym autobusie i byłam tak zmęczona, że oczy mnie piekły, a skórę od stóp do głów miałam szorstką od zaschniętego potu. Jedno z dzieci spało mi na kolanach, a drugie opierało się o mnie, półleżąc w poprzek siedzenia. Po trzech długich tygodniach na statkach, w pociągach i autobusach nasza długa podróż z Berlina do Alabamy wreszcie dobiegała końca.

Moja młodsza córka zawsze była niższa od rówieśników, miała krągłe i pulchne ciałko, odziedziczone po mnie kasztanowe włosy i niebieskie oczy mojego męża. Przez ostatnie kilka miesięcy jednak bardzo urosła i ogromnie się zmieniła. Była teraz wyższa ode mnie, a miejsce dziecięcej pulchności zajęła tyczkowata chudość.

Gisela poruszyła się, po czym podparła na rękach i z wolna podniosła do pozycji siedzącej. Jej wzrok omiótł przejście przez środek autobusu, jakby próbowała na nowo się zorientować, gdzie jest. W końcu ostrożnie przekręciła głowę, by wyjrzeć przez okno.

– Mamo. Nie bardzo to przypomina…

Jechaliśmy szeroką główną ulicą, przy której po obu stronach ciągnęły się małe sklepy i restauracje. Jak na razie Huntsville wyglądało mniej więcej tak, jak się spodziewałam – schludne, czyste… rasowo podzielone.

„Salon U Minnie. Tylko dla białych”.

„Krawcowa dla kolorowych”.

„Café u Ady. Najlepsze naleśniki w mieście. TYLKO dla białych!”

Kiedy postanowiłam odbyć tę podróż i dołączyć do męża w Ameryce, segregacja była jednym z miliona zmartwień, które świadomie odłożyłam na później. Teraz, stanąwszy oko w oko z jej brutalną rzeczywistością, poczułam lęk przed dyskusjami, które będę musiała odbyć z dziećmi, gdy tylko odpoczniemy na tyle, by móc sensownie porozmawiać. Musiały dokładnie zrozumieć, dlaczego te szyldy mrożą mi krew w żyłach.

– Tata przecież mówił, że to małe miasteczko, pamiętasz? – przypomniałam delikatnie. – Huntsville ma tylko piętnaście tysięcy mieszkańców i bardzo będzie się różnić od Berlina, ale możemy tu zbudować dobre życie. I co najważniejsze, znowu będziemy razem.

– Nie wszyscy – szepnęła Gisela.

– Nie, nie wszyscy – przyznałam cicho.

Poczucie straty było jak ciągnący się za mną cień. Od czasu do czasu coś odwracało moją uwagę i o nim zapominałam. A potem obracałam się i znowu dopadało mnie z całą mocą. Tak samo było z moimi dziećmi, zwłaszcza z Giselą. Każdy rok jej życia był naznaczony okropieństwami wojny albo nieszczęściem i zmianą.

Nie wolno mi było tego rozpamiętywać – nie teraz. Pierwszy raz od niemal pięciu lat miałam zobaczyć męża i byłam tyleż podekscytowana, co niespokojna. Odkąd razem z dziećmi wsiadłam w Berlinie do pierwszego autobusu, który zawiózł nas do portu w Hamburgu, gdzie weszliśmy na pokład transatlantyckiego parowca, milion albo i więcej razy zganiłam się za tę decyzję.

Spojrzałam z góry na swojego syna. Felix obudził się, gdy potrząsnęłam jego siostrą, ale nadal siedział mi na kolanach, blady i milczący. Miał rudawozłote loki i dociekliwy umysł swojego ojca. Aż do teraz nie zdarzyło im się choćby przez chwilę przebywać na tym samym kontynencie.

Pierwsze, co zauważyłam, to że Jürgen inaczej wygląda. Zbliżało się lato i było ciepło na dworze, a on miał na sobie jasnoniebieski garnitur, białą koszulę i granatową muchę. Dawniej w domu nigdy nie wybrałby garnituru w takim kolorze i przenigdy nie założyłby muchy. W dodatku zamiast swoich zwyczajnych okularów w srebrnych oprawkach miał teraz na nosie szkła oprawione w gruby czarny plastik. Wyglądały nowocześnie i mu pasowały. To oczywiste, że miał nowe okulary – minęło przecież pięć lat. Dlaczego tak bardzo nie dawały mi spokoju te oprawki?

Nie mogłam mieć pretensji o to, że zmienił wizerunek, ale co, jeśli ta nowa wersja Jürgena mnie nie kochała albo miała okazać się kimś, kogo to ja nie będę w stanie kochać?

Postąpił krok naprzód, kiedy zmęczeni wysiadaliśmy z autobusu, ale nie minęła nawet sekunda, zanim Gisela podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję.

– Skarbie – rzekł głosem ochrypłym od emocji. – Ależ ty urosłaś.

Niemieckie słowa wypowiadał z lekkim, ale zauważalnym amerykańskim akcentem, co drażniło mnie tak samo jak nowe okulary.

Wzrok Jürgena spoczął na Feliksie, który trzymał mnie za rękę tak mocno, że bolały mnie palce. Niepokoiłam się o oboje dzieci, ale na myśl o ewentualnej reakcji Felixa czułam przerażenie. Obawiałam się, że pokonaliśmy pół świata, by znaleźć się w kraju, w którym spotkamy się w najlepszym razie z nieufnością, a może i z wrogością. Gisela i ja dla ponownego spotkania z Jürgenem gotowe byłyśmy podjąć to ryzyko. Ale Felix nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach denerwował się w obecności obcych, a ojca znał tylko z opowieści i fotografii.

– Felix – powiedział Jürgen i obejmując Giselę, ruszył w naszą stronę. Widziałam, że próbuje zachować spokój, ale oczy mu się szkliły. – Synku…

Felix pisnął przestraszony i schował się za moimi nogami.

– Daj mu trochę czasu – odrzekłam spokojnie, sięgając za siebie, by dotknąć włosów synka. – Jest zmęczony i to dla niego za dużo wrażeń.

– Wygląda zupełnie jak… – Jürgenowi załamał się głos.

Wiedziałam, z czym się mierzy. Nazywanie naszego nieszczęścia po imieniu sprawiało ból, ale nie wolno nam było przed tym uciekać. Nasz syn Georg miałby teraz dwadzieścia lat, żyłby pełnią życia. Zamiast tego stał się jeszcze jedną ofiarą wojny, której sensu świat nigdy miał nie zrozumieć. Z czasem dotarło do mnie, że Georg zawsze będzie częścią naszej rodziny, i za każdym razem, gdy znajdę w sobie siłę, by wypowiedzieć jego imię, ożyje, przynajmniej w mojej pamięci.

– Wiem – powiedziałam. – Felix wygląda zupełnie jak Georg.

Nie przez przypadek dałam Felixowi na drugie imię właśnie Georg – było to wspomnienie brata, którego miał nigdy nie poznać.

Jürgen spojrzał mi w oczy i ujrzałam w jego bólu odbicie własnego. Nikt nigdy nie zrozumiałby mojego poczucia straty tak dobrze jak on.

Zdawałam sobie sprawę, że przez te wszystkie lata rozłąki w świecie i w nas samych zaszły niewyobrażalne zmiany, ale mojej więzi z Jürgenem nic nie mogło naruszyć. Przetrwała już to, co niemożliwe. I z tą myślą rzuciłam się, by pokonać dzielący nas dystans.

Gisela została delikatnie odsunięta na bok i w końcu znów znalazłam się w objęciach męża. Myślałam, że kiedy się spotkamy, będę pełna godności i powściągliwa, ale gdy tylko się dotknęliśmy, moje oczy wypełniły się łzami i zaczęły mnie zalewać fale na przemian ulgi i radości.

Znalazłam się po drugiej stronie świata, w kraju, który nie budził mojego zaufania, ale utonęłam w ramionach Jürgena i od razu poczułam się jak w domu.

– Mój Boże – wyszeptał chrypliwie, lgnąc drżącym ciałem do mojego ciała. – Ależ cudownie cię widzieć, Sofie von Meyer Rhodes.

– Obiecaj mi, że już nigdy nie zostawisz mnie samej.

Jürgen był naukowcem – stale siedział z nosem w książkach, przynajmniej w normalnych okolicznościach. Kiedyś, dawno temu, wyliczyłby wszystkie powody, dla których taka obietnica nie powinna być składana z wiarą w jej spełnienie, ale teraz jego ramiona oplotły mnie mocniej i wyszeptał z ustami w moich włosach:

– Prędzej bym umarł, Sofie. Pragnę tylko jednego: resztę swojego życia, każdy jego dzień, chcę spędzić z tobą.

– Wielu naszych sąsiadów to Niemcy, większość rodzin przybyła do Huntsville przed kilkoma tygodniami albo miesiącami, więc będziecie się tutaj zadomawiać wszyscy razem. Jutro w bazie, w której pracuję, ma się odbyć przyjęcie na naszą cześć, więc z wieloma z nich się poznacie – mówił Jürgen, kiedy jechaliśmy przez miasteczko jego lśniącym, czarnym fordem, rocznik czterdzieści dziewięć. Zerkał w lusterko, w którym widział dzieci, z miną wyrażającą zdumienie, całkiem jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. – Spodoba wam się tutaj, obiecuję.

Mieliśmy zamieszkać na zielonym, spokojnym przedmieściu, na osiedlu Maple Hill – Klonowym Wzgórzu – w niewielkim kwartale, który Amerykanie przechrzcili na Sauerkraut Hill, bo znalazła tam dom grupa niemieckich rodzin. Tłumaczyłam dzieciom nazwy ulic, a one chichotały, bo sposób ich nazywania był dla nich czymś nowym. Nazwa naszej ulicy, Beetle Avenue – Aleja Żuków – rozbawiła Giselę najbardziej.

– Czy to znaczy, że jest tam pełno robactwa? – spytała, rechocząc.

– Chciałbym – wyszeptał Felix tak cicho, że musiałam wytężyć słuch, by go usłyszeć. – Lubię żuczki.

Gdy Jürgen wjechał na podjazd, mimo woli nasunęło mi się porównanie prostego domku, przed którym stanął, z okazałymi rezydencjami, w których dorastałam. Miałam przed sobą jednokondygnacyjny budynek z małym gankiem wejściowym i dwoma oknami po bokach. Obity był poziomo ułożonymi deskami pomalowanymi na biało łuszczącą się już farbą. Przed domem znajdowały się rabatki, ale zupełnie zarośnięte chwastami. Trudno też było mówić o jakimś trawniku – dało się dostrzec tylko trawiaste łaty – a betonowa ścieżka prowadząca od drogi na ganek była spękana i nierówna.

Poczułam wzrok Jürgena na swojej twarzy, kiedy tak patrzyłam przez przednią szybę i próbowałam ogarnąć wszystko spojrzeniem.

– Wymaga to trochę pracy – przyznał, straciwszy nagle rezon. – Tak bardzo byłem zajęty, odkąd się tutaj wprowadziłem, że nie znalazłem czasu, żeby urządzić wszystko ładnie na wasz przyjazd, tak jak chciałem.

– Jest idealnie – powiedziałam.

Bez trudu wyobraziłam sobie świeżo odmalowany dom, przywrócony do życia ogród, a w nim Giselę i Felixa, którzy biegają dokoła szczęśliwi, bezpieczni i wolni i nawiązują przyjaźnie z dziećmi z sąsiedztwa.

Właśnie w tej chwili z domu na lewo od naszego wyszła kobieta w sukience podobnej do mojej, z długim, grubym warkoczem, też takim jak mój.

– Witajcie, sąsiedzi! – zawołała po niemiecku z promiennym uśmiechem.

– To Claudia Schmidt – wyjaśnił mi cicho Jürgen, po czym sięgnął do klamki, by otworzyć drzwi samochodu. – Jest żoną Klausa, inżyniera chemika. Klaus spędził ze mną parę lat w Fort Bliss, ale Claudia przyjechała z Frankfurtu dopiero kilka dni temu.

Nagle ogarnął mnie ściskający żołądek niepokój.

– Czy znałeś go…

– Nie – przerwał mi Jürgen, dostrzegłszy mój przestrach. – Pracował w fabryce we Frankfurcie i nasze drogi nigdy się nie przecięły. Porozmawiamy później, obiecuję – rzekł zniżonym głosem i kiwnął głową w stronę dzieci.

Potaknęłam bez przekonania, a serce w piersi wciąż łomotało mi jak po biegu.

Tyle było spraw, o których musieliśmy z Jürgenem porozmawiać, na przykład jak to się stało, że żył teraz w Ameryce jako wolny człowiek. Połączenia telefoniczne z Europy do Ameryki nie były ogólnie dostępne, dlatego planowaliśmy tę przeprowadzkę listownie w powolnej, ostrożnej wymianie korespondencji, która trwała dwa lata, zanim doprowadziła nas do finału. Zakładaliśmy, że wszystko, co napiszemy, będzie czytane przez przedstawicieli rządu, dlatego nie pytałam, a Jürgen nie próbował mi wyjaśniać, jak ten amerykański układ w ogóle doszedł do skutku.

Nie mogłam na razie poznać odpowiedzi na swoje pytania, bo słuchały nas dzieci, co oznaczało dla mnie w zasadzie pewność, że nasi sąsiedzi nie wiedzieli o najciemniejszych kartach naszej przeszłości.

Jürgen wysiadł z samochodu i podszedł przywitać się z Claudią. Kiedy wyszłam i ja i obchodziłam samochód, by do niego dołączyć, dostrzegłam mężczyznę idącego po drugiej stronie ulicy – obserwował nas. Był wysoki i barczysty, ubrany w nierzucający się w oczy jasnobrązowy uniform co najmniej o jeden albo i o dwa rozmiary za mały. Pomachałam mu, zakładając, że to jeden z naszych niemieckich sąsiadów, ale on spojrzał pogardliwie, z obrzydzeniem pokręcił głową i odwrócił wzrok.

Byłam przygotowana na pewne przejawy wrogości, ale reakcja tego człowieka zabolała bardziej, niż się spodziewałam. Odetchnęłam głęboko, żeby się uspokoić. Jeden nieżyczliwy przechodzień na pewno nie zepsuje pierwszego dnia w naszym nowym domu – dnia ponownego spotkania z Jürgenem – więc zmusiłam się do radosnego uśmiechu i ruszyłam dalej, by poznać Claudię.

– Jestem Sofie.

Entuzjastycznie pokiwała głową.

– Od naszego przyjazdu w zeszłym tygodniu przez cały czas słyszę od twojego męża tylko o was! Tak się cieszył, że przyjeżdżacie.

– Pewnie, że tak – z szerokim uśmiechem przytaknął Jürgen.

– Czy wybieracie się z dziećmi na jutrzejsze przyjęcie? – spytała Claudia.

– Owszem – odrzekłam, a ona znowu się rozpromieniła.

Od razu ją polubiłam. Poczułam ulgę na myśl, że być może znalazłam przyjaciółkę, która pomoże mi się odnaleźć w nowym życiu.

– My też będziemy – powiedziała, po czym posmutniała nieco i przycisnęła dłonie do brzucha, jakby próbowała ukoić ból. – Tak bardzo się denerwuję. Znam raptem dwa angielskie słowa: hello i soda.

– To już jakiś początek – pocieszyłam ją i zaśmiałam się delikatnie.

– Poznałam dopiero kilka innych żon, ale wszystkie jedziemy na tym samym wózku. Jak, na Boga, ma wyglądać to przyjęcie? Czy mamy nie odstępować na krok swoich mężów, żeby mogli być naszymi tłumaczami?

– Ja też mówię po angielsku – wyznałam.

Biegle poznałam ten język już jako dziecko: najpierw brałam lekcje u brytyjskich niań, a potem doskonaliłam się w mowie podczas podróży, które rodzice odbywali w interesach. W dorosłym życiu moje umiejętności nieco się przykurzyły, nieużywane, ale po wojnie napływ do Berlina amerykańskich żołnierzy dał mi niezliczone możliwości ćwiczenia. Claudia na powrót się rozpogodziła i zaklaskała w dłonie.

– Możesz nam pomóc w nauce.

– Masz dzieci? Chciałabym, żeby Gisela i Felix jak najszybciej poznali angielski. Można by zorganizować wspólne lekcje.

– Troje – odpowiedziała. – Są w domu, oglądają telewizję.

– Macie telewizję? – rzekłam, unosząc brwi.

– Też mamy – oznajmił Jürgen. – Kupiłem odbiornik w prezencie powitalnym na wasz przyjazd.

Gisela głośno wciągnęła powietrze, a on się roześmiał i podał jej rękę. Nie zdziwiłam się, kiedy natychmiast skierowała go w stronę drzwi do domu. Od dawna marzyła o telewizorze, ale w Berlinie taki luksus był poza naszym zasięgiem.

Pomachałam Claudii na do widzenia i podążyłam za rodziną, ale moje myśli wciąż zaprzątał wyraz obrzydzenia w oczach tamtego przechodzącego mężczyzny.

2

Lizzie

Hrabstwo Dallam, Teksas

1930

Przez cały dzień orałam i chociaż wysiadłam z traktora dziesięć minut temu, wciąż miałam wrażenie, że drżą mi dłonie, jakbym nadal ściskała kierownicę.

– Teraz popada. To pewne jak w banku – powiedział tata.

Wraz z moim bratem Henrym orał konno inny kawałek, ale zwierzęta męczą się szybciej niż traktory, więc odprowadzili konie do stajni, gdzie miały odpocząć, i przyszli sprawdzić, jak mi idzie.

– Kiedy się wzruszy ziemię, niebu ukazuje się wilgoć z jej głębszych pokładów. To przyciąga chmury. Po orce przychodzi deszcz, to tak samo pewne jak fakt, że po wschodzie słońca przyjdzie zachód. Zapamiętajcie to sobie, dzieci. Tej nauce można zaufać.

Nie pierwszy raz dzielił się z nami tą mądrością, a ponieważ razem z bratem pomagałam ojcu w uprawie roli, odkąd tylko oboje nauczyliśmy się chodzić, znaliśmy tę teorię tak samo dobrze jak on. Zawsze oraliśmy po żniwach dwukrotnie – najpierw, żeby rozkruszyć wierzchnią warstwę gleby, rozbić skorupę na drobniejsze kawałki. Potem wjeżdżaliśmy na pole pługiem talerzowym i całkowicie rozdrabnialiśmy grudy, a ziemia robiła się jedwabiście delikatna, bo tylko w takiej, według taty, nasiona mogły w ogóle wykiełkować. Po wyjątkowo udanym zbiorze w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku kupiliśmy nowiuśki traktor, który bardzo ułatwił pracę.

Jednak tego dnia, patrząc, jak tuman kurzu opada z powrotem na pole, poczułam ukłucie niepokoju. Jesienią, krótko po naszej orce, zazwyczaj padało, tak jak powiedział tata. Ale miało też padać wiosną i latem, tymczasem chmury jakby zapomniały, co należy do ich obowiązków.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz co do deszczu, tato – rzekłam ostrożnie. – Ostatnio jest strasznie sucho.

– Susza przychodzi i odchodzi. – Tata wzruszył ramionami. – W życiu jest tak samo. Chwile dobre i złe… ciekawe i nudne. Życie to przypływy i odpływy różnych skrajności i czasem trzeba je cierpliwie przeczekać.

Tata wiedział, o czym mówi. Przez całe życie płynął na falach własnych nastrojów. Nawet gdy było nam łatwiej, zanim nastąpił ten suchy rok, miewał dobre i złe dni, a kiedy znalazł się w dołku, Henry, mama i ja musieliśmy brać sprawy w swoje ręce. Uwielbiałam ojca, ale bywał nieraz tak bierny, że doprowadzało mnie to do szału. Wymieniliśmy z Henrym spojrzenia i wiedziałam, że mój brat myśli tak samo jak ja.

– Ruszajmy do domu – powiedział tata. – Zdążymy akurat minąć sadzawkę, zanim słońce zajdzie.

Westchnęłam i wszyscy troje wsiedliśmy do traktora. Teraz to ojciec zajął miejsce z przodu za kierownicą, a Henry usiadł obok mnie na małej platformie po drugiej stronie i jechaliśmy tyłem.

– Krowy będą pewnie tkwiły w błocie – nachyliwszy się, wyszeptałam bratu do ucha.

Zajmowaliśmy się głównie uprawą zbóż, ale trzymaliśmy też niewielkie stado bydła na mięso, a kiedy udało nam się pożyczyć byka, hodowaliśmy też cielęta na sprzedaż i żeby mieć mleko do picia.

Krowy zajmowały wąskie prostokątne pole przylegające do podwórza i sąsiadujące z dużą sadzawką. Po roku suszy wody prawie nie było, a dookoła tego, co zostało, powstał szeroki pas stęchłego błota. Nawet ono szybko wysychało, ale dopóki wilgoci starczało, by zapadło się w nim zwierzę, było diabelnie groźne.

Kiedy indziej moglibyśmy przenieść bydło na inne pole, ale tego dnia musieliśmy zająć się orką, żeby przygotować ziemię pod zasiew, co oznaczało przeoranie tego, co mogłoby posłużyć za paszę. Zresztą niełatwo było utrzymać krowy z dala od błota. Od przeszło tygodnia co dzień musieliśmy wyciągać przynajmniej jedną.

– Mają przecież czystą wodę – narzekał Henry. Ustawiliśmy dla nich nowe koryto przy płocie, dosłownie parę kroków dalej. – Dlaczego, do cholery, te durne bydlęta co rusz tam wpadają?

– Dlatego, że piją z tej sadzawki od urodzenia – odpowiedziałam. – Będziemy musieli spojrzeć prawdzie w oczy i je sprzedać. Prędzej czy później skończy nam się pasza na tym polu.

Tym razem w błocie utknęły dwie krowy – jedna stała w nim po kolana, druga zakopała się aż po łopatki i osłabła po tym, jak przez cały dzień próbowała się wyswobodzić.

Działając razem, tata, Henry i ja zdołaliśmy wyciągnąć tę pierwszą gołymi rękami. Operacja ratunkowa drugiego zwierzęcia okazała się bardziej skomplikowana, bo było tak wycieńczone, że w ogóle nam nie pomagało. Tata owinął wokół szyi krowy kawałek liny i przywiązał koniec do traktora, a ja zaczęłam jechać powoli, oddalając się od brzegu sadzawki i ciągnąc biedaczkę za sobą, podczas gdy Henry i tata stali w błocie i pchali ją od tyłu.

Kiedy skończyliśmy, byliśmy wykończeni, brudni i przygnębieni, pokrywała nas gruba warstwa błota wydzielającego smród, który miał lgnąć do naszej skóry przez wiele dni.

– Powinniśmy sprzedać krowy – stwierdziłam.

Tata westchnął ze zniecierpliwieniem.

– Lada dzień spadnie deszcz i sadzawka znów się wypełni. Zresztą krowy zrozumieją w końcu, że istnieje łatwy sposób napicia się bez narażania życia.

– Sądząc po tym, co dzieje się w całym hrabstwie, ich cena na pewno spadnie – powiedziałam.

– O interesach będę decydował ja – odrzekł ostro tata. – Nie sprzedamy tych cholernych krów.

Stąpając głośno, wrócił do traktora, usiadł za kierownicą i ruszył do stodoły bez nas. Ani Henry, ani ja nie przejęliśmy się – byliśmy raptem kilkadziesiąt kroków od domu.

– A więc będziemy po prostu co dzień wyciągać krowy z tego nieszczęsnego błota? – powiedziałam tonem narzekania.

– Będą musiały nauczyć się korzystać z koryta, kiedy sadzawka wyschnie do ostatniej kropli. – Henry wzruszył ramionami. Po chwili rzekł łagodniejszym głosem: – Nie możesz przez cały czas spodziewać się najgorszego.

Jęknęłam i ruszyłam w stronę domu.

– Jesteś tak samo uparta jak te krowy, Lizzie! – zawołał za mną Henry i zarechotał.

Zignorowałam go i pełnym złości krokiem dotarłam do domu. Umyłam się najlepiej, jak się dało, zimną wodą z ręcznej pompy. Kiedy kończyłam, mama przyniosła mi ręcznik.

– Czemu ojciec jest w takim złym humorze? – spytała cicho.

– Krowy znowu utknęły w błocie przy sadzawce – wyszeptałam i z wdzięcznością przyjęłam ręcznik. – Powiedziałam mu, że powinniśmy je sprzedać.

– On jest pewien, że wkrótce spadnie deszcz – powiedziała mama z westchnieniem, po czym spokojnie, z typową dla siebie delikatnością i cierpliwością wzruszyła ramionami. – Tata stara się, jak może. Tak jak my wszyscy.

Nie mogłam tej nocy spać. Tak niewiele było spraw, na które mogłam coś poradzić. Nie potrafiłam sprowadzić deszczu. Nie potrafiłam sprawić, by tata spojrzał prawdzie w oczy. Nie potrafiłam powstrzymać krów przed włażeniem w błoto.

Moja rodzina pogodziła się z problemem, uznając, że nie da się go rozwiązać. Ale w głuchą noc, gdy myślałam o tej sytuacji, stwierdziłam, że wcale nie musi tak być.

Rankiem naciągnęłam na swoje marchewkoworude włosy skórzany kapelusz z szerokim rondem i postawiłam kołnierz jednej ze starych koszul Henry’ego, żeby ochronić kark przed słońcem. Chwyciłam łopatę i poszłam nad sadzawkę.

– Co ty, na Boga, wyprawiasz? – spytał Henry.

Była pora lunchu, ale nie przerywałam pracy, więc mama przysłała go ze śniadaniówką i wodą. Jeśli dzień wcześniej trochę się ubrudziłam, to teraz, po kilku godzinach szuflowania błotnistej brei, byłam cała upaprana.

– Idę za twoją radą. Przestałam spodziewać się najgorszego i czekam na deszcz.

Wbiłam łopatę w nieco twardsze błoto, żeby stała prosto, po czym usiadłam na ziemi obok sadzawki. Henry przyglądał się z wyraźnym rozbawieniem, jak próbuję oczyścić ręce, żeby zjeść kanapki. Po krótszej bądź dłuższej chwili dotarło do mnie, że daremnie się trudzę, a ponieważ konałam z głodu, po prostu zabrałam się do jedzenia.

– To jaki masz plan? – spytał Henry, kucając obok mnie.

– Zamierzam wybrać cały szlam z sadzawki, żeby zwiększyć jej pojemność.

Hery popatrzył z niedowierzaniem najpierw na mnie, potem na sadzawkę.

– To robota na kilka dni.

– No. – Spojrzałam na niego, mrużąc oczy. – Chyba że ktoś mi pomoże.

Odrzucił w tył głowę i się roześmiał.

– Zwariowałaś, siostra.

Tego popołudnia Henry wrócił razem z tatą do orki. Mama przyszła i pomagała mi jakiś czas, ale miała swoje obowiązki, więc nie została długo.

I tak przez trzy długie dni, przeważnie w pojedynkę, wybierałam, przerzucałam i wygładzałam błoto ułożone cienką warstwą na wysuszonym polu, żeby nie stanowiło zagrożenia dla bydła. Nie mając wyjścia, krowy zrozumiały w końcu, że muszą korzystać z koryta.

Kilka miesięcy później, kiedy zaczęło im być widać żebra, i tak musieliśmy je sprzedać. Cena paszy poszybowała w górę tak szybko, że koszt ich utrzymania uczynił hodowlę bezsensowną. W tym czasie rynek był już zalany wychudłym bydłem, więc sprzedaliśmy je za grosze.

Sadzawka zmieniła się wkrótce w ogromny suchy krater na polu – była dwa razy głębsza niż dawniej i gotowa pomieścić o wiele więcej wody niż kiedykolwiek wcześniej.

Byłam realistką, która kochała swoją ziemię i swoje życie na tyle, by na wezwanie chwili bez namysłu urobić sobie ręce po łokcie, jeśli w ten sposób mogłam przemienić problem w nową szansę.

Taką właśnie byłam dziewczyną dawno, dawno temu.

3

Sofie

Huntsville, Alabama

1950

Aż do chwili, gdy tuż po zachodzie słońca oboje padli do łóżek, Gisela nie odstępowała Jürgena na krok, a Felix śmiertelnie się go bał. Stworzenie przez nas na nowo rodziny musiało potrwać. Kiedy dla odświeżenia brałam prysznic, mówiłam sobie, że choć wydaje się to nierzeczywiste, to jesteśmy w Ameryce, zostaniemy tu na stałe i jedno, czego mamy pod dostatkiem, to czas.

Wykąpana i w czystej bieliźnie nocnej dołączyłam do siedzącego w jadalni Jürgena. W domu były tylko podstawowe meble i samotny bukiet kwiatów na stole, który mój mąż kupił, żeby „wprowadzić trochę ciepła” przed naszym przyjazdem.

Otworzył wino i czekając na mnie, przeglądał jakieś papiery. Czy zauważył srebrne pasemka nad moim czołem, tak jak ja dostrzegłam, że jego włosy na czubku głowy zaczęły się nieco przerzedzać? Gdy usiadłam obok niego, zamknął teczkę, odsunął dokumenty i nalał dwa kieliszki wina.

– Aż do dziś, dopóki nie zobaczyłem was w autobusie, potwornie się bałem, że zmienisz zdanie.

– To prawda, nachodziły mnie wątpliwości. Co rusz – przyznałam i wzięłam kieliszek. – W Berlinie panuje chaos, ale to tam był nasz dom.

– Co cię skłoniło, żeby do mnie dołączyć?

– Przede wszystkim ty – wyznałam.

Jürgen odstawił wino i wziął mnie za rękę. Dotykał mnie przez całe popołudnie – odgarniał mi włosy z twarzy, kładł dłoń na policzku, tulił mnie. Po pięciu najbardziej samotnych latach w moim życiu upajałam się tą jego czułością.

– Niemcy wciąż są w ruinie, ale chyba jeszcze gorsze są zgliszcza psychiki i narodowej kultury. Mimo wszystko zostałabym tam, choćbym nawet miała płakać nad wszystkim, co zaszło… rozpaczać może nawet do końca życia.

W spojrzeniu Jürgena nagle zagościł wstyd. Wiedziałam, że myśli o milionach ludzi rannych albo zabitych za nas… gdy biernie się temu przypatrywaliśmy. Sama też tak miałam, nieustannie przerzucałam w myślach wspomnienia i fakty, jak gdybym tym razem, odtworzywszy je w duchu, mogła zmienić rezultat.

– W pierwszych latach po wojnie byłam skupiona tylko na przetrwaniu, trudno było przeżyć z dnia na dzień. Czułam się, jakbym lunatykowała, a kiedy przyszedł twój list i dowiedziałam się, że żyjesz, nagle się obudziłam. Niezależnie od wszystkiego, co się stało, najgorsze już za nami i teraz musi czekać nas jakieś „po”. Nie wiem, jak powrócić do normalnego życia, mając w pamięci wojnę, ale wiem, że Gisela, Felix i ja dostaliśmy ogromną szansę na znalezienie szczęścia przy tobie. To dlatego tutaj jestem – żeby być z tobą, żeby zbudować z tobą przyszłość, żeby jakoś sobie radzić u twego boku.

– Ale… – zaczął ostrożnie. – Bez Laury?

Planowałam już napisać do naszej starszej córki z Huntsville i posłać jej naszą fotografię z Jürgenem w nadziei, że zmięknie jej serce. W głębi duszy wiedziałam, że to daremny trud. Ale zwyczajnie nie umiałam odpuścić.

– Kilka miesięcy po zakończeniu wojny miałam wyjątkowo okropny dzień – wyznałam ze smutkiem. – Trudno było zdobyć coś do jedzenia, elektryczność wciąż nie działała… i byłam wysoko w ciąży z Felixem. Pomyślałam na głos, czy dowiemy się kiedyś, co się z tobą stało. Laura powiedziała mi, że gdybyś napisał, a ona znalazłaby twój list, toby go spaliła. Wiedziałam, że mówi poważnie. Co dzień przynosiła wtedy pocztę, a ja brałam to za dobrą monetę, myślałam, że stara się pomóc. Ale nadal jest bardziej lojalna wobec nazistów niż wobec własnej rodziny. Gdy próbowałam ją przekonać, żeby wyjechała z nami do ciebie, uciekła… żeby być z nim. Od tamtej pory jej nie widziałam.

– Tak trudno mi sobie wyobrazić, że Niemcy po nazizmie odnajdą na powrót swoją duszę i odbudują się lepsze, zdrowsze – powiedział Jürgen, kręcąc głową. – Łatwiej mi zrozumieć, że takie dzieci jak nasza Laura próbują to ciągnąć. Była karmiona tą trucizną akurat w takim okresie życia, kiedy najłatwiej ulega się wpływom.

– Wiem, że gdzieś po drodze był moment, w którym wszystko mogło się potoczyć inaczej, ale nie mogę go wskazać.

– Ja też stale się nad tym zastanawiam – powiedział Jürgen z wbitym we mnie spojrzeniem.

– Czy możemy tu swobodnie mówić? – spytałam nagle zaniepokojona myślą, że nasza rozmowa schodzi na niebezpieczny temat.

Spojrzał na mnie ze zrozumieniem.

– Tak, skarbie.

– Nie ma w tym domu podsłuchu? Na pewno?

– Na pewno.

– No bo… wtedy też tak myśleliśmy.

Wiedziałam, jakie te urządzenia mogą być małe – i jak sprytnie ukryte.

– Tutaj jesteśmy bezpieczni. Sam pamiętam, że trudno było mi do tego przywyknąć, ale to prawda. – Twarz nagle mu złagodniała. – Na pewno masz tak wiele pytań. Pozwól, że odpowiem, jeszcze zanim je zadasz.

Kilka dni po tym, jak Berlin wpadł w ręce Sowietów, Jürgen i ja leżeliśmy w łóżku wtuleni w siebie, planując, jak się poddać. Stukanie do drzwi rozległo się o świcie. Jürgen otworzył zdenerwowany, spodziewając się sowieckich żołnierzy, którzy go zabiorą. Ale to byli Amerykanie – o wiele kilometrów wyprzedzili pozostałe siły amerykańskie, prowadząc tajną misję, której celem było uratowanie mojego męża. Poszedł z nimi po dobroci. Patrzyłam, jak odchodzi ścieżką, po czym przez trzy lata z okładem nie miałam pojęcia, co się z nim dzieje. Urodziłam Felixa i trzy razy zdążyłam uczcić jego urodziny, zanim dane mi było powiedzieć Jürgenowi, że poczęliśmy czwarte dziecko.

Życie w Berlinie stawało się przez te lata coraz cięższe. Nasza rodzina mieszkała w okazałej willi w dzielnicy Lichterfelde West. Odziedziczyliśmy też stojący obok dom z niewielkim, pustym teraz mieszkaniem, które kiedyś należało do ciotki Jürgena Adele. Dom wszedł w nasze posiadanie z lokatorami, wszyscy jednak stracili pracę, co oznaczało, że nikt nie płacił czynszu. Nie mogłam ich eksmitować, i to nie tylko dlatego, że ciotka Adele straszyłaby mnie po nocach, gdybym spróbowała; wszyscy inni najemcy mieliby dokładnie ten sam problem.

Rozpaczliwie próbując utrzymać siebie i dzieci, wynajęłam nasz duży dom armii amerykańskiej i wraz z Laurą, Giselą i Felixem gnieździliśmy się w mieszkanku z jedną sypialnią ciotki Adele.

Stały napływ żołnierzy amerykańskich do naszej dzielnicy początkowo wywoływał nieprzyjemne uczucia, ale starałam się zawrzeć znajomość z tyloma z nich, z iloma się tylko dało. Tak jak na to liczyłam, od czasu do czasu któryś z nich zdjęty litością próbował zdobyć informacje o moim mężu, ale zawsze wracali z tym samym. Jego los objęty był największą tajemnicą. Nie umieli mi nawet powiedzieć, czy żyje.

– Przez kilka tygodni trzymali mnie w Berlinie – powiedział cicho Jürgen. – Potem byłem więziony w Fort Bliss w Teksasie. Amerykański program rakietowy dopiero raczkował, ale czułem się szczęściarzem, mogąc ich uczyć. W zamian oni uczyli mnie angielskiego i na szczęście nawet szybko łapałem.

Dawniej znał zaledwie podstawy tutejszego języka, ale nie dziwiłam się, że teraz mówił już biegle. Zawsze szybko się uczył.

– Ale nie wolno ci było się z nami skontaktować?

– Zostałem tak naprawdę więźniem, a projekt był ściśle tajny. Przez cały czas ubiegałem się o pozwolenie, żeby do ciebie napisać, a oni przez cały czas odmawiali. Ale po jakimś roku odszukałem Christophera Newsome’a, jednego z urzędników z Biura Sekretarza Armii. Wiedziałem, że uczestniczył w operacji sprowadzenia nas tutaj, dlatego zapytałem, kiedy zostanę odesłany do kraju, by stanąć przed sądem. Odpowiedział, że nie jest planowane odesłanie mnie z powrotem do Niemiec i że nie stanę przed sądem, bo moimi aktami „już się zajęto”.

W pierwszych listach Jürgen pisał tylko, że pracuje dla rządu amerykańskiego. Po jakimś czasie poinformował mnie, że pozwolono, byśmy dołączyli do niego w Huntsville, i że kupił dom, więc uznałam, że cieszy się jakąś wolnością. Okropnie mnie ciekawiło, jak do tego doszło – ale nie przeszło mi przez myśl, że jego sytuacja może być taka delikatna, jak się teraz wydawała.

– Ale są tutaj inni Niemcy. Niektórzy z nich na pewno znają prawdę.

– Owszem – przyznał Jürgen. – Ci, którzy ją znają, mają jednak własne tajemnice. Rozumiem twoje obawy, Sofie. Też niepokoił mnie ten układ, więc zapytałem Christophera, co się stanie, jeśli trupy z mojej szafy zostaną kiedyś odkryte.

– I co odpowiedział?

– Powiedział, że te trupy nie zostały zwyczajnie pogrzebane. Zostały unicestwione – odrzekł cicho Jürgen. – Z moich oficjalnych akt wyłania się obraz człowieka, który przetrwał lata nazizmu bez szwanku, nie godząc się na żaden moralny kompromis. Tylko garstka najwyższych urzędników zna całą prawdę.

– Nikt nie przetrwał lat nazizmu bez godzenia się na moralne kompromisy – wyszeptałam.

– Może ci amerykańscy urzędnicy też o tym wiedzą. Może dlatego to zrobili. Według Christophera nawet Calvin Miller, mój szef tutaj, w Redstone Arsenal, nie ma pojęcia, że moje oficjalne akta to fikcja. Mówi się nawet, że za kilka lat mogę dostać obywatelstwo.

– Obywatelstwo… – powtórzyłam. – I co ty na to?

Jürgen się zawahał.

– Zawsze będę Niemcem. Tylko że nie wiem już, co to znaczy. Ameryka stała się moim domem, teraz będzie nim tym bardziej, bo ty i dzieci też tutaj jesteście. Czuję wdzięczność. Czuję ulgę. Ale… – Pokręcił głową, a jego spojrzenie pociemniało. – Nie zasługuję na tę drugą szansę, a jednak ją dostałem. Zdumiewająca łaska, nie uważasz? Jak inaczej miałbym się za nią odpłacić, jeśli nie pracując niestrudzenie, by zbudować tutaj życie, które będzie mnie napawać dumą? Nie wymaże to wszystkiego, co zaszło w kraju… nic nie ma takiej mocy. Jedyne, na co mogę mieć nadzieję, to to, że pewnego dnia spojrzę w lustro i będę dumny z człowieka, który będzie z niego na mnie patrzył.

– Zawsze chciałeś jedynie pracować dla dobra ludzkości. Poszerzać możliwości i pogłębiać zrozumienie między ludźmi.

– Otóż to. – Uśmiechnął się smutno. – Mam teraz na to szansę i nie zamierzam wypuścić jej z rąk.

– Więc będę ci w tym towarzyszyć.

Jeszcze tego samego wieczoru rozpakowałam ostatnie ubrania i ułożyłam je w szufladzie komody w naszej sypialni, po czym wyjęłam z walizki wytarty wielobarwny pled i rozłożyłam go w nogach łóżka. Ten pled i mały zbiór zdjęć przywiezionych z Niemiec składały się na mój najcenniejszy dobytek.

Na jednej z fotografii było troje moich pierwszych dzieci. Georg i Laura siedzieli po turecku na ziemi i uśmiechali się szeroko, a nowo narodzona Gisela leżała przed nimi na dywaniku. Miałam wrażenie, że to obrazek z życia kogoś innego, ale i tak go uwielbiałam. Tak właśnie chciałam pamiętać Georga i Laurę – niewinnych, szczęśliwych, bez skazy.

Drugie zdjęcie przedstawiało mnie i Jürgena w dniu naszego ślubu, byliśmy młodzi, bez pamięci zakochani i tacy beztroscy, jakby świat niósł nam w darze tylko pokój i szczęście. Przywiozłam też portret ciotecznej babki Jürgena, Adele, siedzącej przed domem i uśmiechającej się błogo, ze wzrokiem utkwionym poza kadrem, zapatrzonej w swoją ostoję, którą budowała przez wiele lat.

Na ostatniej fotografii pozowałam z moją najbliższą przyjaciółką Mayim. Stałyśmy obok siebie w hallu mojej rodzinnej rezydencji w Poczdamie, przed sobą miałyśmy walizki i uśmiechałyśmy się jak obłąkane na progu dorosłości – na szyi Mayim połyskiwała zawieszona na łańcuszku gwiazda Dawida, odcinając się wyraźnie na tle bladej skóry. Ostatnia z moich niań zrobiła to zdjęcie kilka godzin przed tym, jak Mayim i ja wyruszyłyśmy w drogę na pensję dla dziewcząt w Lozannie.

Wiedziałam, że jak co noc od wojny przyśnią mi się koszmary – przypuszczałam, że Jürgenowi też. Ucałowałam delikatnie każde ze zdjęć i położyłam na stoliku nocnym, żeby strzegły nas oboje we śnie. Może ich obecność przyniesie nam spokój, bo choć przypominały o tak ciężkiej stracie, to miały też w sobie ogromny ładunek miłości. Były sumą wszystkich tych chwil, które sprawiły, że stałam się tą kobietą, którą byłam.

4

Sofie

Berlin, Niemcy

październik 1930

Zawsze uwielbiałam wczesną jesień. Drzewa rosnące wzdłuż ulic wokół mojego domu w Lichterfelde szybko wymieniały baldachimy letniej zieleni na powałę czerwieni, złota i głębokiego, mocnego brązu. W październiku wciąż było na tyle ciepło, że nie potrzebowaliśmy ciężkich palt, za to nieprzyjemne upały już się skończyły. Poślubiłam Jürgena wczesną jesienią dwudziestego dziewiątego roku. A dwanaście miesięcy później, wczesną jesienią tysiąc dziewięćset trzydziestego, już byłam w ciąży z pierwszym dzieckiem.

Jürgenowi i Mayim powiedziałam od razu, ale po kilku tygodniach byłam wreszcie gotowa podzielić się nowiną z szerszym kręgiem przyjaciół – zaczęłam od Lydii zu Schiller.

Kiedy umawiałam się z nią na lunch, myślałam, że powiem jej o dziecku, gdy tylko wraz z Mayim usiądziemy. Ale w międzyczasie wszystko się zmieniło. Wydawało się teraz, że całe Niemcy usiłują się otrząsnąć po ostatnich wyborach.

– Wciąż nie mogę w to uwierzyć – powiedziała Mayim, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w menu.

Tak bardzo się o nią martwiłam. Miałam wrażenie, że jest w szoku, jakby przed chwilą była świadkiem wypadku albo się zraniła.

– Nawet w tych szalonych czasach tego się nie spodziewałam.

– Sto siedem miejsc! To teraz druga pod względem liczebności partia w Reichstagu – zauważyła Lydia.

Spojrzała na mnie. Mówiła o Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei, Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników, znanej jako partia nazistowska.

– Wiem, Sofie, że nie interesujesz się polityką, ale w poprzedniej kadencji mieli zaledwie dwunastu posłów, a jeszcze wcześniej była to jedynie marginalna partyjka. Nikt ich poważnie nie traktował.

Lydia miała rację, że nie znałam się na polityce. Mimo to obruszyłam się na jej protekcjonalny ton. Polityka nie fascynowała mnie tak jak Jürgena. Nie zależało mi też specjalnie, by zdobywać coraz wyższą pozycję wśród berlińskiej socjety, dlatego nie musiałam być na bieżąco ze wszystkimi postaciami i trendami tak jak Lydia i jej mąż Karl. Ale to jeszcze nie czyniło ze mnie ignorantki. Moja najbliższa przyjaciółka była Żydówką – absolutnie nie mogłam nie zauważyć, że partia zbudowana na fundamencie antysemityzmu nagle zyskała tak szokująco duże znaczenie.

– To okropne – powiedziałam, ściskając dłoń Mayim. – Ale nie wolno nam upadać na duchu. Ludzie po prostu boją się braku politycznej stabilizacji, a rosnące bezrobocie też nie poprawia nastrojów. – Mayim podniosła na mnie wzrok, a ja znowu ścisnęłam jej dłoń. – Nawet zamożne rodziny ledwo sobie radzą.

Na szczęście nie moja. Majątek moich rodziców się rozrastał – prawdę mówiąc, akurat wtedy ojciec był w Nowym Jorku i korzystając ze skutków krachu na Wall Street, starał się rozszerzyć działalność. Rodzina Lydii też miała się świetnie. Jej ojciec był w posiadaniu ogromnego bogactwa, a wśród przodków Karla byli pruscy królowie i niemieccy cesarze. Jako najstarszy z rodzeństwa po śmierci rodziców odziedziczył niewyobrażalną fortunę.

Jednak ojciec Mayim, Levi, zaciągnął ogromne pożyczki, żeby wspomóc swoje przedsiębiorstwo w obliczu hiperinflacji i kryzysu po wielkiej wojnie. Przez lata zaharowywał się na śmierć, żeby podołać spłatom i utrzymać się na powierzchni. A potem, w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym, przyszedł krach na Wall Street i banki, które same zaczęły zmagać się z trudnościami, zażądały od Leviego spłaty długów na wiele lat przed terminem.

Zaledwie rok wcześniej rodzina Mayim prowadziła wygodne życie, nieustępujące w niczym życiu najbogatszych niemieckich rodzin. W ciągu zaledwie kilku wstrząsających miesięcy stracili wszystko, co posiadali.

Lydia poruszyła się niespokojnie na krześle, po czym rzuciła Mayim niepewne spojrzenie.

– A jak się miewa twój ojciec?

– Znalazł pracę – odrzekła Mayim z wymuszonym uśmiechem. – Zawsze to coś.

– Ale… jego przedsiębiorstwo?

– Przepadło. Tak jak dom.

– Musiało mu coś zostać. Gotówka? Dzieła sztuki, może jakaś nieruchomość? – z uporem ciągnęła Lydia, jak gdyby inna możliwość w ogóle nie istniała.

Mayim wymijająco wzruszyła ramionami i na chwilę zapadła między nami pełna napięcia cisza. Lydia zmieniła się nagle na twarzy, jakby wreszcie zrozumiała; posłała mi spanikowane, przerażone spojrzenie zamożnej kobiety, której nigdy nawet przez myśl nie przyszło, że ktoś z jej klasy społecznej może kiedyś zostać bez grosza.

– Mam nowinę, Lydio – wypaliłam.

Wciąż wydawała się zdenerwowana, ale pytająco uniosła cienkie brwi i się uśmiechnęła.

– Spodziewam się dziecka. Lekarz mówi, że urodzę jeszcze tej zimy.

Na szczęście po tej jednej niezręcznej chwili spotkanie potoczyło się gładko, a Lydia, tak jak się spodziewałam, zapiszczała z radości. Udało mi się nawet wpleść w naszą rozmowę nowy wątek – od pogaduszek o dziecku przeszłam do swatania i napomknęłam o „bogatych, przystojnych, najlepiej żydowskich” młodzieńcach, z którymi mogłybyśmy zapoznać Mayim. Okropnie było mi żal przyjaciółki i bardzo pragnęłam, by udało nam się związać ją z odpowiednim młodym człowiekiem. Rozpaczliwie pragnęła założyć rodzinę, ale potencjalni adoratorzy z naszych kręgów towarzyskich odpłynęli wraz z bogactwem jej ojca.

Lydia od miesięcy wiedziała, że Mayim mieszka w jednym z moich pokoi gościnnych. Może teraz, poznawszy prawdę o sytuacji Leviego, domyśli się, że przyjaciółka nie zatrzymała się u mnie jedynie po to, by na co dzień dotrzymać mi towarzystwa, kiedy Jürgen był na uczelni i pracował nad swoim doktoratem. W nowym mieszkaniu jej rodziny znajdowały się tylko dwa pokoje. Jürgen i ja, kiedy dowiedzieliśmy się, że Mayim dzieli sypialnię ze swoim bratem Moshem, nalegaliśmy, żeby wprowadziła się do jednego z naszych wolnych pokoi. Próbowaliśmy zaprosić też resztę rodziny, ale odmówili.

Kiedy zjadłyśmy, Mayim przeprosiła i poszła do łazienki, a Lydia nachyliła się do mnie i wyszeptała, wyraźnie zszokowana.

– To prawda? Nic im nie zostało? Jak to możliwe?

– Levi czuł się strasznie winny, że jego ludzie tracą pracę, dlatego uparł się, żeby wypłacić im tyle należności, ile tylko zdoła. Sprzedał wszystko, co miał, nawet srebra stołowe. Pracuje teraz jako urzędnik w berlińskim magistracie i mieszka z rodziną w Mietskaserne w Mitte. – W kamienicy czynszowej, w dodatku jednej z najgorszych w Berlinie. – Ich sytuacja jest naprawdę zła, Lydio. Proszę, postaraj się wykazać wrażliwością.

– Oczywiście. Mój Boże, nie umiem sobie nawet wyobrazić, jak to jest, zwłaszcza w ich przypadku. Jak, na Boga, sobie radzą?

– Przypuszczam, że lepiej, niż mogłybyśmy się spodziewać po sobie – przyznałam.

– Chodzi mi o to, że dla nich musi to być szczególnie trudne.

Drążyła ten temat, a ja nie miałam pojęcia dlaczego.

– Nie rozumiem, co masz na myśli.

– Sofie, mój Boże. Przecież wiesz, jacy są Żydzi. Wprost kochają swoje pieniądze.

Zjawiła się kelnerka, żeby zabrać nasze talerze, więc zamilkłyśmy, a zanim odeszła, do stolika wróciła Mayim. Ona i Lydia szybko podjęły rozmowę o mojej ciąży, ja jednak siedziałam cicho, niespokojna.

Za jakiś czas rozstałyśmy się na ulicy przed kawiarnią. Lydia ucałowała w policzek najpierw mnie, potem Mayim i pomachała nam, siadając na tylnej kanapie swojego samochodu. Mayim i ja wsiadłyśmy do mojego, a szofer po chwili włączył się do ruchu.

– Okropnie jesteś milcząca – stwierdziła półgłosem moja przyjaciółka. – Źle się czujesz?

– Nic mi nie jest – odrzekłam z wymuszonym uśmiechem. – To tylko zmęczenie.

Dlaczego uwaga Lydii tak bardzo wytrąciła mnie z równowagi? Rzuciła od niechcenia kilka słów, posługując się niemądrym, upraszczającym stereotypem, który był powszechnym obiektem ludzkich żartów. Próbowałam sobie wmówić, że to nic nie znaczy. Lydia nie była antysemitką. Jak niby mogłaby nią być? Przecież należała do najbliższych przyjaciół Mayim.

Poza tym Mayim nawet nie usłyszała jej słów, więc nic złego się nie stało. W sumie to nic.

5

Lizzie

Huntsville, Alabama

1950

– Już jestem spóźniona, Henry – powiedziałam, przestępując z nogi na nogę i zaglądając pod maskę swojego samochodu. – Cal jeszcze pomyśli, że nie przyjadę. Nie mógłbyś trochę…

– Lizzie, działam najszybciej, jak potrafię. Czy możesz po prostu… – Mój brat przycisnął do czoła nasadę dłoni i wziął długi, powolny oddech. – Swoim gadaniem niczego nie przyspieszysz.

– Przepraszam – rzekłam cicho. – Pokłóciliśmy się, to wszystko. Naprawdę nie mam ochoty tam iść.

Henry ściągnął wargi i kluczem francuskim dokręcił śrubę silnika.

– Ciągle nie mogę uwierzyć, że on w tym uczestniczy – powiedział półgłosem mój brat i pokręcił głową.

Dobrze znałam to uczucie. Byłam spóźniona na przyjęcie powitalne dla grupy niemieckich rodzin, dla których Huntsville miało być nowym domem – szykowała się uroczystość jak dla największych dostojników. A ja nie wyjechałam nawet z podjazdu i zaczynało mnie już nosić.

W czasie naszego małżeństwa rzadko się z moim mężem nie zgadzaliśmy. Ale przez ten rok, który upłynął, odkąd Calvina przeniesiono z El Paso do Huntsville, prawie nie było dnia, żebyśmy nie pokłócili się o ludzi, o których mówił teraz „nasi Niemcy”. Twierdził, że wszyscy w bazie tak ich nazywają, ale za każdym razem, gdy słyszałam te słowa, chciało mi się krzyczeć.

Mój brat wyłonił się spod maski i zamknął ją z hukiem. Zdawało się, że niezależnie od tego, czy pracował przy rozpatrywaniu wniosków o odszkodowanie w Chicago, czy harował fizycznie na kolei w Tennessee, czy sprzedawał bilety w lunaparku w Nashville, zawsze coś musiało pójść nie tak i Henry lądował z powrotem u mnie i Calvina. Nigdy nam to nie przeszkadzało, gdy do nas przyjeżdżał – urządziliśmy nawet małą kawalerkę nad garażem, żeby miał trochę prywatności i kawałek swojego miejsca. Kiedy tym razem oznajmił mi, że znów przyjeżdża, wydzwaniałam dokoła tak długo, aż znalazłam mu pracę w składzie drzewnym kilka mil stąd. Po paru tygodniach wydawało się, że radzi sobie nieźle.

Mimo to gdybyśmy mieli jeszcze jakąś rodzinę gdzieś poza Huntsville, poradziłabym mu, że lepiej by było, jakby do niej pojechał. Henry spędził niecały rok w Europie pod koniec wojny i nigdy nie opowiadał, co się tam wydarzyło, ale kiedy wrócił, był wrakiem człowieka. I teraz nie powinien mieszkać w miasteczku, w którym roiło się od Niemców.

Mój brat zmienił się nawet od naszego ostatniego spotkania na Boże Narodzenie. Czasem pojawiało się to szkliste, zagubione spojrzenie – jakby był pijany. Jeszcze bardziej nie dawało mi spokoju to, że w ciągu zaledwie czterech miesięcy przytył o jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt funtów, a jego muskularne niegdyś ciało zdawało się rozdęte. Martwiłam się, że coś mu jest, ale twierdził, że w tym wędrownym lunaparku jadł za dużo smażonego. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że nie jest to cała prawda. Ile smażonego może zjeść jeden człowiek?

Wytarł dłonie o uda i posłał mi mroczne spojrzenie.

– Proszę. Nowe świece zapłonowe. Baw się dobrze ze swoimi przyjaciółmi nazistami.

Żartował, ale w jego głosie było tyle goryczy, że poczułam wyrzuty sumienia. Nagle znieruchomiał i dodał cicho:

– Lizzie, proszę, uważaj na siebie.

– Cal mówi, że oni nie są groźni… – zaczęłam, ale urwałam.

Calvin naprawdę tak twierdził. Szkopuł w tym, że początkowo walczył jak lew, by nie wpuścić tych ludzi do naszej społeczności, więc pewnie miał ku temu powody.

– Tacy ludzie są groźni tak długo, jak długo chodzą po tym świecie – ostrym głosem odpowiedział Henry.

– Nawet nie chce mi się tam iść – przekonywałam go. Udział w tym lunchu wydawał mi się zdradą brata. Mogłabym zostać w domu, ale wtedy z kolei czułabym się, jakbym zdradzała męża. – Calvin mówi, że to ważne, bym okazała wsparcie.

Henry wzruszył ramionami i ruszył do domu.

Od czasu do czasu wspominałam radość, jaką czułam tamtego dnia, kiedy wrócił z wojny. Wydawało się wtedy cudem, że fizycznie zupełnie nic mu się nie stało. Ale po pięciu latach wzlotów i upadków było jasne, że choć na ciele pozostał nietknięty, to z umysłem sprawa miała się zupełnie inaczej. Wiedziałam też dokładnie, kto był temu winny. I miałam teraz z takimi ludźmi pić szampana i raczyć się kanapkami na trawniku przed sztabem bazy Redstone Arsenal.

6

Lizzie

hrabstwo Dallam, Teksas

1933

Staliśmy z ojcem obok siebie i wpatrywaliśmy się w rozległe, płaskie pole. Od czasu do czasu słyszałam świst jego oddechu albo kaszel suchy jak nasza ziemia. Nad polem i wszędzie dokoła nas unosił się pył, lecz tym razem nie było w nim nic subtelnego – zdawało się, że wiatr przywiał gęstą brązową mgłę. Potrzeba było wiele czasu, by pył ten opadł na ziemię i przestał zalegać w naszych płucach.

– Teraz popada – stwierdził tata, z satysfakcją kiwając głową w stronę pola, które właśnie zaoraliśmy. – Mamy to jak w banku. Po orce przychodzi deszcz, to pewne jak to, że po wschodzie słońca przyjdzie zachód.

Tata miał jeden z lepszych dni, dlatego nie wytknęłam mu, że jego teoria dała się całkowicie obalić. Oraliśmy tuż po zbiorach w roku trzydziestym, trzydziestym pierwszym i trzydziestym drugim, a mimo to od lat nie spadł porządny deszcz. Pokiwałam głową, jakbym mu wierzyła, ale sama już nie wiedziałam, w co jeszcze mogę wierzyć.

– Będziecie tak stać cały dzień i podziwiać dzieło swoich rąk czy zaprowadzicie traktor do stodoły, żebym mój sprawdzić ten zwichrowany talerz u pługa? – zawołał Henry.

Odwróciliśmy się tam, skąd dobiegł głos mojego brata, i zobaczyliśmy, jak kroczy w naszą stronę.

– Dlaczego ten chłopak zawsze wygląda, jakby właśnie wynalazł lody? – mruknął tata.

Pokiwałam głową, przytakując mu w zdumieniu. Uwielbiałam brata, ale rzadko go rozumiałam. Henry urodził się z niebywale pogodnym usposobieniem i urokiem, dzięki któremu potrafił się wywinąć z każdych tarapatów. I całe szczęście, bo popadał w nie częściej niż ktokolwiek inny.

– Nie, no, od razu widać, że zrodziła was ta sama ziemia. – Henry roześmiał się, gdy znalazł się bliżej.

– Orka to brudna robota, Henry – przypomniałam mu. – Ale skąd miałbyś wiedzieć, skoro nigdy się nią nie zhańbiłeś.

Odrzucił w tył głowę i znów się roześmiał, po czym machnął ręką w stronę mojej zakurzonej postaci.

– Nie chodzi mi to, że wyglądacie, jakby was żywcem pogrzebano. Po prostu stoicie tutaj oboje z rękoma na biodrach. Oboje nawet macie te swoje nachmurzone miny, które tak lubicie. – Spiorunowałam go wzrokiem, a Henry znów parsknął śmiechem. – Nie potrzebujecie już traktora? Umówiłem się na wieczór z Betsy, więc jeśli jutro znów chcecie orać, to muszę się brać do roboty.

Lubiłam Betsy i nie byłam zazdrosna, że w życiu Henry’ego jest ktoś szczególny. Mimo że z pieniędzmi było u nas krucho, mój brat widywał się z nią kilka razy w tygodniu, ale nie było mi żal paliwa, które zużywał, jeżdżąc naszym fordem T do Oakden. Spotykali się od ponad roku i niemal równie długo Henry nosił się z zamiarem oświadczyn.

Sama przez minione kilka lat byłam na kilku randkach, które wystarczyły, bym doszła do wniosku, że romanse nie są dla mnie. Wolałam prostsze rzeczy – piasek na mojej skórze po zaoraniu pola, radość z narodzin źrebaka, widok pierwszej zieleni przebijającej się przez glebę, gdy ziarna zaczynają kiełkować. Wieczorami było mi najprzyjemniej, gdy mogłam posiedzieć pod niebem pełnym gwiazd, sącząc gin, który Henry pędził potajemnie w stodole, i rozkoszując się w towarzystwie brata ciszą High Plains*. Ale muszę przyznać, że w te wieczory, które Henry spędzał z Betsy, czułam się okropnie samotna. Nie miałam pojęcia, co zrobię, gdy mój brat w końcu będzie miał pieniądze, żeby się ożenić.

– Nie możesz dziś wziąć samochodu – oznajmił nagle tata, odwracając się do traktora.

– Słucham? – Firmowy uśmiech mojego brata zniknął, w jego miejscu pojawił się mars. – Tato, przecież Betsy i ja mieliśmy…

– Trzeba oszczędzać paliwo.

Zanim Henry zdążył odpowiedzieć choćby słowem, tata wsiadł i uruchomił traktor. Silnik zawarczał i maszyna zaraz nas minęła. Zakaszlałam, gdy spod kół wzbiła się chmura świeżego pyłu, i spojrzałam na brata – teraz to on stał nachmurzony.

– Nie mogę nawet do niej zadzwonić i powiedzieć, że nie przyjadę – mruknął, kręcąc głową. Tata stwierdził, że bez sensu jest płacić co miesiąc za to tylko, żeby mieć podłączony telefon. – Co go ugryzło? Zdawało się, że to nie najgorszy dzień.

– Może jest po prostu zmęczony po pięciu godzinach na traktorze.

Ruszyliśmy w stronę domu i szliśmy w milczeniu, dopóki Henry nie odezwał się cicho:

– Wiesz, może chodzi pszenicę. Sędzia Nagle mówił mi wczoraj, że nawet za najlepsze ziarno płacą teraz najwyżej sześćdziesiąt centów za buszel**.

– Skąd on może to wiedzieć? Jeśli się nie mylę, nie ma zielonego pojęcia o rolnictwie.

Sędzia Nagle był ojcem Betsy i najbogatszym człowiekiem, jakiego znałam. W miarę jak małe miasteczko Oakden na północnym zachodzie Teksasu rozrastało się przez kilka ostatnich dziesięcioleci, on kupował i oferował na wynajem większość nowo powstających komercyjnych nieruchomości. Rodzina Nagle’ów chodziła do miejscowego kościoła metodystów, tak samo jak my, i znałam sędziego dość długo, by móc zauważyć, że miał skłonność do traktowania z góry tych z nas, którzy uprawiali to, co trafiało na jego stół.

Henry zacisnął wargi i nic nie powiedział, więc postanowiłam kontynunować.

– Tata mówił, że to nic, że nie zebraliśmy nawet tysiąca buszli, bo cena za buszel będzie wyższa.

– Pamiętam, kiedy to mówił. Wtedy nie miało to żadnego sensu, ale uwierzyłem mu, bo wydawał się taki cholernie pewny swego. W gazetach piszą, że ludzie w miastach nie mają pieniędzy przez ten kryzys. Nie wystarcza im nawet na jedzenie. A cena pszenicy zależy od popytu.

– Co będzie, jeśli naprawdę dostaniemy tylko sześćdziesiąt centów za buszel?

Henry wzruszył ramionami, po czym bez żadnego powodu kopnął kamień leżący w miękkim pyle pod naszymi stopami.

– Nie wiem. Chyba trzeba będzie sprzedać traktor.

Stanęłam jak wryta.

– Nie – sprzeciwiłam się kategorycznie.

Henry posłał mi pełne bólu spojrzenie.

– Lizzie, niewiele nam już zostało do spieniężenia.

Rodzina Betsy mieszkała w dwukondygnacyjnym domu tuż za sądem w Oakden, było tam mnóstwo różnych pomieszczeń, bieżąca woda i kanalizacja. A my nie mieliśmy nawet elektryczności i uważałam się za szczęściarę, bo mój pokój znajdował się najbliżej wychodka, więc w nocy nie musiałam odbywać długich wycieczek za potrzebą. W mroźne zimowe noce liczył się każdy krok. Wiedziałam, że jesteśmy prostymi wieśniakami, ale nigdy nie uważałam nas za biedaków.

– Na razie nie panikuj – pocieszył mnie Henry. – To tylko moje domysły. Mówiłaś, że dziś był dobry dzień, prawda?

– Wiesz tak samo dobrze jak ja, że dobre dni nie mają nic wspólnego z pieniędzmi, ze zbiorami ani z czymkolwiek innym – wymamrotałam.

Humory taty nie były po prostu humorami. Nie pojawiały się wyłącznie wtedy, gdy coś szło nie tak, i nie mijały, gdy zaczęło wieść się lepiej.

Henry znów wzruszył ramionami.

– Porozmawiajmy z nim później. Może przy kolacji.

 – A co, jeśli powie, że musimy sprzedać traktor?

– To go sprzedamy i przez rok albo dwa lata, dopóki nie zbierzemy więcej zboża, będziemy sobie radzić z końmi. Kiedyś w końcu musi spaść deszcz, a gdy się to stanie, plony się zwiększą i cena nie będzie miała aż takiego znaczenia.

Tak jak przez całe życie, i tym razem pewność siebie mojego brata dodała mi otuchy. Zresztą już po chwili i tak byłam za bardzo zajęta, żeby się przejmować. Henry naprawił rozchybotany talerz pługa, a mama przygotowała na kolację zupę fasolową. Kiedy sprzątała ze stołu po tym, jak zjedliśmy, Henry odchrząknął.

– Tato, za ile poszła pszenica? Sędzia mówił, że nawet za najlepsze ziarno płacą tylko sześćdziesiąt centów za buszel.

Mama zamarła z ręką wyciągniętą po mój talerz. Spojrzała w popłochu najpierw na Henry’ego, potem na tatę. Wreszcie z wymuszonym uśmiechem rzekła:

– Nie mówmy o tym teraz…

– Tak. To prawda – powiedział tata. – Za najlepsze ziarno płacą sześćdziesiąt centów. My dostaliśmy czterdzieści dwa.

Słowa te spadły jak bomba na środek pokoju. Henry i ja ze świstem wciągnęliśmy powietrze, mama odstawiła talerze na stół i osunęła się z powrotem na krzesło.

– Sprzedamy traktor? – spytał cicho Henry.

– Nie możemy – ostrym tonem rzucił tata.

Najpierw się ucieszyłam, że sprzedaż traktora nie wchodzi w grę, ale potrzebowałam wyjaśnienia.

– Nie możemy? A nie po prostu nie zamierzamy?

– Nie, Lizzie. Nie możemy – powtórzyła cicho mama. – To znaczy moglibyśmy, ale w niczym nam to nie pomoże. Kredytu do spłacenia mamy więcej, niż jest teraz wart.

– Przecież… kupiliśmy go w dwudziestym dziewiątym. Czy nie powinien już być spłacony? – spytał Henry.

Tata prychnął zniecierpliwiony i przewrócił oczami, po czym wbił spojrzenie w sufit.

– Chryste Panie, daj mi siłę. Henry, jak niby mam ci kiedyś pozwolić iść na swoje, jeśli nie masz dość rozumu, by wiedzieć, że traktor spłaca się latami?

– A skąd niby mam to wiedzieć, tato, jeżeli nie mówisz mi takich rzeczy? – odparł chłodno Henry.

– Cóż, skoro już zaczęliśmy sobie coś wyjaśniać – zaczęła delikatnie mama – powinniście wiedzieć o jeszcze kilku rzeczach. Zalegamy trochę z ratami za traktor i nieco bardziej niż trochę z podatkami od nieruchomości.

Głośno wciągnęłam powietrze, a ona posłała mi słaby uśmiech.

– Wiedzieliście przez te ostatnie kilka lat, że jest ciężko i że wiele zależało od tegorocznych zbiorów. Nie chcieliśmy was martwić szczegółami, ale jesteście już dorośli. Wielkie nieba, Lizzie… masz siedemnaście lat. Tata zalecał się do mnie, gdy byłam w twoim wieku. Musimy przestać trzymać cię pod kloszem.

– Nie macie, dzieciaki, czym się przejmować, bo na jutro jestem umówiony z naczelnikiem banku – oznajmił tata, odsuwając się z krzesłem. – Otworzy linię kredytową, która pozwoli nam dotrwać do przyszłorocznych zbiorów. A niedługo zacznie padać. Lada dzień, skoro już zaoraliśmy. Zobaczycie, w przyszłym roku wszystko będzie normalnie.

To był piekielnie skwarny dzień i kiedy tata był w Texline na spotkaniu w banku, a mama robiła jakieś przetwory, Henry i ja oraliśmy pole za domem. Teraz, gdy słońce wisiało już nisko na zachodzie, rozkoszowałam się delikatnym ciepłem wieczoru, zbierając jaja z kojca dla kur. Skórę miałam spieczoną słońcem, zresztą tak jak przez całe lato, a czasem też zimą. Mama zawsze twierdziła, że moje „piękne rude włosy” to błogosławieństwo. Ale ponieważ mój ukochany kawałek ziemi znajdował się pod bezkresem teksańskiego nieba, nie było mi dane zapomnieć, że upiornie blada cera, którą zostałam obdarzona, mogła być także przekleństwem.

Kiedy byłam mała, powiedziałam mamie, że w dorosłym życiu chcę zostać farmerką. Posłała mi wtedy to łagodne spojrzenie, które często można zobaczyć u rodziców, kiedy dzieci proszą o coś niemożliwego – było w nim trochę rozbawienia, a trochę litości i czułości.

– Dziewczynki nie zostają farmerkami, skarbie. Dziewczynki zostają żonami farmerów. Nią właśnie będziesz.

Choć byłam wtedy dzieckiem, wydało mi się to absurdem. Mama uczestniczyła w prowadzeniu farmy tak samo jak ojciec. Kiedy on pracował w polu, ona albo mu towarzyszyła, albo koło domu zajmowała się ogrodem warzywnym, który sam miał wielkość prawie taką jak reszta farmy. Kiedy tata postanowił kupić traktor, mama przysłuchiwała się każdej rozmowie telefonicznej i brała udział w każdym spotkaniu, a decyzję dotyczącą wyboru spomiędzy dwóch modeli podjęli wspólnie. Mama miała charakter wykuty z żelaza. Nic jej nie przerażało. Nic jej nie peszyło. I nic nie było dla niej za trudne.

Dziewczynki mogły być farmerkami. Na własne oczy widziałam to na przykładzie swojej matki.

Kiedy wkładałam do koszyka ostatnie tego dnia jajka, usłyszałam ryk silnika. Mieszkaliśmy z dala od głównej drogi i tak naprawdę nic koło nas nie jeździło, dlatego wiedziałam, że to tata, a gwałtowne przyspieszenie i zgrzyt skrzyni biegów od razu zdradziły, że spotkanie nie przebiegło pomyślnie.

Gdy weszłam do domu, mama siedziała przy stole i miała przed sobą miskę z łuskanym grochem. Wydobyła na twarz uśmiech, ale kąciki jej ust zdradzały napięcie. Tata był w swoim pokoju, za zamkniętymi drzwiami. Kiedy te drzwi za dnia były zamknięte, wiedzieliśmy, że tata leży w łóżku i prędko z niego nie wstanie.

– Nie udzielą nam pożyczki – powiedziała mama zniżonym głosem. – Od czasu krachu bankowego kierownik nie może pożyczać pieniędzy z taką łatwością jak dawniej. Nie rozumieliśmy tych nowych zasad.

Na początku roku wszystkie banki były przez jakiś czas zamknięte. Wiele z nich upadło, bo kryzys się pogłębiał i ludzie w panice zaczęli wycofywać pieniądze. Rząd w końcu zamknął wszystkie, upewnił się co do ich wypłacalności i większość otworzył na powrót, ale na nowych zasadach, żeby pieniądze ludzi były bezpieczne.

– Tata myślał, że zabezpieczeniem będzie farma, ale w banku powiedzieli, że cena ziemi bardzo szybko spada, dlatego nie mogą ryzykować. Nie mamy niczego innego pod zastaw, więc…

W tym momencie zawarkotała ciężarówka, a ja podbiegłam do drzwi, ale zdążyłam tylko zobaczyć buksujące koła, gdy Henry opuszczał podjazd.

– Ech, ci nasi chłopcy, Lizzie… – Mama westchnęła, smutno kręcąc głową. – Żaden z nich nie ma dość rozsądku, by prowadzić, jak trzeba, kiedy się zdenerwują.

– Dokąd on jedzie?

– Pewnie zobaczyć się z Betsy – odrzekła, sięgając po groszek.

– Co teraz?

Myślała nad odpowiedzią dłuższą chwilę – na tyle długo, że usiadłam naprzeciw niej i zaczęłam pomagać w łuskaniu.

– Wiesz, skarbie, naprawdę nie mam pojęcia, co zrobimy, ale też nie mam wątpliwości, że wszystko się ułoży – odpowiedziała w końcu. – To nie pierwszy kryzys, przez który z waszym ojcem przechodzimy. Kiedy się pobraliśmy, tata chciał powiększyć farmę do tysiąca akrów i mówił wtedy, że będziemy potrzebowali mnóstwa dzieci do pomocy w jej prowadzeniu. Ale tamten pierwszy rok… – Westchnęła i odwróciła się do pieca, gdzie groszek stał na ogniu i bulgotał obok ziemniaków skwierczących na wytopionym z bekonu tłuszczu. – Wiesz, że dopiero kilka lat po ślubie udało mi się zajść w ciążę. Urodziłam o wiele za wcześnie maleńką dziewczynkę, po czym się rozchorowałam.

Mama nigdy nie wymawiała jej imienia, ale wiedziałam o Elsie, maleństwie, któremu nie było dane nawet wydać pierwszego krzyku. W niedziele mama zawsze ubierała się do kościoła. Godzinę – czasem więcej – przed tym, jak trzeba było wyruszać na nabożeństwo, pokonywała te sto stóp do samotnego drzewa na naszej posesji. Latem tysiąc dziewięćset dziewiątego roku, gdy razem z tatą weszli w posiadanie pierwszych dwustu akrów ziemi w tej okolicy, zamówiła pięć małych sadzonek dębu teksańskiego i posadziła w szpalerze, żeby stworzyć ocieniony zakątek, w którym bawiłyby się jej przyszłe dzieci. Mimo jej starań pierwsze cztery drzewa nie przeżyły. Przed ślubem mama pracowała jako maszynistka w Chicago i nie miała bladego pojęcia o uprawie roślin. Wszystkiego nauczyła się w praktyce, a nie była to łatwa nauka.

Po śmierci tamtego dziecka tata ustawił przy ostatnim żyjącym drzewie małą ławkę i z tyłu na oparciu napisał „Elsie”. To było dla mamy miejsce pamięci. Kiedy nauczyłam się czytać, zapytałam o ten wyryty w drewnie napis. Łamiącym się, udręczonym głosem mama opowiedziała mi o małej dziewczynce, która nie przeżyła.

– Kilka miesięcy po jej narodzinach przyjechał do mnie lekarz, żeby sprawdzić, jak się czuję. Zapytałam, czy możemy się starać o kolejne dziecko, a on popatrzył na mnie z góry i powiedział: „Pani Davis, niektórym ludziom po prostu nie jest pisane być rodzicami” – powiedziała cicho mama. – Ale w głębi serca wiedziałam, że moim przeznaczeniem jest macierzyństwo.

Nie umiałam jej powiedzieć, że i ja wiem coś w głębi serca. Przez całe życie wiedziałam, że mnie nie jest pisane być matką. Może miałam uraz po opowieściach o biednym nieżyjącym maleństwie. Może w dzieciństwie za bardzo się bałam tej wywołującej rozdzierający smutek ławeczki pod dębem albo za bardzo uległam fascynacji rolnictwem, jak mawiała nieraz mama, kiedy marudziła mi, żebym była milsza dla chłopców w kościele. Tak rozpaczliwie pragnęła, żebym zaczęła się z kimś spotykać. Ale w wieku siedemnastu lat nie miałam już wątpliwości.

Problem w tym, że jeszcze nie wymyśliłam, jak się wymigać od macierzyństwa. Henry miał odziedziczyć farmę, więc wydawało się oczywiste, że chcąc mieć własne gospodarstwo, będę musiała wyjść za mąż. Małżeństwo oznaczało dzieci, a dzieci oznaczały mniej czasu na prowadzenie farmy. Więcej czasu na pieluchy i karmienie, i na dbanie o dom. Mniej na to, co – jak wiedziałam – kocham.

– Dwa lata później urodził się Henry, a w końcu dołączyłaś do nas i ty – powiedziała mama, a wzrok jej złagodniał. Z roztargnieniem machnęła ręką. – Przez ten pierwszy rok po stracie dziecka wszystko wydawało się beznadziejne. Mieszkaliśmy w naszym maleńkim domku sami z tym wielkim, rozdzierającym smutkiem. – Uśmiechnęła się, po czym pokiwała głową, jakby chciała przekonać samą siebie. – Teraz mam wrażenie, że jest tak samo jak wtedy. Nie wiem, jak się to wszystko ułoży, ale w głębi serca jestem pewna, że wszystko będzie dobrze. Musimy tylko obydwie wierzyć i się nie poddawać.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

* High Plains – wyżyna rozciągająca się w środkowej części obszaru Wielkich Równin w USA (przyp. tłum).
** Buszel – anglosaska jednostka objętości równa około 35 litrom (przyp. tłum.).

Tego ci nie powiedziałam

Miłość i poświęcenie w czasach wojennej zawieruchy.

Jest rok 1942. W Europie szaleje wojna. Na skraju syberyjskiego obozu młoda kobieta składa przysięgę ślubną. Ta decyzja zaważy na jej przyszłości, a kłamstwo leżące u jej podstaw wyjdzie na jaw dopiero w kolejnym stuleciu.

Czasy współczesne, Stany Zjednoczone. Ukochana babcia Alice Hanna trafia do szpitala. Dziewczyna odnajduje w jej domu ukryte pamiątki z dawnego życia: podniszczone zdjęcie młodego mężczyzny, skórzane buciki i list. Sparaliżowana staruszka prosi wnuczkę, by ta pojechała do jej ojczyzny – Polski – i odnalazła ukochanego. Tam Alice zaczyna odkrywać bolesną prawdę, którą jej babcia rozpaczliwie ukrywała przez całe życie.

Gładko przeskakując pomiędzy dwoma płaszczyznami czasowymi – okresem okupacji oraz współczesnością – Kelly Rimmer tworzy opowieść pełną emocji. Z przeplatających się losów dwóch kobiet wyłania się historia wytrwałości, lojalności, miłości i honoru. Autorka uświadamia nam, jak niszczycielskie mogą być skutki przemilczania prawdy… i że czasem musi upłynąć całe życie, zanim zdobędziemy się na odwagę, by pójść za głosem serca.

Inspirująca powieść o nadziei i miłości zdolnej do pokonania wszelkich przeciwności.

Sierota z Warszawy

Niezwykła opowieść o bohaterstwie, poświęceniu i nadziei.

Wiosna 1942 roku. Po tragicznej stracie rodziny czternastoletnia Emilia Śląska mieszka w Warszawie przygarnięta przez bezdzietną parę. Dramatyczna przeszłość zmusza dziewczynkę do ukrywania prawdziwej tożsamości. Od tej pory nazywa się Elżbieta Rabinek. Wie, że za murami pobliskiego getta panuje jeszcze większe cierpienie niż po aryjskiej stronie.

Elżbieta zaprzyjaźnia się z sąsiadką, pielęgniarką Sarą, która zaczyna przemycać ją do getta. Dzięki dokumentom zdobytym przez Sarę dziewczynka podejmuje niebezpieczne próby ratowania żydowskich dzieci. Podczas jednej ze swoich wypraw Elżbieta spotyka szesnastoletniego Romana Górkę, w którym się zakochuje. Czy ich miłość będzie silniejsza niż zło i cierpienie otaczającego ich świata?

Sierota z Warszawy to porywająca opowieść o realiach życia dzieci podczas wojny. Pomimo głodu i strachu nie tracą one nadziei na lepszą przyszłość i nie przestają walczyć o miłość.

Wszystko, co ukrywamy

Podczas porządków w domu rodzinnym Beth Walsh znajduje ukryty dziennik dawno zmarłej matki. Nie może wyjść z szoku. Okazuje się, że kobieta wcale nie zginęła w wypadku samochodowym, jak myślały jej dzieci. Beth i jej rodzeństwo byli całe życie okłamywani przez ojca. Co takiego musiało się wydarzyć, że nigdy nie wyjawił prawdy o swojej żonie?

Kilkadziesiąt lat wcześniej pani Walsh z przerażeniem odkrywa, że jest w kolejnej ciąży. Szuka dla siebie pomocy, ale żyje w czasach nieprzyjaznych kobietom. Jest jednak bardzo zdesperowana...

Kelly Rimmer stworzyła trzymającą w napięciu powieś, w której oddaje głos kobietom z dwóch pokoleń. Czy zmagania w poszukiwaniu prawdy o przeszłości pomogą rozwikłać rodzinną tajemnicę?

Tytuł oryginału The German Wife

Copyright © 2022 by Lantana Management Pty Ltd

Zdjęcia na pierwszej stronie okładki Adobe MagicDogWorkshop/Shutterstock Viktor Sergeevich/Shutterstock Domena publiczna

Projekt okładki Anna Slotorsz / artnovo.pl

Opieka redakcyjna Bartłomiej Nawrocki Karolina Pawlik

Opieka promocyjna Maria Adamik-Kubala

Korekta Bogusława Wójcikowska Magdalena Wołoszyn-Cępa

© Copyright for the translation by SIW Znak Sp. z o.o., 2025Copyright © for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2025

ISBN 978-83-8367-751-4

Znak Horyzont www.znakhoryzont.pl

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Plik przygotował Woblink

woblink.com