Życie i czasy Mistrza Haxerlina - Jacek Wróbel - ebook + audiobook + książka

Życie i czasy Mistrza Haxerlina ebook i audiobook

Jacek Wróbel

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Każda historia ma swój początek, a każdy przedsiębiorca musiał od czegoś zaczynać.

Fabrykowanie artefaktów to nie bułka z masłem!

Zanim Mistrz Haxerlin rozkręcił swój „czarodziejski” interes i zaczął regularnie wpadać w tarapaty, wiódł poczciwy żywot studenta Collegium Magicum, gdzie o kłopoty równie łatwo jak na szlaku.

Jakie zagrożenie czyha w murach uczelni? Czy spryt wygra w starciu z mrocznymi siłami? I przede wszystkim: czy Mistrz Haxerlin zaliczy drugi semestr?!

Starcie z Kaosem, tajemnica starego kevlarskiego cmentarza, intrygi Czarnocieni i wywrotowa poezja. Wszystko to w kolejnej odsłonie przygód Mistrza Haxerlina!

 Nie polecam lektury w miejscach publicznych, w których głośne parskanie śmiechem jest niemile widziane!
Małgorzata Lisińska, autorka powieści Tropiciel

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 4 min

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
3,7 (44 oceny)
13
13
10
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Życie i czasy Mistrza Haxerlina

Copyright © Jacek Wróbel

Copyright © Wydawnictwo Genius Creations

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Copyright © for the cover art by Bernadeta Leśniowska-Gustyn

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rightsreserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2018r.

druk ISBN 978-83-7995-155-0

epub ISBN 978-83-7995-156-7

mobi ISBN 978-83-7995-157-4

Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski

Redakcja: Dawid Wiktorski

Korekta: dr Marta Kładź-Kocot

Skład, typografia i digitalizacja: proAutor.pl

Ilustracja na okładce: Bernadeta Leśniowska-Gustyn

Projekt okładki: Marcin A. Dobkowski

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgodywydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak

ul. Kormoranów 126/31

85-453 Bydgoszcz

[email protected]

www.geniuscreations.pl

Książka najtaniej dostępna w księgarniachwww.MadBooks.pl

www.eBook.MadBooks.pl

Spis treści

Złoty interes 4

Manekiny i biurokraci 18

Kurtyna w górę! 18

Akt I 24

Akt II 43

Akt III 57

Problemy techniczne!

Prosimy zostać na miejscach! 88

Akt IV 91

Akt V 106

Akt VI 119

Akt VII 141

Akt VIII 161

Akt IX 187

Kurtyna w dół! 198

Za kulisami 209

Rzeczy, które gasną 221

Człowiek o złych oczach 281

Splot 331

Tangen 331

Pusty śmiech 334

Rachmistrz 336

Większe Związanie Hatecrafta 338

Popiół, który opadł 340

Pierwsza nić 342

Złoty interes

Powoli zapadał zmierzch, a do życia budziła się mroczna, uśpiona dotąd strona lasu. Między drzewami zamajaczył cień jakiegoś zwierzęcia. I kolejny. Świetliki zataczały w powietrzu migoczące kręgi, Bo’akh-Bonthuzel kopał w wóz, a świerszczecykały.

– Myślisz, że to pomoże? – zapytał Haxerlin, oganiając się odowadów.

– Nie odzywaj się do mnie, człowieku! – Stopa kolejny raz wylądowała na połamanym kole. – Na Kaosa, to wszystko twoja wina! Znowu!

Haxerlin nie chciał się kłócić. Po pierwsze również był zirytowany, więc po co denerwować się bardziej. Po drugie Thuz miałrację.

– „Nie będę wydawał sześciu srebrników na nocleg w Odwiecznym Sojuszu. Pojedziemy dalej i zatrzymamy się pod Głodomorem, tam liczą sobie tylko cztery” – zacytował kupca, waląc pięścią po pakunkach. – To dwa cholerne srebrniaki, ty skąpcu! Z powodu dwóch srebrniaków będziemy zmuszeni spędzić noc w lesie! Jakbarbarzyńcy!

– Czterech – burknął Haxerlin. – Chyba że tym razem miałeś zamiar płacić za siebie.

Thuz obrócił się na pięcie.

– Przypomnieć ci postanowienia kontraktu? – syknął. – Ty wozisz mnie pośród swoich rupieci, ja nie sieję zniszczenia ani nie zabijam. Twoja pokraczna osoba również objęta jest tymczasową protekcją. Tylko z dobrej woli pomagam prowadzić ten szemrany interes, więc siłą rzeczy należy mi się ciepły posiłek i dach nadgłową.

Powoli zbliżył się w stronę Mistrza. Złe oczy jedenastolatka zdawały się żarzyć piekielnymblaskiem.

– Na chwilę obecną nie ma ani wozu, ani miejsca w gospodzie… Jak myślisz, czy to precedens, który umożliwi drobne naruszenie Paktu o Przewoźnictwie i Nieagresji?

– Thuz, spokojnie, mam zapasowekoło.

– I co, będziesz je zmieniał po ciemku?

– Wypoczynek na świeżym powietrzu jeszcze nikogo niezabił.

– Dokładnie, jeszcze – prychnąłdemon.

Kupiec rozejrzał się po okolicy.

– To dobre miejsce na obóz. Lepiej nazbierajmy chrustu, póki cokolwiekwidać.

***

Grzali się przy ognisku, a gdzieś w oddali pohukiwałasowa.

– To nie pierwszy raz, kiedy spędzam noc w podobnych warunkach – odezwał się Haxerlin, chcąc przełamać krępującą ciszę. – Taki biznes. Nie zawsze siępowodziło.

– A co mnie toobchodzi?

Racja – pomyślałhandlarz.

Siedzieli w milczeniu, obserwując taniec płomieni. Zwierzyna, jeżeli jakakolwiek w ogóle kręciła się w pobliżu, wolała trzymać się w bezpiecznej odległości od ognia. Mistrz miał nadzieję, że w ciemnościach nie czają się istoty, którym łuna światła nie robiłaróżnicy.

– Od dawna zajmujesz się handlem? – zapytałdemon.

– Zawsze miałem smykałkę do interesów. Oficjalnie zacząłem działać dopiero po studiach.

– Chciałeś powiedzieć „po tym, jak wyrzucili mnie ze studiów” – dopowiedział złośliwieThuz.

Haxerlinprzytaknął.

– Na początku pracowałem pod innym pseudonimem. Szkoda gadać, byłem młody i nie zważałem na ryzyko. W branży siedzę już ćwierćwiecze. Kawałczasu.

– Jak było na początku, kiedy ludzie nie kojarzyli twojego wydatnego brzuszyska i kramu ze szmelcem? Czułeś jakąś różnicę, poza tym, że na twój widok nie spuszczano jeszcze psów z łańcuchów?

Haxerlinpoczerwieniał.

– Bez przesady. To, że raz byłeś świadkiem, jak uprzedzony motłoch daje ponieść się emocjom, nie znaczy, że…

– Raz? – Demon prychnął rozbawiony. – A sytuacja sprzed tygodnia, w Studzionce?

– Przecież żaden kamień nie sięgnął wozu! Nie liczy się! Zresztą – szybko zmienił temat – skoro pytasz, opowiem ci o starychczasach.

***

Gospoda Cztery Złote Pokoje była słynna na całą okolicę… głównie z tego, że swą nazwą po trzykroć wprowadzała w błąd potencjalnych klientów. Oferowała gościnę jedynie w dwóch pomieszczeniach, a wśród ciemnoszarej mozaiki kolorów próżno było szukaćzłota.

Wiele słów cisnęło się na usta przy próbach opisania ich wystroju, ale najczęściej powtarzające się to „chlew”, „grota” i „ciemnica”. Stosowano też całą gamę mniej cenzuralnych określeń, na dźwięk których niejedna dziewka okrywała się wstydliwympąsem.

Tylko duża dawka wyrozumiałości pozwalała w ogóle zaklasyfikować gospodę do zaszczytnej kategorii zajazdów. Ale że karczma była znana, właśnie przed nią rozbił swój kram MistrzHaxerlin.

– Do mnie, ludzie, do mnie! Cuda i Dziwy przybyły do Möhren! – nawoływał zza straganu, na którym dopiero co ulokował swoje skarby. Reszta osobliwości zalegała na pobliskim wozie, zajmując każdy dostępny kawałekprzestrzeni.

Mistrz Haxerlin był niskim mężczyzną. Tak mógłby stwierdzić każdy, kto przeoczył fakt, że kiedy zachwalał towar, wchodził na drewniany podest, zyskując tym sposobem kilkanaście centymetrów. Bardziej spostrzegawczy zgodnie uznawali, że był bardzo niskim mężczyzną. Głowa, pozbawiona nawet odrobinki owłosienia, lśniła w pełnym słońcu niczym wypolerowana przyłbica. Łysina równie dobrze mogła być efektem ubocznym intensywnej pracy umysłu, jak i następstwem choroby skóry – tylko Mistrz Haxerlin znał prawdę, ale nie wyprowadzał z błędu nikogo, kto chciał przypisywać jego zerową fryzurę nadzwyczajnym walorom intelektu. Purpurowe szaty zachwycały symbolami księżyca i klepsydry, wyszytymi srebrną nicią na tunice oraz fantazyjnymi kształtami dziwacznych spirali, jakie zdobiły zakończenia obszernych rękawów. Przywodziły na myśl odzienie czarodzieja, dlatego też Mistrz Haxerlin omijał szerokim łukiem większe miasta, by nie narazić się na krzywdzące miano hochsztaplera lub łgarza, jakim zwykli określać go prawdziwi adepci arkanów magii. Wolał ustronne wsie i miasteczka, takie jak Möhren, gdzie szansa na to, że ktoś zarzuci mu oszustwo, była bardzonikła.

– Zakosztujcie potęgi niezwykłości! Ochronne talizmany, relikwie bohaterów, eliksiry młodości, magiczny oręż, aromatyczne przyprawy! – Kupiec jednym tchem wymienił asortyment, kładąc największy nacisk na ostatni element – wychodził z założenia, że pieprz i sól nadadzą reszcie pozorów autentyczności. – Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina specjalnie dla was, najmilsi!

Przed straganem zgromadziła się całkiem spora grupka gapiów. Kilku mężczyzn szybko odeszło, pomrukując pod nosem, bo opacznie zrozumieli drugi człon nazwy i srogo się rozczarowali. Ich miejsca długo nie pozostały puste – mieszkańcy Möhren byli łasi na wszelkiego rodzaju atrakcje, począwszy od pożaru w obejściu sąsiada, a skończywszy na publicznej egzekucji. Wizyta handlarza egzotycznymi towarami plasowała się gdzieśpośrodku.

– Panie kupiec! – odezwała się jedna z kobiet, przepychając się przez gęstniejący tłum. – Trzymacie tam w kuferku jaki eliksirmiłości?

Mistrzowi Haxerlinowi wystarczył rzut oka na klientkę, by domyślić się, że jedynym skutecznym środkiem umożliwiającym jej usidlenie mężczyzny byłyby wnyki na niedźwiedzia lub stalowe kajdany. Albo potężna porcja alkoholu, dawkowana oblubieńcowi regularnie i nad wyraz szczodrze. Najlepiej w godzinach nocnych, by światło dnia – padające na twarz niewiasty – nie osłabiło mocyspecyfiku.

– A jakże, dobra ko… – zawahał się, gdy klientka podeszła bliżej i ukazała się w pełnej krasie, jednak chęć zysku wzięła górę – …kobieto. Mam napój specjalnie na taką okazję! Rozpali zmysły twego oblubieńca do czerwoności i zmieni go w niezrównanego kochanka, gotowego do miłosnych uniesień! – powiedział, po czym sięgnął do którejś z niezliczonych sakw zalegających na tyle wozu. – Proszę! Oto i jest! – Triumfalnie uniósł w górę butelkę, by każdy mógł dostrzec na szkle chaotyczne wzory, które wyrył kilka dni temu. Potężnie wysilał wyobraźnię, by zakrzywione linie, heksagramy i pętle różnej wielkości układały się w coś, co przynajmniej od biedy można było określić „sekretnymiznakami”.

Tłum wydał z siebie pomruk aprobaty. Ludzie kiwali głowami z uznaniem, doceniając kunszt, z jakim naniesiono na naczynie mistyczne symbole. Mistrz Haxerlin uśmiechnął się; opłaciło się zainwestować kilka monet w „Przewodnik po Sztuce WspółczesnejInsirii”.

– Tylko trzy srebrniki, by opleść wybranka pnączemnamiętności!

– Jeszcze mi pan kupiec powie – powiedziała kobieta, gdy odliczyła monety i zabrała butelkę, ciesząc się z interesu życia – ile kropel mam lać, by te pnącza dobrzetrzymały!

Mistrz Haxerlin pogładził się po podbródku. Niezadowoleni klienci nie przysparzali mu renomy, więc dla pewności sięgnął po drugąflaszkę.

– Pierwszy chętny gotów zakosztować Cudów i Dziwów zostanie wynagrodzony darmowym egzemplarzem! – krzyknął donośnie, potrząsając pokaźnym brzuszyskiem. Księżyc na purpurowej szacie uwydatnił się. – Niech obiekt pani uczuć – handlarz wzdrygnął się w duchu na myśl o losie nieszczęśnika – wypije całą zawartość naczynia, a po półgodzinie przyjmie kolejną dawkę napojumiłości.

– Panie kupiec! – Niewiasta odkorkowała butelczynę i powąchała magiczny napój. – Toć to czarodziejstwo cuchnie jakgorzała!

– Powiem więcej! – uzupełnił prędko Mistrz Haxerlin. – Nawet tak samo smakuje! Mężczyzna sam się zniewoli kajdanami uczucia, pijąc znany sobietrunek!

Dziesięć minut później pozbył się ostatniej flaszki, bo zachęta podziałała nie tylko na spragnionych miłości, ale na wszystkich spragnionychczegokolwiek.

– Co żeś tam napchoł? – Przygarbiony chłop o twarzy tylko trochę mniej brudnej od odzienia przyglądał się ciekawsko płóciennemu workowi z dość wiernie oddanym konturem świniaka. Forma, w jakiej zadał pytanie, sugerowała, że zwroty grzecznościowe były mu obce. Podobnie jakhigiena.

Sprzedawca niezwykłości zgarnął z lady pokaźny stos monet i wsadził go do szkatuły, będącej jedynym magicznym przedmiotem w okolicy. Gdyby jakiś złodziej próbował ją ukraść, byłby to ostatni niecny występek w jego karierze. Chyba że pod nową postacią rozsmakowałby się w innych formach przestępczości, zarezerwowanych dotąd wyłącznie dlamyszy.

– Ach! – Haxerlin rzucił szybkie spojrzenie wieśniakowi. – To mieszanka specjalnie dobranych alchemicznych składników, po których trzoda nabiera krzepy, cudownym sposobem zwiększa masę, dając dwakroć tyle mięsa, ile dałaby bez czarodziejskiej ingerencji! Gdy zawitałem z tym towarem do Gettysheim, ludzie wyrywali sobie worki z rąk! Sprzedałem wszystko na pniu. Straż musiała pacyfikować oszalały z radościtłum!

Chłop milczał dłuższą chwilę, mrugając głupio oczami, jakby miało mu to pomóc w przyswojeniuinformacji.

– Co żeś tam napchoł? – powtórzył, tyle że głośniej.

Mistrz Haxerlin zmienił taktykę, dostosowując się do oczekiwańklienta.

– Paszę dla świń – stwierdził po prostu.

Chłop podrapał się po skołtunionychwłosach.

– A byndom to kuryżreć?

– Będą – odparł handlarz. Jak kury zgłodnieją, to zeżrąwszystko.

– I byndomduże?

– Byndo… To znaczybędą.

– Bo żeś tam magii napchoł? – zapytał z triumfalnym uśmiechem, tak jakby w końcu pojął mroczną intrygękupca.

– Eee… – stęknął Mistrz Haxerlin, zbity z tropu przebiegłością rolnika. – Tak. Wszystko, co oferuję, jest autentyczne! Szczególnie ta pasza! Tu akurat nie przesadzał. Magiczną właściwością mieszanki był fakt, że na targu kupował wór z paszą za dwadzieścia miedziaków i kiedy tylko kładł go na ladę Cudów i Dziwów, tajemniczym sposobem ten sam wór kosztował już dwasrebrniki.

– A to wyzme. Byde mioł duże kury. – Klient wyszczerzył zepsute zęby i omiótł wzrokiem zbiegowisko, szukając zazdrosnych spojrzeń. Niczego takiego nie dostrzegł; posiadanie dużych kur najwidoczniej nie znajdowało się na liście priorytetów mieszkańców Möhren. Postękując, pospiesznie oddalił się od kramu, jakby dźwigał w worku co najmniej sztabkizłota.

Do straganu podeszła – choć bardziej na miejscu byłoby stwierdzenie, że podpłynęła – elegancka dama w różowej, bufiastej sukni. Falbaniasty okręt sunął majestatycznie przez morze prostaczków, nie przejmując się, że pasuje do tej zgrai jak kot do cylindra. To znaczy teoretycznie kot może mieć cylinder, jeśli się uprze. Tylko poco?

Dama była elegancka w tym rozumieniu, w którym za przejaw elegancji uważa się dekorowanie fryzury małymi, świecącymi ozdóbkami, pobrzękującymi dźwięcznie przy każdym kroku. Wysoko upięty kok mieścił w sobie tyle świecidełek, że odpowiednio skondensowana i naprowadzona wiązka światła mogła oślepić lub wręcz wzniecićpożar.

– Madhemoiselle Emehencjanna – rzekła teatralnie i zadarła głowę. Kilku najbliżej stojących ludzi zasłoniło oczy. Dzień był wyjątkowosłoneczny.

– Miło mi panią poznać. – Mistrz Haxerlin prawie położył się na ladzie, by sięgnąć ustami wypielęgnowanej dłoni, którą dama nadstawiła doucałowania.

– Jah tylho ushyszaham o pahńskiej wizhycie, niezwhocznie udaham się pod spehunę, htóhą zwą Cztehema Zhotymi Pohojami. Ciekawam, czy znahjdę tu coś do mohjejhohekcji.

– Czego konkretnie pani szuka? – spytał Haxerlin, chroniąc oczy przed blaskiem roztaczanym przez imponującykok.

– Stwohów. Dehohuję sahon. Whie pan, whampihy, topiehce, strzyhgi. Mam jhuż smhocze shrzydła na ściahnie, dywhan ze shóhy ogha i hamphę z czhaszhiminhotauha.

Mistrz Haxerlin musiał dłuższą chwilę rozgryzać, czym jest „hampha z czhaszhi minhotauha”. Doszedł do wniosku, że nie chciałby, aby płonąca głowa minotaura oświetlała mu stronice książki, kiedy relaksował się po pracy. Szybko zabrał się do poszukiwań, zanim zdążył wyobrazić sobie salonmademoiselle.

– Mam coś, co może panią zainteresować! – Haxerlin postawił na ladzie duży szklany słój i ściągnął cienką płachtę, która skrywała zawartość. – Oto łeb najprawdziwszego centaura! – Pierwszy rząd gapiów cofnął się w przestrachu. Zewsząd zaczęły dochodzić na przemian jęki grozy i fascynacji.

W słoju pływała głowa mężczyzny. Mistrz Haxerlin przejechał go zupełnie przypadkowo, kiedy biedak leżał pijany jak bela na środku traktu. Kupiec znał się na marynowaniu ogórków, więc jedynym problemem było znalezienie odpowiednio dużego naczynia, by obrócić niefortunny wypadek na swojąkorzyść.

– Całkiem podobny do Heinza! – zauważył ktośprzytomnie.

Tłum zacząłszemrać.

– Mówił, że do Weimburga idzie, szczęściaszukać.

– Gdzie tam! Pewno na koński sabatlazł!

– Pożyczył kiedyś srebrnika i nie oddał, centaurjeden!

– Po piciu zawsze rżał jak klacz. Złe z niego wyłaziło! In vino veritas!

– Znahomicie! – ucieszyła się różowa dama i aż podskoczyła z radości. Oślepiony tłum stracił zapał do roztrząsania sprawy centaura Heinza, który przez wiele lat ukrywał naturę potwora pod maską miejscowegopijaczyny.

– Będzie ideahnie homponował się z hominkiem. Phoszę gozapahować.

– Mistrzu Haxerlinie… – odezwał się nieśmiało ktoś z tylnych rzędów. Handlarz dobijał właśnie kolejnego targu, przekonując jegomościa z sumiastym wąsem, że Talizman Ochrony Przed Złem śmierdzi właśnie dlatego, by zło trzymało się z daleka, a podobieństwo medalionu do truchła rozkładającego się szczura to tylko fanaberiaartysty.

– Tak, chłopcze? – rzucił krótko, gdy klient odszedł wreszcie z talizmanem na szyi.

Rozstępujący się przed nim tłum w stu procentach dowodził skuteczności artefaktu. Przy założeniu, że w każdym człowieku tkwił pierwiastekzła.

– Ja bym chciał… – Młodzieniec przestępował z nogi na nogę, niemal potykając się o przydługie nogawki. – Ja bym chciał miecz. Magiczny. – Spuścił nisko głowę, jakby zawstydzony własnym życzeniem. – Uzbierałem trochępieniędzy.

– Ha! To się dobrze składa, paniczu! – Haxerlin zatarł ręce, ciesząc się na myśl o opchnięciu rupiecia, który targał ze sobą już od wielumiesięcy.

Chłopak zadarł głowę, podejrzewając, że „panicz” to jakaś wyjątkowo nieprzyzwoita obelga, ale koniec końców postanowił zignorowaćzaczepkę.

– Śpieszno ci do wojaczki, co? – Kupiec zaśmiał się uprzejmie i wdrapał na wóz, przetrząsając kufry w najdalszym kącie, gdzie umieścił przedmioty spisane na straty. Niedługo miał je porzucić w przydrożnymrowie.

Młodzieniaszek pokraśniał i potrząsnął bujną blondczupryną.

– Tak, Mistrzu! Ferwor walki, ryk wojennych trąb… – Wciągnął głęboko powietrze, jakby wdychał gęste opary bitwy. Niestety, wąsacz z Talizmanem Ochrony Przed Złem nie odszedł zbyt daleko i przyszłego herosa lekko zemdliło. – Dwaj odważni wojownicy, ścierający się w otwartym polu… – ciągnął rozmarzonym głosem, gdy na powrót złapał oddech. – Ich pancerze pękają pod wpływem mocarnych ciosów wroga; nagie torsy lśnią w palącym słońcu, a krople potu spływają po naprężonych muskułach. Dawno stępili ostrza mieczy, więc odrzucili bezużyteczną stal i walczą wręcz, patrząc sobie głęboko w oczy i koniuszkiem języka oblizując spierzchnięte wargi. Splatają palce niczym para kochanków, obejmują się w śmiertelnym uścisku. Spodnie krępują ruchy tancerzy zagłady, zatem czym prędzej pozbywają się resztek odzienia. Przesuwają dłońmi po atletycznych korpusach, szukając luki w obronie przeciwnika, by przygwoździć go do ziemi, by pokonać, byposią…

– Mam! – Mistrz Haxerlin, ściskając pod pachą kawał żelastwa, wygrzebał się z wozu. Ponieważ przebywał w jego wnętrzu, do jego uszu nie dotarła ta obrazowa przemowa. – Hej, synku, nie podwędziłeś mi aby jednego z Talizmanów Ochrony Przed Złem? – mruknął do siebie i zmarszczył brwi na widok wolnej przestrzeni, jaka utworzyła się wokół chłopaka. Przejmująca cisza i grymasy półotwartych ust, zastygłe na twarzach mieszkańców Möhren wskazywały dobitnie, że byli świadkami wydarzenia, o jakim szybko chcieliby zapomnieć. – Oto miecz D’rankhana Wielkiego! – Kupiec wyraźnie zaakcentował personalia wymyślonego naprędce bohatera, by uzmysłowić gawiedzi, że tego miana nie zapisuje się ot tak, tylko używa do tego jakiegoś wyjątkowego znaku interpunkcyjnego, co czyni herosa jeszcze bardziejniesamowitym.

Oczy chłopaka zaświeciły jak złote korony, które dopiero co opuściły królewską mennicę. Z ust gapiów dobyło się wyraźnie słyszalne westchnienie podziwu – hołd złożony niezwykłym dokonaniom D’rankhana Wielkiego, które to każdy obrazował sobie indywidualnie w umyśle, w zależności od posiadanejwyobraźni.

Wzniesiony w górę oręż jeszcze kilka sekund temu był starym, pordzewiałym mieczem z ułamaną rękojeścią, ale stał się właśnie starym, pordzewiałym mieczem z ułamaną rękojeścią, którego onegdaj dobywał D’rankhanWielki.

– Mistrzu Haxerlinie, nie wiem, czy będzie mnie stać na tak potężną broń… – zachlipał blondynek, nie spuszczając z oczu cennegoartefaktu.

– Paniczu, bądź dobrej myśli! – rzekł kojąco handlarz, nachylając się nad straganem i zaglądając chłopakowi do sakwy, kiedy ten drżącymi palcami rozsupłał wreszcierzemyk.

– Będzietu…

– W sam raz, w sam raz – przerwał Haxerlin, nie czekając, aż młodzik skończy rachować monety. Zagarnął je razem z mieszkiem. – Dałem ci mały upust, bo coś mi się widzi, że możesz być godnym następcą D’rankhana Wielkiego. Wspomnij no czasem starego Haxerlina, gdy wygrasz pojedynek z którymś z czempionów króla! – Twarz chłopaka rozjaśnił maślany uśmiech, a z jego piersi dobył się cichy pomruk zadowolenia. – Albo gdy zdobędziesz już serce księżniczki. – Kupiec mrugnął porozumiewawczo, a pomrukiwanie ustało równie szybko, jak zniknął rozmarzony wyraztwarzy.

– Co tu jest wygrawerowane? – zainteresował się młody rycerz, dostrzegłszy na rękojeści pozostałościnapisu.

– PiS – odczytał inskrypcję posiadacz imponującej baraniej czapki, który od pewnego czasu nachylał się nad ramieniem chłopaka i podziwiał fantazyjne kształtybroni.

– Prawy i Sprawiedliwy – rozszyfrował w mig handlarz. – Kolejny przydomek naszego bohatera, jaki uzyskałpodczas…

– A nie przypadkiem Pattersen i Synowie? – Ktoś z tłumu okazał się być nie lada światowcem, skoro kojarzył inicjały rodzinnego interesu kowali z północy. Szybko został jednak zakrzyczany przez ludzi, którzy dowodzili, że ich dziadkowie osobiście poznali D’rankhana i faktycznie kilka razy przedstawił się im mianem widniejącym na rękojeści.

Posiadacz magicznego miecza dumnym krokiem opuścił zgromadzenie, nawet nie spytawszy o właściwości artefaktu i o to, czy niemożność normalnego trzymania oręża, spowodowana złamaniem rękojeści, wliczała się w ichpoczet.

Mistrz Haxerlin sprzedał jeszcze różnobarwne skałki, stanowiące niezawodny środek odstraszający wilkołaki (dawno nie widziano bestii w tych okolicach, ale na wszelki wypadek poinstruował nabywców, jak odpowiednio rzucać w nie kamieniami), chustę, którą ocierała twarz Błogosławiona Kapłanka Shafre (i tak musiał kupić nową, tamta była cała przepocona), i kilka mniej ważnych, ale nie mniej cennychdrobiazgów.

Siedział teraz przy stoliku w Czterech Złotych Pokojach, tak bardzo usatysfakcjonowany przychodami, że nawet nie poczuł się oszukany nazwąprzybytku.

– Karczmarzu! – zawołał, gdy dopił piwo. – Coś na ząb. Copolecacie?

– Boli was? – Zainteresował się siwy mężczyzna za ladą. – W Möhren nie ma cyrulika, nie przetrzymał zeszłej zimy. Ale kowal jest. Czasami nawet trzeźwy. – Pokiwał głową, jakby chylił ją przed kowalskąabstynencją.

– Głodnym, karczmarzu, głodnym. – Handlarz przeczuwał, że przenośnia dla właściciela przybytku mogła być jakimś dziwnym urządzeniem do wodowania statków. W tym momencie pytanie, skąd zaczerpnął pomysł na nazwę lokalu, urosło do rangi niezgłębionejtajemnicy.

– To od razu było mówić – burknął szynkarz. – Zara copodam.

Niski mężczyzna w purpurowych szatach odchylił się na krześle, poklepując z zadowoleniem po pękatym brzuchu. To jest życie! Ciekawe, jakby się ułożyło, gdyby zaraz na początku działalności nie przybrał pseudonimu, pod którym znali go teraz mieszkańcy wielu wsi i miasteczek, zachwalając Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina wszędzie tam, dokąddotarli.

Prawdopodobnie powiesiliby go pod prawdziwymnazwiskiem.

***

Haxerlin wystawił ręce do ognia, uśmiechając się dowspomnień.

– Ach, to były czasy! Spokój, szacunek u miejscowych, dobry zarobek… Świat się zmienia. Coraz trudniej o godne życie. – Zerknął na Thuza. – Czemu tak na mniepatrzysz?

Spojrzenie chłopca przepełnione było pogardą. Nawet kręcił głową z niesmakiem, jakby towarzystwo kupca poczytywał sobie za osobistąobelgę.

– Wiesz, dlaczego nie przerwałem twojejopowieści?

– Bo była ciekawa i absorbująca? – zapytał z nadziejąHaxerlin.

– Nie, skończony głupcze! Zastanawiałem się, kiedy dotrze do twojego zakutego łba, że się powtarzasz. Przebadaj się, śmiertelniku, bo albo masz kłopoty z pamięcią, albo celowo chcesz wzniecić gniewOtchłani!

Mistrz podrapał się po podbródku.

– Słyszałeś już tęhistorię?

– Na Kaosa, trzy razy! Ostatnio jakiś miesiąc temu, kiedy zapytałem, gdzie tu można kupić szałotrawie. I wiesz co? W dalszym ciągu nie mam pojęcia, jak ta bajęda łączyła się z narkotykami! – Rozmasował skronie. – Czasem doprowadzasz mnie doszaleństwa!

– Ale teraz pytałeś o początkidziałalności…

– Wyrażę się inaczej. Od czego to się w ogóle zaczęło? Zgaduję, że człowiek nie budzi się rano i nie stwierdza „a może by tak zacząć rozprowadzać fabrykowaneartefakty”?

Kupiec spojrzał na niego z szelmowskimuśmieszkiem.

– To długa opowieść. Naprawdę jesteściekaw?

– Nie – odparł sucho demon, grzebiąc kijkiem między polanami. – Po prostu nie mam nic innego do roboty, a szybciej usnę, kiedy zaczniesz zanudzać mnie historyjkami z młodości. Tylko jeżeli zaczniesz od Möhren i tej durnej gospody, nie ręczę za siebie!

– Rozumiem. Zaczęło się jeszcze w Collegium. Wtedy odkryłem w sobie talent. Nie słyszałeś pewnie o Karlu Gustaffsonie i o tym, co go spotkało? To był przełom. Początek mojejdrogi.